Powój (Coppée, 1885)

>>> Dane tekstu >>>
Autor François Coppée
Tytuł Powój
Pochodzenie Kalendarz „Wieku“ Illustrowany na Rok Zwyczajny 1885
Wydawca Nakładem współpracowników „Wieku“
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Klemens Junosza
Tytuł orygin. Le Liseron
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


POWÓJ.
Z poezyi Franciszka Coppé’go.
Przekład Kl. Junoszy.



W Czechach, gdzie bory czarne i posępne góry,
Jest zakątek ustronny, smutny i ponury,
Który był sceną bitew zażartych i krwawych.
Dziś tam jeszcze pastuszek, prowadząc ciekawych
Turystów, pokazuje klasztor opuszczony
Świętego Benedykta, stary i zniszczony,
Tonący wśród zieleni i w bluszcze spowity.
W czasie gdy cesarz Zygmunt wojował z husyty,
Kiedy tyle krwi ludzkiej wzajemnie toczono,
Klasztor ów siostrę Teklę miał za przełożoną.
Tekla, czczona przez wszystkich, od wczesnej młodości,
Spełniała poświęcenia czyny i miłości
I była jako gwiazda na tem czarnem niebie;
Pobłażliwa dla bliźnich, surowa dla siebie,
A piękna i szlachetna — wdziała habit mniszy
I oddała się pracy wśród klasztornej ciszy;
Pierwszą była na chórze gdy jutrznia zaświeci,

Nosiła włosiennicę, jak anachoreci;
Lubiła nad księgami przesiadywać w nocy,
A poezye łacińskie, pismo i prorocy
I ojcowie kościoła w tekście najzawilszym,
Byli dla niej czytaniem nadewszystko milszem.
Umiała też tłómaczyć ich zdania mniej jasne,
Tak łatwo i przystępnie, jakby myśli własne.
Nad uczoność jej wszakże dobroć była wyższą,
Gdyż ubodzy w niej mieli opiekę najbliższą,
Była sługą dla chorych, a dla sierot matką.
Lud ją czcił jak anioła.
Mówią że nierzadko
Cuda działała nawet ta niewiasta święta;
Jak powiada legenda z podań ludu wzięta,
Raz, w kościele, gdy właśnie było Podniesienie,
Nakazała jaskółkom krzykliwym milczenie,
Które w nawie kościelnej pod łuki gockiemi

Siadały na filarach i krzyki swojemi
Napełniały świątynię. W skutek jej rozkazu,
Wesołe te ptaszęta zamilkły odrazu
I zebrawszy się razem na arkadzie starej,
Zachowały się cicho — do końca Ofiary...
Cnoty jej znane były szerokiemu światu,
Roznosiły się one jak miła woń kwiatu,
A wszyscy ją ubodzy kochali nad życie.
Gdy zstępowała z góry w swym białym habicie,
Majestatycznie piękna, ze spuszczonym wzrokiem,
Kiedy się przesuwała cicho, lekkim krokiem,
I szła odwiedzać chorych do blizkiego sioła,
Miała w sobie wdzięk damy i siłę anioła.
Jej sercu obce były burz i pragnień światy,
Ale, czysta jak lilia, ukochała kwiaty.
Miała ich wszędzie pełno... pieściła się z niemi,
Te były jej jedyną rozkoszą na ziemi...
Kochała je... i nieraz patrząc w wieczór cichy,
Na róż pąki wspaniałe, lub lilii kielichy,
Na fijołki ukryte w trawy aksamitne —
Srebrna łezka zwilżała jej oko błękitne,
Zwieszając się jak brylant na rzęsie jedwabnej.
Z barw i woni złożony świat Flory powabny,
Zdawał się również kochać dobrą swoją panię...
Dzika róża się pięła po klasztornej ścianie,
I ciekawie przez okno patrzyła do celi
Tej pięknej samotnicy. — Jaśmin co się bieli
Tysiącem kwiatów śnieżnych, zdał się szeptać do niej...
Że ją kocha — że dla niej ma kwiat pełen woni;
A kiedy na jesieni kwiat i liść opada,
Wówczas śmiała się do niej chryzantema[1] blada
I przez kwiaty zawiędłe, przez opadłe liście,
Zdawała ją się żegnać smutnie, uroczyście
W imieniu kwiatów letnich.
Spokój był w klasztorze,
Modliły się spokojnie służebnice Boże,
Aż nagle ktoś ze świata przyniósł wieści krwawe:
Prokop, wódz Taborytów, ruszył na wyprawę!...
I wśród szczęku oręża i trąb strasznych głosu,
Jął krzewić słowo Hussa, rzucone ze stosu,
A krwią i ogniem ścigać przeciwników srodze...
Biada, jeżeli klasztor spotka na swej drodze!...
Bo go zrówna wraz z ziemią... ogniem i żelazem
I te „piekielne mniszki“ wymorduje razem,
Co śmią uznawać w Rzymie zwierzchnictwo nad bracią
I komunię pod jedną przyjmować postacią...

Biada! biada! Kto może, niechaj się ocala,
W rzekach już od krwi ludzkiej pokraśniała fala
I trupy skaleczałe wyrzuca na brzegi.
Biada! Biada!.. nadchodzą Prokopa szeregi,
Odzywa się okropnie z za góry poblizkiej
Straszny bęben, zrobiony z skóry Jana Zyski...
Jak gdyby głosem jego wołał na bój krwawy.
Zawrzała już Saksonia, Czechy i Morawy...
Już idą na cesarskich; pod wodzą Prokopa,
Dwa dziesiątki tysięcy krwiożerczego chłopa,
Trzydzieści armat ciężkich, dwieście wozów z bronią,
Grzmią rogi i miedziane trąby w górach dzwonią...
Gdy natrafią na klasztor, biada klasztorowi!
Nie ostać się niewieście słabej, ni starcowi...
Ksiądz, zakonnik czy laik, nawet mniszka blada,
Wszystko pod ich toporem i szablicą pada...
A Prokop, wódz nabożny, wsparłszy się na łęku
Swego siodła, ma świętą Ewangelię w ręku
I czyta podczas rzezi...
Oddział taborytów
Złupiwszy jakiś klasztor biednych Karmelitów,
Wywlókł dwudziestu mnichów z tej krwawej pożogi
I wszystkim do jednego poobcinał nogi...
A potem pędząc kijmi skrwawione kaleki
Kazał im biedz nieszczęsnym...
Szedł rozgłos daleki
O pochodzie sekciarzy i ich okrucieństwach,
Wszyscy drżeli na wieści o owych męczeństwach,
A przez lasy, manowce i przez ścieżki kręte
Uciekali duchowni.... i naczynia święte
Unosili z kościołów. — I lud zdjęła trwoga
I ślad krwawy znaczyła taborytów droga...
I słychać było krzyki: — Uciekaj kto może!
Prokop idzie!...
Płomieni zbliżało się morze...
Już nadciągała rzesza okrutna i zbrojna,
Lecz Tekla była równie mężna i spokojna,
Jak święci męczennicy z pierwszych wieków wiary.
A kiedy do klasztoru przyszedł wieśniak stary
I ostrzegł, że już słychać trąby niedaleko
I że mieczów tysiące połyska za rzeką,
Rozkazała dzwonnikom uderzyć we dzwony,
Otworzyć drzwi klasztorne, spuścić most zwodzony,
Oświetlić cały kościół, siostrom klęknąć w chórze
I śpiewać „miserere“...
Już zdala, na górze
Widać straż taborytów — spadają w doliny
Hufce z groźnym łoskotem, jak śnieżne lawiny;
Na skarogniadym koniu, ciężkim i spienionym

Sadzi Prokop, przywodząc tłumom rozjątrzonym,
A tuż przy jego boku pośpiesza i dąży,
Z rozwiniętym sztandarem sekciarzy chorąży.
Na ciemnem tle sztandaru błyszczy kielich złoty.
Napełniły dolinę wojowników roty,
Lasem błyszczących mieczów i dzid najeżone.
Woły, wlokąc po ziemi podgardla zwieszone,
Ciągną z wysiłkiem działo niesłychanej wagi,
Które zrobił sam Ali, czarnoksiężnik z Pragi,
Zda się w pierwszym dziesiątku piętnastego wieku.
Huk tej strasznej armaty mroził krew w człowieku,
Mogła ona tak ryknąć z bronzowej gardzieli,
Że najstarsi wojacy na ten odgłos drżeli,
Chwiały się w swych posadach wieżyce kamienne
I roniły swój ciężar niewiasty brzemienne...
U podnóża klasztoru, wśród cichego błonia,
Prokop osadził wreszcie spienionego konia,
I odwracając głowę ku rzeszy zaciekłej,
Krzyknął: — Klatka otwarta! już ptaszki uciekły,
Przybywamy zapóźno!..
Z zmarszczonemi brwiami,
Srogi wódz taborytów stanął przed wałami
I rzuciwszy na klasztor wzrokiem od niechcenia,
Cofnął się — jakiś płomień ujrzawszy wśród cienia;
Drzwi kościelne otwarte, mnóstwo świec się pali,
Krzyż stoi na ołtarzu — mniszki siedzą w stalli,
A ksieni, niestrwożona strasznym swoim losem,
Zaczyna śpiew kościelny dźwięcznym, srebrnym głosem.
Wódz w swojej duszy srogiej czuł dziwne wzruszenie,
Sam waleczny, szanował mężne poświęcenie...
Kazał rozbić namioty i popętać konie,
A sam, z ciężkiego hełmu uwalniając skronie,
Wziął na stronę Ruprechta i szepnął doń: — Bracie!
Ja szanuję tę dzielną mniszkę w śnieżnej szacie,
Drzwi otwarte na oścież i ten most zwodzony
Wstydzą mnie... to podłością tryumf okupiony,
Wyrżnąć dwadzieścia dziewek śpiewających psalmy.
Bracie!.. my te niewiasty od rzezi ocalmy...
Na to Ruprecht uczynił znak przeczący głową:
— „Mężny wodzu, powiada, zważ na moje słowo;
Strzeż się... bo taka łaska żołdactwo rozdrażni,
Ta mniszka nas wyzywa na bój najwyraźniej.“
Ale Prokop nie słuchał odpowiedzi wcale,
Tuż przy moście stanąwszy, na klasztornym wale,
Wydobył miecz swój wielki, błyszczący... stalowy,
Wbił go w ziemię i krzyknął donośnemi słowy:
— „W imię Ojca i Syna i Świętego Ducha!
W imię Boga, co z niebios mowy naszej słucha,

Utkwiłem ten miecz w ziemi, klnąc się uroczyście,
Że jeżeli żelazo puści bujne liście
I zakwitnie szablica nim przyjdzie poranek,
Uwierzę, że Bóg nie chce zguby chrześcianek,
I przysięgam na Hussa, pojmanego zdradnie,
Że żadnej z białych mniszek włos z głowy nie spadnie.“
To rzekłszy, Prokop poszedł spocząć pod namiotem.
Przyszła noc, w pysznym płaszczu z lazurów ze złotem;
Cudna noc księżycowa, ciepła i pogodna,
Ugwiażdżona wspaniale, cicha i łagodna.
Dym z ognisk obozowych wznosił się ku górze,
A śpiew dwudziestu mniszek nieustawał w chórze.
Z oddali było słychać wartowników hasła...
Przeszła noc — i już gwiazda ostatnia zagasła,
A natomiast jutrzenka rzuciła z za góry,
Na hełmy wojowników snop krwawej purpury,
Igrając na błyszczących puklerzach ze stali,
Na dźwięk trąby rycerze ze snu się zrywali,
Kładli na konie siodła...
Prokop uzbrojony
Poszedł ujrzeć swój brzeszczot na wale zatkniony
I zobaczyć czy na nim liść i kwiat nie rośnie?
W kościele śpiew zakonnic brzmiał ciągle rozgłośnie.
Ciężki miecz sterczał w ziemi — ostry i błyszczący
W blaskach świeżej jutrzenki krwawym blaskiem lśniący,
Lecz nie puścił korzeni... nie wdział z liści stroju...
Tylko w nocy przypełznął słaby pęd powoju
I znalazłszy na wale szablicę zatknioną,
Oplątał ją swą nitką słabą i zieloną,
I z twardej rękojeści zwiesił blade kwiaty,
Miluchne, jakby oczu dziecięcych bławaty...
Zwilżone ranną rosą, jak łzami srebrnemi...
Prokop się zastanowił nad słowy swojemi.
Dziwną trwogą go przejął ten kwiatek niewinny,
Więc krzyknął:
Hej! pachołki, przynieść mi miecz inny...
Na koń! zwijać namioty... W drogę!
Wódz ponury,
Krwiożerczy tłum żołdactwa uprowadzał w góry.
Poszli jezdni i piesi... Klasztoru nie tknięto,
I zniknęli w oddali.
Kwiat ocalił świętą.







  1. Złocień.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: François Coppée i tłumacza: Klemens Szaniawski.