Postrach Londynu (Harry Dickson)/5
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Postrach Londynu |
Pochodzenie | Przygody Zagadkowego Człowieka
Nr 20 |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 24.5.1938 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Cierpliwość Harry Dicksona została wystawiona na długą próbę. Minęła godzina dziewiąta, potem pół do dziesiątej, a drzwi, wiodące do domu nr. 24 na Dover Street pozostały przez cały czas zamknięte.
O godzinie pół do jedenastej detektyw znów spojrzał na zegarek. W tej samej chwili jakiś człowiek wyślizgnął się niepostrzeżenie z bramy. Dickson nie mógł dojrzeć w ciemnościach jego twarzy, ale odrazu poznał po sylwetce tajemniczego kuzyna Mrs. Eveline Blunt.
Postanowił go śledzić. Szedł za nim w pewnej odległości, starając się nie spuszczać go z oka. Na razie nie nastręczało to żadnych trudności. Ulice były zupełnie puste. Ale detektyw pomyślał o tym, że musi przedsięwziąć wszystkie środki ostrożności. Postanowił przeto znów zmienić swój wygląd, aby Blackwell go nie poznał.
Nie mógł wrócić do domu więc ucharakteryzował się na poczekaniu.
Skręcił w małą, boczną uliczkę, nałożył na głowę perukę, którą wydobył z kieszeni, przykleił sobie fałszywa brodę i starł czerwone plamy z twarzy i nosa, nadające mu wygląd pijaka. Ale nie był jeszcze zadowolony. Mogło go zdradzić ubranie. I znów pomógł mu przypadek... Nagle minął go bowiem jakiś jegomość w eleganckim wieczorowym palcie i w cylindrze.
— To pan, Mr. Carr? Dokąd to? — zapytał Dickson.
— Do klubu. Żegnam jednego z kolegów.
— Czy nie byłby pan tak uprzejmy pożyczyć mi palta i kapelusza? Ale szybko, bo nie mam czasu.
— Ależ oczekują mnie w klubie.
— Do licha! Co z pana za detektyw jeśli nie chce pan pomóc koledze w potrzebie? Coby na to powiedzieli pana przełożeni? Przecież może się zdarzyć, że przyda się panu rewanż. Po sekundzie wahania Mr. Carr oddał palto i kapelusz detektywowi.
Nie trwało to więcej, jak dwie minuty. Trzeba się było spieszyć. Harry Dickson rozpoznał z daleka wysoką sylwetkę Blackwella.
Droga, którą szedł, prowadziła na peryferia miasta. Przebył on Blue - Anchor - Road, potem Southwark-Park a teraz zagłębił się w Deptford-Road. Było to wybrzeże Tamizy niedaleko dzielnicy portowej. Nagle Blackwell zniknął w jakimś domu. Harry Dickson zastanawiał się czy pójść za nim. Nie łatwo się było zdecydować. Ostatecznie postanowił strzec go z zewnątrz.
Tak jak wszystkie domy w tej dzielnicy i ten miał bardzo wąską fasadę z szeregiem okien, wychodzących na ulicę. Budynek miał wygląd kompletnie opuszczonego i żadne okno nie było oświetlone.
Harry Dickson pomyślał, że wartoby było zasięgnąć o jego mieszkańcach informacyj u sąsiadów, ale godzina była już spóźniona.
— Nie mam innej rady. Muszę dostać się do środka i zobaczyć co się tam dzieje!
Detektyw przeszedł na drugą stronę ulicy i ostrożnie kryjąc się pod murami doszedł do drzwi. Pchnął je. Nie były zamknięte. Znalazł się nagle w zupełnych ciemnościach. Na szczęście, w kieszeni pożyczonego palta były zapałki. Zapalił natychmiast jedną z nich i w nikłym świetle ujrzał drewniane schody, prowadzące w górę. Harry Dickson począł się piąć po nich, starając się nie wywoływać najmniejszego szmeru.
Na pierwszym piętrze wzdłuż długiego korytarza znajdowała się wielka ilość drzwi prowadzących do zupełnie pustych pokoi. Wszystkie zdradzały ślady wielkiego zaniedbania i opuszczenia.
— Ten dom jest niezamieszkały! — rzekł do siebie detektyw. — Blackwell musiał mieć specjalny powód, aby tutaj przyjść. Ale gdzie on się podział? Poszukajmy go na wyższym piętrze.
Po chwili Dickson znalazł się na górze i odkrył jeszcze jeden pusty pokój. I tu Blackwella nie było. Nagle uszu detektywa dobiegł dziwny szmer, przypominający szum wody.
— Tamiza! — szepnął. — Widocznie z drugiej strony tego domu przepływa rzeka!
Zbliżył się do wielkiego, otwartego okna. Zapałka zgasła. Aby nie zostawiać po sobie śladów, schował ją do kieszeni. W księżycowej poświacie cicho szemrały fale Tamizy. Do parapetu okna była przyczepiona mała drabinka linowa.
Na twarzy detektywa pojawił się uśmiech.
— A więc tędy Blackwell wydostał się z domu. Nie skoczył chyba do wody? Na dole musiała na niego czekać łódka. Do licha! To zasługuje na uwagę. Człowiek, który odbywa spacer w tak tajemniczych okolicznościach, musi mieć ważne po temu powody. Zaczekam tu na niego, aż wróci. Potrwa to zapewne długo... muszę wobec tego zawiadomić Toma.
Harry Dickson pobiegł co sił do najbliższego urzędu pocztowego i nadał depeszę tej treści:
„Tom Wills. Baker-Street. Przyjdź na ulicę Deptfort-Street i odszukaj dom naznaczony trzema krzyżami. Czekaj tam aż do następnych moich poleceń“.
Następnie detektyw dopuścił się małej kradzieży. Na stole, przy którym pisał, leżał czerwony ołówek. Niepostrzeżenie wsunął go do kieszeni. Przybywszy przed dom, nakreślił na bramie trzy wielkie czerwone krzyże. Wszedł następnie do środka i począł szukać dogodnego miejsca do spania. Znalazł w kącie pokoju wielką skrzynię i postanowił przepędzić noc na tym zaimprowizowanym łóżku. Obok położył nabity rewolwer i nóż ukradziony Blackwellowi. Detektyw ułożył się wygodnie i wsłuchiwał się w monotonny, szum fal.
I stała się rzecz dziwna.... rzecz, która nigdy mu się nie zdarzała, kiedy był na czatach... Harry Dickson zasnął.
Blady promień księżyca, który przedarł się przez chmury, zatrzymał się na chwilę na jego spokojnej, uśpionej twarzy.