Powieść składana/Przedmowa

<<< Dane tekstu >>>
Autor John of Dycalp
Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powieść składana
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1843
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Kochany Czytelniku!

Nieraz zapewne, śród trosk domowych, śród kłopotów urzędowania, słowem, śród chmury smutków nieoddzielnych od życia, trapiłeś się jeszcze tą myślą, że są ludzie do tyla biedni, co nie wierzą ani w miłość platoniczną, ani w przyjaźń literacką. Tak, tak, są, niestety! Nieszczęśliwi ci mają pospolicie temperament żółciowy, lat przeszło cztérdzieści, cerę bladą, humor zwaśniony z całym Bożym światem, i czytają powieści — wyobraź sobie, kochany Czytelniku, imaginez vous! — suchemi oczyma, z wargą zaciśniętą, bez łez, bez uśmiechu. Poveretti! Moglibyśmy do nich powiedzieć z doktorem Hannemannem: „Mości Panowie! jeśli nie wierzycie, raczcie ustąpić z łaski swojéj, bo dla waszéj opłakanéj niewiary, ulatnia się cudowna własność naszych pigułek!” — Ale że podobni ludzie, jak wszyscy zostający w błędzie, zasługują raczéj na politowanie, więc zamiast Filippik, które od czasów Demostenesa nic przekonywają jakoś nikogo, przytoczymy im przykład żywy, oczywisty, wzięty z epoki bieżącéj, to jest, z roku łaski 1845, mówię: tysiąc ośmset cztérdziestego trzeciego.
Oto dwaj pisarze, których imiona, podług słów Glücksbergowskiego Uwiadomienia, „tak zaszczytnie są znane czytającéj powszechności, że w téj materii rozciągać się nawet nie warto,” nie będąc sobie osobiście znajomi, (tak jest, łaskawy Czytelniku!) jedynie na mocy pobratymstwa i dobréj zażyłości, w jakiéj zostawały ich dusze w sferach gwiaździstych, weszli z sobą w przyjaźń listowną, ale tak ścisłą, serdeczną i niezachwianą, o jakiéj ani mowy być nic może miedzy tymi godnymi litości przyjaciółmi, co znają siebie osobiście. Jest to bez wątpienia rzecz bezprzykładna w całéj starożytności, to jest, aż do chwili włącznie, gdy wynalazek pisma i poczty, spoczywające na łonie czasu, obudziły się nakoniec. Więcéj powiémy, jest to może rzecz jedyna, przekonywająca najświetniéj i o doskonaleniu się rodu ludzkiego, i o téj często pod wątpliwość podciąganéj prawdzie, że wynalazki przynoszące materijalne korzyści, zostają też w ścisłym związku z moralnym postępem ludzkości. Bo komu-ż nie wiadomo, że od przyjaźni krok tylko jeden do miłości? Gdyby więc ta wszechwładna królowa świata raczyła przyzwolić na malutką kondescensiją, i zaniechawszy harmiderów domowych, latała jak dawniéj pocztą na gołąbkach... o jakże jesteśmy pewni, że idea Platona o miłości dałaby się na prześliczną rzecz zamienić!!
Ale przepraszamy za ustęp, skądinąd usprawiedliwiający się doskonale swoją nowością i ważnością przedmiotu. Wracamy do opowiadania.
— Wspomnieni dwaj przyjaciele listowni wpadli na pomysł świetny i nowy, a więc spółcześnie (jak to się pospolicie zdarzać zwykło właścicielom wszystkich wielkich pomysłów) na pomysł napisania składanéj powieści, ale to tak, aby plan i treść po sobie następujących rozdziałów nie były z góry ułożone i zależały wprost od natchnienia piszącego, i od łaski losu. Zdałoby się, że niepodobna już obmyślić delikatniejszego sposobu do uproszenia natchnienia; i dwaj listowni przyjaciele, zawierając z sobą niniejszą umowę, pewni byli niemal tego pożądanego gościa; a więc tylko dla formy, zastrzegli siebie nawzajem, że jeśliby ostatniém już nieszczęściem składana powieść się nie udała, tedy pocichu, bez wrzawy i bez żadnych obrzędów, zostanie oddaną na całopalenie.
Zatém przystąpiono było do pisania. — Długo byłoby opowiadać, jako piérwszy rozdział wydał drugi; jako dwaj piszący dziwili się w duchu, nie pojmując siebie nawzajem; jako wchodzić w objaśnienia zabraniała im umowa; jako przekonali się rychło, że należy im położyć całą ufność w Allahu i mieć się co najprędzéj ku końcowi; jako żartem i krom żartu przebąkiwali o całopaleniu powieści, i jaka to wielka szkoda, że nie przyszło do téj ofiary? —
Że zaś żadną miarą przyjść nie mogło, to niech Ci będzie jawno, kochany Czytelniku, z uwag następujących:
1. Która-ż matka, nawet z tych nieszczęśliwych, co śmieją vel śmią grozić śmiercią swojemu rodzonemu dziecięciu, zdolną jest spełnić tę groźbę? — Jeżeli Józef Flawijusz wspomina o podobnych przykładach, zdarzonych jakoby podczas oblężenia Jerozolimy, to krytyka wyższa dawno już uczyniła uwagę: że to opowiadanie jest czysto hyperboliczne, orientalne, i zmierzało jedynie do zagrzania patriotyzmu Żydów. Józef jak gdyby w te słowa odzywał się do swoich ziomków: „— Wasi przodkowie nie wahali się zagrzebać w gruzach świętego miasta, wasze matki gotowe były raczéj własnoręcznie pozabijać swe niemowlęta, niżeli je widzieć w niewoli; a wy czysta krwi, nieodrodne potomki tych bohaterów!!” — I czas okazał, że nie było to wezwanie do głuchych. Żydzi dotąd zapalają się męstwem na samo wspomnienie swoich rycerskich przodków, czerwienią się ze złości na samo imie Rzymian, i jeśli nie wypowiedzieli im otwartéj wojny, to jedynie dla tego, że przewidujący Rzymianie rostropnie zniknęli sobie ze sceny świata.
2. Mówi się pospolicie, że autorowie są dla dzieł swoich z uczuciem rodzicielskiém; czemuż przecię nie mówi się nigdy, że są oni z uczuciem ojcowskiém — lecz z macierzyńskiém? Pozwólmy że to jest w pewny sposob anomalija, ale pełna znaczenia; maluje ona najwyższy stopień przywiązania, i dostatecznie wyświetla: dla czego żaden z autorów nie miał nigdy serca do zniszczenia swojego dzieła? — „Rozkaz zabicia syna — jak uważa pewna matka — danym był Abrahamowi, ale nie Sarze!” — Sławnéj pamięci Wirgilijusz Maro całe życie zabierał się do spalenia Eneidy; przy śmierci jednak, gdy zdało się niektórym z opodal stojących wykonawców jego woli, jakoby poeta mówił: „comburatis Eneidam!” bliżsi zaświadczyli zgodnie, że mówił: „ne comburatis! nie palcie!
3. Autorowie niniejszéj powieści, wydając ją na świat, powodowani byli nadto szczególną uwagą, która ze względu zawisłości syllogizmu jest zapewne nieco zasubtelną, niemniéj jednak ważną, dla swojéj prawdy i nowości. Codzienne usiłowania spółki paryzkich wodewilistów, powszechnie znajomy przykład Panów Barthelemy i Mery, i że sięgniemy świéższéj jeszcze i bliższéj przygody, Panów Brambeusa i Tymofiejewa — wszystkie te przykłady aż nadto są dostateczne dla utworzenia pewnika: że spółki autorskie kończą się, niestety! dość nieszczęśliwie. Ale nie było jeszcze przykładu, albo, że tak powiémy, brakło właśnie przykładu, jakiego-by też powodzenia mogła być powieść napisana przez dwóch nieznajomych sobie ludzi, bez planu poprzednie obmyślonego, i z całą tą tak ponętną i tyle okrzyczaną swobodą natchnienia i gry wyobraźni? Doświadczenie, i zimny rozsądek, po przejrzeniu niniejszéj powieści, wyrzekły: że taką powieść bez namysłu i zwłóki należałoby rzucić na kominek, i wielbiąc z Delillem powaby zimy, patrzeć,

Dłoń uzbroiwszy posłuszném żelazkiem,
Jak ćmy skier szeleszczących wylatują z trzaskiem[1].

Ale serce autorskie, skromne i czułe, powiedziało inaczéj:
— Spalić! Cóż w niéj niebezpiecznego, niemoralnego? Czyli-ż dla tego spalić biedną powieść, że nudna i wodnista? Ręczę was, że jéj nawet nie weźmie się ogień! —
Rzuciliśmy na próbę kawałek brulonu. Prawda!
— Otoż widzicie! —
— Ależ Zawadzcy! Po cóż mają tracić biedni Zawadzcy?... Czyliż im liczyć za winę, że młodzi i szlachetni! —
— Moi Panowie! Przepióreczka jeszcze zupełnie nie okluje łupiny, a już biega. Podobnież i z Księgarzami. Mają oni spekulacije dziedziczne, tak dobrze i głęboko obmyślane, że to nie do uwierzenia. I dla czego-ż, myślicie, podejmują się oni, od czasu do czasu, wydania takich rzeczy, jak wasza składana powieść?
— A dla czego-ż by, jeśli nie dla samej nowości, zawsze mniéj więcéj pokupnéj?... —
— Bynajmniéj. Nieraz się zdarza, że nie sprzedadzą oni ani jednego egzemplarza ze swojego wydania, ręczę was, ani jednego! Przeznaczenie pism takich, jak wasza powieść, jest zupełnie oddzielne. Są one tém w obrótach Księgarzy, czem w Strategii: cohorte perdue; służą im dla ustawiania półek, na których znajdują się dzieła prawdziwie cenne i pożyteczne, a to w tym celu, uważcie: aby mole i myszy, za tarczą pism waszych, oszczędziły dzieł klassycznie pięknych i wzorowych. Bo mole i myszy, te mściwe narzędzia czasu, te nieubłagane wyrocznie potomności... —
— Kto? mole i myszy!! To już też czyste żarty!
— Bynajmniéj. Mściwe te narzędzia czasu mają instynkt cudowny, którego dość podziwiać nie podobna. Rzucają się one ze szczególném upodobaniem na wszystkie powieści i pisma podrzędne, i tylko w przypadku ostatecznego już głodu, dotykają dzieł pożytecznych. Księgarze wiedzą o tém, i biorą się na stosowne sposoby. Oto tajemnica, dla któréj imiona prawdziwie sławne i dzieła prawdziwie pożyteczne, opierają się szczęśliwie zniszczeniu czasu i przechodzą nieśmiertelne do potomności, podczas gdy millijony innych... —
— Dobrze jest. Ale czy też to wyda się ładnie, ze złączonémi siłami nie zdołaliśmy skleić nawet ladajako-znośnéj powieści? —
— Publiczność jest już z tém oswojona. Montesquieu dawno powiedział o akademii paryzkiéj: „zda się, że najlepsze nawet głowy niedołężnieją, gdy są razem.” Najlepsze! a więc uważcie moi serdeczni Panowie, żeście usprawiedliwieni od stóp do głowy! —








  1. Feliński.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Placyd Jankowski, Józef Ignacy Kraszewski.