Przebudzenie. Do wynajęcia/Część I/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przebudzenie. Do wynajęcia |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Karol Prochaska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | To Let |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
A imię jego Val Dartie...“
W takim to mniej więcej nastroju wyruszał wczesnym rankiem tegoż czwartku Val Dartie (czterdziestkę już sobie liczący) ze starego dworku w północnej połaci Łęgów Sussex’kich, stanowiącego jego siedzibę. Celem jego wyprawy było Newmarket, gdzie nie zdarzyło mu się być od jesieni r. 1899, kiedy to wykradł się z Oxfordu do Cambridgeshire. W drzwiach przystanął, ażeby ucałować żonę i wetknąć w kieszeń marynarki manierkę z portwajnem.
— Nie forsuj nogi, Val, i nie hulaj za bardzo!
Gdy przycisnęła się do jego piersi i spojrzała mu w oczy, Val czuł, że nie ma potrzeby obawiać się o jego nogę ani też o jego kieszeń. Postanowił sobie, iż będzie zachowywał się przyzwoicie; Holly miała zawsze rację — leżało to już w jej naturze. Nie wydawało mu się rzeczą tak osobliwą, jakby to się wydać mogło komu innemu, że on — jako Dartie przynajmniej w połowie — był tak przykładnie wierny swej siostrze ciotecznej w ciągu dwudziestu lat od czasu, jak ją w tak romantyczny sposób poślubił jeszcze za wojny burskiej — — W tem wszystkiem nie odczuwał ani cienia bądź nudy bądź ofiary — Holly bowiem była tak skwapliwa, tak nieco zawsze nieśmiała wobec jego humorów. Ze względu na swe kuzynostwo postanowili (raczej Holly postanowiła) nie mieć dzieci, więc też choć cera jej nieco przyżółkła, jednakże pozostała jej dawna uroda, dawna smukłość kibici i ciemna barwa włosów. Val szczególnie podziwiał życic, które wiodła równolegle z jego życiem oraz jej coraz to większe postępy w jeżdżeniu konno. Zajmowała się nadal muzyką, czytywała ogromnie dużo — poezje, powieści i tym podobne michałki. Gdy gospodarowali u siebie w Kraju Przylądkowym, zajmowała się z przedziwnym zapałem wszystkiemi murzyńskiemi dziećmi i kobietami. Była osobą naprawdę rozsądną i obytą, jednakże nie obnosiła się z tem i nie miała żadnego „konika“. Val, choć nie odznaczał się zbytnią skromnością, jednakże doszedł do przekonania, że żona bierze nad nim górę, lecz nie czuł zawiści z tego powodu — jakoby to było z jego strony wielkiem poświęceniem. Warto nadmienić, że nigdy nie spojrzał na Holly tak, żeby ona nie wiedziała o tem, natomiast ona często przyglądała mu się niepostrzeżenie.
Ucałował ją w przedsionku, ponieważ nie wypadało mu całować jej na peronie, pomimo że miała jechać razem z nim na stację, aby odprowadzić powóz zpowrotem. Wysuszony i zmarszczkami okryty wskutek działania klimatu południowego oraz zawodu swego, wiążącego się tak ściśle z końmi, upośledzony nogą — — która zaczęła niedomagać jeszcze w czasie wojny boerskiej, a w czasie wojny światowej, kto wie czy nie ocaliła go od śmierci — Val mimo wszystko niewiele się różnił od tego, jakim był w czasie swych konkurów. Uśmiech jego zawsze był jednako rozlewny i czarujący, rzęsy bodaj że zgęstniały i pociemniały, szczelniej przysłaniając wybłyskujące z nich, wgórę wzniesione szare oczy; piegi jakoby przybrały odcień głębszy, włosy na skroniach posiwiały trochę. Robił wrażenie człowieka, który w swoim czasie wiódł ruchliwe koniarskie życie w gorącym klimacie.
Ostro skręcając koło bramy, ozwał się:
— Kiedy przyjeżdża mały Jon?
— Dzisiaj.
— Czy może chciałabyś czego dla niego? Mógłbym to przywieźć w sobotę.
— Nie; ale mógłbyś przyjechać tym samym pociągiem co Fleur... o pierwszej czterdzieści.
Val „popuścił cugle“ Fordowi; kierował zawsze jak człowiek nieobeznany z krajem i zmuszony jechać kiepską drogą, który nie uznaje kompromisów, a za każdym wybojem spodziewa się pojechać na drugi świat.
— To ta młoda kobietka, taka rezolutna — odrzekł. — Zdaje się, że to cię uderzyło?
— Tak — odpowiedziała Holly.
— Wuj Soames i twój ojciec... zdaje się, że coś niebardzo?...
— Ona nie będzie wiedziała i on nie będzie wiedział, a oczywista, że nie należy o niczem mówić... To tylko na pięć dni, Val.
— Święcie dochowam sekretu! Jak w studnię! byczo!
Stało się, jak myślała Holly; wszystko było zabezpieczone. Rzuciwszy nań filuternie wzrokiem, odrzekła:
— Czy zauważyłeś, jak ona się ładnie wprosiła?
— Nie!
— Tak jest... A co ty o niej sądzisz, Val?
— Ładna i inteligentna; ale jeżeli ją figle napadną, to» powiadam, ona gotowa wyskoczyć ni stąd ni zowąd z pierwszego lepszego kątka.
— Ciekawam — mruknęła Holly — czy ona należy do tych dzisiejszych panien. Człowiekowi aż się słabo robi, gdy się wda w to towarzystwo.
— Ty? Ty przecież tak prędko dostrajasz się do tonu każdej sprawy.
Holly wsunęła rękę do kieszeni żakiecika.
— Ty każdego przenikasz nawylot! — rzekł Val ośmielony. — A jak ci się widzi ten Belgijczyk Profond?
— Zdaje mi się, że jest to bezmała „nieszkodliwe licho“.
Val wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Mnie się on wydaje, jak na przyjaciela rodziny, dość osobliwą figurą. Prawda, że nasza rodzina ma w sobie i tak różne osobliwości... Wuj Soames ożenił się z Francuzką, a twój ojciec z pierwszą żoną Soamesa. Nasi praojcowie w grobach by się przewrócili!
— Nietylko nasi, mój drogi.
— Ta maszyna — ozwał się nagle Val — już jest do niczego; utyka na tylne koła, gdy jedzie pod górę. Muszę ją puścić wolno na zboczu, jeżeli mam wogóle zdążyć jeszcze na ten pociąg.
Zamiłowanie w koniach nie pozwalało mu nigdy naprawdę sympatyzować z jazdą samochodem, a dawało się zauważyć, że Ford pod jego kierownictwem chodzi gorzej niż gdy nim kieruje Holly. Nakoniec dojechał do stacji, jeszcze w porę przed odejściem pociągu.
— Uważaj, gdy będziesz wracała do domu; ona jeszcze gotowa cię przewrócić. Dowidzenia, kochanie.
— Dowidzenia — zawołała Holly, przesyłując mu całusa dłonią.
Siedząc w pociągu, Val przez kwadrans wahał się pomiędzy myślami o Holly, porannem wydaniem gazety, widokiem słonecznego dnia i mętnem wspomnieniem Newmarket, aż nakoniec zagłębił się w zakamarkach małej, prostokątnej książeczki, pełnej imion, rodowodów, pni głównych, oraz notatek o budowie i zewnętrznych cechach koni. Forsytowska część jego natury już się zdecydowała przybrać określony typ krwi, tak iż dotąd udawało mu się poskramiać w sobie naturę Dartie’ch, rwącą się do szumnego lotu. Wróciwszy do Anglji, po korzystnej sprzedaży farmy i stadniny w Południowej Afryce, i stwierdziwszy, że słońce tu rzadko świeci, powiedział sobie w duchu:
— Muszę koniecznie mieć jakiś cel żywota, bo inaczej ta kraina przyprawi mnie o melancholję. Polowanie mi nie wystarczy, trzeba się zająć hodowlą i trenowaniem.
Przy odrobinie sprytu i zdecydowania, nabytej długiem przebywaniem w nowym kraju, Val łatwo dotarł do sedna nowoczesnej hodowli. Moda i wysoka cena miała na wszystkich wpływ hipnotyczny, wobec czego winien był kupować — ot, dla oka, a niech djabli porwą wszelkie końskie miana!... Tymczasem jego nieomal hipnotyzować począł prestige jakiejś tam rasowości krwi!
— W tym przeklętym klimacie — myślał napół przytomnie — coś zmusza człowieka do kręcenia się wkółko! W każdym razie w mojej krwi musi być coś z Mayfly’ów.
W tym nastroju dotarł do wymarzonej Mekki. Był to jeden z tych cichych placów wyścigowych, gdzie ludzie schodzą się po to, by przyglądać się koniom, a nie gębom graczy w totalizatora. Val wtulił się w zacisze tego placu. Dwadzieścia lat życia w kolonjach pozbawiło go nalotu modnej elegancji, w której był się wychował, jednakże została mu owa ogólna ogłada, cechująca fachowego miłośnika i znawcę koni, dzięki czemu mógł zukosa i nieco jadowitym wzrokiem spoglądać na „idjotyczne (jak się wyrażał) he-he-he“ pewnych Anglików i „papuże bajdurzenie“ niektórych Angielek (Holly nie miała tej przywary, to też była dlań prawdziwym wzorem kobiety). Spostrzegawczy, bystry, pomysłowy Val przystąpił odrazu do transakcji, w której w grę wchodził koń i napitek; i właśnie zajęty był jakąś klaczą, gdy tuż przy sobie posłyszał rozlazły głos:
— Pan Val Dartie? A jak się miewa pani Dartie? Spodziewam się, że dobrze...
I ujrzał Belgijczyka, którego spotkał u siostry swojej, Imogeny.
— Prosper Profond... spotkałem się z panem wtedy przy śniadaniu — wyjaśnił mu ów głos.
— Jak się pan miewa? — mruknął Val.
— Doskonale — odparł pan Profond, zdobiąc swe lica niemożliwie rozlazłym uśmiechem. „Dobrodusznym djabłem“ nazwała go Holly. Istotnie, z tą ciemną, ostro przyciętą brodą wyglądał potrosze na djabła — jednakże nieco ospałego, jowialnego, o pięknych, nadspodziewanie roztropnych oczach.
— Jeden pan chce się z panem zaznajomić... pański kuzyn... pan Jerzy Forsyte.
Val ujrzał jakąś ogromną postać oraz starannie wygoloną, byczą twarz, nieco zasępioną, jednakże w głębi szarych, szerokich oczu kryjącą błyski sardonicznego humoru. Twarz tę, jak przez mgłę, przypominał sobie z dawnych czasów, kiedy wraz z ojcem stołował się w Iseeum Club.
— Nieraz z pańskim ojcem uczęszczałem na wyścigi — mówił Jerzy. — I cóż z pańską stadniną? Nie miałby pan ochoty kupić jednej z mych szkapek?
Val uśmiechnął się, chcąc zataić nagłą myśl, że hołota przestała zajmować się hodowlą. Tutaj nie wierzono niczemu, nawet koniom. Jerzy Forsyte, Prosper Profond! Sam djabeł nie rozczarowałby się bardziej, jak ci dwaj oto.
— Nie wiedziałem, że pan interesuje się wyścigami! — rzekł do Profonda.
— — Bo też się nie interesuję. Ani mi to w głowie. Jeżdżę sobie jachtem. Ale i jachty nic mnie nie obchodzą — natomiast lubię spotykać się z przyjaciółmi. Mam tu śniadanko, panie Val Dartie, takie sobie małe śniadanko, gdyby sobie pan życzył... niewiele tego... tak troszkę tylko... w moim powozie.
— Dziękuję — odrzekł Dartie — pan bardzo łaskaw. Przyjdę za kwadrans.
— O, tam... Pan Forsyte przyjdzie — (i Monsieur Profond wskazał w danym kierunku palcem w żółtej rękawiczce) — mały powóz... małe śniadanko.
I ruszył dalej, wycackany, ospały, roztargniony, a za nim postępował Jerzy Forsyte, olbrzymi, wytworny, z drwiącym uśmiechem na ustach.
Val pozostał w miejscu, przyglądając się klaczy. Jerzy Forsyte, wiadomo, był już człekiem starszym, ale ten Profond wydał się Valowi niemal rówieśnikiem. Val poczuł się niezwykle młody, jakgdyby klacz była zabawką, z której tamci dwaj się śmiali. Zwierzę straciło swój byt rzeczywisty.
— Ta „mała“ kobyłka... — zdawał się mu brzmieć w uszach głos Monsieur Profonda —... i cóż pan w niej widzi?... wszyscy musimy umrzeć!
A Jerzy Forsyte, co był zażyłym druhem jego ojca, jeszcze oddaje się wyścigom! Krew Mayflyów... byłaż ona lepsza od jakiejkolwiek innej? Równie dobrze możnaby pomówić z jego pieniędzmi.
— Nie, u licha! — mruknął nagle — jeżeli nie warto hodować koni, tedy nie warto robić niczego. Pocóżem tu przyjechał. Kupię ją!
Cofnął się i począł przyglądać się rojowisku bywalców wyścigowych koło barjery. Przewijały się wymuskane stare dzieciuchy, brzuchate franty, Żydzi, trenerzy, mający taką minę, jakgdyby nigdy w życiu nie zdarzyło im się mieć z koniem do czynienia; kobiety dryblaste, flakowate, oklapłe, albo też wesołe, obcesowe i krzykliwe; młodzi mężczyźni niby to starający się brać to wszystko poważnie — kilku z nich było pozbawionych jednej ręki!
— Życie tutaj to jedna wielka gra! — pomyślał Val. — Handlarz pierożków bije w dzwonek, konie biegają.
pieniądze przechodzą z rąk do rąk... znów to dzwonienie, znów biegi, znów pieniądze się wracają...
I, zaniepokojony tą własną filozofją, podszedł do bramy, przyjrzeć się, jak klaczka Mayfly’ska idzie kłusa. Szła dobrze; ruszył więc w stronę „małego“ powozu. „Małe“ śniadanko było tego rodzaju, o jakiem człowiek marzy, ale jakie rzadko dostaje. Gdy się z niem uporano, Monsieur Profond pomaszerował wraz z Valem na boisko. Naraz ni stąd ni zowąd wyszło z ust jego dziwne spostrzeżenie:
— Pańska żona to urocza kobieta!
— Najmilsza kobieta, jaką znam! — odrzekł Val sucho.
— Tak! — podchwycił Monsieur Profond; — ma twarz bardzo ładną. Ja uwielbiam ładne kobiety.
Val spojrzał nań podejrzliwie, ale rozbroiła go na chwilę ta jakaś układność i bezpośredniość, cechująca djablą naturę przyciężkiego rozmówcy.
— Gdyby tylko państwo mieli ochotę wejść na mój jacht, mógłbym panią nieco przewieźć.
— Dziękuję — odpowiedział Val, znów w zbrojnem pogotowiu; — żona nie znosi morza.
— Tak samo i ja! — wyznał Monsieur Profond.
— Czemuż więc pan jeździ jachtem?
Oczy Belgi jeżyka rozjaśniły się uśmiechem.
— Och, sam nie wiem naprawdę! Zajmowałem się już wszystkiem możliwem; jacht to jest ostatnia rzecz, jaką się zajmuję.
— Musi to być piekielnie kosztowne! Chciałbym znać głębszą tego przyczynę.
Monsieur Prosper Profond podniósł brwi wysoko i wydął ociężale wargę dolną.
— Jestem człowiekiem wygodnym — odpowiedział.
— Był pan na wojnie? — spytał Val.
— Ta-ak. I tem się zajmowałem. Byłem zatruty gazem, co było mało niemiłe.
Uśmiechnął się, przybrawszy wyraz głębokiej i sennej błogości, jakgdyby w dowód słuszności swego imienia.[1] Czy wyrażenie: „mało niemiłe“ zamiast „trochę niemiłe“ było swoistą omyłką językową czy też afektacją, tego Val nie mógł rozstrzygnąć; ten drab zdolny był do wszystkiego. Znalazłszy się w kole kupców, cisnących się dokoła źrebicy Mayfly, która zwyciężyła w wyścigach, Monsieur Profond ozwał się:
— Pan zamierza postawić cenę?
Val skinął głową. Pod bokiem mając tego ospałego szatana, czuł w sobie brak wiary. Choć zabezpieczony przeciw ostatecznym ciosom Opatrzności przezornością jakiegoś dziadka, wyznaczającego mu tysiąc funtów rocznej renty (do czego dochodziło tysiąc funtów rocznie, wyznaczonych Holly przez jej dziadka), jednakże „naruszalnej“ gotowizny miał nader skąpo, jako ze większość pieniędzy, uzyskanych ze sprzedaży farmy w południowej Afryce, poszła na zainstalowanie się w Sussex. To też wkrótce przeszło mu przez głowę;
— Bodajby to!... z rąk mi się wymknęła!
Granica, do której mógł się posunąć — sześćset funtów — już została przekroczona, wycofał się więc z licytacji. Klacz Mayfly dostała się pod młotek przy siedmiuset pięćdziesięciu gwinejach. Już zgryziony zabierał się do odejścia, gdy rozlazły głos pana Profonda brzęknął mu w ucho:
— No, kupiłem tę małą klaczkę, ale mnie ona niepotrzebna; pan będzie łaskaw wziąć ją i podarować swej małżonce.
Val spojrzał nań z wznowioną podejrzliwością, jednakże pogodny humor promieniejący z oczu Belgijczyka wprost nie dopuszczał myśli o jakiejkolwiek względem niego urazie.
— Zarobiłem małą sumkę pieniędzy na wojnie — zaczął Monsieur Profond, odpowiadając na jego spojrzenie. — Miałem udziały w przemyśle amunicyjnym. Mam ochotę puścić tę flotę. Ja zawsze robię małe pieniądze. Dla siebie potrzebuję niewiele. Lubię dzielić się z przyjaciółmi.
— Kupię ją od pana za tę cenę, jaką pan dał za nią — rzekł Val z nagłą stanowczością.
— Nie! — odparł Monsieur Profond. — Pan będzie łaskaw ją zabrać. Mnie ona niepotrzebna.
— Do kata! Przecież nie można...
— Dlaczegóżby nie? — uśmiechnął się Monsieur Profond. — Jestem przyjacielem pańskiej rodziny.
— Siedemset pięćdziesiąt gwinej to nie pudełko cygar! — rzekł Val niecierpliwie.
— Doskonale; zatem pan mi ją przechowa, póki nie zażądam jej zwrotu, i może pan z nią robić, co mu się żywnie podoba.
— Dopóki będzie pańską własnością — odrzekł Val — nie stoję o to!
— Niech więc tak będzie! — mruknął Monsieur Profond i oddalił się.
Val przyglądał mu się przez chwilę: czasem istotnie dopatrywał się w nim „dobrodusznego djabła“, to znowu widział w nim coś wręcz przeciwnego. Dostrzegł, że przyłączył się do Jerzego Forsyte’a, potem zaś stracił go z oczu.
Kilka nocy po wyścigach spędził u swej matki na Green Street.
Winifreda Dartie, jak na sześćdziesiąty rok swego życia, była pysznie zakonserwowana, biorąc pod uwagę trzydzieści trzy lata, przez które znosić musiała udrękę ze strony Montague’a Dartie, póki — niemal szczęśliwie zbiegiem okoliczności — nie przyniosły jej wybawienia schody jakiejś kamienicy francuskiej. Wielką satysfakcję sprawił jej powrót ukochanego syna (po tak długiej rozłące!) z Afryki Południowej, znalezienie go tak mało zmienionym oraz przywiązanie się serdeczne do jego żony. Winifreda, która w ósmym dziesiątku zeszłego stulecia, przed swem zamążpójściem, szła w awangardzie wolności, mody i zabawy, przyznawała, że młodość jej była niczem w porównaniu z życiem dzisiejszych „wietrznie“. Te naprzykład zdawały się uważać małżeństwo za rzecz przypadku... a Winifreda żałowała, że nie postąpiła tak samo; drugi, trzeci, czwarty przypadek przyniósłby jej pewno nakoniec męża, nie tak rażąco rozmiłowanego w kieliszku. Słuszność kazała jednakże przyznać, że bądź co bądź, z pożycia z mężem miała Vala, Imogenę, Maud i Benedykta (ten już był prawie pułkownikiem i nie został poszkodowany przez wojnę) — a żadne z nich jeszcze dotąd nie myślało o rozwodzie. Stateczność jej dzieci nieraz zdumiewała tych, którzy pamiętali ich ojca; atoli one wszystkie (co Winifredę nieraz napełniało radością) były z krwi i kości Forsyte’ami, a przytem — z wyjątkiem jednej może Imogeny — przywiązane do matki. Fleur, „małe dziewczątko“ jej brata, wprawiała Winifredę w szczere zakłopotanie. Dziecko to było równie żywe i przedsiębiorcze, jak wszystkie te młode, nowoczesne kobiety — („To zupełnie mały płomyczek na wietrze“ — wyraził się pewnego razu po obiedzie Prosper Profond) — tylko tyle, że nie zachowywała się tak hałaśliwie i nie przemawiała głosem podniesionym. Ustalony forsytyzm w charakterze samej Winifredy instynktownie wzdragał się przed nawyczkami nowoczesnej panny i jej hasłem: „Nie liczyć się z niczem! Trwońmy wszystko, jutro będziemy bankrutami!“ Za dodatni rys w charakterze Fleur uznawała to, że ilekroć serce swe skłoniła ku czemuś, póty nie odmieniała serca, póki celu swego nie osiągnęła... choć i to prawda, że była za młoda, by miała uświadamiać sobie, co będzie później. Poza tem dziecko to było „bardzo miłem maleństwem“, które, przy francuskim smaku i talencie ubierania się, odziedziczonym po matce, zdobywało sobie powszechną wziętość i uznanie; wszyscy oglądali się za Fleur — co podnosiło ją w oczach Winifredy, miłośniczki stylu i ułożenia, którego niedostatek tak ją boleśnie zraził do Montague’a Dartie.
Prowadząc rozmowę z Valem przy śniadaniu w poranek sobotni, Winifreda rozwiodła się dłużej nad sprawami rodzinnemi.
— Owa sprawa twojego teścia i ciotki Ireny, Valu, jest stara jak świat... Fleur nie powinna o tem nic wiedzieć... Wuj Soames jest szczególnie drażliwy na tym punkcie. Bądź zatem ostrożny.
— Taki Ale położenie jest piekielnie głupie... Młody brat przyrodni Holly przyjeżdża do nas na czas dłuższy, chcąc uczyć się „gospodarowania“. On już tam przyjechał...
— Och! — ozwała się Winifreda. — Toci komedja! I jakże się on prezentuje? — Raz go tylko widziałem, jeszcze w r. 1909, gdyśmy byli w Robin Hill. Był wtedy małym, wesołym brzdącem... chodził nago i malował się w niebieskie i żółte pasy.
— Wcale miły! — pomyślała Winifreda i dodała tonem pocieszającym: — W każdym razie Holly jest osobą rozsądną i będzie wiedziała, jak się do tego odnieść. Wujowi nic nie powiem; jeszczeby go to rozdrażniło. Bardzo się cieszę, że widzę cię znowu, mój drogi chłopaku, na moje stare lata!
— Stare lata! Phi! Jesteś młoda jak zawsze, mamo! Aha, czy ten Profond jest całkiem... tego?
— Prosper Profond! Ach! To najzabawniejszy człowiek, jakiego zdarzyło mi się spotkać w życiu!
Val chrząknął i opowiedział całe zdarzenie z klaczką Mayfly.
— To tak do niego podobne! — mruknęła Winifreda. — On zdolny do wszystkiego.
— No tak — odrzekł Val przebiegle, — ale nasza rodzina nie miała zbytniego szczęścia do tego gatunku bydła; dla nas są to osobniki zbyt lekkomyślne.
Było to prawdą, więc Winifreda przez całą minutę wpatrywała się weń nerwowo, zanim odpowiedziała:
— No, no! Przecież to cudzoziemiec, Valu; trzeba być nieco pobłażliwym!
— Dobrze, będę więc korzystał z jego klaczy, ale postaram mu się jakoś zrewanżować.
Wnet potem pożegnał się z nią, przyjął jej pocałunek i porzucił ją dla swego bookmaker’a, klubu Iseeum i dworca Wiktorji.