Przebudzenie. Do wynajęcia/Część I/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Przebudzenie. Do wynajęcia
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. To Let
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII
IDYLLA NA ZIELONEJ TRAWCE

Gdy dwoje młodych Forsytów wynurzyło się z wądolnej ścieżyny i zwrócili twarze ku wschodzącemu słońcu, na niebie nie było ani jednej chmurki, a niziny pokryte były rosą. Na zbocze weszli raźnym krokiem, więc byli nieco zadyszani; choć mieli niejedną rzecz do powiedzenia, jednakże nie mówili nic, tylko szli i szli pod śpiew skowronków, w tak niewczesną, choć wczesną, porę poranną przed śniadaniem. Samo wykradzenie się z domu było drobnostką, ale z chwilą osiągnięcia pełnej swobody rozwiał się urok konspiracji, a jego poczucie ustąpiło miejsca nagłemu sposępnienia.
— Popełniliśmy szkaradny błąd — ozwała się Fleur, gdy już przeszli pół mili. — Jestem głodna.
Jon wydobył tabliczkę czekolady. Podzielili się nią i rozwiązały się im języki. Rozmawiali o swych domach rodzinnych i dawniejszym trybie życia, który tutaj — na tej samotnej wyżni — wydawał się jakąś czarującą nierzeczywistością. Z całej przeszłości Jona jedna tylko rzecz ocaliła swój byt rzeczywisty — jego matka; z całej przeszłości Fleur — tylko jej ojciec. Ale o tych właśnie dwóch postaciach — co jakby jawiły się wdali, z karcącym wyrazem na twarzy — mówili nader mało.
Łęg zniżał się i znów się podnosił w stronę Chanctonbury Ring. Widać było migocący skrawek dalekiego morza. W powietrzu ważył się krogulec, oblany blaskiem słonecznym, tak iż krwią nasycona brunatność jego skrzydeł jarzyła się niemal czerwono. Jon miał pasję do ptaków. Lubił siedzieć cichuteńko, by móc im się przyglądać; obdarzony wzrokiem bystrym oraz niemniej bystrą pamięcią do wszystkiego, co go interesowało, umiał też dość zaciekawiające mówić o ptakach. Lecz w Chantonbury Ring nie było ich wcale — ta wielka świątynia wybrzeża była pozbawiona życia i niemal skostniała o tej wczesnej godzinie. Z całą więc ochotą wyszli znów na słońce z drugiej strony zbocza. Teraz przyszła kolej na Fleur. Zaczęła mówić o psach i o tem, jak postępują z niemi ludzie. Przecież to rzecz straszna trzymać je na łańcuchach! Z chęcią wychłostałaby ludzi, którzy to czynili!... Jon był zdumiony, znalazłszy w niej tyle humanitaryzmu. Doszedł, że znała jakiegoś psa, którego pewien farmer z jej sąsiedztwa trzymał na łańcuchu koło kurnika, zarówno w pogodę jak i słotę, tak iż nieborak wkońcu niemal ochrypł ze szczekania.
— A najgorsze — dodała popędliwie — to, że jeżeli taki biedak nie szczeka na każdego przechodnia, to nie chcą go trzymać. Doprawdy sądzę, że ludzie to przewrotne zwierzaki!... Ja wypuściłam go dwa razy podstępem; on za każdym razem omal że mnie nie pokąsał, a potem poprostu szalał z radości; jednakże zawsze wkońcu pobiegł zpowrotem do domu, a tam go znów wzięto na łańcuch! Gdyby to ode mnie zależało, zakułabym samego owego gospodarza. — (Jon widział, iż błysły jej oczy i ząbki). — Wypaliłabym mu na czole słowo „bydlę“. Toby go nauczyło!
Jon przyznał, że byłoby to doskonaleni lekarstwem.
— Poczucie prawa własności, wkorzenione w tych ludzi — oświadczył — sprawia, iż przykuwają różne istoty łańcuchem. Ostatnie pokolenie nie myślało o niczem, jak tylko o prawie własności; dlatego to właśnie wybuchła wojna!
— Och! — ozwała się Fleur. — Nigdy mi to nie przyszło do głowy. Twoja rodzina wiodła z moją rodzimą spór majątkowy. I ostatecznie wszyscy zdobyliśmy majątek — przynajmniej przypuszczam, że twoja rodzina leż.
— O tak, na szczęście; nie sądzę, żebym miał zdolności do — robienia pieniędzy.
— Gdybyś je miał, pewnobym cię nie lubiła.
Jon drżącym ruchem wsunął rękę pod jej ramię.
Fleur zapatrzyła się przed siebie i zanuciła:

Jon, Jon, Jon! Od pługów i bron!
Ukradł prosię, uciekł won!

Ramię Jona objęło jej kibić.
— To trochę obcesowo! — rzekła Fleur chłodno — czy ty tak często robisz?
Jon cofnął rękę, ale widząc, że Fleur się roześmiała, powtórzył znów poprzedni manewr ramieniem. Fleur zaczęła śpiewać:

Któż ze mną będzie jechał rad

przez wielkie, jasne błonia?

Kto konno za mną pomknie w świat?...

— Śpiewaj, Jonie!
Jon zaczął śpiewać. Przyłączyły się do nich skowronki, beczenie owiec, idących na paszę i poranny dźwięk sygnaturki hen daleko w Steyning. Przechodzili z melodji w melodję, aż wkońcu Fleur przerwała te śpiewy:
— Na miłość Boską! znów jestem głodna!
— Och, jakże mi przykro!
Obejrzała się, przypatrując się jego twarzy.
— Jon, jesteś kochanym chłopakiem!
I przycisnęła jego rękę do swej piersi. Jon omal nie zataczał się z radości. Oderwało ich od siebie białe psisko w żółte łaty, które gnało zawzięcie za zającem. Przyglądali się tej pogoni, póki oba zwierzaki nie zniknęły za stokiem, a wtedy Fleur ozwała się z westchnieniem:
— Dzięki Bogu, on nigdy go nie złapie! Która godzina? Mój zegarek stoi; oddawna go nie nakręcam.
Jon spojrzał na zegarek.
— Na Jowisza! — zawołał. — Mój też stanął!
Ruszyli w dalszą drogę, ale już trzymając się bez przerwy za ręce.
— Jeżeli trawa jest sucha — ozwała się Fleur — to posiedzimy jeszcze przez pół minuty.
Jon zdjął marynarkę; usiedli na niej oboje.
— Powąchaj! Macierzanka!
Siedzieli parę minut w milczeniu, przyczem on znów obejmował ramieniem jej kibić.obejmował ramieniem jej kibić.
— Ale z nas gapy! — zawołała Fleur, zrywając się z miejsca — spóźnimy się strasznie... i tak głupio będziemy wyglądali... i zbudzimy ich czujność. Słuchaj-no, Jonie! Wyszliśmy tylko, by mieć apetyt na śniadanie, i zgubiliśmy drogę. Rozumiesz?
— Tak jest! — odrzekł Jon.
— Mówię to całkiem poważnie... Gotowi nam utrudnić wyjście. Czy umiesz dobrze blagować?
— Zdaje się, że niebardzo; jednakże mogę spróbować.
Fleur zmarszczyła się.
— Wiesz co? — powiedziała. — Mam wrażenie, że oni nas nie uważają za przyjaciół.
— A czemu nie?
— Powiedziałam ci, dlaczego.
— Przecież to niedorzeczne!
— Tak, ale ty nie znasz mego ojca.
— Przypuszczam, że musi cię ogromnie kochać.
— No tak, widzisz, jestem jedynaczką. Także i ty jesteś jedynakiem... u swojej matki. Czy to nie uciążliwość? Tyle się po człowieku spodziewają... a gdy przestaną się spodziewać, to już jakby było po nim.
— Tak — mruknął Jon — życie jest potwornie krótkie. Człek chciałby żyć wiecznie i wiedzieć wszystko.
— I kochać każdego?
— Nie! — zawołał Jon — chcę kochać tylko raz... ciebie.
— Doprawdy! Bierzesz się ostro do rzeczy! Ach! patrz! To kamieniołom; już mamy niedługą drogę. Lećmy co sił!
Jon pobiegł za nią, myśląc z lękiem, czy jej przypadkiem nie uraził.
Kamieniołom pełen był słońca i pobrzęku pszczół. Fleur odrzuciła włosy na tył głowy.
— No dobrze — ozwała się — na wszelki wypadek możesz mnie raz pocałować!
I nadstawiła policzek — pulchny i gorący — który on skwapliwie ucałował, uniesiony szczęścia zachwytem.
— A teraz pamiętaj, żeśmy zgubili drogę... o ile możesz, zdaj to na mnie. Chcę się trochę pozłościć na ciebie; tak będzie bezpieczniej; spróbuj i ty podąsać się na mnie!
Jon potrząsnął głową.
— To niemożliwe!
— Zrób mi tę przyjemność. Tylko do piątej godziny.
— Każdy z łatwością na tem się pozna! — rzekł Jon posępnie.
— No, staraj się wywiązać z tego jak najlepiej. Patrz! Już ich tam widać! Machaj kapeluszem! Ach, tyś nie wziął kapelusza. W takim razie ja na nich krzyknę! Odsuń się trochę ode mnie i miej głupią minę.
W pięć minut później, wchodząc do domu i starając się przybrać jak najgłupszą minę, Jon posłyszał w jadalnym pokoju wyraźny głos Fleur:
— Och! Jestem głodna jak pies! Ten chłopak to dureń skończony! Niby to ma być gospodarzem... a gubi drogę!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Józef Birkenmajer.