Przebudzenie. Do wynajęcia/Część I/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przebudzenie. Do wynajęcia |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Karol Prochaska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | To Let |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Żeby uniknąć kłopotliwych pytań, na które nie można — by odpowiedzieć, udzielono Jonowi jedynie krótkiej informacji:
— Z końcem tygodnia przyjedzie z Valem jedna panienka.
Z tego samego względu, Fleur otrzymała też tylko krótką zapowiedź:
— Właśnie zamieszkał u nas jeden młody chłopak.
To też dwa „roczniaki“, jak Val nazywał ich w myśli, spotkały się zgoła dorywczo — w sposób, który nie pozostawiał nic do życzenia. Holly przedstawiła ich sobie wzajemnie temi słowy:
— To jest mój braciszek Jon; Fleur jest naszą kuzynką, Jonie.
Jon, który wszedł przez oszklone drzwi wprost z dworu zalanego jarzącem światłem słońca, tak był zmieszany cudownością tego zrządzenia opatrzności, że stało mu czasu, by z ust Fleur posłyszeć słowa:
— Ach, jak się miewasz, kuzynie!
Słowa te brzmiały tak spokojnie, jakgdyby widzieli się po raz pierwszy, a z błyskawicznie szybkiego, ledwie że dostrzegalnego ruchu jej głowy wyrozumiał — acz niezbyt jasno, — że naprawdę widzą się po raz pierwszy. To też w upojnem jakiemś odurzeniu pochylił się nad jej ręką i stał się bardziej milczący niż grób. Przychodziło mu to łatwiej niż mowa. Pewnego razu w latach swych wcześniejszych, przyłapany na czytaniu przy świetle lampki nocnej, tłumaczył się ni w pięć ni dziewięć:
— Ja tylko przewracałem kartki, mamusiu.
Na co odpowiedziała mu matka:
— Jonie, nie używaj nigdy podobnych wykrętów, bo, sądząc po twej twarzy, nikt nie zdoła ci uwierzyć.
Te słowa matki podważyły w nim raz na zawsze pewność siebie, potrzebną do tego, by kłamstwo mogło dopiąć swego celu. Przysłuchiwał się więc rzucanym przez Fleur wartkim i entuzjastycznym aluzjom do panującej wszędzie radości, częstował ją zawzięcie konfiturami i ptysiami i pożegnał się z nią przy pierwszej nadarzonej sposobności. Powiadają, że ludzie cierpiący na delirium tremens widzą jakiś stały przedmiot, nadzwyczaj ciemnej barwy, który raptownie zmienia wygląd swój i położenie. Jon widział taki stały przedmiot; ten przedmiot miał ciemne oczy i w ciemny odcień wpadające włosy i czasami zmieniał położenie, lecz w kształcie pozostawał niezmienny. Świadomość, że pomiędzy nim a tym przedmiotem istnieje już tajne porozumienie (jakkolwiek trudne do zrozumienia) przenikała go niepojętym dreszczem. Przejęty gorączkowem oczekiwaniem, zabrał się do przepisywania swego poematu — którego, rzecz prosta, nigdy nie ośmieliłby się jej pokazać, — gdy naraz poderwał go z miejsca tętent kopyt końskich. Wychyliwszy się z okna, ujrzał Fleur odjeżdżającą konno w towarzystwie Vala. Było rzeczą zrozumiałą, że nie traciła czasu; jednakże widok ten napełnił go smutkiem, że oto on sam czas ten marnuje. Gdyby nie był uciekł za pierwszym porywem nieśmiałości, pewnoby i jego zaproszono na tę przejażdżkę... Siedział tak na oknie, patrząc, jak tamci oboje znikli, potem ukazali się znów w wądole drogi, rozwiali się i znów wychynęli wyrazistym konturem na krawędzi Łęgu.
— Głupiec ze mnie! — pomyślał. — Zawsze wypuszczam z rąk nadarzającą mi się sposobność.
Czemuż sam nie mógł mieć tej pewności siebie i gotowości co ona? Wsparłszy podbródek rękoma, wyobrażał sobie w myślach, jaką to przejażdżkę mógłby odbywać w jej towarzystwie. Wczasy niedzielne były krótkie, a on już i tak przemarnował z nich trzy godziny! Doprawdy, czyż można okazać się większym durniem?
Ubrał się zawczasu do kolacji i pierwszy zszedł nadół. Tym razem nie chciał już zaniedbać sposobności. Atoli właśnie minęła go sposobność spotkania się z Fleur, ta bowiem zeszła nadół ostatnia. Siedział naprzeciwko niej przy kolacji — i to właśnie było straszne. Niemożliwością bowiem było odezwać się do niej, z obawy, by nie palnąć jakiegoś głupstwa; niemożliwością było trzymać — w myśl naturalnego zachowania się — oczy w niej utkwione; słowem, niepodobna było odnosić się normalnie... Do kogoś, z kim w myślach było się już hen stąd, poza górami, daleko — zwłaszcza gdy przez cały czas miało się tę świadomość, że w jej oczach musiało się przez cały czas uchodzić, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, za głuchoniemego mruka!... Tak, to było okropne! Tymczasem ona, jakby nic, gwarzyła tak wybornie — szybując rączem skrzydłem to w tę to w inną stronę. Zadziwiające, jak ona wyuczyła się tej sztuki, która jemu wydawała się tak trudną! Doprawdy, ona musiała uważać go za niedołęgę!
Utkwione weń oczy siostry, pełne jakiegoś niezwykłego zdumienia, skłoniły go nakoniec do tego, że spojrzał na Fleur; jednakże w tej samej chwili jej oczy, bardzo szerokie i namiętne, zdające się mówić:, „Och, na miłość Boską!“ zmusiły go skierować wzrok w stronę Vala, jednakże spotkawszy na jego twarzy grymas uśmiechu, był zniewolony wpatrzeć się w swój kotlet (który na szczęście nie miał ani oczu, ani drwiącego wyrazu twarzy) — i zabrał się skwapliwie do jedzenia.
— Jon zamierza być agronomem — doszły go słowa Holly — agronomem i poetą...
Spojrzał na nią z wyrzutem, pochwycił komiczne podniesienie jej brwi, zupełnie przypominające ojca; roześmiał się i dobrze mu to zrobiło.
Val zaczął opowiadać zdarzenie z Monsieur Prosperem Profondem. Złożyło się najpomyślniej, gdyż przez cały czas tego opowiadania wpatrywał się w Holly, która nawzajem miała oczy w niego utkwione; Fleur, lekko zmarszczywszy czoło, ważyła w sobie widocznie myśl jakąś, a Jon nareszcie mógł na nią patrzyć zupełnie swobodnie. Miała na sobie białą sukienkę bardzo skromną lecz gustownie uszytą; ramiona miała odsłonięte, a we włosach białą różę. W tym właśnie przelotnym momencie swobodnego przyglądania się, po tak uporczywych trudnościach, Jonowi wydała się bezcielesną i eteryczną zjawą, jaką wydaje się wiotkie, białem kwieciem obsypane drzewo, widziane w ciemności; przechwycił ją jak strofkę poetycką rozbłyśniętą nagle przed oczyma duszy, lub nutę jakąś, która kołysze się i zamiera kędyś w oddali...
W oszołomieniu jakiemś pytał sam siebie, ile ona mogła liczyć sobie wiosen — tak dalece wydała mu się bardziej od niego samego opanowaną i doświadczoną. Dlaczego niewolno mu było się przyznawać, że spotkali się już pierwej? Nagle przypomniał sobie twarz swej matki, zmieszaną i jakby urażoną, gdy odpowiadała:
— Tak, to nasi krewni, ale my ich nie znamy.
Niepodobieństwem było, by matka, która tak kochała piękno, mogła nie podziwiać Fleur, gdyby się tylko z nią znała!
Zostawszy po kolacji sam na sam z Valem, sączył z nabożeństwem portwajn i odpowiadał na wstępne zapytania swego świeżo poznanego szwagra. Co się tyczy jazdy konnej (co u Vala zawsze było pierwszą troską), mógł sobie wziąć młodą kasztankę, siodłać ją i rozsiodływać samemu i wogóle mieć ją na swej pieczy, gdy się już do niej przyzwyczai. Jon odpowiedział, że do wszystkiego tego przyzwyczaił się już w domu; podniosło go to bardzo w oczach gospodarza.
— Fleur — dodał Val — niebardzo jeszcze umie jeździć, w każdym razie jest pojętna i przedsiębiorcza. Prawda i to, że jej ojciec nie odróżnia konia od koła karety. Czy twój tatuś jeździ konno?
— Jeździł dawniej... ale teraz jest... wiesz... jest...
Urwał, nie chcąc wymówić słowa „stary“. Ojciec był podeszły wiekiem, a jednak nie stary... nie — nigdy!
— A jakże! — mruknął Val. — Znałem jeszcze twojego brata... wiele lat temu... w Oxfordzie... Tego, który zmarł podczas wojny burskiej. Pobiliśmy się raz w ogrodzie Nowego Kolegjum. Dziwna to była sprawa — dodał z roztargnieniem — wynikło stąd wiele różnych rzeczy.
Jon rozwarł oczy szeroko; już wszystko popychało go na drogę dociekań historycznych, gdy naraz od drzwi ozwał się łagodny głos Holly:
— Chodźcieno tu obaj!
Jon powstał, a serce pchnęło go ku czemuś o wiele bardziej współczesnemu.
Ponieważ Fleur oświadczyła, że „poprostu nie godzi się siedzieć w domu“, więc wszyscy ruszyli na dwór. W księżycowym blasku skrzyła się rosa, a od starego zegara słonecznego padał długi cień. Dwa bukszpanowe żywopłoty, załamujące się pod kątem prostym, ciemne i kanciate, tworzyły zaporę sadu. Fleur przeszła przez lukę ich narożnika.
— Proszę dalej! — zawołała.
Jon rzucił okiem na resztę towarzystwa i poszedł w ślady Fleur. Ta biegła pomiędzy drzewami jak widmo. Ponad nią, niby biała piana, kłębił się strop kwietnych gałęzi; wokoło bił zapach pni zmurszałych i pokrzyw. Przepadła kędyś w tem wszystkiem. Jon już myślał, że zgubił jej ślady, gdy naraz, biegnąc, omal nic wpadł na nią, stojącą całkiem spokojnie w miejscu.
— Czy tu nie miło? — zawołała, a Jon odpowiedział:
— I owszem!
Sięgnęła wgórę, uszczknęła pąk kwiecia i kręcąc nim w palcach, zapytała:
— Przypuszczam, że mogę mówić ci po imieniu?
— Właśnie o tem samem myślałem.
— Bardzo mnie to cieszy! Ale czy wiesz, że pomiędzy naszemi rodzinami jest jakieś nieporozumienie?
Jon zająknął się.
— Nieporozumienie? Na jakiemże tle?
— Eh, to jakaś romantyczna, głupia sprawa! Dlatego to udawałam, żeśmy się nigdy wpierw nie spotkali. Czy nie chciałbyś jutro wstać wcześnie? Poszlibyśmy przed śniadaniem na spacer i pogadali o tej sprawie? Ja nie lubię zwlekać z niczem... a ty?
Jon, porwany zachwytem, mruknął coś na znak zgody.
— A więc o szóstej. Uważam, że matka twoja jest piękna.
— Tak, jest piękna! — przyświadczył Jon gorąco.
— Kocham każdą rzecz piękną — mówiła dalej Fleur byle działała podniecająco. Nie lubię sztuki greckiej! Co? I Eurypidesa? Eurypidesa? Och nie, nie mogę znieść dramatów greckich; one takie długie! Myślę, że piękno jest zawsze raptowne, chyże i prędkie. Lubię naprzykład spojrzeć na jeden obraz, a potem dać drapaka. Popatrz! — i podniosła w księżycowej poświeci trzymany przez siebie pęk kwiecia. — To, mojem zdaniem, lepsze jest od całego sadu!
I naraz drugą ręką pochwyciła za rękę Jona.
— Czy ci się nie zdaje, że ze wszystkich rzeczy na świecie najstraszniejszą jest ostrożność? Powąchaj, jak pachnie światło księżyca.
Rzuciła mu kwiecie prosto w twarz. Jon oszołomiony przyznał, że ostrożność jest rzeczą najgorszą w świecie, więc pochyliwszy się, ucałował rękę, spoczywającą na jego dłoni.
— To było zrobione, co się nazywa, szarmancko i po staroświecku — oświadczyła Fleur tonem spokojnym. — Jesteś przerażająco małomówny, Jonie. Jednakże, ja lubię i małomówność, gdy jest raptowna i prędka.
Wypuściła z uścisku jego rękę.
— Czy myślisz, że ja wtedy naumyślnie upuściłam chusteczkę?
— Nie! — krzyknął Jon, doreszty zbity z pantałyku.
— A właśnie, że naumyślnie! Ale wracajmy, bo oni gotowi pomyśleć, że i to robimy naumyślnie.
I znów poczęła biec między drzewami jak białe widziadło. Jon postępował za nią, mając w duszy miłość i wiosnę, a ponad wszystkiem zwał białego, nieziemskiego kwiecia, skąpanego w blasku księżycowym. Wyszli tą samą drogą, jaką przyszli. Fleur szła poważnie, z minką skromną na twarzy.
— Jakże tam cudnie! — ozwała się sennie do Holly.
Jon był po dawnemu małomówny, żywiąc desperacką nadzieję, że w oczach Fleur może jego zachowanie wydać się „raptownem“.
Życzyła mu dobrej nocy w sposób chłodny i bez żywszej dlań uwagi, co napełniło go przypuszczeniem, że wszystko to mu się jedynie śniło...
Znalazłszy się w swej sypialni, Fleur zrzuciła z siebie suknie, i opatulona w jakieś bezkształtne zawoje, mając wciąż jeszcze biały kwiat we włosach — niby jakaś mousmé, — siedziała po turecku na swem łóżku i przy blasku świecy pisała co następuje: