Prządki (Orkan, 1933)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Prządki
Pochodzenie Nowele
Redaktor Stanisław Pigoń
Wydawca Wojciech Meisels
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DODATEK
PRZĄDKI
OPOWIADANIE K. SMRECZYŃSKIEJ

Dawniej był u nas zwyczaj, że w długie zimowe wieczory schodziły się prządki do niektórych domów, gdzie je radzi przyjmowali; takich domów było ino parę we wsi, bo niewszędzie mieli czem świecić. — Zrazu świecili smolnemi sękami, wykręconemi ze spróchniałych kłód. Później niejakiś człek przemyślny wziął się na sposób dużo lepszy; poszczypał gnat bukowy na cienkie deszczułki, zaprawił do warsztaciku, i hyblem strugał wąskie, długie trzaski, zwane — niewiedzieć dlaczego — ślajzami. Zaświeconą taką ślajzę zaprawiali w świecznik, zrobiony bardzo poprostu z patyka; jak je wysuszyli dobrze, to się świeciły dość jasno i nie dymiły tyle, co te sęki; ale zawdy musiał ktoś mieć czas i siedzieć przy nich, poprawiać, ucierać węgle, zakładać, zaświecać; była to robota dziadków, albo starszych dzieci.
U starego Porębskiego najpierw zaczęli świecić ślajzami. Tam się też prządki najchętniej schodziły, bo miał chałupę dużą i ławek niemało. Ale niekiedy naszło się ich tyle, że brakło ław i skrzyń, musieli siedzieć za piecem, na piecu, i po wyrkach się stermać, jak padło. Bo nie ino same prządki, — przychodzili i parobcy z ciekawości lub na figle, przychodzili też starzy, co sypiać nie mogli, żeby im czas prędzej zeszedł, albo żeby się pochwalić opowieściami swojemi.
Przychodził tam przy czasie i stary kościelny; umiał nabożnych pieśni moc na pamięć, a choć śpiewać nie dał rady, to przepowiadał słowami, a prządki za nim zgodnie, jak na odpuście, śpiewały.
Nie brakło nigdy i Kaspra od Grzędy, bo ten śpasownik, jak go nazywali, zawdziutki musiał przyjść i z czemsi nowem, co se przez dzień po cichu na wieczór ułożył. Czasem od ślajz i dymu zrobiło się w izbie duszno, to prządki wtedy wybiegały na pole, aby się chwilkę ochłodzić; a on tymczasem kądziele pochował, jednemu z chłopczysków poradził lec u samego progu, światło przygasił i wypadł za niemi, aby je raptem postraszyć. Prządki, spłoszone, hurmem leciały do izby, potykały się o grzbiet leżącego i przepadały, jak snopki przeciskane przez wóz, na środek izby. Było obrazy dość, ale i śmiechu. Tak zawdy Kasper umiał cosi złowić.
Tym razem smutniej było w izbie Porębskiego, bo zawczora umarła biedna komornica i leżała w trumnie w sieni. Mało kto co i mówił zrazu; a prządki przędły.
— Wszyscy-ście już? — odezwał się stary gazda z za pieca.
— A cóż wam ta, dziadku, za tym piecem brakuje? — odpowiedziały prządki, i przędły.
— Co by mi brakowało... Ale kie przyszedł kumoter kościelny, to go trza uprosić, żeby przepowiadał, a wy młodzi przyśpiewujcie, nie zwieszajcie głów. Lepiej jakbądź Boga chwalić, niż o różnościach świata myśleć. W sieni leży niebożyczka, trzaby i za jej duszę co zaofiarować...
Starzy gazdowie przytaknęli:
— Oj, tak, tak, bo i nam niezadługo tego bedzie trzeba.
Jeden z kąta się odezwał.
— Oho, bo ona ta już usłyszy!
— Będziesz tam cicho, niedowiarku! Trup nie usłyszy, ba dusza. No, zaczynajcie kumie, a ty wszystka zgracho, śpiewaj, ale razem, zgodnie!...
Stary kościelny przeżegnał się, a za nim wszyscy, i zaczął zwolna przepowiadać:

Wszyscy ludzie posłuchajcie
I na koniec poziór dajcie, —
Bo dzień sądu, dzień straszliwy
Nadejdzie bardzo smutliwy.

I zaśpiewali parę pieśni: to o sądzie ostatecznym, to o duszach w czyśćcu; kościelny przepowiadał, a ci wiedli nutę, jak które mogło i zdołało.
Aż się wreszcie kościelnemu zaczęło drzemać.
— Idźcie już spać, chrzestny ojcze, — doradzali młodzi. — Dyć już dość tego będzie na chwałę Boską, — czy nie?
Stary od pieca, słysząc to, zabiadał:
— Ej, ta młodzież dzisiejsza, ta młodzież! Już sie jej cnie, widzicie... A tu choćby człek całe życie chwalił Pana Boga, to i tak nie przewieldzy. O, bo nie! Przyjdzie ona starość ku wam, przybliży sie i koniec. A na ten koniec ostatni nikt sie nie obziera...
Kościelny dorad usłuchnął, bo nie mógł nijak snu przemóc; pożegnał się ze wszystkimi i pomału poszedł.
Teraz chłopcy i dziewczęta zaczęli suszyć głowy starym, żeby im opowiadali ciekawe powieści.
— Wy, dziadku od Wyżnego, opowiedzcie co o strachach! — prosili chłopcy.
— O nie, dziadku, nie o strachach, bo by my sie bały iść do chałup, raczej powiedzcie co o czarownikach.
Dziadek się nie dał długo prosić. Wysunął się bliżej światła i zaczął:
— No, słuchajcie i uwazujcie pilnie, bo co wam opowiem, to prawda. Jakech jeszcze parobkował, to na naszem osiedlu był gazda, przezwiskiem Rokita, ale wyście młodzi nie zaznali, bo to wszystko już dawno pomarło. To, moiściewy, na tego Rokitę gadali, a bardziej na jego babę, że oni narabiali z czarami. To też ja nieraz zaszedł z ciekawości i zastałech ją czasem, jak w maślniczce robiła i masło wybierała, to aże-ch sie za głowę łapał, bom takiej kupy masła nie widział, jak żyję, ani na plebanji, ani na jarmarku.
— O rety, rety! E, cóż oni do tego wiedzieli? — pytały prządki.
— Ba, co wiedzieli... — odkrzypnął stary i prawił: — Przestęp w ogródku mieli, ten, co to zabiera z za dziesięciu miedz mleko i masło.
Młodzi sie zadziwowali i zaczęli pytać:
— A widzieliście też, dziadku, jakie to było?
— Abo to tak łatwo było ujrzeć! Płot był wysoki... Zaglądali my nieraz ukradkiem, to my widzieli liście czarne i szerokie, ale to nic — liście, bo to w korzeniach ma siłę, i to wam takie to nieszczęście: jak go poruszać wtedy, kie nie trza, to buczy... tak wam wyraźnie buczy, jak wół, kiedy się zabiera bóść i darnie nogami wyrzuca.
— O świecie, a kiedyż to taki czas, co go można dostać?
— Hę, kiedy... E, w wiliję świętego Wojciecha koło północy. Wtedy to on nie buczy, da sie dostać. Zawdy go Rokitowa podlewała popłuczką ze skopca...
— Takie, to babom opowiadać! — przerwał Kasper.
— No, czekaj, to ja tu i co innego opowiem. Pasternak sprzedał na jarmarku woły i, jak to zwykle litkup piją, napił się po swojemu, ledwie sie przychwiał do chałupy. Pieniądze wraził na półce do garnka i prasnął ciałem na pościel. Przededniem dziewka wstała i, po ciężkiem niewyspaniu nie przetarłszy oczów, porwała garnek z półki; nakładła w niego ziemniaków dla świni i przystawiła do ognia. Skoro się uwarzyły, wsypała je do cebrzyka, — coś zazbercało, ale myślała, że to skała, — utłukła i zaniesła do chlewa. Ku połudnowi Pasternak wstał, zbaczuje se powoli, kany za woły pieniądze: szuka w zanadrzu — niema, w skrzyni i półskrzynku — niema, nareszcie przetrząsnął wszystko w izbie — nie, i do ostatka niema.
— A miał, wiecie, starego ojca... „Teraz już wiem — powiada. — Nic inszego, inoś ty, stary, wziął pieniądze. Oddej zaraz, bo jak nie, to...“ I brał sie do kija. I tak, moi kochani, straszny kłopot robił z ojcem. „Zabiję cie i zabije, — powiada — jak nie oddasz“. Ociec płakał, ręce przed synem składał, że nie widział, ale to nie pomagało.
Aż nareszcie przybaczył se Pasternak, że najlepiej bedzie iść do wróża; ten mu już napewno powie, kto pieniądze wziął. „Poczkaj“ — powiada ojcu na odchodnem. — „Jak mi wróż powie, że tyś wziął, to tu krótka sprawa bedzie“. I poszedł na Zalesie do tego, co go to, wiecie, Czarnym przezywali. Ociec sie znowu bał strasznie i poszedł za nim przysłuchać sie, co mu tam ten czarownik powie. Pasternak zaleciał wartko, wpada do skopciałej izby i co tchu sie spytuje, czy jest prorok. „No jest, cóż ci trza?“ — odezwał się gruby głos z za pieca, i wylazł stamtąd chłop zarośnięty, jak niedźwiedź, a taki, wiecie, był strasznie obdziorny, że ten o mało nie uciekł ze strachu. Ale wróż zaraz wstrzymał go słowami: „No gadaj, po coś przyszedł? O co ci to chodzi? Myślisz, że nie wiem, choć sie pytam? Przyszedłeś dowiedzieć się o swoją zgubę. A miałeś wziąć to i to — powiada — a nie wziąłeś“. Pasternaka dreszcz przebiegł od stóp do samej głowy, bo akuratnie miał wziąć to i owo, ale z pilności nie wziął. Pomyślał se: „Już to prawdziwy wróż, a nie kto inszy, skoro tak umie zgadnąć myśli“. I ze strachem zaczął prosić: „Choć-ech nie przyniósł wszystkiego, com miał przynieść, to wam święcie wynagrodzę, ino chciejcie mi powiedzieć, kto mi wziął pieniądze“. — „No, dowiesz sie — powiada — ino zaczkaj chwilę“.
Poszedł zaraz do komory... Ale to musicie wiedzieć, — zboczył stary — że on tam w tej komorze miał djabła małego i radził sie go w każdej okazji, jak kto do niego przyszedł. Tak i tym razem poszedł sie dowiedzieć, kto wziął za woły pieniądze. Na ten czas przywlókł sie i ociec Pasternaka. Ale sie bał wleźć do izby, ino se stanął pod oknem komory i na szczęście wysłyszał, co djabeł powiedział wróżowi. Bo ten, jak wszedł do komory, to zawołał: „Biesu! Powiedz ino, ale prawdę, kto wziął te pieniądze?“ — „Pieniądze świnia zjadła. Po pijanemu wrzucił je do garnka, a dziewka, nic nie wiedząc, świni w tym garnku wstawiła ziemniaki. Ale powiedz tak, że ociec te pieniądze wziął — niech sie ta i mnie z tego coś dostanie“...
— O ratunecku! — zawołali wszyscy. — To tak chciał, coby syn ojca uśmiercił?
— No juści tak chciał, żeby sie mu dusza dostała, przecie jasne. Ale słuchajcie dalej. Ociec, jakech powiedział, wysłyszał wszystko i nie czekał, aże syn wyjdzie od wróża, ino czemprędzej poleciał do wójta, opowiedział mu wszystko skraja, jak to było, i prosił go, aby wziął urzędników i szedł z nim, bo inaczej to go syn zabije. Wójt sie nie dał długo prosić, wziął urzędników, i poszli. Przed chałupą zeszli sie z Pasternakiem. Ten już zdaleka grozi pięścią ojcu: „Zapierałeś sie, żeś nie widział, a wróż wyraźnie powiedział, żeś ty wziął. Oddej zaraz, bo jak nie, to ja sie tu ani wójta bał nie bedę“... Ale stary był śmiały przy wójcie; odrzekł synowi: „Pieniądze świnia zjadła. Ja wiem. Odżałuj ty przódy świni, a jak sie nie znajdą, to już wtedy rób co chcesz“. — „No, ja tu i świni odżałuję, ale jak nie bedzie, to odbeczysz i za pieniądze i za świnię razem“. Porwał kijanię, świnię zabił, i pieniądze sie znalazły.
Tak to, moiściewy, drodzy, nie trzeba i wróżom wierzyć. Bo oni choć wiedzą dobrze, to nie powiedzą prawdy. A temu ino, że im djabeł nie da.
— A cóż sie stanie z takim, co z djabłem narabia? — pytali młodzi.
— Ba, co sie stanie... — odrzekł stary Gawęda z za miedzy. — A nie słyszeliście to o Gołębiu, co całe życie z djabłem kupczył? A potem jak umarł, to taki straszny wiater był, że dach zerwało na jego chałupie, drzwi i okna, jak piórka, wydmuchnęło wszystkie, a potem powietrzem niesło, las gięło ku ziemi, drzewa zginało, jak trawę, jak cieniutkie źdźbła...
— O, nie gadajcie, chrzestny ojcze, bo aż cierpki przechodzą po nas...
— Dopiero by to po was cierpki przechodziły, jakbyście wy słyszeli, jak to dusza krzyczy, kie ją djabli powietrzem niesą...
A młodzi między sobą:
— Żeby to kto był taki śmiały, a wyszedł wtedy i przeżegnał powietrze, toby ją musieli puścić.
— Toby sie rozbiła, jakby na dół spadła.
— Cóż znowu! Przecie to dusza, nie jajo...
— Gadajcież więcej wy, chrzestny ojcze z za miedzy, boście wy dużo po świecie chodzili.
— Edyć tak, moje dzieci, nałaził sie ta człek dość, i przy wojsku sie służyło, przeganiali człowieka od kraju do kraju, ani se nie spamięta tych miejsc i okolic; to też ta człek niejedno i widział i słyszał. Dowiedzieliście sie trochę o czarach i wróżach, to ja wam teraz powiem o strzygoniach.
— Rety!
— Jakech jeszcze był parobkiem, to nam tatuś opowiadali, a im znowu opowiadał stary gróbarz, Rapta: Jak umarł Grzesiak z Wyrobisk, to więcej jak pół roku chodził po śmierci: niejeden go widział, bo nim telo zeszło czasu, i nim on telo schodził dróg, to sie przecie nie z jednym musiał spotkać. A najwięcej o nim opowiadała jego baba. To też strach był w całej wsi, nikt nie śmiał wieczorem iść, bo sie bali, bo to nie co inszego z umarłym sie spotkać, — a on w każdziuteńką noc chodził. Zrazu to sie go i baba jego bała, pono ta i u księdza była, żeby co zaradził. Ksiądz nabożeństwo odprawił, kazał sie modlić, dał i święconej wody, ale to nic nie pomagało. A potem to już i przywykła; bo, moiściewy, on ta nie próżnował, jak zaszedł; snopków omłócił parę, drew urąbał, a jak trza było, to i do lasa objechał po nocy.
— Oj rety, rety! Dyć to trudno miała być prawda! — podniosły się głosy pośród młodych.
— Jakby nie była prawda, toby starzy ludzie nie gadali. Nie cudujcie sie daremno, raczej słuchajcie dalej.
— I tak, jak powiedziałech, długi czas do niej chodził. Trafiło sie dnia jednego, że ją odwiedziła kumoszka. „Bójcie sie Boga — powiada — i wy nic na to nie radzicie, że ten nieboszczyk tak chodzi? Pokiela chodzi, to chodzi, a wreszcie wam łeb urwie i tak sie skończy“. — „Co bedę radzić? — odrzekła ta. — Jak wiecie co, to doradźcie“. — „A dyć ja po to do was przyszła, coby wam doradzić. E, idźcież do gróbarza, zaweźcie mu choć kurę, a on mu ta już da radę“.
Ona też usłuchnęła odrazu i poszła i opowiedziała mu, jak jest. „Zmiłujcie sie — powiada na końcu — abo go zagrzebcie tak, coby już nie wylazł, abo co“... Rapta popatrzał na nią: „A co wy se myślicie, że sie strzygoń da zagrześć? Choćbych go i najgłębiej zagrzebł, to wylezie. Bo wy nie wiecie, ale ja wiem... Taki strzygoń ma dwa duchy: jeden, jak u zwyczajnego człeka, a drugi tak po nocach błąka sie i błąka; jak sie spotka z takim drugim, to sie strasznie bedą bić, na zabój, choćby ten drugi był w żyjącym człeku“. Kobieta aże trzęsła sie od strachu, a on jej dalej: „No, nie bójcie sie. Co mi dacie? — to poradzę“. — „Moiściewy, co już chcecie, to wam z chęcią dam, ażeby ino raz pomogło“. — „No, idź, babo, do chałupy, on ta już w tę noc ostatni raz przyjdzie“...
— Oho! to on jej ta już łeb urwie! — krzyknęły prządki.
— Cicho-że bądźcie! Słuchajcie do końca.
— Wieczór stary gróbarz Rapta poszedł na cmentarz, siadł se koło kostnicy i czekał; czekał godzinę jedną, dwie, może i więcej. Aż nareszcie sie i doczkał. Strzygoń zwyczajnie wylazł z grobu, otrząsnął sie, opadła z niego śmiertelna koszula, i taki nagi poleciał. Gróbarz podszedł, wziął koszulę, wylazł na dzwonnicę, siadł se przy dzwonach i patrzał okienkiem. Skoro zapiał pierwszy kogut, strzygoń przyleciał na cmentarz, patrzy — koszuli niema. Wtem spostrzegł na dzwonnicy gróbarza z koszulą — leci i woła: „Oddej mi koszulę!“ A gróbarz na to: „Pódź se po nią“. Ten wołał jeszcze zdołu, potem pieknie prosił, wreszcie, widząc, że nic nie wskóra, zabrał sie po nią. Jak już był blisko dzwonów, Rapta uderzył prawą ręką trzy razy w serce dzwonu — dzwon odjęknąl trzy razy — i strzygoń spadł, i nie ostała z niego ino kupka smoły. —
Teraz się zrobił gwar w izbie. Jedni mówili, że to może nieprawda, a drudzy potwierdzali, że tak musiało być.
Prządki prosiły, żeby już o strachach więcej nie gadali. Wtedy Błażek się wyrwał:
— To ja opowiem o boginkach. Widziałech je na własne oczy, jak prały w potoku.
— Nie! Nie! — zakrzyczeli chłopcy, radzi, że się prządki boją. — Niech jeszcze chrzestny ociec powiedzą o strzygoniach.
— Kanyż sie Kasper podział? — zauważyła któraś, w tej myśli, że przerwie opowiadanie.
— Edyć go nima, doprawdy.
— Znowu cosi nowego wystroi...
Ucichły, bo Gawęda rozpoczął już prawić.
— Kiedy tak, to wam opowiem, co sie mnie samemu przytrafiło. Przedtem, nim mnie do wojska wzięli, służyłech na Zalesiu. I tak, jak to wiecie, parobiska... Przyszła niedziela, to my sie zeszli do karczmy, a zabawiwszy sie, wracali późno i nieraz mocno napijani. A tam też chadzał se strzygoń po nocy; jak szło dwóch razem, to nimiał śmiałości, ale jak jeden, a spotkał sie z nim, to już mało żywego puścił. My też, rada w uradę, poszliśmy do gróbarza, zanieśliśmy mu kwartę wódki i prosimy go: jeżeli miarkuje, który to tak chodzi, żeby odkopał i przewrócił go w trumnie, bo my tak skądsi słyszeli, że to pomoże. Gróbarz obiecał, że tak zrobi. Ale i to nic nie pomogło. Bo zaraz w niedzielę jeden z towarzyszów naszych, wracając późno, spotkał sie z nim — i ten go zdusił, zdusił i wepchnął do potoka. Szczęście, że mój gazda poszedł wczas rano do kowala; — idzie — a tu charczy coś w potoku; wyciągnął go i zawlókł ledwie dychającego do chałupy.
Wtedy ja se pomyślał: „Poczkaj-że ty, kiedy tak“... Poleciał ja, wziął jeszcze kwartę wódki i dalej do gróbarza! Powiadam mu: „Abo mu głowę utnijcie, abo co, bo to nic nie pomogło“. Gróbarz se napił raz i drugi i powiada: „To dobrze, to ja mu utnę głowę“. — „No moiściewy, ino pewnie!“ — „No, nie bój sie już, nie“. Na drugi dzień wypadły imieniny mojego gazdy; i wygnali mnie po wódkę ku samemu wieczorowi. A do karczmy było dalekawo, nim-ech zaszedł, to sie już wieczór zrobił. Żyd mi nalał wódki do flaszek i mnie poczęstował. Ja se jeszcze kazał sam kwaterkę, coby mi sie raźniej szło. Wreszcie śpiewam se i idę; uszedłech już pół drogi, a tu coś gwizda. Obejrzę sie — a tam idzie cosi za mną. „No, pójdź-że prędzej, to pójdziemy razem!“ I przystanąłech. Skoro przyszedł bliżej — patrzę — a ten niesie łeb pod pazuchą. „Tyś mi to kazał łeb uciąć?“ — powiada...
— O ratunecku! I cóż-eście wtedy zrobili?
— O moiściewy! Jak-ech też zebrał nogi, to nie wiem, kiedych sie znalazł przed chałupą! i teloch jeszcze zdołał: kijem prasnąć w okno, że gazda w izbie usłyszał. I to całe szczęście było, — bo mnie już przysiadł na ziemi... Gazda przecie z ludźmi wypadł, i obronili.
— No chwałaż Bogu! — odetchnęli ciężko słuchający.
Dziewczęta pociskały kądziele.
— Już nie gadajcie więcej. Nastraszyliście nas, jakże pójdziemy?
Kogut zapiał na północ. Już się wszyscy zabierali.
— A kanyż Kasper?
— Ho! ho! ho! On ta nie poszedł spać...
Prządki, przeczuwając jakiś nowy figiel, stanęły w kupce przy drzwiach, razem rzuciły gospodarzom: „Ostańcie z Bogiem!“ i razem wyszły do sieni.
Naraz podniosły straszny wrzask i wpadły poprzerażane, do izby.
— Ratujcie, wszyscy święci! Niebożyczka sie w trumnie rusza...
Wszyscy się w domu potrwożyli. Ale starsi gazdowie, nieco śmielsi, wzięli światło i wyszli wyjrzeć do sieni, a za nimi w kupie młodzi. Patrzą — a niebożyczka, wyrzucona z trumny, leży na ziemi, a trumna zamknięta.
Porębski stary mocno się obruszył.
— Nie! taki figiel, to już żaden śpas...
— Trza ją napowrót włożyć.
Podjęli wieko — a tu w trumnie leży Kasper doznaku umarty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.