Porwany za młodu/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Porwany za młodu
Rozdział VIII. W czatowni
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ VIII.
W CZATOWNI.

Pewnego wieczora, o jakiej dziewiątej godzinie, człek jeden z wachty pana Riacha (który był na pokładzie) zszedł na dół po swój kubrak, a wraz po całym forkasztelu zaczął się rozchodzić szept, że „Shuan nareszcie mu dogodził“. Nie potrzeba było wymieniać nazwiska; wszyscyśmy wiedzieli, o kim mowa; ale zaledwie czasu nam stało na tyle, byśmy mogli myśl tę należycie sobie uświadomić, a cóż dopiero o niej pomówić, naraz odrzucono znów zaworę, a po drabinie zszedł kapitan Hoseason. Przy rozchybotanem świetle latarni rozejrzał się bystro wokoło po tapczanach, a następnie, podchodząc prosto w moją stronę, zagadnął mnie, ku memu zdziwieniu, uprzejmie brzmiącemi słowami:
— Mój człecze, — powiada, — pragniemy, abyś nam usługiwał w izbie kapitańskiej. Masz zamienić tapczan z Ransomem. Zabieraj się czemprędzej z manatkami na tył okrętu!
Waśnie, gdy to mówił, nad zapadnią pojawiło się dwóch marynarzy, dźwigając biednego Ransome‘a na ramionach, a ponieważ okręt w tej chwili dał tęgiego szczupaka w morze i latarnia się zachybotała, więc jej światłość padła chłopcu wprost w oblicze. Było ono żółte, jak wosk, a miało wyraz podobny do okropnego uśmiechu. Krew mi się ścięła w żyłach i dech w sobie powstrzymałem, jak gdybym był ugodzon.
— Zabieraj się na rufę! dalej na rufę! — krzyczał Hoseason.
Wówczas, otarłszy się o żeglarzy i o chłopaka, (który ani się nie odezwał, ani nie poruszył) — wybiegłem po drabinie na pokład.
Bryg przebijał się szybko i zawrotnie poprzez długą, zjeżoną kołbań[1]. Kierował się żaglami na sztymbort[2], a po lewej ręce, pod łukowatym obrąbkiem foku[3], dostrzegałem zachodzące słońce, jeszcze wcale jasne. To zjawisko, w taką nocną godzinę, wielce mnie zdumiało, ale byłem za głupi, bym mógł stąd wysnuć prawdziwy wniosek: iż okrążaliśmy od północy Szkocję i znajdowaliśmy się obecnie między wyspami Orkadzkiemi i Szetlandzkiemi, ominąwszy niebezpieczne prądy na pentlandzkiej odnodze. Ja ze swej strony, iżem był tak długo zamknięty w ciemności i nie wiedziałem nic o wiatrach przeciwnych, mniemałem, żeśmy już przebyli z połowę Atlantyku, albo i więcej. Zresztą (pozatem, że zdziwił mnie nieco tak późny zachód słońca), nie zaprzątałem sobie tem nazbyt głowy i sunąłem przez wszystkie pokłady, wpadając pomiędzy bałwany, chwytając się lin... Od wpadnięcia w morze ocalił mnie tylko jeden z okrętników, znajdujący się na pokładzie, a zawsze mi życzliwy.
Czatownia, do której się udałem i gdzie odtąd miałem sypiać i usługiwać, wznosiła się na jakie sześć stóp nad pokładami, a była dość obszerna, zważywszy wielkość brygu. Wewnątrz był nieruchomy stół i ława oraz dwa tapczany, jeden dla kapitana, a drugi na zmianę dla obu sztormanów. Cała izba była od podłogi po samą powałę zastawiona skrzyniami, mieszczącemi w sobie graty oficerskie oraz część zapasów okrętowych; pod spodem była druga składownia, do której wchodziło się przez otwór w środku pokładu; w tem miejscu były nagromadzone doprawdy conajlepsze frykasy i napoje oraz wszystek proch strzelniczy, zaś cała broń palna, z wyjątkiem dwóch dział spiżowych, była ustawiona w kobylicach wzdłuż tylnej ściany czatowni. Większość kordelasów znajdowała się w innem miejscu.
Małe okienka, opatrzone okiennicą, po obu stronach, oraz okienko w suficie, wpuszczały tu światło podczas dnia, a z nastaniem ciemności stale paliła się lampa. Paliła się właśnie, gdym wszedł, niezbyt jasno, ale w sam raz na tyle, bym mógł dojrzeć pana Shuana, siedzącego za stołem; stała przed nim butelka gorzałki i cynowa czarka. Był on wysoki, silnie zbudowany i bardzo czarny na gębie, a wlepiał oczy w stół przed sobą jak człek bezmyślny.
Nie zauważył mojego wnijścia, ani też nie drgnął, gdy w ślad za mną nadszedł kapitan i wparłszy się na tapczanie, spoglądał ponuro na sztormana. Osoba Hoseasona przejmowała mnie zawżdy wielką trwogą, boć miałem po temu powody, ale jakiś głos mi mówił, że w tej chwili nie mam się czego obawiać, to też szepnąłem mu w ucho:
— Jak on się miewa?
Kapitan potrząsnął głową, jak ktoś, co nic nie wie i nie chce o niczem myśleć, a twarz miał bardzo poważną.
Niebawem nadszedł pan Riach; rzucił kapitanowi spojrzenie, które tak wyraźnie, jak słowa, mówiło, że chłopak nie żyje, poczem za naszym przykładem zatrzymał się w miejscu, tak iż staliśmy we trzech, nie odzywając się ani słowem i wpatrując się w pana Shuana, a pan Shuan (ze swej strony) siedział w milczeniu, patrząc uporczywie w stół. Nagle wyciągnął dłoń, by uchwycić butelkę; wówczas pan Riach wystąpił naprzód i wyrwał mu ją, raczej przez niespodziane zaskoczenie, niż przemocą, krzycząc jednocześnie i pomstując, że już za wiele było tych breweryj i że na okręt spadnie kara. Mówiąc to (a drzwi dla przewiewu stały właśnie otworem), cisnął butelkę w morze.
Pan Shuan w mgnieniu oka był już na nogach; wyglądał jeszcze nieprzytomnie, ale już gotował się do zabójstwa — no, i byłby je popełnił po raz wtóry w ową noc, gdyby kapitan nie stanął pomiędzy nim a jego ofiarą.
— Siadaj! — huknął kapitan, — wieszli, coś uczynił? Ty opoju i bydlaku, zamordowałeś chłopca!
Pan Shuan, zdaje się, zrozumiał, bo siadł i ręką zakrył czoło.
— No tak — ozwał się — on mi przyniósł brudną czarkę...
Na te słowa kapitan, ja i pan Riach patrzyliśmy po sobie chwilę jakimś trwożliwym wzrokiem, poczem Hoseason podszedł do starszego sztormana, wziął go za ramię, poprowadził do tapczana, kazał mu się na nim położyć i spać — zupełnie jak gdyby ktoś przemawiał do niegrzecznego dziecka. Morderca krzyczał przez chwilę, ale ściągnął z nóg marynarskie buty i usłuchał rozkazu.
— Ach! krzyknął pan Riach strasznym głosem, — waszmość powinieneś był wdać się w to już oddawna. Teraz już zapóżno.
— Panie Riach — rzekł kapitan, — o tem, co się stało dziś w nocy, nikt w Dysart nie powinien wiedzieć. Chłopak utonął, mościpanie... tak trzeba opowiadać... a dałbym pięć funtów z własnej kieszeni, że jest to prawdą!
Odwrócił się do stołu.
— Co waćpana skłoniło, by wyrzucać poczciwą butelczynę? — napomknął. — Był to pomyśl zgoła niedorzeczny, mościpanie. Hola, Dawidku, przynieśno mi drugą! Znajdziesz je w dolnej skrzyni, — i cisnął mi klucz. — Waćpan sam też nie odmówi szklaneczki, mościpanie — zwrócił się znów do Riacha. — Szpetną rzecz się widziało.......
Tak sobie obaj siedzieli, przepijając do siebie wzajemnie; wśród tego morderca, który czas jakiś leżał, jęcząc, na tapczanie, podniósł się na łokciu i obłędnie spoglądał na mnie i na nich...
Taka to była pierwsza noc mej nowej służby, zasię w ciągu dnia następnego wdrożyłem się już dobrze w tryb moich obowiązków. Kazano mi usługiwać przy stole, do którego kapitan zasiadał o stałych godzinach, wyznaczonych na posiłek, wraz z oficerem, który nie pełnił służby, a przez cały dzień biegałem z gorzałką to do tego, to do tamtego z moich trzech zwierzchników; w nocy zaś spałem na derce, rozpostartej na deskach pokładowych w samym końcu czatowni, w sam raz na przeciągu, idącym przez oboje drzwi. Było to łoże chłodne i twarde, ale i tak nie dawano mi spać bez przerwy, gdyż coraz to ktoś zachodził z pokładu po wódkę, a kiedy miano zarządzić nową wachtę, wtedy oficerowie siadali we dwóch, a niekiedy we trzech, i wspólnie pociągali z czary. Nie pojmuję, jak mogli przytem zachować zdrowie, a nie mniej też, jakim to sposobem ja sam zdołałem je zachować.
Wszakoż z innych względów była to łatwa służba. Nie potrzeba było na stół nakładać obrusa; dania stanowiła albo kasza owsiana albo solone mięso, z wyjątkiem dwóch dni w tygodniu, kiedy było i ciasto; a chociaż byłem dość niezgrabny i (nie będąc jeszcze wprawiony do żeglarskiego chodu) nieraz wywróciłem się z tem, com niósł, jednakże zarówno pan Riach jak i kapitan byli niezwykle wyrozumiali. Nie mogłem opędzić się od przypuszczeń, że było to zwinięcie chorągiewki wywołane wyrzutami sumienia i że zapewne nie byliby dla mnie tak dobrzy, gdyby nie byli się obchodzili gorzej z Ransomem.
Co się tyczy pana Shuana, miał on umysł niewątpliwie zmącony bądź opilstwem, bądź poczuciem winy, a może jednem i drugiem pospołu. Nie umiem powiedzieć, czyli widziałem go kiedy w stanie przytomnym. Nigdyć on się nie oswoił z moim na tem miejscu pobytem, ciągle wytrzeszczał na mnie oczy (niekiedy, jak mi się zdawało, w przerażeniu), a niejednokrotnie cofał się przed mą ręką, gdym mu usługiwał. Od samego początku miałem niezbitą pewność, że nie zdawał sobie jasno sprawy z tego, co był popełnił, a w drugim dniu zamieszkania w czatowni okazało się to dowodnie. Byliśmy sam na sam — on wlepiał we mnie oczy przez czas dłuższy, naraz powstał, blady jako śmierć i podszedł do mnie, ku mej wielkiej trwodze. Atoli nie miałem przyczyny, by się go obawiać.
— Tyś tu przedtem nie bywał? — zagadnął.
— Nie, panie łaskawy — odrzekłem.
— Więc był tu inny chłopak? — zapytał ponownie, a gdym mu potwierdził, on na to:
— Ach! tak mi się zdawało! — i oddaliwszy się, usiadł za stołem, nie odzywając się ni słowem, conajwyżej czasem zażądał gorzałki.
Może się to wam wydać dziwnem, ale mimo całej zgrozy, jaką przejmował mnie ten człowiek, czułem przecie litość dla niego. Był on żonaty, a małżonka mieszkała w Leith, ale czy miał potomstwo, czy nie miał, to mi już wyleciało z pamięci; bodaj jednak był bezdzietny.
Koniec końców, nie było to jeszcze życie nazbyt uciążliwe, póki mi się tak wiodło — co jednak (jak niebawem posłyszycie) nie trwało długo. Żywiono mnie dobrze, jak samą starszyznę; częstowano mnie nawet marynowanemi owocami, które uchodziły za największy przysmak, a gdyby mi się podobało, mógłbym upijać się od rana do nocy, jak pan Shuan. Miałem ponadto towarzystwo i to nawet dobre towarzystwo w swoim rodzaju. Pan Riach, który niegdyś kształcił się w akademji, rozmawiał ze mną po przyjacielsku (o ile nie był nadąsany) i opowiadał mi wiele ciekawych rzeczy, z których niejedna była pouczająca; zresztą nawet i kapitan, choć przeważnie trzymał mnie na odległość kija od siebie, czasami stawał się przystępniejszy i opowiadał mi o pięknych krajach, jakie zwiedził.
Cień biednego Ransome‘a, ma się rozumieć, ciężył na duszy wszystkim nam czterem, nadewszystko zaś mnie i panu Shuanowi. Pozatem miałem jeszcze inną, osobistą zgryzotę. Oto zmuszony byłem parać się pracą pospolitą i służebną dla trzech ludzi, na których patrzyłem z pogardą i z których przynajmniej jeden winien był dyndać na szubienicy; tak było narazie — ale myśląc o przyszłości, mogłem jedynie widzieć samego siebie jako niewolnika, pracującego pospołu z murzynami w plantacjach tytoniu. Pan Riach, zapewne przez ostrożność, nie pozwalał mi już nigdy pisnąć ani słówka o moich przygodach; kapitan, do którego starałem się zbliżyć, odtrącał mnie jak psa i nie chciał słyszeć o niczem; to też w miarę, jak upływał dzień za dniem, coraz to bardziej podupadałem na duchu, aż wreszcie nawet cieszyłem się pracą, która nie dawała mi czasu na rozmyślania.






  1. Spiętrzone, nawalne bałwany.
  2. Prawa strona okrętu.
  3. Fok — żagiel przedni, zwany też gaflą lub skrzydlakiem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.