Posłannictwo z planety Wenus/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Posłannictwo z planety Wenus |
Rozdział | Wizye męki Zbawiciela |
Wydawca | Wydawnictwo „Globus“ |
Data wyd. | 1921 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Trois Yeux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Następny seans poprzedziły dwie ważne notatki w dziennikach wieczornych. Pewna grupa finansistów zaproponowała Teodorowi Massignacowi za sekret Noela Dorgeroux i prawo eksploatacyi amfiteatru dziesięć milionów. Nazajutrz Massignac miał dać decydującą odpowiedź.
Druga wiadomość zawierała sensacyjną rewelacyę. Służąca, która pielęgnowała Massignaca kilka tygodni temu w jego domu w Tuluzie — złożyła zeznanie, że choroba jej pana była udaną, że wydalał się on kilka razy z domu potajemnie, starając się ukryć swą nieobecność przed sąsiadami. Jedna z tych potajemnych wycieczek schodziła się z datą śmierci Noela Dorgeroux. Doniesienie to zmuszało organa władzy bezpieczeństwa do wdrożenia śledztwa przeciwko Massignacowi. Z tych dwóch wiadomości wynikało, że sekret Noela Dorgeroux może być w drodze kupna uratowany dla ludzkości lub też w razie aresztowania Massignaca bezpowrotnie stracony.
Taka alternatywa przyprawiała widzów o tym silniejsze zdenerwowanie. Mieli bowiem powód obawiać się, że ostatni raz uczestniczą w seansie w Enclos. Komentowano z zajęciem artykuły dziennikarskie, podnoszono wszystkie za i przeciw hypotezie. Zapewniano, że Prevotelle, któremu Massignac zabronił chodzić do amfiteatru, przygotowuje seryę doświadczeń, mających wykazać słuszność jego teoryi.
Nawet ja, który od wczoraj myślałem tylko o Beranżerze, tej dziwnej dziewczynie, co połączywszy się ze mną pocałunkiem miłosnym, zniknęła potem, zgubiła się w tłumie — zapomniałem teraz o niej. Ekran jedynie zajmował moje myśli…
Problem mojego osobistego życia gubił się w wielkiej tajemnicy wszechświata.
Troje oczu spojrzało na nas tym razem wzrokiem, pełnym niewysłowionego bólu i nieskończonej bezkresnej dobroci. Obrazy, które się potem pojawiły były stwierdzeniem słuszności słów proroczych Noela Dorgeroux: „Przyjdą tutaj tłumy pielgrzymów i padną na kolana, płacząc jak dzieci“.
Droga uciążliwa, kamieniami usiana wiodła na łyse wzgórze, w spiekocie słońca stojące, pozbawione ożywczej ochłody, cienia. Ziemia wyschnięta, spękana! Tłum ludzi podnieconych rozgadanych piął się po tej spadzistej drodze. Porozwiewane, gdzieniegdzie podarte tuniki na ich grzbietach, gwałtowna gestykulacya i wyraz twarzy nadają im wygląd żebraków lub biednych rzemieślników rasy wschodniej. Droga znika, aby znów ukazać się na wyższym poziomie. Widzimy, że cała ta masa ludzka towarzyszy oddziałowi żołnierzy, których strój i uzbrojenie wskazują, że to legioniści rzymscy. Żołnierzy tych jest kilkudziesięciu. Kroczą powoli, nie w ordynku wojskowym, lecz rozsypani bezładnie. Na ramionach mają włócznie, a niektórzy niosą hełmy w ręku. Niekiedy zatrzymują się i piją. Po jakimś czasie można sobie zdać sprawę z tego, że legioniści tworzą eskorty dla grupy środkowej złożonej z kilku wodzów i kilku osobistości w szatach kapłańskich. Nieco opodal idą cztery niewiasty kryjące swe oblicza pod zasłonami. Nagle w chwili, gdy tłum rozsunął się nieco — spostrzegamy wielki, ciężki krzyż, pod którego ciężarem ugina się człowiek, niosący go na miejsce swej kaźni. Chwieje się On co krok prawie, zbiera znowu siły, podnosi się, pada, wlecze się, potyka się o ostre przydrożne kamienie… Upadł raz jeszcze i leży bez ruchu. Razy batami wymierzane przez jednego z żołnierzy nie wywierają żadnego skutku. Wyczerpały się Jego siły.
Dwa razy jeszcze widziany w dwóch dalszych stadyach — drogę krzyżową… Dwa razy zwraca się ku nam oblicze Skazanego na śmierć… Inne ono jest niż wizerunki, któreśmy oglądać nawykli, a jednak poznajemy… To On, Ten, który umarł dla nas na krzyżu… żyje w naszych oczach. Cierpi. Zobaczymy Jego mękę i śmierć!
Żołnierze przybyli już na miejsce Męki. Widzimy wznoszący się krzyż, a pod nim pochylone w ciężkiej boleści niewiasty. Agonia się zaczyna…
Nigdy chyba żadne zbiorowisko ludzkie nie było wstrząsane tak gwałtownem i głębokiem wyruszeniem… Oglądać własnemi oczyma to, co dotychczas odtwarzano według niepewnych dokumentów… Wiara nasza stawała się ciałem… On umierał na krzyżu, a cztery niewiasty zmywały Jego stopy łzami… Na wierzchołkach dwóch sąsiednich pagórków — wznosiły się dwa krzyże, z przygwożdżonymi do nich postaciami ludzkiemi.
Kiedy ostatnia wizya ukazała nam Jego umęczone Ciało, słodką Głowę pochyloną na piersi w niezmiernym bólu, — tłum jakby jedną myślą, jednem czuciem przeniknięty — padł na kolana… kobiety i mężczyźni — wszyscy wyciągali ramiona ku Człowiekowi-Bogu, który umierał…
Kto tego nie widział, ten pojąć nie może; słowa moje nie są zdolne odtworzyć rzeczywistości. Wszak nietylko oglądaliśmy prawdziwą Mękę Zbawiciela, ale nasi bracia z dalekiej planety, przesyłając nam ten obraz — dawali do zrozumienie, że i oni ożywieni są tą samą religijną wiarą i idealnemi aspiracyami. Przecież poprzednio oznajmili nam, że i oni przechodzili analogicznie, jak ziemianie, przewroty polityczne i że oni tak samo jak ludzie znają potęgę i rozkosz miłości!… A zatem te same etapy cywilizacyi, te same wierzenia, te same instynkty — nawet identyczne uczucia!
Posłannictwo tak wyraźne, tak oczywiste musiało wywołać u widzów gorące pragnienia nawiązania bliższych stosunków z tamtym… Ileż to zagadek mogłoby być rozwiązanych, ile problemów wyjaśnionych, problemów przeszłości, problemów cywilizacyi i przeznaczenia…
A niepewność wstrząsała wszystkimi silnej niż dnia poprzedniego… Co stanie się z tajemnicą Noela Dorgeroux? Sytuacya tak się przedstawiała: Massignac zgodził się przyjąć ofiarowane mu dziesięć milionów — pod warunkiem wszakże, że pieniądze dostanie zaraz po seansie wraz z glejtem bezpieczeństwa do Ameryki. Śledztwo prowadzone w Tuluzie potwierdzało oskarżenie służącej, mimo tego sprawiedliwość państwowa gotowa była dla wynalazku Noela Dorgeroux uczynić ustępstwo. Rząd sadził, że pod grozą natychmiastowego aresztowania Massignac skłonnym okaże się do sprzedania tajemnicy. Uzbrojeni ludzie mieli pilnować każdego jego kroku i w razie próby ucieczki chwycić go odrazu za kołnierz. Kiedy żelazna kurtyna odsłoniła ekran — miejsce woźnych amfiteatru zajmowali agenci policyjni.
W ten sposób rozpoczął się seans, któremu towarzyszące okoliczności szczególnie doniosłe nadawały znaczenie.
Wyjątkowo Troje Oczu nie ukazało się wcale tym razem. Odrazu wprowadzono nas w rzeczywistość. W cienistym ogrodzie siedziała wśród kwitnących drzew młoda, piękna kobieta, ubrana według mody 1830 r. Haftowała ona pilnie, podnosząc niekiedy oczy jaśniejące wyrazem serdecznej tkliwości na malutką dziewczynkę, igrającą koło niej wesoło. Dziecko bawiło się babkami z piasku, niekiedy zaś przerywając sobie zabawę, podbiegało ku młodej kobiecie, wskakiwało na kolana, zarzucało jej rączęta ma szyję i twarz okrywało gorącymi pocałunkami. Przez kilka minut — ten obraz jasny, pogodny. Potem gałęzie gęstwy drzew rozsunęły się za plecami matki… Wyszedł stamtąd mężczyzna młody także i elegancki.
Twarz jego jest twarda, surowa, usta zaciśnięte. W ręku trzyma nóż. Postępuje ostrożnie naprzód kilka kroków. Kobieta nie może słyszeć odgłosu jego stąpania, a i dziecię go nie widzi. Mężczyzna idzie dalej, zachowując jak największą ostrożność. Obawia się widocznie, aby piasek nie zaskrzypiał mu pod nogami, aby nie zdradził go chrzęst odłamanej gałęzi. Zbliża się ku kobiecie, oblicze jego nacechowane jest wyrazem okrutnego, niezłomnego postanowienia. A kobieta ciągle uśmiecha się promiennie, nie przeczuwając niczego złego. Ramię mężczyzny podnosi się nagle i gwałtownie opada, wymierzając cios nożem w samo serce. Kobieta runęła na ziemię. Wąska struga krwi czerwieni się. Mężczyzna pochyla się przez chwilę nad nieruchomym ciałem, potem cofa i znika w gęstwinie, unosząc ze sobą nóż krwią zbroczony.
Dziecko nie przestało się bawić. Śmieje się i szczebiocze. Obraz znika.
Widzimy teraz dwóch mężczyzn, spacerujących po pustej drodze, przez którą przepływa wąska rzeczka. Rozmawiają oni ze sobą — tak swobodnie, niefrasobliwie, jak się mówi o zeszłorocznym śniegu lub o pięknej pogodzie. Nagle spostrzegamy, że jeden z mężczyzn trzyma w ręku rewolwer, kryjąc go za plecami. Obaj zatrzymują się i kontynuują rozmowę. Ale twarz uzbrojonego zmienia się, nabiera tego samego wyrazu okrucieństwa, jaki cechował oblicze pierwszego mordercy. Szybko jak błyskawica ruch napastniczy, strzał, tamten pada, a morderca rzuca się na niego i wydziera mu z kieszeni portfel. Przesunęły się przed nami jeszcze cztery obrazy zbrodni, w których występowały nieznane nam zgoła osobistości. Były to wypadki różne, mające wszakże jedną wspólną cechę: naprzód scena spokojna, pogodna, potem napad morderczy w całej swej grozie i bestyalstwie…
Był to widok okropny. Szczególnie denerwowało nas ufne spojrzenie ofiary, za którą czaiło się już widmo śmierci… Oczekiwanie ciosu, którego nie mogliśmy odwrócić, wprawiało nas w nastrój przykrego przygnębienia.
I ukazał się nam obraz ostatni, wywołując głuchy pomruk na widowni amfiteatru. Ujrzeliśmy dobrze znaną twarz… Noela Dorgeroux!