<<< Dane tekstu >>>
Autor Anonimowy
Tytuł Postrach Londynu
Pochodzenie
Przygody Zagadkowego Człowieka
Nr 20
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 24.5.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Diabelska Wyspa

— Mr. Tom, depesza dla pana! Wybiła północ, kiedy Mrs. Crown weszła z depeszą do gabinetu detektywa, w którym Tom Wills pracował jeszcze, mimo spóźnionej pory.
Młodzieniec zaniepokojony, otworzył telegram.
— Z Londynu? Hm.... ciekaw jestem o co chodzi.
Po zapoznaniu się z treścią przebrał się szybko. W postrzępionym odzieniu, kolorowym szaliku na szyi, podartych butach opuścił w pośpiechu dom i skierował się na Deptford-Street, stosownie do polecenia Harry Dicksona.
Ulice były prawie puste, przechodnie nieliczni, zwłaszcza w dzielnicy portowej.
Po półgodzinnym marszu młody człowiek przybył do celu. Należało teraz odszukać dom, oznaczony trzema krzyżami. Przy pomocy kieszonkowej latarki, Tom oglądał mury wszystkich po kolei domów, najpierw po jednej, a potem po drugiej stronie ulicy. Szczęście mu dopisało. Nie trwało nawet pięciu minut, a ujrzał na jednej z bram trzy czerwone krzyże, nakreślone ołówkiem. Cofnął się teraz na drugą stronę ulicy i ukrywszy się w sąsiedniej bramie, stanął na straży.
— Ciekaw jestem, czego do licha mój mistrz szuka w tym domu? — zamyślił się Wills. — Wygląda na zupełnie niezamieszkały. Mistrz musiał mieć z pewnością uzasadniony powód, jeśli mnie tu przysłał.
I zadowoliwszy się tym tłumaczeniem, młodzieniec przywykły do słuchania rozkazów detektywa na ślepo, postanowił czekać aż do otrzymania dalszych instrukcyj.
— Noc minęła... — pomyślał Tom, mierząc tam i z powrotem pustą ulicę. Może mistrz ukaże się wreszcie. Ale czas uciekał a Harry Dickson nie dawał znaku życia o sobie. Tom Wills począł się niepokoić.
— Ta dzielnica jest mocno podejrzana... Mistrzowi mogło zdarzyć się nieszczęście.
Młodzieniec postanowił zmienić posterunek.
— Wejdę do tego domu.... Może Mr. Dickson zostawił tam dla mnie polecenie. Jeżeli nic nie znajdę, wrócę do domu. Mistrz zmienił prawdopodobnie plany.
Tom Wills nie zastanawiając się dłużej, przedostał się do bramy i otworzył ją ostrożnie. Z rewolwerem w ręku wspiął się po schodach na pierwsze piętro, gdzie znalazł szereg zupełnie pustych pokoi.
Od czasu do czasu naśladował gruchanie gołębia, umówiony z mistrzem sygnał, ale nie usłyszał żadnej odpowiedzi.
Tom doszedł do wniosku, że nie ma tu na co czekać. Był głodny i niewyspany, postanowił przeto wracać na Bakerstreet.
Przybywszy na miejsce, zapytał gospodynię o wiadomości od szefa.
Mrs. Crown potrząsnęła przecząco głową i zawołała ze złością:
— Gdyby nie moja cierpliwość, nie wytrzymałabym tu dłużej. Boże... co za porządki. Mr. Dickson jeszcze nie powrócił. Pan wygląda, jakby wstał z grobu. Proszę przynajmniej pokrzepić się śniadaniem.
— Co się mogło stać mistrzowi? — zastanawiał się Tom, łapczywie pochłaniając śniadanie.
— Może wpadł w pułapkę i znajduje się w niebezpieczeństwie, podczas gdy ja ucztuję przy stole. Czy nie należałoby zawiadomić policji? Ale to absurd! Na razie nie pozostaje mi nic innego, jak cierpliwie czekać.
W ciągu dnia Tom był trzy razy w tajemniczym domu, ale nie znalazł nic ciekawego. Po zapadnięciu nocy udał się znów na swe stanowisko.
Nawiedzały go najrozmaitsze przypuszczenia.
— Zauważyłem wczoraj, że okna tego domu wychodzą nad Tamizę. A może mistrz wychylił się przez parapet i wpadł do rzekł?
Zaniepokojony tą myślą, Tom znów przedostał się do wnętrza pustego budynku. Wszędzie było pusto. Młodzieniec zbliżył się do okna i zaczął przyglądać się uważnie parapetowi. Powierzchnia jego pokryta była grubą warstwą kurzu, na której odbijały się wyraźnie ślady. Odcisk miał kształt długich szczupłych palców. Nie było żadnej wątpliwości. Były to ślady Harry Dicksona.
— Mistrz przedostawał się tędy.... Ale dokąd? Nie popełnił chyba samobójstwa... To niemożliwe... Czyżby rzucił się do wody, aby pływać?...
Na tym urwały się jego rozmyślania. Nagle chwycił go ktoś z tyłu za kark, dwie ręce zacisnęły się jak pętle na jego szyi.
— Mamy jeszcze jednego! — zawołał ochrypły głos. — I tego szpiega trzeba będzie odtransportować na tamten świat. Przysięgnę, że jesteś na usługach tego psa Harry Dicksona! — dodał napastnik.
Serce zamarło w piersi Toma Willsa. Zrozumiał, że jego mistrz padł ofiarą zbrodniczego napadu. Dwie gorzkie łzy spłynęły mu po policzkach.
— Czemu nie odpowiadasz, kanalio! Patsy, przyciśnij mu nóż do gardła, może to rozwiąże mu język!
— Po co tyle fatygi, — odpowiedział drugi. — Najlepiej wrzućmy go do wody.
— Masz rację, chłopie! — ryknął bandyta, popychając Toma w stronę okna.
Młodzieniec spojrzał na niebo, pokryte milionem gwiazd. Po raz ostatni je oglądał.
— Uwaga, Patsy! Jesteś tam?... Pomóż mi... Raz! Dwa.... i
— Trzy! — zawołał nagle jakiś obcy głos, a jednocześnie huknęły dwa strzały. Patsy padł na ziemię. Jedna kula wybiła mu oko i rozwaliła czaszkę. Druga utkwiła w gardle jego towarzysza.
Na parapecie okna ukazał się jakiś człowiek. Był to.... Harry Dickson. Zdążył jeszcze ująć w ramiona swego zemdlonego ucznia.
— Uspokój się, chłopcze! Uspokój się, mój drogi! Wszystko układa się jak najlepiej.... Nie ma powodu do obaw.
— To pan, Mr. Dickson!... — uśmiechnął się Tom, — wracając do przytomności. Niebo pana zesłało! Skąd pan wraca?
— Skąd?
— Wyobraź sobie, mój mały, że z wyspy „Piratów Tamizy“... Mam ich teraz wszystkich w garści!

Zapadła noc. Na falach Tamizy posuwała się w stronę „Wyspy Piratów“ mała flotylla motorówek. W łodzi posuwającej się na czele flotylli znajdowali się: Harry Dickson, jego uczeń Tom Wills i kapitan policji Tonardy. W dalszych ośmiu łodziach pełno było policjantów i detektywów.
Kapitan Tonardy czuwał na dziobie łodzi z bronią gotowa do strzału. Również Harry Dickson i Wills trzymali w ręku nabite rewolwery. Wśród ciszy nocnej rozlegał się tylko miarowy turkot motorów. Na łodziach panowało zupełne milczenie. Policjanci byli wciąż w pogotowiu. Wiedzieli, że zlikwidowanie groźnej bandy Blackwella nie należy do łatwych zadań.
— Czy wydał pan rozkazy, kapitanie? — zapytał Harry Dickson.
— Tak jest. Weźmiemy wyspę szturmem. Wątpię, czy bandyci zechcą poddać się bez walki.
— Będziemy mieli nielada zadanie do wykonania... — mruknął detektyw. — Blackwell to jeden z najgroźniejszych łotrów, z jakimi spotkałem się w życiu...
Posuwano się dalej w milczeniu. Wreszcie przed flotyllą zamajaczyły w mroku ponure kontury „Wyspy Piratów“. Wszyscy wytężyli czujność, by nie dać się zaskoczyć przez nieprzyjaciela.
Nagle od strony wyspy rozległ się straszliwy huk, czerwone błyskawice rozświetliły mrok i na policjantów spadł grad kul. Bandyci nie mogli jednak strzelać celnie z powodu ciemności i kule nie uczyniły nikomu krzywdy.
Policjanci odpowiedzieli strzałami na salwę piratów. Kule padały gęsto z obu stron, huk strzelaniny rozdzierał ciszę nocną. Pociski bandytów padały z pluskiem w wodę i uderzały głucho o burty łodzi.
— Naprzód przyjaciele! — zawołał Harry Dickson. — Musimy wyładować za wszelką cenę!...
Motory zaczęły pracować ze zdwojoną energią i lodzie pomknęły jak strzały. Bandyci, widząc to, zdwoili szybkość kanonady, ale nie powstrzymało to dzielnych policjantów. Wśród gradu kul łodzie przybiły wreszcie do brzegu.
Harry Dickson pierwszy dotknął nogami ziemi.
— Trzymaj się mnie blisko — zawołał do Toma Willsa. — Mamy do czynienia z niebezpiecznym przeciwnikiem. Broń trzymaj w pogotowiu i przygotuj zapasowy magazyn.
— Chłopcy, — zawołał kapitan Tonardy do swoich policjantów. — Naprzód bez pardonu, za wszelką cenę. Atakujemy dom!
Trzydziestu policjantów z siekierami i rewolwerami w ręku rzuciło się w stronę drzwi, ale w tej samej chwili otworzyły się one szeroko i wypadła z nich banda piratów, ostrzeliwując się zaciekle.
Policjanci nie pozostali dłużni. Celny strzał Harry Dicksona powalił na ziemię Łysego, który pędził w jego stronę z nożem w ręku. Oczy detektywa szukały jednak innego przeciwnika. Dickson pragnął za wszelką cenę rozprawić się z Blackwellem.
Tymczasem bandyci walczyli zaciekle, jak osaczone stado wilków. W pewnej chwili, gdy zrozumieli, że nie uda im się wydrzeć z rąk przeważającej liczby przeciwników, rzucili się nagle wszyscy w stronę rzeki. Na czele ich biegał jakiś człowiek, w którym Harry Dickson natychmiast poznał Blackwella.
— Do łodzi! — rozległ się rozkazujący głos bandyty.
— A to łotry! — zawołał Dickson. — Chcą umknąć w naszych łodziach. Nie uda im się to!
Detektyw rzucił się w ślad za bandytami i po chwili dopadł Blackwella. Obaj mężczyźni zwarli się w zaciekłej walce nad samym brzegiem rzekł. Harry Dickson opasał przeciwnika swymi stalowymi ramionami, uniemożliwiając mu wszelki ruch. Bandyta wiedział jednak, że w razie ujęcia go żywcem, nie uniknie on szubienicy i dlatego usiłował za wszelką cenę wyrwać się z rąk detektywa.
— Nie umrę sam... — zawołał z wściekłością. — Będziesz mi towarzyszył do piekła.
Nadludzkim wysiłkiem wyrwał się z ramion Dicksona i pociągając go z sobą, rzucił się w fale Tamizy. Obaj zniknęli na chwilę w wodzie, lecz po chwili głowy ich ukazały się na powierzchni.
Rozpoczęła się straszliwa walka w wodzie. Bandyta nie myślał już o ratowaniu życia, pragnął tylko za wszelką cenę, aby Harry Dickson podzielił jego los. Udało mu się w pewnej chwili chwycić detektywa za gardło i pociągnąć ze sobą w odmęty. Na chwilę obaj znów zniknęli w wodzie i tylko banki powietrzne, ukazujące się na powierzchni świadczyły o straszliwej walce, toczącej się pod wodą.
Wreszcie detektyw wynurzył się na powierzchnię, a w chwilę potym ukazała się obok niego głowa bandyty. Blackwell po raz drugi usiłował chwycić Harry Dicksona na gardło, ale w tej samej chwili huknął strzał i bandyta zniknął pod wodą. Na brzegu stał Tom Wille z dymiącym jeszcze rewolwerem w dłoni.
Tymczasem policjanci rozprawiali się z resztą piratów. Ci z pośród bandytów, którym udało się dotrzeć do łodzi zostali powystrzelani przez policjantów, ci zaś, którzy pozostali na brzegu, bronili się zaciekle, aż w końcu zostali zmuszeni do poddania się.
Groźna banda piratów, postrach Londynu, przestała istnieć.
Złoczyńcy, którzy dostali się w ręce policji, zostali skazani na dożywotnie więzienie. „Czarna Mańka“ dostała się na dwadzieścia pięć lat do domu poprawy.
W jakiś czas potem Evelina Blunt przybyła w towarzystwie Harry Dicksona do swego męża, do szpitala „Betleem“. Lekarz pocieszył ją, że stan jego polepsza się z dnia na dzień i że istnieje pewność zupełnego powrotu do zdrowia.
— Zawdzięczam panu wszystko. Mr. Dickson... — szepnęła młoda kobieta z uniesieniem, ściskając serdecznie dłoń swego dobroczyńcy.
— Nie tylko ja, ale cały Londyn zawdzięcza pani bardzo wiele — odparł z uśmiechem detektyw. Gdyby nie pani wskazówki nigdy nie wpadlibyśmy na ślad bandy „Piratów Tamizy“, która może nadal kontynuowałaby swą zbrodniczą działalność. Nie pani mnie, ale ja pani winien jestem wdzięczność.

Koniec.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: anonimowy.