Pomyłki (Żeromski, 1925)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Pomyłki
Pochodzenie Pomyłki
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


POMYŁKI


Samotrzeć wyprawiamy się w kraje nieznane. Skręciliśmy z gościńca na ścieżkę, biegnącą poprzez ugór, naprzełaj zagonami, i ginącą w łanie koniczyny. Dróżka nasza twarda jest, jak chodnik wielkomiejski, lecz różni się od niego białością, — przesadnie mówiąc, — białością atłasu. Doprawdy, jak wstążka, zanurza się w brózdy i łagodnie przewija poprzez krzyże zagonów. Gdy wpełzła w koniczynę, ledwie ją widać w wysokim poroście. Ciemne listki koniczyny, wysokiej pod kolano człowiecze, pisane są białem klinowem pismem i hieroglifami, nieczytelnemi dla oczu niewtajemniczonych. Całe pole, jak okiem sięgnąć, pokrywają kule kwiecia koloru dojrzałej poziomki. Osy, pszczoły, bąki, oraz inne brzęczące istoty, poczytują ten łan dworski za teren swojej ekspansyi i mają na nim swe niepisane serwituty.

Puk z zapałem i tupetem rycerza z Manszy rzuca się w koniczynę, nurza w niej z podpalaną swą głową i przystrzyżonym ogonem, coś tam zwalcza, sapiąc i kichając, na coś zawzięcie poluje, wśród skoków i prysiudów. Czasami na sprężystych swych nogach daje takie szczupaki w górę, albo mknie na oślep z tak zawrotną szybkością, iż czyni poprostu wrażenie osoby, podającej sromotnie tył przed osami[1]. Dobiegłszy do krańców pola, z zapałem, godnym zaprawdę wyszydzenia, pędzi, żeby atakować przewidujące wrony, które zażywają na miedzach i przykopach gnuśnego spoczynku, — ściga na drogach polotne pliszki — i, — o, — głupoto! — goni lekkoskrzydłe jaskółki. Zda się, iż to zapach koniczyny podnieca go i nosi po szerokiej niwie, iż zewnętrzne kolorowe kule popędzają do ruchu i wiru wewnętrzne kolorowe kule krwi w jego żyłach. Podobnie nas twardość kamienna ścieżki pociąga i porywa ku dalekiemu krańcowi. Dosięgamy wreszcie brzegu płaskowzgórza i urwistych jego odkosów, porośniętych gęstwiną zarośli, dżunglą nadwiślańską, pełną dębiny, głogów, tarek, jeżyny, leszczyn i rokicin, oplątanych lianami dzikiego chmielu. Wabi nas w głąb tych pachnących gajów melodyjny przyśpiew trznadla, który słowika od biedy udaje. W półdrogi zastanawia tutaj głos srokosza, wykuwający prostacką śpiewankę, tajnie pamiętną sekretów młodych lat człowieczych. Oto jest brzmienie, zaopatrzone w magiczną moc przypominania najdawniejszych chwil dzieciństwa i uczuć tam zawartych, wzruszeń już nie naszych, już cudzych, już zeszłych, już zmarłych, już pogrzebionych na wieki i spoczywających kędyś w przeszłości zatartej, zadeptanej świętej pamięci dzieciństwa.
Ów głos małego ptaszka odchyla zasłonę ciemną, błonę, narosłą na źrenicach. Przez chwilę widać znów rodzinny dom, staw w zielonych szuwarach. Pachną nieistniejące już olszyny, szeleszczą liście drzew, których już niema... Śpiewaj jeszcze przez jednę maleńką chwilę, ptaszeczku leśny, o domu, rzece i zaroślach dzieciństwa... Lecz swojski wieszczek bugajów, strwożony pewnie naszem przyjściem i widokiem, przerywa jasnowidzącą piosenkę. Daremnie na nią wyczekiwać. Idziemy dalej.
Oto z zarośli, okrywających spadzistość, wywija się droga, zniżająca się w zakosy. Zawierzywszy jej, zstępujemy niżej i trafiamy na olbrzymią aleję, co zmierza na kraj świata, kędyś ku Wiśle w wierzbach nadwodnych, kędyś ku łęgom zawiśla, ku sinym lasom, polom, wsiom, białym miasteczkom i wysmukłym kościołom, które w dali zamglonej uśmiechają się swemi kolory pod chmurnem niebem. Obejmujemy je oczyma, pamięcią, marzeniem. Nazwy senne, tylekroć pamiętne — Wawer, Ostrówek, Kępa Gliniecka, Dębe Wielkie... Jakieści dawne wyrazy, w których zawarta jest nieprzebrana radość, krzyk, ponad tysiącem lat bytu plemiennego najbardziej uniesiony, — polatują w falach ciepłego wietrzyka z tamtej, zawiślanej strony, lecą od tamtych kościelnych wież:

«Z wiosennych kwiatów niech koronki wiją
Na laur żołnierzom dziewic naszych ręce.
Niechaj łzy starca i krzyki dziecięce
Błogosławieństwem w szczyty niebios biją,
Niech zagrzmią dzwony i organy szyją
Nadętą w hymny uderzą,
Sztandar nad każdą niech zabłyśnie wieżą —
Moskal pod Wawrem pobity»!

Niezmierne nadwiślańskie topole o pniach rytych i rzniętych szczelinami i szwami w zestarzałej korze, pisanych szczerozłotem, bronzem i miedzią, stoją po obudwu stronach drożyny, a zeszły się tak i tak zbliżyły siostra do siostry, iż można od jednej do drugiej dostać rozłożonemi rękoma. Opancerzone grubością niezmierną jakoby karacenowych zbroic, nabite chropawemi guzami, które tam i sam rozrastają się w bulwy, narośle, jakieś bolaki, garby i sęki, — pełne czarnych dziupli, z których głębi białe drzewo zeschnięte, jak śnieg się łyska, te pnie, nieogarnione dla rozwartych barów piąci chłopa, rozwalają się wyżej w odnogi, siodła, widły, mnożą się w konary, w gałęzie, wici i pędy. W niektórych z tych śniatów sedno rozdarło się i miazga wnętrza próchnem się w trawy wysypała, a pusta czeluść otworem stoi, w której człowiek snadnie może się ukryć. Tymczasem od samej trawy biegną po tych starych pniach, czepiając się ich starej skóry i obrastając je wokół, rościochy, młode, tłustoliste, wieśniane witki, nowotne gałązki. Jakoby na roli starej a żyznej czerpią swe soki i wylewają naokoło zapach topolowy.
Wiwilga, dobrze kędyś schowana w tej prastarej a zarazem wieczyście młodej topolowej puszczy, dopytuje się swem melodyjnem gędzioleniem, śpiewnem natręctwem, — skądeśmy przyszli, pocośmy przyszli, czego tu chcemy? Pyta się po dziesięćkroć i postokroć, natrząsa się z nas i wyśmiewa. Wypomina nam tamtą swą siostrę, zabitą, o której śmierci spisane zostało podanie w «Popiołach».
Pusto w tej alei.
Nikogo!
Nikt tu, zda się, nigdy nie był.
Dwukołowa, zaniechana droga różowieje daleko w zielonej murawie i urywa się za ostatniem z drzew, jakby dosięgła końca świata. Murawa usiłuje zniweczyć ten wytwór ludzki, zatatrać jego ślad, zarównać, zagrzebać w sobie i w czasie. Gaje rozległe rozpościerają się na pochyłości płaskowzgórza, jak ramiona szerokie na krzyż przytwierdzone do topolowej alei.
Puk nie wie kogo tu teraz ścigać, na kogo wywrzeć myśliwską pasyę. Nieposkromionem naszczekiwaniem znieważa trznadle, siedzące wysoko, — ciska się, jak lew, na wróble, skoro, na obraz ciężkich pacyn, zapadają w wysoką trawę, — mężnie wskakuje w zarośla tarniny, nabijając się na kolce zdradzieckie, w pościgu za płoworudym, podśpiewującym drozdem. Ale lekkomyślny drozd dawno, może, nienagabywany w tem pustkowiu przez żarłocznych nieprzyjaciół, lekceważy napaść. Usadowiwszy się dosyć wysoko, podrwiwa sobie z zapałów Puka, z jego drapania ziemi pazurami i skoków w niebo, — pogardliwie kiwa ogonkiem na rozwartą czeluść jego paszczy, a nawet — wstyd wyznać! — upuszcza na tak srodze uzębioną paszczękę materyalny dowód swej ptasiej wyniosłości.
Skompromitowany wojownik odchodzi z tego miejsca swej hańby, wydając jeszcze jedno szczeknięcie, w którem najwyraźniej słychać dźwięk — psiakrew! — zarazem groźny i bezradny dowód niezadowolenia z porażki, — zapewno od Sarmatów zasłyszany i przyswojony psiej mowie. Układa się na chwilę przy nogach swych «panów» i zniechęconą źrenicą mierzy wysokość i faunę wielkich topoli.
Jakże niezakłócona cisza panuje w tem odludziu! Człowiek sadził niegdyś te drzewa, lecz ich poniechał. Zapomniał o nich, zapomniał o prawie ostrza swej siekiery, żądnej drzazg i pniaka. To też wielkie topole stały się obrazem i wyrazem życia, rozrostu, swobody, spokoju, spoczynku, dobra. Nie przynosi tu człowiek swojego swaru, swych przekleństw, krzyków, jęków, śmiechów i śpiewek. Milczenie, — zwierciadło Boga, — panuje wszechwładnie w tej świątyni, bardziej strzelistej i wzniosłej, niż wszystkie gotyckie tumy.
Otóż nie!
I tu przywlókł się człowiek.
Szary, wyprany z kolorów przez słoty, trud i biedę. Rude portki, wpuszczone w wyświechtane cholewy butów, rdzawy kubrak na grzbiecie, wytarty kaszkiet na płowych włosach. Wąsięta, oblepiające usta, jak kłak pakuł zwisłe nad brodą, Bóg wie kiedy goloną, wykopcone dymem tytoniu, mają kolor polny, rolny, pylny, jak zeschnięta, bita droga.
Pozdrowienie — odpowiedź. Powitanie wiejskie i bezużyteczne gadu-gadu o tem, co oczy widzą, a uszy słyszą, — no — i o jedynym temacie wiejskim, o jedle i napitku, o chlebie i słoninie, o nafcie i gorzałce, o cenach i kosztach. Kto w jesieni ziemię szturcha i kopie, gdy ona chce gnić i kisnąć, — kto rusza jej niezłomną spoistość, gdy się zrasta w ugór, — kto spycha wiecznie z miejsca jej ciężar straszliwy, — wywraca przemocą na nice jej potworną chęć spoczynku na zawsze, — nie ma czasu na postrzeganie piękności, jak my zza «zielonego stolika» przychodnie, którym dopiero wiosna oblicze ziemi odsłania. Ale — i cóż z tego? Nas piękność ponad wszystko uderza i zachwyca, więc o niej najchętniej mówimy. Mówimy, że przecudowna jest tutaj właśnie cisza, że to miejsce — to prawdziwy kościół boży dla milczenia, dla odosobnienia, dla pustki i odludzia.
Rzecze wieśniak:
— To teraz tak tu cicho. Ale było tu gwarno, jak na jarmarku, może i lepiej, jak na placu we Warszawie.
— Kiedy?
— Kiedy? A jak się tu goniły Moskale z Niemcami. Tu właśnie, w tej tu cichej alei bitwa była nad bitwami.
— W tej alei?
— Tu się dopadły. Z tamtej strony okopały się Moskale, a z tej szły Niemce. Bili się dniami, nocami. Aże jednej nocy wyleciały z rowów i tu się w najkrwawszej bitwie zczepiły.
— Widzieliście?
— Widziałem, jak się Niemce przewaliły przez Moskali. Przyśliśmy patrzeć. Sanitaryusze z doktorami pędziły przodem. Zbierali ich tu, między temi staremi topolami. Nas to samo zagnali do roboty. To, mówię, leżeli jedni na drugich, Moskal na Niemcu, Niemiec na Moskalu — pokotem.
— Tu w tej alei?
— A rżnęli się nie tylko bagnetem, ale i głupiemi nożami. Tak ta pogaśli, skłuci wraz, trzymając się za gardła jeden drugiego, z powbijanemi w piersi nożami. Tu właśnie, w tem «cichem» miejscu, w tym «kościele».
Zepsuł nam chwilę ponurą bajką stary gaduła. Odszedł w swą stronę, telepiąc z miejsca na miejsce stare nożyska, a niosąc między dojrzewające żyta swoją sklerozę, dojrzałą w pełni. Popchnął nam myśli i czucia w nieznośną dziedzinę wojny. Ach, więc to tutaj jest na naszej ziemi ta nieruchoma granica, ta linia prosta, gdzie się po wiekach zeszli starzy kamraci, — gdzie na się z rowów i skrytek tylowiecznych wypadli poróżnieni przyjaciele! Ta to tajna aleja stała się kresą jedyną ich granicy na naszem rozgrodzonem polu! Tu się wreszcie poczęli rżnąć nożami. Tu się wreszcie ścisnęli garściami za gardziele. Nóż zbójecki w piersi zbójeckie pierwszy drugiemu, drugi — pierwszemu,
Tak!
Dobrze!
Tak niechaj będzie!
Nóż po rękojeść w piersi przyjaciela, przyjacielu! Za krzywdę tamtych, za powstańców, pędzonych w Sybir daleki. Gniew straszliwy, zemsta boża tu ich przygnała między owe bezmowne drzewa. Tu im kazała wytaczać wzajem ze siebie krew, Niemiec Moskala, Moskal Niemca — oko za oko, ząb za ząb — mordować we wściekłej zemście — za krwawe polskie łzy, za niewolę, za tyloletnie kajdany.
Tak!
Dobrze!
Tak niechaj będzie!
Bij po sam trzonek, Niemcze! Nie żałuj ani jego, ani siebie, Moskalu! Szarp go, jak wilk, zębami! Do ostatniego tchu!
Uchodzimy z tego miejsca, gdzie, zda się, jeszcze słychać wściekłe jęki z milczącej ziemi, gdzie w szumie liści łka płacz umierających. Droga, co znika w trawie, prowadzi nas na wzgórza, gdzie rosną najwyższe drzewa. Wiązy ogromne, obłamane, koślawe, tworzą z koron swych jakby baldachim dziwnego kształtu.
U podnóża tych drzew zatoczone jest koło rozległe z grubych kamieni, które tu zostawił lodowiec, czy Wisła pradawna porozrzucała po polach. Stoją wokół, jakoby niewysokie menhiry w wyniosłej trawie, prowadząc kamienną aleją do środkowego dolmenu, gdzie jednak rzucają się w oczy najzupełniej nowoczesne, czarne, równo w głazie kute litery:
«29 Deutsche, 37 Russen gefallen 1914».
Na niewysokich menhirach, z których każdy ma jedno ostre zakończenie, czytamy, obok niemieckich, nazwiska owych «Deutsche», wyryte w twardym kamieniu:
«Moczyński, Rogoziński, Fabiński, Kornowski, Krajewski, Rekowski, Zakrzewski»...
A na obłych, lodowcowych, czy wiślnych kamieniach czytamy, obok rosyjskich, nazwiska owych «Russen», którzy, wbiwszy noże po rękojeść w piersi wrogów, śpią tu na wieki u pogranicza ich boju:
«Wąsowicz, Zabielski, Galewski, Wiktor, Szczerbiński»...
Uczucia nasze schwytane zostały w potrzask. Ani w prawo teraz, ani w lewo! Jesteśmy w położeniu Puka, polującego zajadle na drozda.
Uciekamy z tego miejsca naszej fatalnej pomyłki. Szumi w dole łan żyta. Tam pójdziemy! Tam na nas czeka radość! Dołem, ciemne, śródźdźbłem wodnisto-zielone, górą rdzawe, brunatno-kłose rośnie i buja w dobie swego kwitnienia. Obłoki faliste, to śniade, to pociemniałe, snują się po niem na obraz i podobieństwo chmur niebieskich. Kwiaty żytnie, pylniki, zwisające na niteczkach cienkich, jak włosy, oblegają plewy, wybiegające w ość świetlistą. Pręciki kwiatów pokazały się już i wirują, roją się w tem ogromnem kłośnem morzu. Ponad wzrost wysokiego mężczyzny wybujały, przelewa się ciemniejącemi kłosami ten dar niebios dla niskiej ziemi, płynie w dal. Pławi się w rozkoszy naszych oczu łan żytni o krańcach niedosięgłych.
Trafiliśmy na ścieżkę, co przecina niwę napoprzek i zapadliśmy z głowami, ponad któremi szum się przechadza, w tę krzycę błogosławioną, dzieło wielkiej pracy człowieczej. Dołem wahają się za wiatrem, tam i sam seledynowe źdźbła, a wśród nich tulą i chyłkiem pędzą, żywot podjadki, pasorzyty i wysysacze soków — ognicha, mak, kąkol, zbiedniała koniczynka, — istna babina wiejska, małojadek i mężowski poszturchaniec, — niedbały rumian, lekkomyślny chaber, jasieniec, mietlica i stokłosa, udająca zboże.
W pewnej chwili, ze wzniesienia, które pozwala ogarnąć oczyma całe pole, widzimy najdziwniejsze zjawisko. Wiatr, nasycony wilgocią, niosący się z nadwiślańskich łąk, od strony ciemnych i posępnych chmur, zdmuchnął z krańców łanów i wydźwignął na swym podmuchu ponad żytnie pole jakowąś śniadą, białawą chmurę. Było to niby dym, falujący nad kłosami, niby tuman. Niosło się to nisko nad równiną, zakrążyło się, zawinęło kłębem rozległym i kędyś, wśród nas rozwiało. Wnet w innej stronie niwy ukazało się tosamo przedziwne zjawisko. To w naszych oczach zaszło, dokonało się opylenie żyta, zapłodnienie na całym jego obszarze.
Zachwycający ów widok pozwolił nam zapomnieć o wojnie, o śmierci, o przeszłości. Podniósł do góry nasze uczucia, iż, jako obłok ów, unoszący się z żytniej przestrzeni, jedną się stały modlitwą.
Lecz oto na skraju horyzontu inny się obłok ukazał. Postrzegliśmy go z niepokojem. Stalowej barwy z żółto popielatym odcieniem, żelaznego kształtu, który się spiętrza jakoby w łańcuch dalekich gór, obwieszona u dołu kłębami o poszarpanych brzegach — gradowa chmura. Gzygzaki piorunu już w niej migają, podobne do iskier, skrzesanych przez młot, wciąż kujący w szale pracy. Łoskot i grzechot przeraźliwy, szum złowieszczy wciąż tam rzegoce. Mróz powiał z tego dziwowiska, nadchodzącego ku wielkiej niwie. Ciemno na niwę padło. Zaszeptały bojaźliwie, zasepleniły nieudolnie ości, plewy i mlecz kłosów. Dreszcz przerażenia przeleciał poprzez powierzchnię i wnętrza szypułek. Ślepa zemsta gna w te strony ciche walki wiatrów, kłębiąc się kołem, w wirze wichrów, wśród dolnych i górnych podmuchów, niosąc w swem łonie złomy lodu, groty ostrokończyste, kule spłaszczone i obłe bryły, najeżone szyszkami. Po każdej błyskawicy sypnie nawałnica kamieni lodowych, furczących, jak pociski, miotane z procy. Legną wnet poprzetrącane badyle. Padną na ziemię młodociane kłosy. Starga je na pustą kłoć, zmaści uderzenie nieszczędne, wdepce w rozmiękły ił, rozgniecie i pokruszy. Nieopisanie piękny szyk, porządek i wykwit zboża, zwierciadło rozumu człowieka, w mierzwę potarganą przemieniony zostanie. Ślad kolistych biegów, tańca wpółkrąg, pijanego szaleństwa bestyi niebieskiej odrysuje się w swej ohydzie na ogromie miazgi zbożowej. Postrzały gradu zniweczą nie tylko żyta, lecz przeszukają i przetrzebią gaje, ażeby trafić na zatajone w gęstwinie gniazdo słowicze. Zdruzgocą dzieło miłości, które teraz strwożona matka osłania skrzydłami, a tkliwy ojciec osypuje ostatniemi płatkami przekwitających kwiatów, ostatnim przyśpiewem kończącej się pieśni.
Słyszysz, jak wre nad nimi, kręcony wirem w gromadzie chmur, ogrom okruchów gradu?
— Dlaczego? Dlaczego? — szepcą strwożone twe usta, przyjaciółeczko moja. Oczy twe szukają w moich oczach nie tylko odpowiedzi, lecz poratunku.
A cóż ja?
Patrzę bezsilnemi oczyma z naszego pagórka na bieg potęg niebieskich. Cóż mogę poradzić kłoszącej się niwie?
To właśnie ty, która już dziesięć lat żywota swego liczysz i tak tem chętnie imponujesz światu, co cię za niedorosłe dziecko jeszcze chce uważać, — może w tem wszystkiem prędzej poradzisz, niż ja. Módl się!
Moje rozumienie było zawsze pomyłką. Każdy uczynek, każdy akt, dokonany przez moje serce — chybiał celu. Wszystko zawsze inaczej wypadało, niżem zamierzył, przewidział, obliczył. Wszystko inaczej się stało, niżem wyśnił. Poza moim logicznym wywodem wszystko szło stronami, swoją własną drogą. Z ciemności nad moje pole wypadała burza. Z ciemności wychodziła na mnie śmierć. Czasami, kędyś w dali spotykała się linia mojego wymiaru i rysunku z linią innego wymiaru, nie moją, — ale tak daleko, w tak nieskończonej odległości, żem to mógł zobaczyć jedynie w przywidzeniu. A wtedy było mi już wszystko jedno. Tryumf mój bywał tak niewidoczny, niedostrzegalny, że się zamieniał w krótki, mały, samotny półuśmiech, istny punkt geometrów.
Ktoś się trudzi wysyłaniem na żytnie pola gradowych chmur, rozpętywaniem wojen i kierowaniem kroków cichej śmierci ku gniazdom człowieczym i słowiczym.
Ja nie zabijam!
Bóg z wysokiej swej góry posłał proroka z nakazem, w gromach niebios i drżeniu ziemi, na kamiennych tablicach pisanym:
Nie zabijaj!
Patrz, tam poprzed chmurę gradową wyleciał z żytniego łanu nieustraszony skowronek. Powiedział o tym ptaszku rolny i polny poeta tych stron przecudowne słowo, — iż «jakgdyby zwisł u sidła, śpiewa ziemi pieśń o niebie». Czy ziemi pieśń o niebie? Czy niebu pieśń o ziemi? O trwodze ziemi przed straszliwą gradową chmurą? O lęku kłosów i serc pod maleńkiemi skrzydłami? O przerażeniu oczu człowieczych? Znowu tu jakąś popełnimy pomyłkę... Pewnie ani to, ani tamto. O czemś on śpiewa, dla jakiejś śpiewa przyczyny, której nigdy nie pozna wyniosły rozum człowieczy.
Złóż twoją główkę, owianą przenajdroższemi włosami, na mojem strudzonem sercu.
Niech jeszcze przez chwilę spocznie u naszych nóg wierny pies, przyjaciel, który nie zdradzi i miłuje. Wytchnijmy jeszcze na tym wzgórku, nim przed błyskaniem i kamieniami gradu uchodzić zaczniemy. Nasyćmy się jeszcze przez małą chwilę szczęściem istnienia, rozkoszą życia, pięknością trwania. Będę jeszcze przez chwilę patrzał twemi dziecięcemi oczyma w bożego skowronka. Będę jeszcze przez chwilę słuchał twojemi uszyma jego pieśni, gdy, pono, «śpiewa ziemi pieśń o niebie».
Niech bije razem nasze, moje i twoje, nic niewiedzące serce dziecięce.
Śpiewaj, skowronku!
W ślad za twem wieszczem ciałem, co jak grot strzały wyleciało z ziemi, niech leci w niebo nasz nieulękły nakaz, który odrzucamy Bogu.
Odrzucamy w niebiosa ten nakaz, w gromach i drżeniu ziemi ludziom rzucony:
«Nie zabijaj!»





  1. Puk liczy aetatis sue wszystkiego dwa lata, lecz jest doświadczonym osobiście i obdarzonym dziedzicznie naszym starszym bratem w Darwinie. Urodził się w wiejskim domu z matki «Figi», która zginęła gwałtowną, niemal samobójczą, śmiercią wskutek nieposkromionego nałogu wyjadania zestarzałych kości ze śmietników. Ojciec Puka nie jest nikomu znany w tej okolicy, ani z fizyognomii, ani z nazwiska. Nie można powiedzieć, żeby Figowicz opłakiwał śmierć matki. Przeciwnie, — z iście bestyalską obojętnością wyprawiał radosne skoki na jej świeżej mogile pod karłowatą jabłonką. Życie jego obfitowało w tysiączne przygody. Wpisany, niejako, do kasty wyższego ratlerstwa za pośrednictwem obcięcia mu ogona, gminnie we wczesnem szczenięctwie zakręconego do góry, — obcięcia, którego nieomylnie dokonał pewien doświadczony znawca hierarchii w świecie czworonogów wśród właściwego ceremoniału, — Puk rósł w pobliżu misek, zasypiał, gdzie się tylko trafiło miękie posłanie, tyjąc i nieświadomie pielęgnując ozdoby swego ciała. Z przyciętym ogonem było mu, że tak powiem, do twarzy. Oczy jego nabrały kawalerskiego wyrazu, profil wydłużył się w kształt najpiękniejszej z podobizn Anubisa, nogi, okolice uszu i piersi nasiąkły barwą jodyny, grzbiet pokryła szerść krótka, lśniąca, czarna, jak, najpiękniejszy aksamit. Arystokratycznie nerwowa drżączka zwłaszcza na widok i od zapachu smażonej pieczeni, poczęła znamionować i uwydatniać jego pochodzenie. Nic dziwnego, że tak liczne i walne przymioty uczyniły z ruchliwego młokosa przedmiot pożądań w duszach zarówno mężczyzn, jak kobiet. Pierwsze porwanie zdarzyło się nad morzem. Puk sprzątnięty został z dróg lądowych przez marynarzy półwojennego trowlera. Żeglował ponad głębinami Bałtyku w ciągu kilku dni i kilku nocy, poszukiwany, żałowany, a nawet opłakiwany przez pierwotnych wychowawców i opiekunów. Ale sława Puka była zbyt wielka, ażeby zbrodnia mogła się ukryć nawet na morzu. Rozeszła się głucha wieść, padło podejrzenie na statek, malejący w błękitach horyzontu, iż on to w kadłubie swym jeńca ukrywa i więzi bezprawnie. Mieliśmy okręt ów na oku. Pewnej nocy groźny korab wojenny przyczaił się w gdyńskiej zatoce w celu wyprania tamże koszul i gaci wilków morskich w falach, stanowiących kąpielisko warszawskiego, krakowskiego i lwowsko-poznańskiego pogłowia. Rankiem, uzbrojeni w słuszność naszej sprawy, wypłynęliśmy w nieustraszonej łodzi na wzburzone odmęty, dotarliśmy do pudła wyniosłej nawy i, wywoławszy kapitana z jego kajuty na pokład, zapytaliśmy z odpowiednim patosem, jakiem prawem przetrzymuje w ciemnicy swego okrętu nieszczęsnego Puka. Kapitan, w obliczu całej swojej załogi popadłszy w publiczne drżenie łydek, głosem zmienionym nie do poznania oświadczył, iż przebywa, w istocie, na jego statku od paru dni jakiś obcy Puk. Dodał na swoje usprawiedliwienie, że jest to istota tak mała, wątła i trzęsąca się ze strachu, iż marynarze, pozostający pod jego rozkazami, czerpią z jego widoku i sposobu zachowania się powód do nieustannego porykiwania ze śmiechu. Zakrzyknęliśmy z dołu najgroźniej, jak tylko można sobie wyobrazić, z żądaniem nazwania nam praw, które pozwalają na to, ażeby wolny pies był wtrącony w czeluście wędrownego statku. Odpowiedziano nam, iż tylekroć powołany Puk wałęsał się był samopas po drogach polskiego dostępu do morza, wobec czego porwany został przez marynarzy, którzy w bezmiarach swoich podróży i w bezkresach wypraw morskich z Gdyni do Pucka przepadają za istotami, przypominającemi im daleki, stracony ląd, chatę rodzinną i zapach domowego ogniska. Zagrzmieliśmy wówczas najgroźniejszą, a zarazem najniebezpieczniejszą z inwektyw, odziawszy ją w retoryczną formę zapytania: czy zadanie marynarzy sławnego trowlera polega na wyłapywaniu min wybuchowych niemieckich w bezdrożach morza, czy też na wyłapywaniu psów polskich na drogach lądu? Zdawało się wobec groźnej postawy marynarzy, zgromadzonych na pokładzie, że nastąpi pierwsza bitwa morska w zatoce Gdyni. Skończyło się na wzgardliwem wydaniu nam więźnia. Gdy wywleczono z czeluści wyniosłej arki mizerną posturę naszego przyjaciela, był on na ciele i na duchu godny politowania i współczucia. Trząsł się bardziej, niż kiedykolwiek, nie poznawał nikogo i ogłupiałemi oczyma wodził po morzu, tudzież po poległym «korytarzu». Dopiero w domu własna jego mięsna potrawka przywróciła mu przyrodzony rozum i naturalne, lekkomyślne uczucia.
    Na stałym lądzie uprowadziła Puka w niewolę pewna dama. W niewoli tej pozostawał w ciągu trzech miesięcy, odżałowany już, jako tęskne i żałosne wspomnienie, jako merum nomen sinere, przechodzące do dziedziny mdłych dźwięków. Przypadek zrządził, iż z tej niewoli nie tyle babilońskiej, ile skolimowskiej, wrócił do rodzinnego domu i na macierzyste podwórze wśród skoków i skowyczeń radosnych, które świadczyły o niezgłębionym zasobie jego przywiązania do miejsca i ludzi. Powrotowi temu towarzyszyły liczne awantury, oraz wymiana not werbalnych tak dalece nieparlamentarnych, iż żadna z nich żadną miarą nie może być w tym życiorysie uprzytomniona i przytoczona. Nawiasem mówiąc, pamięć Puka o pierwszych jego wychowawcach, czyli w znaczeniu przestarzałem — prawnem i społecznie — konserwatywnem, — właścicielach, — jest niedościgłym wzorem, szczytem tego uczucia. Jego smutek i żal, gdy nadchodzi odjazd, jest niezmierny. Rozumem o nieznanej nam potędze i wymiarze, przeczuciem o niewiadomej nam wartości, przewiduje on długość swojej tęsknoty. Puk rozpacza na widok pakowania rzeczy. Głęboka rozterka przelewa się i błyska w jego oczach, a niepokój dosięga niewiarygodnych granic. Trudno dać temu wiarę, a przecież tak jest — Puk płacze z żalu. Natomiast uczucie jego radości w chwilach powitania, po paru miesiącach rozłąki, wyładowuje się w skokach iście obłąkanych, w szczekaniu na całą okolicę, w biegach fiksackich dookoła domu, a także wpoprzek i wzdłuż wszelkich kwietników, po trawach i krzewach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.