Krótki sen
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Krótki sen |
Pochodzenie | Nowele |
Redaktor | Stanisław Pigoń |
Wydawca | Wojciech Meisels |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Z okien domu nauczycielstwa I** światło biło, za przesłoną zamarzłych szyb zlewając się z łagodno srebrnemi promieniami księżyca...
Na werandzie, a raczej ganku, podpartym prosto rzeźbionemi filarami z drzewa, księżyc dwa cienie rzucał od słupów i szparą wciskał się do sieni przez podchylone, ciężkie drzwi... Ciekawy, zobaczyć chciał wesołą drużynę, której głośna rozmowa i śmiechy na zewnątrz się wydobywały...
Drzwi zamrożone skrzypnęły; na ganku ukazał się młodzieniec wysmukły. Wesołość, która pozostała na smagłej twarzy jego, jak zorza w błękitach po słońca zachodzie, powoli rozpływała się w matowym blasku księżyca i niedługo zastąpił ją jakiś wyraz nieokreślony, w którym jednak można było czytać smutek, rozmarzenie i tęsknotę... Podparł ręką palącą skroń, jakby chłodzić chciał żarne myśli, i oczyma pił długo, powłóczyście czarowną błogość nocy zimowej.
A noc była cudna, jak baśń czarodziejska: noc nie do zabaw hucznych, ale dumań i tęsknoty. Toż nie myślał wcale wracać do gości, których śmiechy, dziki kontrast z tą bezsłowną pieśnią księżyca, raziły go i wprawiały w rozdrażnienie, a to oczyma i gorączkową grą nerwów na zewnątrz się wydobywało. Księżyc blademi promieniami łagodził to wrażenie. Muzyka głuszyła głośne rozmowy gości, ale muzyka wesoła, skoczna — wcale nie akompanjament do smutnych myśli młodzieńca...
— Bodaj całe życie tak prześnić!... — myślał rozmarzony i źrenice rozszerzył, wpatrując się w cuda natury, jakby je wszystkie czuciem chciał do serca zebrać...
— Tamci się bawią... Tam ja nie czuję się sobą. Jedną taką noc księżyca wyżej cenię niż lata głupiego życia!...
O czarodziejska nocy księżycowa!
Do marzeń duszę porywasz, jak w sieci —
I obłąkana myśl ku tobie leci,
Szczęściem się poi, a cierpienia chowa...
I myślą kończył pieśń podziwu...
Przy wyrazie „cierpienia chowa“ nerwowo twarz mu zadrgała; oczy zwrócił mimowoli ku sali, w której brzmiał ochoczy mazur.
— Ona tam się bawi... — myślał. — Pewnie zwycięskie spojrzenia rozsyła... a ja? ja warjat!... — i gorzko się rozśmiał.
— I ja tam śmiałem się z nimi tak szczerze, iż przez myśl nikomu nie przeszło, że to śmiech udany, maska, co kryje posępną głębię duszy. Ona tak się jakoś dziwnie na mnie patrzyła, gdy przypadkiem spotkały się nasze oczy, a często się spotykały... Czyżby mnie zrozumiała?... Warjat! Chciałbym ją gwałtem wciągnąć w smutków i tęsknot świątnicę... Czemu się nie ma bawić?... Dobry sobie jestem. Ona odjedzie ach! już jutro!... Czemu się gniewam na to przypomnienie?... Dlaczego ona ma się mną krępować!... Czy powiedziałem jej kiedy, że ją kocham?... Ale ona powinna o tem wiedzieć!... Powinna! — Głupia myśl; chcieć, by ludzie dalej patrzeli, niż mogą... Ona odejdzie, w wielkomiejskim zgiełku zapomni, że żyje na świecie jakiś... warjat,... w zabawach życie przepędzi i... szkoda jej!... Znów głupia myśl. Jaki ze mnie egoista! Chciałbym, żeby dla mnie przejęła to życie pełne goryczy, żeby siły młode tu, w tej kuźni głupstw straciła i nie zaznała zabaw, czarów, rozkosz!... Ja zostanę sam... z myślami o niej... Czy będę mógł przynajmniej pracować?... I to nie... Myślą o niej zabiję każdą energji myśl i wpadnę w błoto rozczarowań, apatji, tęsknoty, która mię pożre przedwcześnie... A gdyby została?... Niemożebność!... Chciałbym to słowo wykreślić ze słownika języków ludzkich... Życie moje!... Najpiękniejszą wiosnę — smutkiem w jesień zamienić!...
Takie myśli pogmatwane przesuwały się po głowie dwudziestoletniego młodzieńca, bez ładu, jak jego pragnienia;... a tam w sali bawią się wesoło, nikt nie zauważył tego, że jeden z wesołych młodych już od godziny zniknął... Chyba jedna osoba, która zaniepokojonem okiem ciągle ku drzwiom poziera. Wreszcie, niecierpliwa, wymknęła się z koła adoratorów i kołując po sali, zwinnie jak ptaszę, popłynęła ku drzwiom i niepostrzeżenie znikła za niemi...
Na ganku stał w poprzedniej pozycji młodzieniec i kto wie, czy myśli dalej rozsnuwał, czy też piersią i oczyma pił czary nienaturalnej... natury. Drgnął i przeczuciem wiedziony zwrócił szybko głowę ku otwartym drzwiom, gdzie stała młoda osóbka.
— Przepraszam... myślałam... — wyszeptała nieśmiało i nie wiedziała, jak dokończyć.
— To ja przepraszam, panno Marjo... żem opuścił wasze miłe towarzystwo...
— Miłe? widać, że nie bardzo miłe, kiedy się pan Władysław ulotnił...
— Taka cudna noc!... — przerwał w zachwycie Władysław.
— I dla tej nocy... — zacięła się panna Marja.
— Wyszedłem... — odpowiedział. — Zresztą pani i tak się bezemnie świetnie bawi... Tylu adoratorów!... — rozśmiał się nerwowo.
— Myśli pan?!... — zaprzeczyła.
Chwilę jakąś milczeli oboje.
— Pani jutro odjeżdża... — począł drżącym głosem Władysław.
— I może — i nie...
— Czy doprawdy?!....
— To zależeć będzie od okoliczności, czy zostanę...
— A te okoliczności?
— A te okoliczności... — powtórzyła Marja z namysłem. — To pan... — dodała ciszej, przerażona głośno wypowiedzianą myślą.
— Ja?!... — zawołał ucieszony, niedowierzający jeszcze Władysław i oczyma wpił się w jej czarne źrenice... Długo patrzeli w siebie, a księżyc promieniem raz na jedno, drugi raz na drugie spoglądał. Księżyc, dobry swat, promieniami ich łączył i może pod jego wpływem zbliżyły się ich ręce i usta złączyły... Czarowna była noc, czarowniejsza jednak grupa dwojga szczęśliwych!... Z zewnątrz muzyka płynęła i nie było już kontrastu ani dysharmonji pomiędzy wesołemi tony skrzypiec i miłosnym taktem dwojga serc...
— Maniu!... Władziu!... — szeptały wargi młodych. W tych dwu wyrazach streściła się powieść przeszłości i marzenia przyszłych dni...
W szczęściu czas płynie szybko, jak potok — w smutku, jak powolna rzeka się toczy... Im czas widać szybkim strumieniem przepłynął, bo i śmiechy ustały w sali, muzyka przebrzmiała, a księżyc znudzony niecierpliwie promieniami muskał dwie głowy... To bladł, to się czerwienił... I oni ocknęli się ze snu... Kto wie, czy drugi taki prześnią?... Niedługo snów złotych — niedługo...
— Władziu, czas — przerwała Marja uroczą mowę bez słów.
— Niestety!... — wyszeptał Władysław.
— Powrócimy osobno. Bo ludzie ludźmi. Domysły...
Jeszcze jeden, długi, namiętny pocałunek i Marja znikła za cieniem drzwi... Został Władysław — w tej samej pozie, co przedtem — tylko z innemi myślami... Tak samo były zagmatwane, ale wszystkie wesołe, pełne nadziei...
Nadziejo! Kogoś ty nie zwiodła!!...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
I ja miałem czarowną noc księżyca — i ja miałem sen krótki, który mi jednak na zawsze zostanie w pamięci...
Oto wyszedłem z chaty mej pod lasem i wziąłem z sobą towarzyszki moje, by z niemi prześnić tę noc księżycową. A towarzyszki owe zowią się Miłość i Prawda. Trzecią siostrzycę, której imię jest Fantazja, chciałem zostawić w chacie. Lecz ona gwałtem się uparła iść ze mną i nie miałem siły wstrzymać jej... Z trzema ukochanemi siostrzycami szedłem po ziemi, a zdało mi się jednak, że płynę powietrzem, bo pod stopami mgły widziałem i białą pościel śnieżną... Aż oto stanęliśmy na górze Śnieżnej, blado oświetleni promieniami księżyca... Siostrzyca Miłość wpatrzyła się we mnie i na dnie duszy mej jakieś nieznane przedtem zrodziło się uczucie. A ona zdjęła wzrok swój z mej duszy i poleciała nim na doliny... Za okiem jej szedłem niewolniczo — i widziałem na dolinie braci moich i siostry me, widziałem ich serca czyste i nieskażone żadną plamą... Chaty widziałem malownicze, łany zielone i łąki, i sine lasy widziałem, tonące w blasku księżyca... Tęsknota niewytłómaczona ciągła mię do tych braci, pól i lasów — i zdało mi się, że tam chyba jest ów raj Chrystusowy... A oto zbliżyła się do mnie siostrzyca Fantazja i za mojem pobiegła spojrzeniem... I nagle obrazy owe poczęły mienić się barwami tęcz i obłocznych kolorów i występować zdziwionemu oku rozkoszne i wspaniałe, o jakich nigdy we snach nie zamarzyłem...
— Boska moja ziemio! — zawołałem z przejęciem — czemu ja ciebie nie widział nigdy taką cudną i rozkoszną!...
— Siostrzyce! zejdźmy na doliny. Poco nam ku niebu latać! — i chciałem zstąpić pierwszy...
Gdy oto Prawda, która smutna stała na uboczu, przybliżyła się do mnie i kładąc na moją duszę swe załzawione wejrzenie, pociągnęła moje oko za swojem...
— Spójrz jeszcze raz ze mną na doliny!... — rzekła łagodnie.
Posłuszny siostrzycy, spojrzałem — i tchnienie zatrzymałem w bolesnym podziwie... Bo oto znikły mi obrazy cudne, jakie przedtem widziałem — a pozostała jakaś smętność czyśćcowa... Łąki chwastami porosły; tam, gdzie siniały lasy — nagich pniaków gromada sterczy... Na roli kamienistej, twardej, widziałem człeka, który mozolnie rył motyką ziemię niewdzięczną; pot spływał mu kroplami z czoła, a on z dziką zawziętością kopał ziemię i nie ustawał, póki korzonka nie dostał z pod kamieni... Wtedy rzucał motykę, siadł i połykał chciwie owoc dobyty. Ludzi widziałem gromadę, kłócących się zawzięcie o jedną skibę ziemi... Nędzarzy widziałem, którzy stali na podwórzu murowanego dworu; wiatr, jak pies, targał im resztę łachmanów i mrozem żarł czerwone ciało, a oni wzrok łakomy utkwili w okna wspaniałej sali. Widziałem nędzarzy gromadę, która wychodziła ze wsi na zachód, zapatrzona w słońce, złotem występujące z za oceanu... Wracając wejrzeniem, dostrzegłem na drodze człowieka mizernego, który całował ręce bliźniego swego. A ów bliźni miał oblicze Izraela...
Zadrżałem, widząc to wszystko — i pogasło mi światło w oczach, a cienie przeraźliwe zaległy mi duszę i myśli... I przystąpiła do mnie siostrzyca Miłość, którą Fantazja ujęła za rękę — i chciała mię wieść na doliny. Lecz jam Prawdzie-kochance rękę podał i począłem z nią zstępować nadół, kalecząc stopy na ostrych kamieniach... Za nami postępowały siostrzyce: Miłość i Fantazja... A księżyc od wysokich szczytów cienie rzucał na doliny i blado nam drogę oświecał...