Prawdziwy przyjaciel (opowiadania)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Prawdziwy przyjaciel | |
Podtytuł | Opowiadania | |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza Towarzystwo Wydawnicze | |
Data wyd. | 1928 | |
Druk | Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego | |
Miejsce wyd. | Warszawa, Kraków | |
Tłumacz | Maria Feldmanowa | |
Tytuł orygin. | The Devoted Friend | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
OSKAR WILDE
PRAWDZIWY
PRZYJACIEL
OPOWIADANIA
MCMXXVIII
WARSZAWA KRAKÓW
WYDAWNICTWO J. MORTKOWICZA
NAKŁAD T-WA WYDAWNICZEGO W WARSZAWIE
Przekład Marji Feldmanowej
DRUKARNIA NAUKOWA T WA WYDAWNICZEGO W WARSZAWIE
RYNEK STAREGO MIASTA 11
|
Było to w ostatnią noc przed koronacją, i młody król siedział sam w swej pięknej komnacie. Wszyscy dworzanie odeszli, pochyliwszy wpierw czoła do ziemi — zgodnie z ceremonjałem owych czasów i udali się do wielkiej sali pałacowej by otrzymać ostatnie wskazówki od mistrza ceremonji; niektórzy bowiem zachowywali się jeszcze dość naturalnie, a nie potrzebuję chyba mówić, że na dworze coś podobnego wielkie wywołuje zgorszenie.
Chłopiec — bo chłopcem jeszcze był przy swych szesnastu latach — wcale się nie smucił, że odeszli i z głębokiem westchnieniem ulgi rzucił się na miękkie wezgłowie swego haftowanego łoża; leżał na niem z płonącemi i otwartemi usty niby smagły faun leśny, lub młody zwierz puszczy, schwytany przez myśliwych. I istotnie został on schwytany przez myśliwych. Spotkali go niemal przypadkiem, gdy bosy, z fletem w ręku szedł za trzodą biednego owczarza, który go wychował, i za którego syna uważał się był aż do owej pory. Owoc potajemnego małżeństwa jedynej córki starego króla z człowiekiem niskiego pochodzenia — z cudzoziemcem, jak niektórzy powiadali, który cudownymi dźwiękami swego fletu zaczarował królewnę i zmusił, by go pokochała, gdy inni wymieniali pewnego artystę z Rimini, któremu królewna wyświadczyła wiele, może zbyt wiele zaszczytu, a który nagle zniknął był z miasta, nie wykończywszy powierzonych mu prac w katedrze — chłopiec został, mając zaledwie ośm dni, porwany od łona śpiącej matki i powierzony na wychowanie prostemu chłopu i jego żonie, ludziom bezdzietnym, mieszkającym w odległej części lasu, o dzień podróży od miasta. Zgryzota czy zaraza, jak skonstatował lekarz nadworny, lub, jak twierdzili inni, szybko działająca trucizna włoska, podana w kieliszku wina, już w godzinę po przebudzeniu zabiła białą dziewczynę, co go urodziła; w chwili gdy wierny wysłannik, co na siodle przeniósł dziecię, zsiadał ze zziajanego konia i pukał do drzwi owczarza, równocześnie na zapomnianym cmentarzu, poza bramami miasta zwłoki królewny składano do grobu, w którym jak powiadano, inne już spoczywały zwłoki — zwłoki młodego człowieka, o cudnej a egzotycznej piękności, którego ręce grubymi powrozami skrępowane były na plecach, a pierś wykazywała mnóstwo krwawych ran.
Taka przynajmniej obiegała wieść, którą potajemnie podano sobie do ucha. To jednak pewna, że król, leżąc na łożu śmierci, czy to żałując swego wielkiego grzechu, czy tylko może powodowany pragnieniem, by korona pozostała przy jego dynastji, kazał sprowadzić chłopca i w obecności Rady uznał go swym spadkobiercą.
I zdaje się, że od pierwszej chwili tego uznania, chłopiec okazywał namiętne ukochanie piękna, co tak wielki wpływ uzyskać miało nad jego życiem. Dygnitarze, którzy go oprowadzali po szeregu komnat, dla niego przeznaczonych, nieraz opowiadali, jaki okrzyk radości wyrwał mu się z piersi, na widok przysposobionych dla niego wspaniałych szat i kosztowności, i z jak dzikiem niemal uniesieniem zrzucił był z siebie ordynarny kabat skórzany i gruby kożuch barankowy. Chwilami, co prawda, uczuwał żal za piękną swobodą życia leśnego i zawsze był rozdrażniony nudnym ceremonjałem dworskim: niemniej jednak przecudny pałac — zwany Joyeuse — którego był panem, wydawał mu się nowym światem, specjalnie ku jego rozkoszy stworzonym. I ilekroć tylko mógł się wymknąć ze zgromadzenia Rady, lub z sali audjencyjnej, natychmiast zbiegał dużymi schodami z lśniącego porfiru, na których straży stały lwy ze złoconego bronzu, i gorączkowo przebiegał komnatę po komnacie, korytarz po korytarzu, jak człowiek, szukający w pięknie balsamu na ból — uleczenia choroby.
W tych podróżach naokoło świata — jak je zwykł był nazywać — a istotnie były to dla niego podróże po krainie cudów — często towarzyszyli mu smukli, jasnowłosi paziowie dworscy, w powiewających pelerynach i wesoło fruwających wstęgach; częściej jednak pozostawał sam, nawpół przeczuwając czy odgadując, że tajemnice sztuki najłatwiej się przenika w ciszy — i że Piękność, zarówno jak Mądrość kocha samotnego wielbiciela.
Rozmaite krążyły o nim historje z owego czasu. Opowiadano sobie, że pewien poczciwy, przysadkowaty burmistrz, który przybył na dwór w celu wygłoszenia płomiennej mowy imieniem obywateli miasta, widział go w prawdziwej ekstazie klęczącego przed dużem malowidłem, właśnie sprowadzonem z Wenecji, a zdającem się przedstawiać Adorację nowych jakichś bóstw. Innym razem zauważono jego kilkugodzinną nieobecność, a po długiem szukaniu odkryto go w małej izdebce na jednej z północnych wieżyczek, jak, podobny do człowieka bezprzytomnego z zachwytu, wpatrywał się w kameę grecką, w której rzeźbiona była postać Adonisa. Widziano go, niosła wieść, jak gorące usta przyciskał do marmurowego czoła starożytnego posągu, odkrytego w łożysku rzeki przy budowie mostu; na posągu owym wyryte było imię bityńskiego niewolnika, Hadrjana. Raz znowu czuwał przez całą noc, obserwując załamywanie się promieni księżyca na srebrnym posążku Endymiona.
Wszystkie rzadkie, a kosztowne tkaniny miały dlań urok niezmierny, a party żądzą ich posiadania, wysyłał kupców na wszystkie strony świata; jednych na północ, by u rybaków zamorskich zakupowali bursztyn, innych do Egiptu, za owymi rzadkimi, zielonymi turkusami, co znajdują się tylko w grobach królów, a posiadają podobno moc czarodziejską; innych do Persji, po malowane naczynia z gliny i jedwabne kobierce, a jeszcze innych do Indji, celem zakupienia gazy i cieniowanej kości słoniowej, kamieni księżycowych i bransolet z nefrytów, cyndału, błękitnych emaiij i szali z kosztownej wełny.
Ale najwięcej zajmowała go szata, którą miał nosić podczas koronacji — szata z tkanego złota i korona, wysadzana rubinami, i berło, lśniące rzędami pereł. Tak, o tem myślał dzisiejszego wieczora, leżąc na pysznem swem łożu, wpatrzony w płonące na kominku polana jedliny. Przed wielu miesiącami przedłożono mu wzory, narysowane przez najsławniejszego współczesnego artystę; a wówczas wydał rozkaz, by rzemieślnicy dniem i nocą pracowali nad ich wykonaniem, i aby przetrząśnięto cały świat za klejnotami, godnymi ich pracy. W myśli widział się już przy wielkim ołtarzu w katedrze, a na chłopięcych jego ustach igrał uśmiech, zapalając błyski w dużych, ciemnych oczach...
Po chwili wstał i, wsparty o rzeźbiony marmur kominka, począł się rozglądać po słabo oświetlonej komnacie. Ściany były okryte drogocennymi gobelinami, przedstawiającymi tryumf Piękności. Duża framuga, wyłożona agatem i lazurem, wypełniała jeden kąt, a naprzeciwko okna stała dziwnego kształtu szafa o symetrycznie nakreślonych polach z laku, złotego proszku i złotej mozaiki; na niej zaś rzędami ustawione błyszczały delikatne kubki z weneckiego szkła i filiżanki z ciemno-żyłkowanego onyksu. Na kapie, okrywającej jego łoże, były wyhaftowane blade maki, rzucone niedbale, jakoby się wysunęły były ze znużonych dłoni Snu, a wysokie rżnięte sztabki z kości słoniowej podtrzymywały baldachim aksamitny, z którego, niby biała piana, falowały pęki strusich piór, wznosząc się ku matowemu srebru pokratkowanego sufitu. Uśmiechnięty Narcyz z zielonego bronzu trzymał nad głową lśniące zwierciadło. Na stole stała płytka czara z ametystu.
Przez okno mógł widzieć potężną kopułę katedry, niby mydlana bańka zawieszoną ponad mrocznymi domami, a także znużone straże, kroczące tam i na powrót po mglistym tarasie nad rzeką. Daleko w ogrodzie śpiewał słowik. Lekka woń jaśminu wpływała przez otwarte okno. Odsunął z czoła ciemne pukle włosów, ujął lutnię i palcami przesunął po jej strunach. Ciężkie jego powieki zsunęły się na oczy, i ogarnęło go dziwne znużenie. Nigdy tak wyraźnie i z tak intensywną radością nie odczuwał czaru i tajemnicy Piękna.
Gdy z wieży biła północ, zadzwonił. Weszli jego paziowie i wśród wielu ceremonji zdjęli z niego szaty i wodą różaną skropili mu ręce i kwieciem umaili poduszki. W parę minut po ich odejściu zasnął.
A kiedy zasnął, miał sen dziwny, a sen ten był taki: Zdawało mu się, że jest na pokładzie olbrzymiej galery, wiosłowanej przez stu niewolników. Obok niego na kobiercu siedział właściciel galery. Czarny był jak heban i nosił turban z czerwonego jedwabiu, W grubych jego uszach tkwiły zwisające kolce srebrne, a w rękach trzymał dwie misterne wagi z kości słoniowej.
Niewolnicy całkiem nadzy, tylko skórzanym łachmanem obwiązani dokoła bioder, skuci byli po dwóch jednym łańcuchem. Żar słoneczny palił ich odkryte czaszki, a murzyni biegając tam i napowrót, smagali ich rzemiennymi postronkami. Wyciągali chude, zczerniałe ramiona, zanurzając w wodzie ciężkie wiosła. Słona piana bryzgała wysoko w powietrze.
Wreszcie zawinęli do zatoki. Wiatr lekki dął od wybrzeża, pokrywając pokład i żagle grubą warstwą czerwonego kurzu. Na dzikich osłach nadjechało od lądu trzech arabów i poczęli godzić w nich oszczepami. Właściciel galery chwycił pomalowany łuk i jednego z nich trafił w gardło. Wpadł do wody z ciężkim pluskiem, a towarzysze jego szybko odjechali. Kobieta w żółtej zasłonie zwolna za nimi podążyła na wielbłądzie, od czasu do czasu oglądając się za tonącym trupem.
Zarzuciwszy kotwicę, murzyni przynieśli drabinę sznurkowy, obwieszoną ołowianymi ciężarkami. Właściciel galery przymocował jej końce do dwóch żelaznych haków i przerzucił przez pokład. Wówczas murzyni pochwycili najmłodszego z niewolników, zerwali z niego okowy, zatkali woskiem nos i uszy, a dokoła bioder obwiązali wór z ciężkim kamieniem. Znużony, powoli zstępował po drabinie, aż zniknął w morzu. W miejscu gdzie zniknął, woda zabulgotała na powierchni. Inni niewolnicy z ciekawością spoglądali za nim z pokładu. Na przedzie galery rozsiadł się zaklinacz ludojadów, monotonnie uderzając w bęben.
Po pewnym czasie nurek wyłonił się z wody i, ciężko dysząc, uczepił się drabiny. W prawej ręce trzymał perłę. Murzyni wyrwali mu ją i napowrót zepchnęli go w morze. Niewolnicy posnęli, schyleni nad wiosłami.
Nurek wypływał raz po raz, przynosząc za każdym razem cudną perłę. Właściciel galery ważył ją i wkładał do woreczka z zielonej skóry.
Młody król chciał przemówić, lecz język przysechł mu niejako do podniebienia, a wargi odmówiły posłuszeństwa.
Murzyni gadali wciąż z sobą, wreszcie zaczęli się kłócić o sznur lśniących pereł. Dwa żórawie ustawicznie okrążały galerę.
Wreszcie nurek wypłynął po raz ostatni, a perła, którą przyniósł, piękniejszą była nad wszystkie perły Ormuza, kształtem podobna do pełnej tarczy księżyca i jaśniejsza od jutrzenki. Ale twarz jego była dziwnie blada, a gdy padł na pokład, krew mu się rzuciła nosem i uszyma. Przez kilka chwil drgał konwulsyjnie, poczem zesztywniał. Murzyni wzruszyli ramionami i wrzucili trupa do wody.
A właściciel galery zaśmiał się i wyciągnął rękę po perłę, a ujrzawszy ją, przycisnął do czoła i pochylił się głęboko.
— Będzie zdobić berło młodego króla — rzekł z zadowoleniem, dając murzynom znak do podniesienia kotwicy.
A gdy młody król to usłyszał, wydał głośny krzyk i przebudził się, a, wyjrzawszy oknem, zobaczył, jak świt długimi szarymi palcami sięga ku gasnącym gwiazdom.
I znowu zasnął i znów miał sen, a sen ten był taki:
Zdawało mu się, że chodzi po ciemnym lesie, pełnym rzadkich wspaniałych owoców i trujących kwiatów. Żmije za nim syczały, gdy przechodził, a pstre papugi z krzykiem przelatywały z gałęzi na gałąź. Olbrzymie żółwie spały na gorącym mule. A drzewa były pełne małp i pawi.
Szedł dalej i dalej, aż zaszedł na skraj lasu i ujrzał nieprzeliczone gromady ludzi, pracujących w zaschłem łożysku rzeki. Jak mrówki uwijali się po skale. Kopali w ziemi głębokie doły i spuszczał, się w nie. Inni Czekanami rozbijali skałę, a jeszcze inni ryli w piasku. Wyrywali kaktusy wraz z korzeniami, depcąc po szkarłatnych kwiatach. Biegali wokół, nawołując się wzajem, i nikt nie był bezczynny.
Z mroku pieczary obserwowała ich Śmierć i Chciwość. A Śmierć rzekła:
— Jestem znużona; odstąp mi trzecią ich część, a odejdę.
Ale Chciwość potrząsnęła głową.
— To moje sługi — odparła.
A Śmierć spytała: — Co tam trzymasz w dłoni?
— Trzy ziarna zboża — odparła — ale co to ciebie obchodzi?
— Daj mi jedno z nich, abym je zasadziła w moim ogrodzie; jedno mi tylko daj, a odejdę.
— Nic ci nie dam — rzekła Chciwość, ukrywając rękę w fałdach sukni.
A Śmierć się roześmiała i chwyciła czarę i zanurzyła ją w bagnie, a z czary wyszła Zimnica. Przeszła przez mrowie ludzi, a trzecia ich część padła trupem. Za nią snuły się zimne mgły i czołgały węże wodne.
A Chciwość ujrzawszy, że trzecia część ludzi nie żyje, poczęła się bić w pierś i płakać. Biła się w bezpłodną pierś i krzyczała w niebogłosy.
— Zabiłaś trzecią część mej służby — krzyczała. — Teraz odejdź! W górach Tartarji sroży się wojna, a królowie obydwu zwaśnionych plemion przyzywają cię! Afganie zabili czarnego byka i ruszają w bój! Oszczepami uderzyli w tarcze i włożyli hełmy żelazne. Cóż ci zależy na mej dolinie, byś w niej miała pozostać? Odejdź stąd i nie wracaj nigdy.
— Tak — odparła Śmierć — ale nie ruszę się stąd, dopóki mi nie dasz jednego ziarna.
— Nic nie dam — mruknęła.
A Śmierć się zaśmiała i podniosła czarny kamień i rzuciła nim w las, a z gęstwiny dzikiego szaleju wyszła malarja w płomiennej szacie. I wmieszała się między mrowie ludzi, a kogo dotknęła, umierał. Nawet trawa więdła pod śladem jej stóp.
A Chciwość się wstrząsnęła i głowę posypała popiołem.
— Jesteś okrutna — krzyknęła. — Jesteś okrutna. W warownych miastach Indji panuje głód, i cysterny wyschły w Samarkandji. W warownych miastach Egiptu panuje głód, a z pustyni nadciągnęła szarańcza. Nil nie wystąpił z brzegów, i kapłani przeklęli Izydę i Ozyrysa. Idź do tych, co cię potrzebują, i zostaw mi moje sługi.
— Tak — odparła Śmierć — nie odejdę jednak, dopóki mi nie dasz jednego ziarna.
— Nic nie dam — odrzekła Chciwość.
A Śmierć się zaśmiała i gwizdnęła przez palce, i w powietrzu ukazała się postać kobieca. Na czole jej płonął napis: Zaraza, a gromady wychudłych sępów trzepotały nad jej głową. Roztoczyła nad doliną ogromne skrzydła, i ani jeden człowiek nie pozostał przy życiu.
A Chciwość z krzykiem uciekła do lasu, zaś Śmierć skoczyła na swego płomiennego rumaka i pomknęła, a rumak był chyży jak wicher najszybszy.
A z bagnisk doliny wypełzły smoki i potwory ohydne, okryte łuską, i szakale przybiegły przez piaski i nozdrzami wciągały powietrze.
A młody król zapłakał i spytał:
— Kto byli tamci ludzie i czego szukali?
— Rubinów do korony młodego króla — odpowiedział ktoś, stojący tuż za nim.
A młody król wzdrygnął się przerażony i od wrócił oczy i ujrzał człowieka w szacie pielgrzyma, trzymającego w ręku srebrne zwierciadło.
Więc zbladł gwałtownie i spytał:
— Dla którego króla?
A pielgrzym odparł:
— Spójrz w to zwierciadło, a ujrzysz go.
I spojrzał w zwierciadło, a, zobaczywszy własną swą twarz, wydał okrzyk grozy i przebudził się; a jasne promienie słońca wpływały do komnaty, a z drzew w ogrodzie dochodził śpiew ptaków.
A kanclerz i najwyżsi dygnitarze państwa złożyli mu hołd, a pazie przynieśli szatę złotem tkaną i położyli przed nim berło i koronę. A młody król spojrzał na jedno i drugie i widział, że wszystko było cudne. Stokroć piękniejsze nad wszystko, co widział był dotychczas. Ale wspomniał swe sny i rzekł do dygnitarzy:
— Zabierzcie te rzeczy, gdyż ja ich nosić nie będę.
A nimi ogarnęła trwoga; inni zaś się zaśmiali, biorąc słowa jego za żart.
Ale on raz jeszcze surowym tonem powtórzył:
— Zabierzcie te rzeczy i usuńcie je z przed moich oczu. Pomimo, że to dzień mej koronacji, ja ich nosić nie będę. Gdyż na krosnach Nędzy i białemi rękami Bólu tkana jest moja szata. Krew jest w sercu rubinu, a w sercu perły śmierć. I opowiedział im swoje dwa sny.
A dworzanie, wysłuchawszy, zamienili z sobą znaczące spojrzenia i poczęli szeptać:
— Niezawodnie oszalał; bo wszak sen nie jest niczem więcej jak snem, a widzenie niczem, jak widzeniem. Niema w nich nic realnego, więc poco się o nie troszczyć? Co zresztą obchodzić nas może życie tych, którzy dla nas pracują? Zali człowiekowi nie wolno już jeść chleba, dopóki nie zobaczy siewcy, i nie wolno pić wina, zanim się nie rozmówi z winiarzem?
A kanclerz zwrócił się do młodego króla i rzekł:
— Władco mój, proszę, porzuć czarne myśli i włóż tę piękną szatę i koronę na głowę. Bo jakże lud będzie wiedzieć, że jesteś królem, jeśli nie przywdziejesz królewskiego stroju?
A młody król spojrzał nań i spytał:
— Zali tak jest istotnie? Zali mnie nie uznają królem, jeśli nie przywdzieję królewskiego stroju?
— Nie poznają cię, władco — zapewnił kanclerz.
— Sądzę, że istnieli już ludzie królewscy bez szaty królewskiej — odparł król — ale być może, że masz słuszność. Mimo to jednak, nie włożę tej szaty i nie pozwolę się ukoronować tą koroną, lecz wyjdę z tego pałacu tak, jak do niego przybyłem.
I kazał wyjść wszystkim obecnym, z wyjątkiem jednego pazia, który był o rok tylko młodszy od niego samego. Jego pozostawił przy sobie dla usługi; a wykąpawszy się w czystej wodzie, otworzył dużą, starą skrzynię i wyjął z niej ordynarny kabat skórzany i kożuch barankowy, które był nosił ongi, pasąc na wzgórzu kędzierzawe owce pasterza. Ten prosty ubiór przywdział teraz, a do ręki wziął gruby kij pastuszy.
A mały paź rozszerzył w zdumieniu swe błękitne źrenice i rzekł z uśmiechem:
— Władco, widzę twą szatę i berło, ale gdzież korona?
A król zerwał gałąź dzikiego krzewu, pnącą się na balkon i zrobił z niej wieniec i włożył na głowę.
— To będzie moja korona — odparł.
Tak przybrany udał się do wielkiej sali, gdzie nań czekali dygnitarze państwa.
A ci, zobaczywszy go, poczęli szydzić, a kilku zawołało:
— Władco, lud oczekuje króla, a ty mu ukazujesz żebraka. A inni sarkali:
— Zaprawdę, hańbą okrywa nasz kraj i nie godzien jest być naszym królem.
On jednak nie odrzekł ani słowa, lecz zbiegłszy z lśniących schodów porfirowych, w bronzowej bramie skoczył na swego wierzchowca i pojechał do katedry, a obok niego biegł mały paź. A lud zgromadzony na ulicy śmiał się i drwił:
— Oto przejeżdża błazen królewski!
A król ściągnął uzdeczkę i przystanął i odparł:
— Nie, gdyż ja to jestem królem. — I opowiedział im swoje dwa sny.
A z tłumu zebranych wystąpił mężczyzna i rzekł z goryczą:
— Panie, zali nie wiesz, że zbytki bogacza żywią ubogiego? Żyjemy z waszego przepychu, a wasze występki dają nam chleb. Gorzko jest pracować dla twardego pana, ale bardziej gorzko nie mieć dla kogo pracować. Czy sądzisz, że krucy przyniosą nam pożywienie? I jakże chcesz te rzeczy zmienić na lepsze? Zali powiesz kupującemu: Tyle masz płacić, a sprzedającemu: za tę cenę masz sprzedawać? Nie sądzę. Wracaj więc do swego pałacu i okryj się cenną purpurą i delikatną tkaniną. Co cię obchodzi nasza niedola i nasze cierpienia?
— Alboż bogaty nie jest bratem ubogiego? — spytał młody król.
— Tak — odparł człowiek — a imię brata bogatego — Kain.
A oczy młodego króla napełniły się łzami i dalej ruszył wśród pomruku i szmeru ludu, a mały paź, trwogą zdjęty, uciekł i porzucił go.
A w bramie katedry, żołnierze zagrodzili mu drogę włóczniami, krzycząc:
— Czego tu szukasz? Przez te drzwi nikomu wchodzić nie wolno, tylko królowi.
A twarz jego rozpłomieniła się gniewem i rzekł:
— Ja jestem królem! — I odtrącił ich włócznie i wszedł do katedry.
A stary biskup, zobaczywszy go w stroju pastuszym, powstał z tronu swego zdziwiony i spytał:
— Synu mój, zali to jest strój królewski? A jakąż koroną mam cię ukoronować i jakie berło włożyć w twe dłonie? Zaprawdę, dzień dzisiejszy powinien być dla ciebie dniem radości, a nie poniżenia.
— Czyż radość ma się stroić w to, co stworzyła zgryzota? — spytał młody król. I opowiedział mu swoje dwa sny.
A biskup wysłuchawszy, zmarszczył czoło i rzekł:
— Synu mój, jestem starcem, przeżywającym już zimę żywota, i wiem, że wiele złego dzieje się na świecie. Dzicy rabusie przychodzą z gór i porywają drobne dzieci i sprzedają je murzynom. Lwy zaczajone czyhają na karawany, i rzucają się na wielbłądy. Dziki odyniec ryje zboże w dolinie, a lisy obgryzają na wzgórzach winną latorośl. Piraci grasują wzdłuż wybrzeży i palą łodzie rybaków i zabierają im sieci. W słonych bagnach żyją trędowaci, w chatach wyplatanych z trzciny i nikomu nie wolno się do nich zbliżać. Żebracy wloką się ulicami miast i strawę spożywają razem z psami. Zali możesz temu zaradzić? Zali do łoża swego przyjmiesz trędowatego, a żebraka posadzisz przy swym stole? Zali lew i odyniec usłuchają twego rozkazu? Alboż Ten, co stworzył nędzę, nie jest mędrszy od ciebie? Przeto nie chwalę twego postępku, lecz nakazuję: wróć do swego pałacu i rozwesel twarz i przywdziej szatę godną króla, a wówczas ukoronuję cię złotą koroną i berło perłami wysadzane włożę do twej dłoni. A o snach swoich zapomnij! Niedola tego świata zbyt jest ciężka dla jednego człowieka, a cierpienia zbyt wielkie, by jedno serce mogło im podołać.
— I ty to mówisz w tym domu? — spytał młody król i, przeszedłszy mimo biskupa, wstąpił na schodki ołtarza i stanął przed wizerunkiem Chrystusa.
Stał przed wizerunkiem Chrystusa, a po obu jego stronach błyszczały cudne naczynia złociste: kielich z żółtem winem i czara z świętym olejem. Ukląkł przed wizerunkiem Chrystusa, a duże świece płonęły przed ołtarzem, wysadzanym klejnotami, a dymy kadzidła w cienkich, błękitnych smugach wznosiły się nad jego głową. Pochylił głowę w kornej modlitwie, a kapłani w swych sztywnych komżach powoli cofnęli się od ołtarza.
Nagle na ulicy wszczął się zgiełk i wrzawa, i do kościoła wtargnęli rycerze z obnażonymi mieczami i powiewającymi pióropuszami na błyszczących hełmach.
— Gdzież jest ten marzyciel, ten opowiadacz snów? — krzyczeli. — Gdzież jest ten król w łachmanach żebraczych? Ten młokos, hańbą okrywający nasz kraj? Postanowiliśmy go uśmiercić, albowiem niegodzien jest władać nami.
A młody król pochylił głowę i dalej się modlił, a, skończywszy modły, wstał z klęczek i powiódł po nich spojrzeniem pełnem żalu.
I patrz! Przez kolorowe witraże wpłynęła światłość słoneczna i otoczyła go aureolą, i utkała na nim szatę ze złotych promieni, piękniejszą od tej, którą miał nosić przy koronacji. Suchy kij pastuszy puścił świeże pędy i zakwitnął liljami, bielszemi od pereł. Gałąź z dzikiego krzewu, którą oplótł głowę, okryła się różami, czerwieńszemi nad rubiny. Bielsze od pereł były lilje, a łodyżki ich były z błyszczącego srebra. Czerwieńsze od rubinów były róże, a listki ich były z lanego złota.
I oto stał w szacie królewskiej, a klejnotami wysadzane skrzydła ołtarza roztworzyły się; a z kryształu monstrancji spłynęła nań cudowna jasność mistyczna. Stał oto w szacie królewskiej, i chwała boża napełniała cały przybytek, a święci w rzeźbionych niszach zdawali się poruszać. Stał przed nimi w pysznej szacie królewskiej, a z organów wypłynęły potężne dźwięki, i zabrzmiały fanfary, a chór chłopców zaintonował hymn uroczysty.
A lud w zbożnej trwodze padł na kolana, rycerze ukryli w pochwach miecze i złożyli mu hołd, a twarz biskupa zbladła, i ręce mu drżały.
— Wyższy ode mnie cię ukoronował — zawołał, klękając przed nim.
A młody król zstąpił ze stopni ołtarza i poprzez tłumy ludu skierował się w stronę pałacu. Ale nikt nie śmiał spojrzeć na jego oblicze, gdyż było niby oblicze anioła.
Na wysokim cokóle, górując nad miastem, wznosił się pomnik szczęśliwego księcia. Cały był pokryty delikatnymi listeczkami, oczy miał z dwóch błyszczących szafirów, a na pochwie jego miecza świecił olbrzymi rubin.
Ogromnie go też podziwiano — ogromnie.
— Jest tak piękny, jak kurek na dachu — zauważył jeden z radców miejskich, usiłujący przez okazywanie artystycznych skłonności zdobyć sobie dobre imię. — Tylko mniej użyteczny od kurka — dodał, obawiając się, by go nie posądzono o brak zmysłu praktycznego... co wcale nie byłoby zgodne z prawdą.
— Czemu nie jesteś takim, jak szczęśliwy książę? — pytała czuła matka swego synka, który płakał, by mu zdjęto księżyc z nieba. — Szczęśliwy książę nigdy o nic nie płacze.
— Jestem kontent, że przynajmniej jeden człowiek na świecie jest całkiem szczęśliwy — mruknął zawiedziony w swych nadziejach przechodzień, rzucając okiem na pomnik.
— Wygląda jak anioł — mówiły chłopczyki-sieroty, wychodząc z katedry w purpurowych płaszczykach i śnieżno-białych kryzach.
— Skąd wiecie, jak wygląda anioł? — spytał profesor matematyki. — Przecieżeście go nigdy nie widzieli.
— O, widzieliśmy... we śnie! — odpowiedziały dzieci.
A profesor matematyki zmarszczył czoło i gniewnie zsunął brwi, z zasady będąc przeciwnikiem wszelkich snów dziecinnych.
Pewnej nocy przelatywała nad miastem jaskółeczka... Towarzyszki jej przed sześciu tygodniami odfrunęły już do Egiptu; ona jedna tylko została zakochawszy się w prześlicznej trzcinie. Po raz pierwszy ujrzała ją była na wiosnę, uganiając nad rzeką za dużym, żółtym motylem; wówczas to, zachwycona smukłością trzciny, nieruchoma zawisła w powietrzu i wszczęła rozmowę.
— Czy wolno cię kochać? — spytała jaskółka, przyzwyczajona zmierzać zawsze wprost do celu. A trzcina głęboko się przed nią pochyliła.
Więc jaskółeczka poczęła fruwać dokoła trzciny, skrzydełkami muskając wodę, na której tworzyły się lekkie fale. Był to rodzaj zalotów, trwających całe lato.
— Śmieszny związek — świegotały inne jaskółki — toż ta trzcina niema żadnego majątku, a tak liczną rodzinę. Bo w istocie brzegi rzeki całkiem były porosłe trzciną.
Z nadejściem jesieni wszystkie jaskółki odleciały za morze. Wówczas jaskółeczka uczuła się bardzo osamotnioną, i miłość do trzciny poczęła ją niecierpliwić.
— Niepodobna prowadzić z nią porządnej rozmowy — mówiła — przytem zaczynam ją podejrzewać o brzydką kokieterję, bo wszak najwidoczniej flirtuje z wiatrem. I istotnie, za każdym powiewem wiatru, trzcina wykonywała przed nim najwdzięczniejsze dygi.
— Przyznaję, że jest gospodarna i lubi zacisze domowe — mówił ptak — ale ja lubię podróżować, więc i moja żona musi to lubić.
— Pójdziesz ze mną? — spytała wreszcie jaskółka. Ale trzcina przecząco potrząsnęła głową — zbyt była przywiązana do ojczyzny.
— Więc igrałaś mem uczuciem — zawołała jaskółka. — Dobrze! Ja lecę teraz na piramidy. Żegnaj! — I odfrunęła.
Niezmordowanie szybowała przez cały dzień, a wieczorem doleciała do jakiegoś miasta.
— Gdzie teraz zamieszkam? — mówiła do siebie. — Sądzę, że miasto poczyniło przecież odpowiednie przygotowania.
Wtem zobaczyła pomnik na wysokim cokole.
— Tu pozostanę — zawołała radośnie — doskonały będę mieć nocleg na świeżem powietrzu. — To rzekłszy, wygodnie usiadła w zagłębieniu u stóp księcia.
— Mam złocistą sypialnię — mówiła do siebie z zadowoleniem, rozglądając się dokoła. W chwili jednak, gdy, ukrywszy główkę pod skrzydełkiem, zabierała się do snu, spadła na nią duża kropla deszczu.
— Dziwne! — zawołała jaskółka, otrząsając się — na niebie nie ma najlżejszej chmurki, gwiazdy świecą i migocą, a jednak deszcz pada. Klimat północnej Europy jest istotnie okropny! Trzcina lubiła wprawdzie deszcz, ale powodował nią najzwyklejszy egoizm.
Wtem padła na nią druga kropla deszczu.
— Do czego służy właściwie taki pomnik, skoro nie może nawet dać schronienia przed deszczem? Obejrzę się raczej za jakim dobrym kominem — szepnęła do siebie, zabierając się do lotu.
Ale zanim jeszcze rozwinęła skrzydełka, uczuła na sobie trzecią kroplę deszczu. Podniosła więc wzrok i zobaczyła... co zobaczyła?
Oczy szczęśliwego księcia były napełnione łzami, i łzy spływały mu po złotych policzkach. Twarz jego w świetle księżyca tak była piękna, że serce jaskółeczki zadrżało współczuciem.
— Kto jesteś? — spytała.
— Jestem szczęśliwym księciem.
— Więc czemu płaczesz? — spytała jaskółka. — Całkiem przemokłam od twych łez.
— Kiedy jeszcze żyłem i miałem ludzkie serce — mówił pomnik — nie wiedziałem, co znaczą łzy; — mieszkałem bowiem w pałacu Sans-Souci, do którego troska nie miała przystępu. Dnie spędzałem na zabawach z towarzyszami, a wieczorem aranżowałem tańce i zabawy w wielkiej sali balowej. Dokoła ogrodu biegł bardzo wysoki mur, ale mnie nigdy nie przyszło na myśl zapytać, co się za nim znajduje, tak mi było dobrze i wesoło. Dworzanie nazywali mnie szczęśliwym księciem, i istotnie byłem szczęśliwy — o ile radość oznacza szczęście. Tak żyłem i tak umarłem. A teraz, kiedy nie żyję, umieszczono mnie na tym cokole, tak wysoko, że mogę widzieć całą rozpacz i nędzę mojego miasta, i serce moje, aczkolwiek z ołowiu, bezustannie płakać musi.
— Go? Więc nie jest cały ze złota? — szepnęła do siebie jaskółka. Zbyt była uprzejma, by głośno czynić podobne osobiste uwagi.
— Daleko stąd — mówił pomnik swym cichym, melodyjnym głosem — daleko stąd, w wąskiej uliczce, stoi nędzny, stary dom. Jedno z okien jest otwarte — mogę przeto widzieć siedzącą przy stole kobietę; ma bladą zmęczoną twarz i szorstkie, czerwone ręce, a palce pokłute igłą, gdyż jest hafciarką. Haftuje złote lii je na atłasowej sukni, którą nosić będzie na balu dworskim najpiękniejsza dama honorowa królowej. Na wąskiem łóżeczku, w ciemnym kącie izdebki, leży chory chłopczyk. Zrywa się w niespokojnym śnie gorączkowym i błaga o pomarańcze. Ale matka nie może mu nic dać, prócz wody studziennej, więc chłopczyk płacze i jęczy. Jaskółeczko, jaskółeczko, czy nie zechciałabyś jej zanieść tego rubinu, świecącego w pochwie mego miecza, bo moje nogi tak są mocno przytwierdzone do tego cokółu, ze nie mogę się ruszyć.
— Kiedy mnie oczekują w Egipcie — odparła jaskółka. — Towarzyszki moje lecą wzdłuż Nilu i rozmawiają z wielkiemi kwiatami lotosu. Niezadługo ułożą się do snu w grobie wielkiego króla. Ubrany jest w kosztowne żółte szaty i zabalsamowany. Na szyi ma łańcuch z bladozielonego nefrytu, a ręce zeschłe niby żółte liście.
— Jaskółeczko, jaskółeczko — rzekł książę — czy nie możesz zostać u mnie przez tę jedną noc i być moją wysłanniczką? Chłopczyk taki spragniony, a matka jego tak smutna.
— Kiedy ja w gruncie rzeczy nie wiele sobie robię z chłopców — odparła jaskółka — bo gdy zeszłego lata mieszkałam nad rzeką, dwaj niedobrzy chłopcy, synowie młynarza, ustawicznie rzucali za mną kamieniami. Wprawdzie mnie nie trafili, bo my, jaskółki, latamy zbyt szybko, a ja pochodzę z rodziny sławnej nawet zagranicą z chyżego lotu, ale w każdym razie był to z ich strony pewien rodzaj lekceważenia.
Szczęśliwy książę miał jednak minę tak smutną, że jaskółeczka szczerze się zmartwiła.
— Bardzo tu zimno — rzekła — ale mimo to zostanę u ciebie przez dzisiejszą noc i będę twą wysłanniczką.
— Dziękuję ci, jaskółeczko — rzekł książę.
Więc jaskółka wydzióbała z pochwy księcia olbrzymi rubin i, trzymając go w dzióbku, wzbiła się wysoko ponad dachy miejskie.
Przeleciała koło wieży katedry, strzeżonej przez białe aniołki z marmuru, przeleciała koło zamku, z którego dochodziły dźwięki muzyki tanecznej. Prześliczna dziewczyna wyszła na balkon ze swym ukochanym.
— Jak cudnie migocą gwiazdy — szepnął młodzieniec — i jak czarodziejska jest potęga miłości.
— Czy też moja suknia będzie gotowa na bal! — odparła — kazałam na niej wyhaftować złote lilje. Ale te hafciarki takie są leniwe.
Jaskółeczka pofrunęła nad rzekę i zobaczyła latarnie, wiszące u masztów okrętowych; i pofrunęła w stronę ghetta i zobaczyła starych żydów, jak się targują i pieniądze ważą na wagach miedzianych. Wreszcie doleciała do starego, nędznego domu i przez otwarte okno zajrzała do wnętrza mieszkania. Chory chłopczyk rzucał się niespokojnie w śnie gorączkowym, a matka zdrzemnęła się nad haftem, tak była znużona. Więc jaskółeczka wleciała do izby i położyła olbrzymi rubin na stoliku, obok naparstka kobiety. Potem cichutko podleciała do łóżeczka i skrzydełkami poczęła chłodzić rozpalone czoło chłopczyny.
— Jak mi chłodno — szepnął chłopczyk — zdaje mi się, że wnet wyzdrowieję. — I popadł w sen głęboki, pokrzepiający.
— Wówczas jaskółeczka ruszyła z powrotem do szczęśliwego księcia i opowiedziała mu, co uczyniła.
— Dziwne — rzekła — tak zimno na świecie, a mnie nagle zrobiło się całkiem ciepło.
— To dlatego, że spełniłaś dobry uczynek — rzekł książę, a jaskółka zamyśliła się nad jego słowami i zasnęła. Myślenie zawsze ją przyprawiało o senność.
O świcie zerwała się i poszybowała w stronę rzeki, by się wykąpać.
— Co za rzadki fenomen — zadziwił się profesor ornitologii, właśnie przechodzący przez most. — Jaskółka w zimie! — I napisał o tem długi artykuł i umieścił go w jednym z najpoczytniejszych dzienników. Artykuł wzbudził ogólne zainteresowanie, obfitował zresztą w taki balast słów, że prawie nikt nie wiedział, o co chodzi.
— Dziś wieczór lecę do Egiptu — powiedziała sobie jaskółka, a myśl ta sprawiała jej rozkosz królewską. Tymczasem odwiedzała wszystkie pomniki, aż wreszcie spoczęła na szczycie wieży kościelnej. Gdziekolwiek się ukazała, dolatywał ją świegot wróbli: Co za dostojna cudzoziemka! I jaskółka świetnie się bawiła.
Gdy księżyc ukazał się na niebie, pofrunęła do szczęśliwego księcia.
— Czy dasz mi jakie zlecenie do Egiptu? — bo właśnie jestem na odlocie.
— Jaskółeczko, jaskółeczko — rzekł książę — czy nie mogłabyś zostać u mnie jeszcze przez jedną noc?
— Oczekują mnie w Egipcie — odparła jaskółka — jutro moje towarzyszki ruszą do drugiego wodospadu. Tam hipopotam spoczywa wśród sitowia, a na olbrzymim tronie siedzi bóg Memon. Całą noc spogląda na gwiazdy, a ukazanie się gwiazdy porannej wita przeciągłym okrzykiem radości, poczem znów popada w milczenie. W południe żółte lwy przychodzą gasić pragnienie nad brzegami rzeki; oczy mają zielone jak beryle, a ryk ich głośniejszy jest od huku wodospadu.
— Jaskółeczko, jaskółeczko — rzekł książę — daleko, daleko stąd, na drugim krańcu miasta, widzę młodego człowieka w ciasnej izdebce na poddaszu. Siedzi przy biurku, pochylony nad papierami, a przed nim, w szklance z wodą, wiązaneczka zwiędłych fiołków. Włos ma ciemny i jedwabisty, usta ponsowe jak owoc granatu, oczy duże, rozmarzone. Próbuje dalej pisać rozpoczęty dramat, ale palce mu drętwieją z zimna. Ogień dawno wygasł w piecu, a młodzieniec zemdlał już raz z głodu.
— Więc jeszcze przez dzisiejszą noc zostanę u ciebie — rzekła jaskółka, która istotnie miała dobre serce. — Czy mam mu także zanieść rubin?
— Ach, Boże! — westchnął książę — ja już nie mam drugiego rubina; oczy mi tylko zostały, lecz są one z drogocennych szafirów, przed tysiącem lat przywiezionych z Indji. Wydziob mi jedno i zanieś je głodnemu młodzieńcowi. Sprzeda go jubilerowi, kupi sobie za niego pożywienia i opału i dokończy swój dramat.
— Kochany książę — rzekła jaskółka — tego uczynić nie mogę. I poczęła płakać.
— Jaskółeczko, jaskółeczko — rzekł książę — zrób, jak ci powiedziałem.
Więc jaskółeczka wydzióbała księciu jedno oko i uleciała z nim do izdebki na poddaszu. Łatwo się tam dostała, bo w dachu była ogromna dziura, i przez nią jaskółka wleciała do wnętrza domu. Młody człowiek, z głową wspartą na dłoniach, dumał tak głęboko, że wcale nie słyszał szelestu skrzydeł ptaka i dopiero po jego odlocie zobaczył wśród zwiędłych fjołków cudnie błyszczący szafir.
— Zaczynają mnie wreszcie uznawać — zawołał. — Niewątpliwie podarek od jakiegoś gorącego wielbiciela. Teraz będę mógł skończyć mój dramat — szeptał, a twarz jego jaśniała radością.
Nazajutrz jaskółka poleciała do portu. Usiadła na maszcie wielkiego okrętu i przyglądała się, jak majtkowie na grubych linach wloką skrzynie i paki z towarami.
— Ohoj! ohojoj — krzyczeli za każdem pociągnięciem liny.
— Odjeżdżam do Egiptu — zawołała jaskółka, ale nikt na nią nie Zwracał uwagi, więc z nadejściem nocy odfrunęła do szczęśliwego księcia.
— Przyleciałam, by cię pożegnać — zawołała.
— Jaskółeczko, jaskółeczko — rzekł książę — czy nie mogłabyś zostać u mnie jeszcze przez noc dzisiejszą?
— Już zima — odparła jaskółka — i za parę dni spadnie zimny, szkaradny śnieg. A w Egipcie słońce gorąco pieści teraz zielone palmy, a krokodyle leżą w kałuży i leniwie się przeciągają. Towarzyszki moje budują gniazda w świątyni Baalbek, a białe i różowe gołąbki, gruchając z sobą, przyglądają się ich robocie. Kochany. książę, muszę cię teraz opuścić, ale nigdy cię nie zapomnę i zaraz z wiosną przylecę tu do ciebie i przyniosę ci dwa cudowne kamienie, na miejsce tych, które darowałeś. Rubin będzie czerwieńszy od róży czerwonej, a szafir tak błękitny, jak wielkie morze, dzielące mnie od Egiptu.
— Tam, w najdalszej dzielnicy miasta — odparł szczęśliwy książę — stoi mała dziewczynka, sprzedająca zapałki. Ale zapałki wysypały się jej na ulicę i przemokły, i nikt ich nie chce kupować. Ojciec ją obije, jeśli nie przyniesie do domu pieniędzy, i dlatego biedactwo płacze. Nóżki ma bose i główkę odkrytą na tym strasznym wichrze. Wydziob mi drugie oko i zanieś jej, to ojciec jej nie ukarze.
— Jeszcze przez dzisiejszą noc zostanę u ciebie — rzekła jaskółka — ale oka ci nie wydzióbię, bo byłbyś już przecie całkiem ślepy.
— Jaskółeczko, jaskółeczko — rzekł książę — zrób, jak ci powiedziałem.
— Więc jaskółka wydzióbała księciu drugie oko i uleciała z nim ku miastu. Zatoczyła krąg nad głową dziewczynki z zapałkami i wypuściła z dzióbka klejnot, który padł prosto na zziębniętą rączkę dziecka.
— Jakie śliczne szkiełko! — radośnie zawołała dziewczynka i, zapominając o wszystkiem, pobiegła do domu.
A jaskółka napowrót przyleciała do księcia i rzekła: — Teraz jesteś ślepy, więc nazawsze pozostanę z tobą.
— Nie, jaskółeczko — odparł biedny książę — ty musisz odejść do Egiptu.
— Nazawsze zostanę z tobą! — powtórzyła jaskółka, zasypiając u stóp księcia.
Cały dzień następny siedziała na ramieniu księcia i opowiadała mu dziwne historje o wszystkiem, co widziała w dalekich krajach. Opowiadała mu o wszystkiem, co widziała. Opowiadała o czaplach, jak w długich szeregach stoją nad brzegami Nilu, dzióbami łowiąc złote rybki; i opowiadała o sfinksie, co jest tak stary, jak świat i żyje w pustyni i wie o wszystkiem; i opowiadała o kupcach, jak powoli kroczą obok swych wielbłądów, niosąc w rękach bryły bursztynu; i o królu Gór księżycowych, czarnym jak heban i modlącym się do olbrzymiego kryształu; i o zielonym wężu, który śpi na palmie, a dwudziestu kapłanów karmi go plackami z miodem; i o karzełkach, co na szerokich listkach przepływają wielkie morze i wiecznie prowadzą wojnę — z motylami.
— Jaskółeczko kochana — rzekł książę — cudowne mi opowiadasz historje, ale nad wszystko zajmujące jest ludzkie cierpienie. Żadna tajemnica nie jest tak wielka i potężna, jak niedola człowieka. Wzięć nad miasto, jaskółeczko, a później mi opowiesz, co tam widziałaś.
Więc jaskółeczka szybowała nad miastem i widziała bogaczy, opływających w zbytkach i rozkoszy, podczas gdy żebracy ginęli u ich progów. I szybowała nad ciemnemi uliczkami i widziała blade twarzyczki zgłodniałych dzieci, posępnie patrzących na smutne, ponure ulice. Pod arkadami mostu zobaczyła dwóch chłopczyków; wzajem oplatali się ramionkami, chcąc się rozgrzać.
— Tak nam się chce jeść — jęczeli.
— Niewolno tu leżeć — burknął policjant przechodząc koło mostu, i biedne dzieci w mroku i deszczu musiały szukać innego schronienia.
A jaskółeczka poleciała do księcia i opowiedziała mu, co widziała.
— Cały jestem pokryty złotem — rzekł książę — musisz ze mnie zdejmować listek po listku i rozdawać je moim ubogim. Wszyscy ludzie żyjący sądzą, że złoto daje szczęście.
Więc jaskółeczka odejmowała dzióbkiem jeden złoty listek po drugim, aż wreszcie szczęśliwy książę, ogołocony z wszystkich ozdób, stał się zupełnie szary. I jeden listek po drugim jaskółeczka nosiła ubogim, a twarzyczki dzieci zaróżowiły się i rozweseliły.
— Teraz mamy co jeść! — szczebiotały na ulicach.
A później nadszedł śnieg, a za nim mróz. Ulice wyglądały, jakoby były całe ze srebra, tak się świeciły i migotały. Długie sople lodu, niby sztylety kryształowe, zwieszały się z dachów, ludzie chodzili otuleni w ciężkie futra, a chłopczyki w czapkach naciśniętych na uszy ślizgali się, gdzie tylko napotkali zamarzniętą sadzawkę.
Biednej jaskółeczce było z każdym dniem zimniej i zimniej, ale zbyt kochała księcia, by go mogła porzucić. Zbierała okruszynki przed piekarnią, gdy piekarz się oddalał, i starała się rozgrzać, ustawicznie trzepocząc skrzydełkami.
Ostatecznie jednak uczuła, że zbliża się jej koniec. Tyle jeszcze miała sił, by podlecieć na ramię księcia.
— Żegnaj, kochany książę — szepnęła — czy mogę ucałować twą rękę?
— Cieszę się, jaskółeczko, że wreszcie odlatujesz do Egiptu; zbyt długo się już tu zatrzymywałaś — rzekł książę. — Ale musisz mnie pocałować w usta, bo cię kocham.
— Ja nie odlatuję do Egiptu — odparła jaskółka — lecz do krainy Śmierci. Śmierć jest siostrą snu, nieprawdaż?
I ucałowała szczęśliwego księcia w usta i nieżywa padła u jego stóp. W tejże chwili z wnętrza pomnika wydobył się dziwny dźwięk, jakby coś pękło. I istotnie pękło w nim serce ołowiane. Bo też mróz był straszliwy...
Nazajutrz wczesnym rankiem burmistrz przechadzał się po mieście w towarzystwie radców miejskich. Przechodząc koło pomnika, rzucił nań okiem i krzyknął:
— Na Boga! Jakże nędznie wygląda szczęśliwy książę!
— Jak nędznie! — zawtórowali jednogłośnie radcy, którzy zawsze podzielali zdanie burmistrza i bliżej podeszli do pomnika.
— Rubin wypadł mu z pochwy i oczu już niema, ani pozłótki — rzekł burmistrz — wygląda teraz jak ostatni żebrak.
— Jak ostatni żebrak — powtórzyli radcy.
— I nawet nieżywy ptak leży u jego nóg — oburzył się burmistrz. — Będziemy musieli co prędzej wydać rozporządzenie, że ptakom wzbronione na tem miejscu umierać. — A sekretarz burmistrza na poczekaniu wniosek ten zaprotokółował.
Wkrótce usunięto pomnik szczęśliwego księcia. — Nie jest już ładny, więc niema też żadnego celu istnienia — objaśnił profesor historji sztuki.
Następnie przetopiono pomnik w giserni, a burmistrz zwołał zgromadzenie, celem obrady, co począć z metalem.
— Oczywiście musimy mieć inny pomnik — rzekł burmistrz — niechże więc będzie mój!
— Mój! — równocześnie zawołali wszyscy radcy i rozpoczęli sprzeczkę. Gdy o nich słyszałem po raz ostatni, sprzeczka ta ciągle jeszcze nie była ukończoną.
— Dziwne — mówił inspektor giserni — to pęknięte serce z ołowiu, w żaden sposób nie da się przetopić. Musimy je odrzucić. — I odrzucił je na śmietnik, gdzie leżała martwa jaskółka.
— Przynieś mi dwie najkosztowniejsze rzeczy z mojego grodu — rzekł Bóg do jednego z aniołów, a anioł przyniósł ołowiane serce i martwego ptaka.
— Dobry zrobiłeś wybór — rzekł Bóg — bo ptak ten wiecznie będzie śpiewał w mych rajskich ogrodach, a szczęśliwy książę po wieki chwalić mnie będzie w moim złotym grodzie.
Pewnego razu stary szczur wodny wysławił głowę ze swej dziury. Miał duże krągłe oczy i szorstkie siwe bokobrody, a ogon podobny do podłużnego kawałka czarnej gumy. Właśnie pływały po stawie młode kaczęta, wyglądające jak stado żółtych kanarków, a matka ich, całkiem biała, o prawdziwie czerwonych nogach, uczyła je stawać na głowie.
— Nigdy się nie dostaniecie do dobrego towarzystwa, dopóki nie nauczycie się stać na głowie — mówiła do nich po raz niezliczony, pokazując jak się to robi. Ale pisklęta nie zwracały na nią uwagi. Były tak młode, że wcale nie rozumiały, co to za korzyść znaleźć dostęp do towarzystwa.
— Co za nieposłuszne dzieci! — krzyknął stary szczur. — Zasługują doprawdy, by je potopić.
— Wcale nie — odparła kaczka — każdy początek jest trudny, a rodzice nie mogą nigdy być dość cierpliwi.
— Ach! Nie znam zupełnie tych uczuć rodzicielskich — rzekł stary szczur — bo nie mam rodziny. Istotnie, nigdy nie byłem ożeniony i nigdy też nie myślę się żenić. Miłość jest wcale dobrą rzeczą, ale przyjaźń jest znacznie wznioślejszą. Zaprawdę, nie znam na świecie nic równie szlachetnego i wzniosłego, jak prawdziwa przyjaźń.
— A jakież, proszę, są wasze pojęcia o obowiązkach prawdziwej przyjaźni? — zagadnęła zielona makolągwa, co siedząc na pobliskiej wierzbie, słyszała poprzednią rozmowę.
— Tak, tego właśnie i ja pragnęłabym się dowiedzieć — rzekła kaczka. I przypłynąwszy nad brzeg stawu, stanęła na głowie, aby dzieciom swym dać dobry przykład.
— Co za głupie pytanie! — krzyknął szczur. — Oczywiście, że od przyjaciela wymagałbym, aby się dla mnie poświęcał.
— A jakim byłbyś ty względem niego? — spytał ptaszek, kołysząc się na srebrnej gałązce i trzepocząc skrzydełkami.
— Nie rozumiem twego pytania — odparł.
— Więc pozwól, a opowiem ci historję na ten temat — rzekła makolągwa.
— Czy ta historja mnie dotyczy? — spytał szczur. — Jeśli tak, to chętnie posłucham, gdyż nadzwyczajnie lubię opowiadania.
— Da się do ciebie zastosować — odparła makolągwa; i, sfrunąwszy z gałązki, usiadła nad brzegiem stawu i opowiedziała historję o prawdziwym przyjacielu.
— Razu pewnego — poczęła makolągwa — żył sobie poczciwy chłopiec, Janek.
— Czy był bardzo zdolny? — spytał szczur.
— Nie — odparła makolągwa. — Nie sądzę, aby był posiadał jakiekolwiek wybitne zdolności, bo odznaczał się tylko dobrem sercem i wesołą, krągłą, zawsze pogodną twarzą. Mieszkał w mizernej chałupce, sam jeden tylko, i po całych dniach pracował w swym ogrodzie. Ale też w całej okolicy nie było ogrodu równie uroczego. Rosły tam stokrótki i gwoździki, i kaletki, i hjacenty różnokolorowe. Kwitły róże damasceńskie i duże krokusy liljowe i złote, fjołki ciemne i białe. Orliki kwitły i bazylijki, majoranek i pierwiosnki, barwinki błękitne i purpurowe piwonje; — wszystkie kwitły kolejno, w odpowiedniej porze, jedne po drugich, tak, że zawsze ogród przedstawiał się pięknie i miłe wokół siebie roztaczał wonie.
Janek miał wielu przyjaciół, ale najserdeczniejszym ze wszystkich był Hugo, młynarz. Istotnie, bogaty młynarz tak bardzo był dlań serdeczny, że ani razu nie przeszedł koło jego ogrodu, aby się nie oparł o parkan i nie zerwał dużej wiązanki kwiatów lub pęku jarzyn, zależnie od tego, jakie owoce były właśnie dojrzałe.
— Prawdziwi przyjaciele powinni wszystko posiadać wspólnie — zwykł był powtarzać młynarz, a Janek potakiwał i uśmiechał się, dumny, że ma przyjaciela o tak szlachetnych przekonaniach.
Czasami, co prawda, sąsiedzi bardzo się dziwili, że bogaty młynarz niczem się nie odwzajemnia Jankowi, pomimo, że w młynie miał setki worów pełnych mąki i sześć krów mlekodajnych i całe stada wełnistych owiec. Janek jednak nigdy nie zadawał sobie podobnych pytań, i nic mu nie sprawiało takiej rozkoszy, jak przysłuchiwanie się tym cudownym uwagom, które młynarz wygłaszał o bezinteresowności prawdziwej przyjaźni.
Poza tem ciągle pracował w swym ogrodzie. Podczas wiosny, lata i jesieni czuł się bardzo szczęśliwym, ale gdy zima nadeszła i nie miał kwiatów ni owoców, by je wynosić na targ, nieraz ucierpiał wtedy od głodu i chłodu i często udawał się na spoczynek bez kolacji, posiliwszy się paru suchemi gruszkami i twardymi orzechami. Przytem był przez całą zimę bardzo osamotniony, gdyż młynarz nigdy go wtedy nie odwiedzał.
— Nie powinienem odwiedzać Janka, dopóki śnieg leży — mawiał młynarz do swej żony — albowiem ludzi strapionych należy pozostawiać samych, a nie naprzykrzać się im wizytami. Takie jest przynajmniej moje zapatrywanie na punkcie przyjaźni i jestem pewny, że mam słuszność. Wolę przeto zaczekać do wiosny; wtedy go odwiedzę i przyjmę od niego duży koszyczek pierwiosnków, czem mu wielką sprawię przyjemność.
— Doprawdy, jak ty zawsze myślisz i troszczysz się o innych — odparła żona, siedząc wygodnie w dużym fotelu, przed trzaskającem na kominku ogniskiem. — Rozkosz prawdziwa słyszeć cię mówiącego o przyjaźni. Jestem pewna, że sam pastor nie powiedziałby tak pięknych rzeczy, pomimo że mieszka w domu trzechpiętrowym i nosi złoty pierścień na małym palcu.
— Ale czy nie moglibyśmy zaprosić Janka do nas? — zagadnął najmłodszy synek młynarza. — Skoro Janek jest teraz w biedzie, to ja odstąpię mu połowę mej zupy i pokażę białe króliki.
— Jakiż z ciebie głuptas! — krzyknął młynarz. — Nie wiem istotnie, poco cię posyłam do szkoły. Zdaje się, że wcale tam nie korzystasz. Jakto, więc nie wiesz, że gdyby Janek tu przyszedł i zobaczył nasz ogień na kominku i smaczną kolację i dużą beczkę czerwonego wina, musiałby uczuć zazdrość, a zazdrość jest uczuciem strasznem, mogącem wypaczyć najlepszą nawet naturę. A ja absolutnie nie dopuszczę, by natura Janka została wypaczoną.
Jestem najlepszym jego przyjacielem i zawsze będę czuwał, by nie był narażony na zgubne pokusy. Zresztą, gdyby Janek tu przyszedł, mógłby też zażądać, bym mu dał trochę mąki na kredyt, a tego uczynić bym nie mógł. Mąka co innego, a przyjaźń także co innego, i nigdy nie należy brać jednego za drugie. Tak, zupełnie to różne słowa i różne też mają znaczenie. To przecież widoczne.
— Jak ty świetnie mówisz! — ozwała się żona, nalewając sobie szklankę gorącego ale’u; — doprawdy, że o mało nie zasypiam. Tak samo, jakobym była w kościele.
— No tak — odparł młynarz — bardzo wielu ludzi postępuje dobrze, ale bardzo niewielu umie dobrze mówić, z czego wynika, że mówienie jest rzeczą trudniejszą i bardziej dystyngowaną. — Co powiedziawszy, rzucił surowe spojrzenie na najmłodszego synka, który uczuł się tak zawstydzonym, że zwiesił głowę i oblał się purpurowym rumieńcem, wreszcie rozbeczał się nad swą herbatą. Był jednak tak młody, że należy go usprawiedliwić.
— Czy to już koniec historji? — spytał szczur.
— Skądże! — oburzyła się makolągwa — to dopiero początek.
— W takim razie jesteś bardzo zacofana — rzekł szczur. — Każdy dobry nowelista opowiada teraz od końca ku początkowi, a kończy środkiem. Tak nakazuje nowa metoda. Dużo o tem słyszałem tymi dniami od pewnego krytyka, który przechadzał się z pewnym młodzieńcem dookoła stawu, rozmawiając o tej kwestji. Jestem przekonany, że miał słuszność; nosił bowiem błękitne okulary i miał dużą łysinę, a ilekroć młodzieniec robił jakąś uwagę, on odpowiadał: ph! Ale proszę, opowiadaj dalej swoją historję. Niezmiernie lubię tego młynarza. Ja sam posiadam mnóstwo pięknych przymiotów, i dlatego tak wielką dla niego uczuwam sympatję.
— Otóż — poczęła znów makolągwa, przestępując z nóżki na nóżkę — skoro tylko zima minęła i pierwiosnki zaczęły otwierać swe blade gwiazdeczki, młynarz oznajmił swej żonie, że pójdzie odwiedzić Janka.
— Jakie ty masz dobre serce! — wykrzyknęła żona. — Ustawicznie myślisz tylko o drugich. A nie zapomnij zabrać z sobą dużego kosza na kwiaty.
Więc młynarz związał skrzydła wiatraka silnym łańcuchem żelaznym i wyszedł z domu z dużym koszem na ręku.
— Dzień dobry, Janku — przywitał młynarz przyjaciela.
— Dzień dobry — odpowiedział Janek, wsparty na łopacie, śmiejąc się radośnie od ucha do ucha.
— I jakże ci się wiodło przez zimę? — spytał młynarz.
— Ach, istotnie! — wykrzyknął Janek. — Jakże jesteście dobrzy, że o to pytacie. Niestety, miałem dość ciężkie czasy, ale na szczęście nadeszła już wiosna, i jestem znów wesół, i wszystkie moje kwiaty dobrze się rozwijają.
— Często o tobie mówiliśmy tej zimy — mówił znów młynarz — i dziwiliśmy się, jak sobie dajesz radę.
— To bardzo ładnie z waszej strony — radośnie zawołał Janek — obawiałem się bowiem, żeście o mnie zapomnieli.
— Janku, jestem zdumiony! — odparł młynarz. — Przyjaźń nie zna zapomnienia. To właśnie stanowi największy jej urok. Ale boję się, czy ty wogóle rozumiesz poezję życia. Śliczne atoli, widzę, masz pierwiosnki!
— Naprawdę są bardzo ładne, i szczęście dla mnie, że tyle ich zakwitło — odparł Janek. — Właśnie je zamierzam zerwać i sprzedać w mieście córce burmistrza, a za te pieniądze odkupić sobie taczkę.
— Odkupić taczkę! Wszak nie chcesz przez to powiedzieć, że ją sprzedałeś? Byłoby to wielkiem głupstwem z twej strony!
— Tak — przyznał Janek — byłem jednak zmuszony to uczynić. Bo wiecie, zima ta była dla mnie bardzo ciężka, i nie miałem co za kupić kęsa chleba. Więc naprzód sprzedałem srebrne guziki od mej odświętnej kapoty, następnie srebrny łańcuszek, później dużą fajkę, a wreszcie zmuszony byłem sprzedać taczki. Ale teraz wszystko to odkupię napowrót.
— Janku — rzekł młynarz — ja ci odstąpię moją taczkę. Wprawdzie w niezbyt dobrym znajduje się stanie; jedna strona całkiem odpadła i kółka także połamane, ale mimo to robię ci z niej podarek.
Wiem, że to z mej strony bardzo wspaniałomyślnie, i niejeden będzie mnie z tego powodu uważał za głupca, ale ja nie jestem, jak inni ludzie. Mojem zdaniem, wspaniałomyślność jest istotą przyjaźni, zresztą dla siebie kupiłem już nową taczkę. Tak, możesz być co do tego całkiem spokojny — dostaniesz moją taczkę.
— Tak, istotnie, to bardzo wspaniałomyślnie z waszej strony! — wykrzyknął Janek, a jego krągła, pogodna twarz zapłonęła radością. — Ja z łatwością naprawię tę taczkę, bo właśnie mam w domu nową deskę.
— Nową deskę! — krzyknął młynarz. — Właśnie tego mi potrzeba do naprawy dachu na stodole. Ogromna się w nim zrobiła dziura, i zboże całkiem mi zamoknie, jeśli jej nie naprawię. Jak to dobrze, że mi o tem przypomniałeś! Dziwne zaiste, jak jeden dobry czyn natychmiast wywołuje drugi. Ja ci dałem taczkę, a ty zaraz obdarzasz mnie deską. Wprawdzie laczka znacznie większą ma wartość, niż deska, lecz prawdziwa przyjaźń nie zważa na takie drobnostki. Proszę cię, daj mi zaraz tę deską, a jeszcze dziś zabiorę się do roboty.
— Zgoda! — wykrzyknął Janek, natychmiast wybiegając po deskę.
— Niezbyt wielka ta twoja deska — rzekł młynarz, obejrzawszy ją — i zdaje mi się, że po naprawieniu dziury w moim dachu nic chyba nie zostanie do naprawy taczki, ale przyznasz, że to już nie moja wina. A teraz, skoro ja ci przyrzekłem taczkę, sądzę, że w zamian ty mi dasz trochę kwiatów. Oto kosz, i sądzę, że mi go napełnisz.
— Mam go napełnić? — spytał Janek mocno zakłopotany. Kosz bowiem był bardzo duży, i biedny chłopak widział, że jeśli go napełni, nie będzie już miał żadnych kwiatów do sprzedania, a tak bardzo pragnął odzyskać swe srebrne guziki.
— Oczywiście! — odparł młynarz. — Przyznasz przecie, że za taczkę mogę chyba żądać od ciebie trochę kwiatów. Może się mylę, ale mojem zdaniem, przyjaźń, prawdziwa przyjaźń, winna być wolna od wszelkiego egoizmu.
— Mój drogi przyjacielu! — wybuchnął Janek. — Z chęcią oddaję wam wszystkie kwiaty z mego ogrodu. Więcej mi zależy na waszem dobrem mniemaniu, niż na odzyskaniu kiedykolwiek tych srebrnych guzików. I co prędzej pomknął w głąb ogrodu, zerwał wszystkie pierwiosnki i napełnił nimi kosz młynarza.
— Do widzenia, Janku! — żegnał go młynarz, dochodząc w stronę wzgórza, z deską na ramieniu i dużym koszem kwiatów w ręku.
— Do widzenia! — odparł Janek, żwawo zabierając się znów do roboty, tak był uradowany taczką.
Nazajutrz zajęty był przywiązywaniem opadających pędów bluszczu nad bramą, gdy usłyszał głos młynarza, który go wołał po imieniu. Zbiegł więc szybko z drabiny i przez parkan wyjrzał na ulicę.
Istotnie zobaczył młynarza, dźwigającego na plecach ogromny wór mąki.
— Mój drogi Janku — rzekł młynarz — czy nie chciałbyś odnieść mi do miasta tego wora mąki?
— Och, bardzo mi przykro — począł Janek — ale doprawdy jestem dziś ogromnie zajęty. Postanowiłem przywiązać wszystkie pnącze i podlać kwiaty i skosić trawę.
— Tak — odparł młynarz — ale wobec tego, że ja ci dałem taczkę, nieuprzejmie to z twej strony odmawiać mi drobnej przysługi.
— Ach, nie mówcie taki — zawołał Janek. — Ja dla wszystkich pragnąłbym być uprzejmym. — I chwyciwszy czapkę, wziął na ramiona ciężki wór i powlókł się z nim w stronę miasta.
Dzień był bardzo skwarny, a droga tak pełna kurzu, że zanim Janek przebył sześć mil, uczuł się strasznie znużonym, i musiał usiąść i wypoczywać. Przezwyciężył się jednak i ostatecznie dotarł do miasta. Sprzedawszy mąkę po bardzo dobrej cenie, śpiesznie wracał do domu, gdyż obawiał się, że w nocy mogliby go napaść rabusie.
— Ciężki miałem dzień — mówił do siebie Janek, udając się na spoczynek. — Jestem jednak zadowolony, że nie odmówiłem młynarzowi, który jest przecież moim najlepszym przyjacielem, a prócz tego darował mi jeszcze taczkę.
Nazajutrz, wczesnym rankiem, młynarz przybiegł, by odebrać pieniądze za wór mąki, ale Janek był tak zmęczony, że leżał jeszcze w łóżku.
— Dalibóg! — zawołał młynarz — widzę, że jesteś bardzo leniwy. Mając zamiar obdarzyć cię taczką, sądziłem istotnie, że energiczniej umiesz pracować. Lenistwo jest wielkim grzechem, i nie ścierpiałbym, aby którykolwiek z mych przyjaciół był opieszały lub niedbały. Nie powinno cię dziwić, że mówię z tobą tak otwarcie. Nie przyszłoby mi do głowy postępować w ten sposób, gdybym nie był twym przyjacielem. Ale jakaż byłaby korzyść z przyjaźni, gdyby nie można było mówić otwarcie, co się myśli? Każdy może prawić komplimenta i schlebiać i starać się o względy, ale prawdziwy przyjaciel zawsze mówi nieprzyjemne prawdy i nie waha się sprawić przykrości.
I jeśli jest prawdziwie szczerym przyjacielem, to często nawet tak postępuje, wiedząc, że postępuje dobrze.
— Bardzo mi przykro — usprawiedliwiał się Janek, przecierając oczy i zrywając z głowy nocną czapeczkę — ale byłem ogromnie znużony, więc postanowiłem poleżeć dziś trochę dłużej w łóżku i słuchać śpiewu ptaków. Czy wiecie, że ilekroć słucham śpiewu ptaków, lepiej następnie pracuję?
— Bardzo mnie to cieszy — szybko odparł młynarz, klepiąc Janka po ramieniu — bo właśnie chcę cię zabrać z sobą, skoro tylko się ubierzesz, abyś mi naprawił dziurę w dachu.
Biednemu Jankowi bardzo było spieszno do roboty w ogrodzie, gdyż kwiaty już od dwóch dni nie były podlane; nie śmiał jednak odmówić młynarzowi — tak dobremu swemu przyjacielowi.
— A czy nie uważalibyście za nieuprzejmość, gdybym odpowiedział, że jestem dziś ogromnie zajęty? — badał cicho i nieśmiało.
— Oczywiście — odparł młynarz. — Sądzę, że niewiele chyba żądam od ciebie, wobec tego, że zamierzam ci odstąpić taczkę, ale skoro odmawiasz, to zaraz stąd odejdę i sam naprawię dziurę w dachu.
— Ach! przenigdy! — krzyknął Janek i wyskoczywszy z łóżka, spiesznie się ubrał i poszedł ku stodole młynarza.
Pracował cały dzień aż do zachodu słońca, a wtedy przyszedł doń młynarz, by zobaczyć, jak mu idzie robota.
— I cóż, Janku, czy dach już naprawiony? — spytał przyjaźnie.
— Tak, właśnie skończyłem — odparł Janek, schodząc na dół po drabinie.
— Ach! — rzekł młynarz — żadna praca nie daje tyle zadowolenia, jak ta, którą spełniamy dla innych.
— Prawdziwa rozkosz, słuchać jak ładnie mówicie — odparł Janek, siadając i ocierając pot, co mu strugami spływał z czoła — ogromna rozkosz.
Ale obawiam się, że ja nigdy nie będę miał tak pięknych myśli.
— Ach! nabędziesz je z czasem — uspokajał młynarz. — Tylko oczywiście, musisz sobie zadawać więcej trudu niż dotychczas. Teraz uczysz się dopiero praktycznej strony przyjaźni; kiedyś przyswoisz sobie także teorję.
— Czy naprawdę sądzicie, że ją sobie kiedyś przyswoję? — pytał Janek.
— Bezwątpienia! — potwierdził młynarz. — Ale teraz, skoro już dach naprawiony, najlepiej będzie, gdy pójdziesz do domu i wypoczniesz. Jutro bowiem, wczesnym rankiem musisz mi wygnać owce na pastwisko.
Janek nie miał odwagi dać jakąkolwiek odpowiedź, a nazajutrz wczesnym rankiem młynarz stał już przed jego chałupką z dużem stadem owiec, z którem Janek niebawem ruszył w góry. Strawił cały dzień na wypędzeniu owiec na paszę i zapędzeniu ich napowrót do obory, a gdy wieczorem wrócił do swej izdebki, był tak znużony, że zasnął na krześle i zbudził się dopiero nad ranem.
— Śliczną będę dziś miał pogodę — rzekł do siebie, szybko zabierając się do roboty w ogrodzie.
Wszelako nigdy nie miał czasu zająć się naprawdę kwiatami, gdyż młynarz co dnia wysyłał go za swemi sprawami do miasta, lub posługiwał się nim przy młynie. Biedny Janek był chwilami bardzo strapiony i obawiał się, czy jego kochane kwiaty nie pomyślą, że o nich zapomniał; pocieszał się tylko tem, że młynarz jest jednak najlepszym jego przyjacielem. — Zresztą — powtarzał sobie — daje mi przecież taczkę, a to już dowodzi czystej wspaniałomyślności.
Tak więc Janek pracował dalej dla młynarza, a młynarz mówił rozmaite piękne rzeczy o przyjaźni, które Janek notował w notatniku i odczytywał wieczorem, będąc bardzo obowiązkowym uczniem.
Pewnego wieczora zdarzyło się, że Janek siedział właśnie przed kominkiem, na którym płonęły drzazgi, gdy za drzwiami rozległo się głośne pukanie. Noc była bardzo burzliwa, a wiatr tak świszczał i wył straszliwie, że w pierwszej chwili Janek pomyślał, iż wiatr tak trzaska drzwiami.
Niebawem jednak pukanie ozwało się po raz drugi i trzeci, silniejsze niż poprzednio.
— Zapewne jakiś biedny podróżny — pomyślał Janek, biegnąc ku drzwiom.
Otworzywszy je, ujrzał młynarza z latarnią w jednej, a dużą laską w drugiej ręce.
— Mój drogi Janku — zawołał młynarz — jestem w wielkim kłopocie. Mój najmłodszy syn spadł z drabiny i potłukł się tak mocno, że muszę wezwać lekarza. Ale on mieszka daleko, przytem noc tak okropna, i właśnie mi przyszło do głowy, że lepiej będzie, jeśli ty pójdziesz zamiast mnie.
Wiesz przecie, że ci oddam taczkę, więc słusznem jest, byś się w jakikolwiek sposób odwzajemnił.
— Naturalnie! — żywo potwierdził Janek. — Uważam to za zaszczyt dla siebie, że do mnie się zwracacie, i natychmiast ruszam w drogę. Tylko musicie mi pożyczyć swej latarni, bo noc jest tak ciemna, że mógłbym wpaść do fosy.
— Bardzo mi przykro — odparł młynarz — ale to jest nowa latarnia, i wielka byłaby szkoda, gdyby się zepsuła.
— W takim razie obejdę się bez niej — rzekł Janek, i włożywszy duży kożuch i ciepłą czapkę szkarłatną, obwiązał szyję ciepłym szalem i ruszył w drogę.
Jakże szalała burza! Noc była ciemna, że Janek ledwie mógł rozeznać drogę, a wiatr dął tak silny, że trudno było utrzymać się na nogach. Janek jednak dzielnie maszerował naprzód, a po trzechgodzinnem borykaniu się z wiatrem i burzą, stanął u drzwi doktora i zapukał.
— Kto tam? — zawołał doktór, wysuwając głowę przez okno.
— Janek, panie doktorze.
— Czegóż ty potrzebujesz, Janku? — Synek młynarza spadł z drabiny i mocno się potłukł, więc młynarz prosi, by pan doktór zaraz do niego przybył.
— Dobrze! — odparł doktór, polecając osiodłać konia i podać sobie grube obuwie. Po chwili z latarnią w ręku zszedł ze schodów i pojechał w kierunku młyna; Janek zaś biegł za nim pieszo, wśród ciemności.
Burza jednak wzmagała się z każdą chwilą, a deszcz lał strumieniami, tak, że biedny Janek nie widział już dokąd iść i nie mógł nadążyć za koniem. Wreszcie zupełnie stracił drogę i zabłąkał się wśród trzęsawiska, gdzie też biedak utonął. Zwłoki jego zostały nazajutrz znalezione przez kilku pastuchów, którzy, zobaczywszy jakąś masę, pływającą po czarnej kałuży, podeszli bliżej i, poznawszy biednego Janka, martwe jego ciało zanieśli do chałupki w ogrodzie.
Janek był ogólnie łubiany; to też tłumy ludzi odprowadzały go na cmentarz, a na czele orszaku żałobnego kroczył młynarz.
— Byłem najlepszym jego przyjacielem — mówił młynarz — słuszna więc, bym miał najprzedniejsze miejsce w pochodzie. Szedł więc na czele w długim czarnym płaszczu, od czasu do czasu wycierając sobie oczy dużą jaskrawą chustką.
— Szkoda bardzo tego biednego Janka — mówił kowal wiejski, gdy po pogrzebie cała gromada wygodnie rozsiadła się w karczmie, gorącym winem zapijając słodkie pierniki.
— Dla mnie jest to istotnie szkoda poważna — odparł młynarz. — Miałem bowiem odstąpić mu starą taczkę, a teraz nie wiem doprawdy, co z nią począć. W domu mi tylko zawadza, a tak jest zepsuta, że nikomu nie mógłbym jej odsprzedać.
W przyszłości nigdy już nie będę nikomu czynił podarków. Człowiek tylko cierpi z powodu swej wspaniałomyślności.
— Co dalej? — spytał szczur wodny po dłuższej pauzie.
— Nic. To już koniec — odparła makolągwa.
Ale co się stało z młynarzem? — spytał szczur.
— Ach! tego do prawdy nie wiem — odparła makolągwa — i wcale mnie to nawet nie obchodzi.
— Widzę z tego, że wzajem jakoś nie macie dla siebie sympatji — zauważył szczur.
— Zdaje mi się, że wcale nie pochwyciłeś morału tej historji — odcięła się makolągwa.
— Czego? — zapiszczał szczur.
— Morału.
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że w historji tej tkwi jakiś morał?
— Naturalnie — potwierdziła makolągwa.
— W takim razie wybuchnął szczur tonem bardzo rozdrażnionym — w takim razie, powinnaś mnie była o tem uprzedzić, zanim zaczęłaś opowiadać. Gdybyś to była zrobiła, nie byłbym się przysłuchiwał, lecz z góry byłbym ci powiedział: ph! taksamo jak ów łysy krytyk w błękitnych okularach. Na szczęście mogę to jeszcze powiedzieć teraz. I szczur najcieńszym swym głosem pisnął: ph! zakręcił ogonem i napowrót uciekł do swej dziury.
— Jakże ci się podobał szczur wodny? — zagadnęła kaczka, w parę minut później nadpływając ku brzegowi. Niewątpliwie posiada on pewne zalety, ale co do mnie, to mam tak silne instynkta macierzyńskie, że nie mogę się powstrzymać od łez na widok zatwardziałego starego kawalera.
— Boję się, że go znudziłam — odparła makolągwa. — Bo fakt jest, że opowiedziałam mu historję z morałem.
— Ach! To eksperyment zawsze wielce niebezpieczny — rzekła kaczka.
A ja się z nią zgadzam.