[37]POWROTNA LEKTURA
Ach! jakże dawno prozy nie czytałem,
ciemnej, jak wino, aksamitnie-groźnej
i melodyjnej: Fryderyka Hebbla.
Czemuż wspomniałem ją dzisiaj? — Wiatr szumi
i supła liny deszczu, jak okrętu,
co w przeszłość sunie, rozwinąwszy żagle
rude; gałązki o szyby kołaczą,
jakby od marnych łez młodości mokre,
jako wilgotne drobne piąstki dzieci,
nieutulonych w szlochu, wystających,
aby je wpuścić nocą, drżące — ogrzać.
Czemuż dygocę, przyłożywszy czoło
do tafli czarnej, jakbym patrzał w studnię
i śledził pręgi srebrne, księżycowe
na dnie wabiącem, śpiewnie-obłąkanem,
jakbym wstępował w muły jezior mrocznych
i zmartwychwstawał, nagi i w torturze?
Pamiętam: szczupły tomik w karminowej,
w ciemno-wiśniowej okładce. O, zmierzchy,
o, rąbki cienia na stole otwartym
— jak plastry rany nigdy niezamknionej,
sączącej krew niechętną, jak gangrena —
o, zwolna przesuwalne pasma lampy,
gdy, wsparty w muszli dłoni, jakbym słyszał,
mamlałem obce, wspaniałe wyrazy,
obiecujące wszechświat, śmierć i miłość;
[38]
od obietnicy aż tak pękające,
jak strąk od ziaren, i jak pomarańcza,
sycona słońcem, soków brzemiennością,
która goryczą cierpką, ściąga gardło
i bliznę, nigdy nie zarastającą,
na podniebieniu narysuje płasko,
jak nóż! — gdy wkrótce gnijącą jeść będziesz.
Wązki był ganek po prawej (pamiętam),
lecz długi, dziwnie szary; wybiegałem,
z włosem rozwianym, z pałającem licem,
aby je chłodzić o wichury ziemi,
wstające w świerkach i gąszczach szumiące,
jak zew, muzyki pełen i błagania.
Tam biegłem w dżdżysty dzień; sunęły chmury,
strzępione, jako serce; tam, na rogu,
pluskały strugą rynny, jak okrągłe
wargi trytonów, napół-rozchylone
i w marmurowej plujące harmonji.
Biegłem, wracałem. Jeszcze mogłem wracać.
Cóżże zostało z wielkiej obietnicy,
o, Fryderyku Hebblu? Oto kłamię,
aby módz przetrwać, jako ty, słowami.
Góry nad nami, a ludzie pod nami,
i nie czekamy niczego, spokojni.
Lecz jaka gorycz, większa od harmonji,
lecz jakaż miłość, większa od miłości,
pali me wargi i mówić zabrania?
Przy oknie stoję, skronie zapadnięte
ku szybie chylę, na nich krople potu
chłodne (nie zbierze ich niczyja chusta,
ni dłoń, — jeżeli: to ta niewidzialna,
[39]
a ona będzie krająca, jak wawrzyn,
ostry, złocony, martwo szeleszczący!).
Oto nam ziemia pod usta podpływa,
morza, posągi, gwiazdy przyzywają,
a my stoimy, bardzo nieruchomi,
jak na pokładzie wielkiego okrętu.
Znów pod rękami dziś wyciągniętemi
czuję parapet, chwiejny, jako struna,
koniuszczkiem palców ledwo go dotykam,
jakbym się wspierał.
|