Popioły/Tom trzeci/Dymisya
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Popioły |
Podtytuł | Tom trzeci |
Pochodzenie | Pisma Stefana Żeromskiego |
Wydawca | J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1927 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom trzeci |
Indeks stron |
Kilka dni już Krzysztof oczekiwał w Tortozie na przybycie Wyganowskiego. Dymisya, która leżała w kancelaryi generała Chłopickiego, wręczona została Hiszpanowi, a ten, przebrany w ludowe suknie, poniósł ją natychmiast do Morelli. Cedro pod różnymi pozorami, jak leczenie koni, reparacye siodeł i t. d., przedłużał swój pobyt w okopach generała Suchet’a. Ale dzień naznaczony mu do wymarszu zbliżał się szybko. Z wyżyn La Roqueta widać było miasteczko Tortozę, rozłożone na samym brzegu rzeki Ebro. Tuż za niem ciągnął się łańcuch gór skalistych, jałowych i wysokich. W pobliżu klasztoru Jezuitów, gdzie stał batalion trzeci polski i batalion pułku sto piętnastego, widać było szańce francuskie, otaczające miasto. Dokoła rozciągał się pas nieużytków, z którym dziwnie harmonizował widok zamku w środku miasta, widok silnie obmurowanego fortu de las Tenaxas, oraz bram: Mostowej, del Rastro, i posępnych bastyonów: świętego Jana, świętego Krzyża, karmelickiego i t. d. Daleko na wschód wysuwał się stary fort d’Orleans. W tamtej stronie, za rzeką, stały dwa bataliony polskie pułki drugiego, dokąd powinienby był skierować swe kroki Wyganowski dla zameldowania się po przybyciu. To też Cedro codziennie jeździł w tę stronę, wymijając paralele, idące ze wschodu po obudwu stronach rzeki. Piątego dnia pobytu swego pod Tortozą, zrana, kiedy spał w kwaterze polnej przyjaciela Rybałtowskiego na la Roquetta, zbudzono go nagle wieścią, że Wyganowski przybył. Cedro porwał się z pościeli i co prędzej począł wdziewać odzienie. Ale ten, co mu wiadomość przyniósł, dorzucił:
— Przybył kapitan Wyganowski, ale go ktoś pod obozem drugiego pułku zamordował.
Krzysztof skoczył, jak pchnięty nożem. Oniemiał. Upadł na posłanie swe i leżał bez ruchu, słuchając rozmów, przypuszczeń, wniosków.
Nierychło, jak przez sen, włożył mundur, przypasał szablę, zarzucił płaszcz i pojechał za Ebro. W pobliżu obozu pułku drugiego zobaczył kilku żołnierzy wśród pola. Po wzgórkach wieszały się tutaj zarośla agawy i dzikie krzewy krępli. W dali stały nagie, spękane góry. Już się upał sierpniowego dnia zaczął. Słońce przepalało nawskroś żółte piaski nadrzecza, ogniem trawiło usychające pod skałami rośliny. Na błyszczącym piasku leżał nagi zupełnie Wyganowskiego trup.
Gdy Cedro skoczył z konia i przypadł ku niemu, ujrzał dwa ciosy sztyletu, czy noża, zadane w serce na wylot, ręką nieomylną. Morderca zdarł z ofiary swojej suknie hiszpańskie i rzucił je niedaleko, między krzewy. Czynił to w takim widocznie pośpiechu, że ściągnąwszy koszulę przez głowę, zostawił ręce trupa wyprostowane w górę. Te nagie ręce bezbronne i bezsilne, ciśnięte równolegle jedna do drugiej wzdłuż głowy, zdały się wołać na Krzysztofa z ziemi. Roje moskitów, much i drobnych, ledwie widzialnych robaczków szaro-zielonych, z brzękiem krążyły już nad zwłokami, wpijały się w zaschłą krew rany. Słońce płomienne już wydobywać zaczęło z trupa woń śmierci.
Ten i ów z wiarusów zakopcił fajkę i splunął. Pomedytowali, pogwarzyli o dziwnem zdarzeniu i odeszli. Cedro został sam. Przy głowie zmarłego leżał głaz. Ułan siadł na nim, łokcie sparł na kolanach, głowę na dłoniach i patrzał w twarz przyjaciela. Czasami jego oczy wałęsały się to tu, to tam. Wyschły piach, sypki i lotny, przepalony na łokieć, zdeptany obcasami nóg, które się prężą śmiertelnie. Tu walczyli ze sobą. Tu go napadł niespodzianie. Tu mu cios zadał. Tu go wlókł, żeby pohańbić przed oczyma całego wojska. Tu z niego zdzierał szmaty pokoju...
— Don José... — wyszeptały usta.
Serce załomotało, jak jastrząb zgłodzony i straszliwy. Gniew pognał krew. Ale zwolna ją uciszyła gorycz myśli. Zamknęło się serce i dusza znowu stanęła przed obliczem tego trupa. Niewymowny upał przepalał ciało, że było gorące, jak ów piasek pod stopami. Trup cuchnął.
Krzysztof wstał i wielkimi kroki poszedł w stronę obozowiska pułku drugiego. Stanąwszy tam, znalazł bataliony, szykujące się do bitwy. Wyszedł przed front i gromkim głosem zwrócił się do oficerów i żołnierzy, żeby pomścili śmierć towarzysza i żeby poszli pogrześć jego nagi trup. Wołał:
— Już go słońce żre, żołnierze, już go porwało w pazury. Leży Sam jeden przed wami wszystkimi, a nad nim słońce niezbłagane. Nie zlituje się nad nim słońce i ognia swego nie przygasi. Piach pod nim płonie od żaru. Krew się już wzdyma i skórę rozsadza. Komar i mucha ssie jego krew sprawiedliwą. Idźcież mu dół wykopać, żołnierzowi żołnierze! Cześć mu bratnią oddajcie!
Z szeregów odpowiedział mu głos:
— Cześć mu sam oddaj. I dół mu sam wykop. Już on nie żołnierz i nie towarzysz. Przypatrz się dobrze. Całymi batalionami idziemy w bitwę tej godziny, a on dla siebie jednego zwolnienie wyprosił. Sprawiedliwie mu uczynił los! Niechaj gnije pode skwarem.
Uderzyły bębny. Bataliony, wykręciwszy się sekcyami w prawo, twardym krokiem poszły wraz, w kierunku fortu orleańskiego. Widać było wielki ich, żelazny szyk, błysk karabinów. Wkrótce ich pył drogi i kurzawa dymu zasłoniła.
Krzysztof wrócił do przyjaciela. Wyciągnął z pochwy szablę swą i koniec jej twardo zanurzył w głębokość rany, zadanej sztyletem. Siadł na kamieniu i gadał do trupa:
— Taki to jest nasz Roncevalles, towarzyszu...
Nadszedł czas, że wstał z miejsca i począł wygrzebywać w lotnym piasku dół grobowy. Zrazu nagiemi rękoma, potem znalezionym ułamkiem czerepa granatu. Tęgo się zgrzał, dobrze spracował, nim nad wieczorem wybrał dół na chłopa. Złożył tam zwłoki. Wyciągnięte ręce skrzyżował na piersiach. Zasypał towarzysza gorącą hiszpańską ziemią, śpiewając sobiei jemu pieśń pożegnalną, pieśń bez wyrazów, pieśń samotną.