Przebudzenie. Do wynajęcia/Część I/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Przebudzenie. Do wynajęcia
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. To Let
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI
JON

Pani Dartie, żona Vala, po dwudziestu latach pobytu w Afryce Południowej, zakochała się głęboko — na szczęście w czemś sobie odpowiadającem. Albowiem przedmiotem jej miłości stał się widok, roztaczający się przed jej oknami — chłodna, czysta jaśń zielonych Lęgów. Nakoniec oglądała znów Anglję! i to Anglję piękniejszą niż kiedykolwiek jawiła się jej w sennych marzeniach! Doprawdy szczęśliwa gwiazda wiodła pp. V. Dartie w ten zakątek, gdzie Łęgi Południowe, ilekroć słońce je oświeca, jaśnieją czarem prawdziwym. Holly, mając po ojcu wprawne oko, umiała ocenić niezwykłość ich konturów i matowość ich połysku; rozkoszy, jaką dla niej stanowiło drapanie się po wądolnej ścieżynie i wałęsanie się w stronę Chanctonbury lub Amberley, prawie nie starała się dzielić z Valem, u którego podziw dla natury łączył się — iście po forsytowsku — z instynktem praktycznej korzyści, choćby takiej jak wynajęcie terenu na ujeżdżanie koni.
Wracając do domu i z pewną niefrasobliwą rzewnością kierując Fordem, Holly obiecywała sobie w duchu, że natychmiast po przybyciu Jona weźmie go w tamte strony i ukaże mu ów „widok“ na tle pogodnego majowego nieba.
Swego młodego brata przyrodniego wyczekiwała z uczuciem macierzyńskiem, nie osłabionem przez miłość do Vala. Trzydniowy pobyt w Robin Hill, wnet po powrocie do kraju, nie dał jej możności dokładniejszego przyjrzenia się chłopcu, który właśnie podówczas uczęszczał do szkoły; to też, podobnie jak Val, wyobrażała go sobie jako małego jasnowłosego chłopaka, umalowanego w żółte i niebieskie pręgi, i stojącego nad wodą.
Owe trzy dni, spędzone w Robin Hill, były tak drażniące, posępne, kłopotliwe... Wspomnienie zmarłego brata, skojarzone ze wspomnieniem starań Vala o jej rękę, starzenie się ojca, niewidzianego od lat dwudziestu, jakiś w jego ironicznej łagodności rys żałobny, nie mogący ujść przed okiem osoby obdarzonej nieco większą subtelnością, nadewszystko zaś obecność macochy — którą Holly ledwie pamiętała jako „panią szaro ubraną“ z tych jeszcze czasów, kiedy sama była małą kruszynką, kiedy żył dziadek i gdy Mademoiselle Beauce tak się dąsała o to, że ta przybłęda uczyła ją muzyki — wszystko to mąciło i dręczyło duszę tego, kto tęsknił za tem, by odnaleźć dawny, niezmącony obraz Robin Hillu. Jednakże Holly umiała ukryć osnowę myśli swych, to też napozór wszystko szło nadal w jak najlepszym trybie.
Gdy żegnała się z ojcem, czuła napewno, iż w pocałunku drżały mu wargi.
— No, moja droga — przemówił — zdaje mi się, że wojna nie odmieniła Robin Hillu? O, gdybyś tylko mogła z sobą przywieźć Jolly’ego! Pozwól, że cię spytam: czy uznajesz te wszystkie głupstwa spirytystyczne? Mnie się coś zdaje, że gdy dąb zamiera, to już zamiera z kretesem.
Z ciepła jej uścisku wniósł widocznie, że już trafił w strunę właściwą, gdyż zaraz dosiadł konika ironji.
— Spirytyzm to cudaczne słowo, gdyż im więcej ludzie dowodzą jego prawdziwości, tem usilniej stwierdzają, że trzymają się materji.
— Jak to? — spytała Holly.
— Ano! Spojrzyj na te ich fotograf je zjawisk astralnych. Zanim sporządzi się fotografję, trzeba mieć jakiś przedmiot materjalny, by światło i cień miały na co padać. Ostatecznie, skończy się na tem, że zmuszeni będziemy nazwać wszelką materję duchem, albo wszelkiego ducha materją... sam nie wiem, co.
— Więc ty nie wierzysz w życie pośmiertne, tatku?
Jolyon spojrzał na nią, a posępny grymas jego oblicza wywarł na niej silne wrażenie.
— Tak, moja droga, chciałbym mieć coś po śmierci. Jużem trochę się w te rzeczy zagłębiał. Nigdzie poza mem życiem nie mogę znaleźć niczego takiego, gdzieby z równą racją nie można było przyjąć telepatji, podświadomości lub emanacji ze składnicy tego świata. A pragnąłbym znaleźć! Pragnienia są zarodnią myśli, ale nie rodzą oczywistości.
Holly powtórnie przycisnęła usta do jego czoła, mając to uczucie, że oto znalazło się coś na potwierdzenie jego teorji, iż wszelka materja przeistacza się w ducha — brwi ojca stały się w dotknięciu takie jakby niematerjalne...
Jednakże najdrażliwszym wspominkiem z tej krótkiej wizyty była chwila ukradkowego przyglądania się macosze, samotnie odczytującej list otrzymany od Jona. Był to — jak orzekła Holly — najpiękniejszy widok, jaki zdarzyło się jej kiedykolwiek oglądać. Irena, całą niejako swą duszą zatopiona w liście syna, stała przy oknie, gdzie światłe padało na jej twarz i na piękne zsiwiałe włosy; jej wargi ożywiały się to ruchem, to uśmiechem, ciemne oczy naprzemian śmiały się i tańczyły, a swobodna ręka lewa przyciśnięta była do piersi. Holly, rozstając się z tem widziadłem niejako doskonałej miłości, miała pewność, że Jon musi być miłem chłopięciem.
Gdy zobaczyła go, z walizeczką podróżną w ręce, wychodzącego ze stacji, utwierdziła się w swem dotychczasowem mniemaniu. Wzrostu był niewielkiego jak Jolly (owo zdawna stracone bożyszcze jej lat dziecięcych), lecz wydawał się żywszy i mniej ceremonjalny; oczy miał głębsze i włosy jaśniejszego koloru (nie nosił bowiem kapelusza); ogółem biorąc nader interesujący „mały“ braciszek!
Jego rozważna acz niewyrobiona grzeczność działała czarująco na osobę nawykłą do tupetu w manierach młodzieży. Czuł się zakłopotany z tego powodu, że ona go odwozi do domu, zamiast by on ją odwoził. Czy nie mógłby raz strzelić z bicza? Ale trzeba wziąć pod uwagę, że w Robin Hill od czasu wojny nie było powozu, więc on raz tylko miał sposobność powozić — i to jeszcze najechał na szkarpę ziemi, to też Holly nie powinna go zachęcać do próby. Jego śmiech, naiwny i zaraźliwy, miał w sobie wiele powabu — choć, jak Holly słyszała, słowo to obecnie zgoła trąciło myszką.
Gdy dojechali do domu, Jon wydobył jakiś pomiętoszony list i wręczył go siostrze. Przeczytała go, gdy Jon zajęty był myciem. List był zwięzły, jednakże jego napisanie okupione być przez ojca musiało niejednym bolesnym skurczem serca:

„Moja Droga!
Sądzę, iż oboje — Ty i Val — będziecie mieli to w pamięci, że Jon nic nie wie o naszej historji rodzinnej. Matka i ja uważamy, iż jest on jeszcze na to za młody. Chłopak jest przemiły i jest jej oczkiem w głowie. Verbum sapientibus.
Twój kochający ojciec
J. F.“

Na tem kończyła się treść listu; jednakże wzbudził on w myślach Holly przykrą świadomość rychłego przyjazdu Fleur.
Po podwieczorku wywiązała się z danego sobie przyrzeczenia i poszła z Jonem na szczyt wzgórza. Na wapiennym wierszku, zarosłym ożyną i agrestem, przysiedli i rozpoczęli długą gawędę. Mlecze i wątrobniki niby rojem gwiazd usiały zielone zbocze; na niebie dzwoniły skowronki, drozdy poświstywały w krzewinach, a od czasu do czasu jakaś rybitwa lecąca w głąb lądu kołowała po niebie odcinając się śnieżną bielą na tle blednącego błękitu, na którym wschodzić właśnie począł nieśmiały księżyc. Zewsząd napływały rozkoszne wonie, jakgdyby jakieś niewidzialne stworzonka biegiem niezliczonycli stóp wytłaczały balsam ze ździebełek trawy.
Jon, który milczał od dłuższej chwili, ozwał się prawie znienacka:
— Powiadam ci, ta okolica jest urocza! Niema tu ani kawałka uprawnej ziemi! Przelot rybitwy i zberczenie owiec...
— Przelot rybitwy i zberczenie owiec!... Z ciebie poeta, mój drogi!
Jon westchnął.
— Ach, Jolly! Nie idzie mi to jakoś!
— Spróbuj! Ja próbowałam w twoim wieku.
— Próbowałaś? Mama też mówi: „próbuj“, ale ja tak jakoś nie mam do tego śmiałości! Czy mogłabyś mi pokazać któryś ze swych utworów?
— Mój drogi — mruknęła Holly — jestem zamężna od dziewiętnastego roku życia... a wiersze pisałam wtedy, gdym się dopiero wybierała zamąż.
— Aha! — ozwał się Jon, mieniąc się na twarzy; Holly dostrzegła, że policzek jego przybrał czarujące kolorki. Czyżby więc Jon był już „ruszony wiatrem“, jak się wyrażał Val? Już? tak prędko? Jeżeli tak, to nawet lepiej się składa... bo nie będzie zwracał uwagi na Fleur. Zresztą, w poniedziałek miał rozpocząć praktykę gospodarską. Na myśl o tem uśmiechnęła się. Czy to jeszcze Burns chodził za pługiem, czy tylko Piotr Oracz? Niemal każdy młody mężczyzna (oraz większość młodych kobiet) czasów dzisiejszych uchodził w jej oczach za poetę. Do takiego wniosku doprowadziła ją obfitość zbiorków poetyckich, przeczytanych w Afryce Południowej, a nadsyłanych tam przez f. Hatchus & Bumphards; były tam rzeczy wcale — o wcale dobre! — o wiele lepsze niż sama pisała przed laty! Ale bo też od onego czasu poezja naprawdę poczęła mknąć pędem naprzód... razem z samochodami.
Po kolacji nastąpiła jeszcze jedna dłuższa pogawędka w hallu, przy kominku oświeconym blaskami gorejących głowni — poczem, poza pewnemi szczegółami większej wagi, niewiele już, zdaje się, pozostało kwestyj potrzebnych do zupełnego poznania Jona. Holly pożegnała się z nim u drzwi jego sypialni, zbadawszy wpierw naocznie — i to aż dwa razy — czy ma wszystko, co mu było potrzebne. Rozstając się z nim. miała tą pewność, że będzie go kochała i że Val też go polubi.
Był prędki ale nie rozlewny w słowach; z uwagą i zrozumieniem przysłuchiwał się słowom innych, o sobie mówił z powściągliwością. Ojca widocznie kochał a ubóstwiał matkę. Lubił jazdę konną, wiosłowanie i szermierkę, natomiast mniej gustu miał do polowania. Ratował móle od płomienia świecy; nie mógł znosić pająków, ale ich nie zabijał, tylko zawijał w papier i wynosił za drzwi. Słowem, był naprawdę wart, by go kochano.
Idąc spać, myślała, że jeżeli go ktoś urazi, będzie to dla niego cios bolesny. Ale któżby go miał urazić?

Tymczasem Jon, nie śpiąc jeszcze, siedział przy oknie i na kartce papieru kreślił ołówkiem pierwszy swój „prawdziwy poemat“, posiłkując się światłem świecy, gdyż blask księżyca — wystarczający do rozedrgania nocy skrzydlanym niejako trzepotem i wyrzeźbieniu jej jakby w srebrne wypuklizny — nie wystarczał do tego, by widzieć, co się pisze. W taką właśnie noc winna tu stąpać Fleur, wodzić oczyma i prowadzić — poprzez wzgórza — hen daleko...
I głęboko zmarszczywszy czoło, tak pełne szczerości, Jon stawiał jakieś znaki na papierze, wycierał je, znów pisał — słowem, czynił wszystko, co bywa potrzebne do stworzenia dzieła sztuki, a miał przytem takie uczucie, jakiego doznawać muszą wiatry wiosenne, próbując pierwszych śpiewek wśród rozwijającego się kwiecia. Jon był jednym z tych niewielu chłopców, u których wyniesiona z domu miłość piękna nie zwiędła w dniach rutyny szkolnej. Musiał ją, rzecz oczywista, kryć w sobie, tak iż nawet nauczyciel rysunków o niej nie wiedział; jednakże trwała ona w nim, nieskalana i wyniosła.
Poemat wydał mu się tak kulawy i napuszony, jak uskrzydloną i lotną była noc sama. Jednakowoż nie zniszczył go, lecz zachował. Był to wprawdzie „potworek“, lecz zawsze lepsze to „coś“, niż nic, gdy przyjdzie wysłowić rzeczy niewysłowione. I z pewnem strapieniem pomyślał:
Tego tobym nie mógł pokazać mamusi.
Nakoniec zasnął i spał dobrze, oszołomiony nowością wrażeń.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Józef Birkenmajer.