[69]Hugo von Hofmannsthal
PRZEŻYCIE.
Srebrzysto-szarą wonią wypełniona
była dolina zmierzchu, jakby księżyc
przez chmury się przesiewał. Lecz nie była noc to.
Wraz z szarosrebrną wonią tej doliny
ciemnej, zmierzchając, myśli me spływały
i cichom tonąć począł w tem przędzącem,
przezroczem morzu — opuszczałem życie.
Jakżeż cudowne były tutaj kwiaty
płonące kielichami! Gąszcz roślinny,
w które blask żółto-krwawy, jak z topazów,
w strugach przenikał ciepłych, żarzył się. A całość
sute, głębokie wypełniało tlenie
smętnej muzyki. I otom ja wiedział,
choć nie pojmuję, ale to wiedziałem:
że to jest zgon. Przemienił się w muzykę,
potężnie tęskniąc, słodki, ciemno-płonąc,
krewny najgłębszej melancholji.
Dziwne!
Nostalgja bezimienna cicho łkała
w duszy mej, pragnąc życia, łkała,
jako ten szlocha, który na korabiu
w żaglach olbrzymich, pożółkłych, z wieczora
na toni modro-głębokiej swe miasto,
miasto ojczyste mija. Tedy widzi
zaułki, słyszy studzien szum i wdycha
[70]
woń bzowych krzewów, postrzega sam siebie,
jak stoi na wybrzeżu dzieckiem, z czułym wzrokiem,
co jest zlękniony i płakać pragnie, widzi
poprzez otwarte okno blask w swej izbie —
lecz wielki korab unosi go dalej,
na toru modrej, głębokiej, bez szmeru
sunąc w pożółkłych, niepojętych żaglach.