Przedmowa do części pierwszej utworu Zacharyasza Ćwirko "Po szczęście; kartka z pamiętnika"


Przedmowa do części pierwszej utworu Zacharyasza Ćwirko • "Po szczęście; kartka z pamiętnika" • Eliza Orzeszkowa
Przedmowa do części pierwszej utworu Zacharyasza Ćwirko
"Po szczęście; kartka z pamiętnika"
Eliza Orzeszkowa

PRZEDMOWA. edytuj

"Było nas troje". Takim jest tytuł pierwszego rozdziału tej książki.

Było ich troje. "Mąż i żona", kochając się serdecznie, miłością serdeczną kochali dwuletnie swe dziecię.

Mieli w mieście prowincyonalnem domek mały, ale własny, z ogródkiem, w którym dobra, miła, młoda żona siadywała w dnie letnie z robotą w ręku, z dzieckiem wesoło igrającem u stóp, gdy mąż pracował w biurze, a gdy powracał...

Co to? Sielanka? Jakaś pospolita, mieszczańska sielanka? A nam mówiono, że książka, zawiera w sobie dramat!

Może i nie zupełnie pospolita, bo ludzie wcale pospolitymi nie byli, może mieszczańska, prosta, lecz uczciwa i mogąca wzbić się ku wyższym nad uczciwość cnotom, ale — była to rzeczywiście sielanka. Przemieniła się w dramat, w dramat bolesny, z osnową niezwykłą, z momentami przeraźliwemu.

Jakim sposobem to się stało?

Czytajcie książkę. Jest ona kartą, wydartą. z życia nietylko pojedynczego człowieka, ale naroda, którego on był synem. Nie fikcye opowiada, ale rzeczy najrzeczywiściej przez autora przeżyte, a przez mnóstwo rodaków jego do dziś dnia w formach najrozmaitszych przeżywane. Jest to jedna z kart narodowej historyi naszej. Uderza z niej jeden z krzyków naszej tragedyi, i wytłoczony na niej jeden z krwawych znaków naszych mąk.

Któż nie wie o fakcie, że od lat kilkudziesięciu Polacy, a w niektórych prowincyach dawnej Polski osoby (lica) polskiego pochodzenia — bo Polaków tam się nie przypuszcza, odsuniętymi zostali od wszelkich prac publicznych, od wszelkich, a wszelkich w instytucyach i organizacyach rządowych urzędów i stanowisk. Na szczeblach nizkich zdarzają się bardzo nieliczne wyjątki, lecz na wysokich i choćby nieco tylko wyższych na całej przestrzeni kraju i czasu nie zdarzył się ani jeden. Choćbyś umiał gwiazdy z nieba zdejmować, jeżeli i ponieważ jesteś Polakiem, w rzadkich wypadkach możesz w liberyi odźwiernego drzwi biur państwowych przed ludźmi otwierać, albo rękawy najniżej opłacanego kancelisty o stoły biurowe wycierać, lecz na ten szczebel hierarchicznej drabiny, kędy wśród wyższych warunków dobrobytu i poważania pracują zdolności wyższe, stopa twoja nie stanie nigdy. Czy prawnikiem jesteś lub lekarzem, inżynierem lub leśnikiem, wszystko jedno; gdziekolwiek jakakolwiek instytucya rządowa istnieje, niema dla ciebie, na rodzinnej twej ziemi, ani pracy, ani chleba, ani teraźniejszości, ani przyszłości. Przebyłeś szkoły niższe i wyższe, wyniosłeś z nich spory zasób wiedzy, pałasz żądzą zużytkowania w obranym zawodzie zdolności swych i uzdolnień, chcesz założyć rodzinę i żyć tak, jak wszyscy ludzie na tym globie ziemskim i w tej epoce czasu żyją — ej nie, kochanku! nic z tego nie będzie! Polakiem jesteś, a trzeba, abyś nim być przestał; więc opuść Polskę i po pracę uczciwą, po chleb, po możność rozniecenia ogniska rodzinnego jedź daleko, daleko, do innego kraju i klimatu, pomiędzy inną ludność i mowę.... Tam można. Nie szeroko i nie zupełnie wprawdzie i tam drzwi są przed tobą otwarte; jednak trochę otwarte, więc marsz w drogę daleką, obcą, bo tu, na tych blizkich i kochanych nic prócz twardych okruch czarnego chleba, prócz upokorzenia, smutku i nędzy nie podejmiesz, choćbyś umiał... gwiazdy z nieba zdejmować!

No i co tu w takim wypadku niesłychanym, niewidzianym czynić? Nie możeż przecie naród zdawna ucywilizowany tak na razie i na rozkaz w naród pastuchów się zamienić. W mózgach, od wielu stuleci gimnastykowanych, zdolności są, pociągi do tych i owych zawodów umysłowych są, ambicye zdziałania czegokolwiek dobrego na świecie i odznaczenia się własnego muszą być. Daremnie mówić i wołać: stawajcie się handlarzami, kowalami, szewcami, choćby nakoniec i pastuchami, ale nie opuszczajcie kraju! Jeden setny usłucha a dziewięćdziesięciu dziewięciu nie usłucha i pójdzie za głosem swoich zdolności, swoich pociągów, swoich ambicyi. Rzecz ludzka. A Polacy są ludźmi, jakkolwiek myśleliby o tem ci, którzy stanowią przeciw nim prawa nieludzkie i zwalają na nich cierpienia nadludzkie.

Były głosy — przyznać trzeba, że nie dość liczne, które nad opuszczanie kraju i jego spraw, prac, bied wspólnych, doradzały imanie się robót prostych i nizkiemi zwanych, wyrzekanie się uroków życia, które wyższym towarzyszą, skromność i prostotę życia — słowem, poświęcenie, ofiarę...

I byli tacy, którzy tym głogom i własnym swym wielkim sercom posłuszni, zagrzebywali w niestosownym dla istot ich bycie swoje zdolności i swoje szczęście, byleby Matce Ojczyznie jako tako służyć, z braćmi rodakami wespół brzemię lichej doli nieść. Ale serc wielkich zawsze i wszędzie istnieć musi mniejszość znaczna, a i te, które są, nieraz z dróg wielkich sprowadza — sofizmat. Nieszczęście niezawsze bywa mistrzem dobrym i gdy miarę przebierze kurczy serca i wykoszlawia umysły nawet wielkie.

Tłumnie tedy, gromadnie, rojnie wynosili się z ojczystego domu ludzie młodzi, zdolni, energiczni, właśnie najzdolniejsi i najenergiezniejsi, bo tym najtrudniej było zdolności, energie i ambicye swe zamordowywać. W komnatach domu albo przybysze się rozpierali, albo stały one pustkami, ho o meblowanie i przyozdabianie ich przybyszom nie chodziło, a oni — synowie domu — szli, jechali, het, precz, na stepy, nad wschodnie rzeki, do puszcz nieprzebytych, na krańce rodzinnej części świata i do innej części świata, w zimne oddechy mórz lodowatych, w mozolne spieki zakaspijskiego słońca.

Szli, jechali tam — po szczęście...

Wstrzymuję się, bo nagle spostrzegam... Dlaczego mówię w czasie przeszłym? Wszystko to w całej zupełności swej istnieje i dzieje się aż dotąd.

Przechodzą i przechodzą lata, płyną i płyną w rzekach wody, z oczu łzy, sypią się i sypią z ust ludzi, ze szpalt gazet słowa górne, słowa brzmiące, ktoś tam nawet prawi czasem o równości, o braterstwie, a wszystko, co powyżej, szczęśliwie sobie istnieje, trwa...

Mówiłam w czasie przeszłym dlatego, że autor książki tej i opisana w niej jego historya osobista do przeszłości należą. Ale książka nic wcale z aktualności swej nie utraciła i przedstawia skrócony wyraz dzisiejszych, zarówno jak przeddwudziestoletnich dramatów.

Ukazuje ona, jak wygląda to szczęście, po które jedzie w oddale nieprzejrzane mnóstwo ludzi, ukazuje to, rzecz prosta, pod jedną tylko z form, których było i jest bardzo wiele.

Sprzedał autor książki swój sielski, zaciszny domek z ogródkiem i czyniąc to, co czyniło mnóstwo innych, pogonił przez stepy, przez morze za — szczęściem.

Forma, pod którą zjawiło się mu to szczęście, była elementarną i brutalną. Była nią śmierć. Są inne, więcej subtelne i skomplikowane, z nostalgii fizycznych i gangren moralnych złożone. Lecz niema żadnej, któraby równie jak ta była nieodwołalną i druzgocącą.

Pojechali we troje, a druga część książki nosi tytuł: "Sam jeden".

Srogie słońce Wschodu, ziejąca febrą ziemia, przeraźliwe zetknięcie z ohydnemi rojami skorpionów, tarantul i falang, pożarły dwie wrażliwe, delikatne istoty, zanim zżyć się z niemi zdołały. Aklimatyzowanie się w strefach tych organizmów, młodocianych zwłaszcza i wątłych, bywa zawsze grą hazardowną: na prawo karta upada, lub na lewo. Doświadczają tego Anglicy, którzy dzieci swe w Indyach wschodnich urodzone, do rodzinnego klimatu wysyłają; tylko, że wycieczki Anglików do Indyi wschodnich posiadają wcale inne przyczyny, pobudki i ochoty...

Na lewo karta losu upadła. Umarła dobra, młodziutka Władzia, umarł malutki, milutki Widzio... Mąż i ojciec wraca do kraju "sam jeden". I jego również tknęły tam żądła słońca, ziemi i powietrza. Febra i szkorbut.

"Oprócz strasznego bólu w całem ciele, doznawałem uczucia wstrętu: zdawało mi się, że obłażą mnie tarantule, skorpiony i inne robactwo. Nadto zbrzękł i stężał mi język, a jama ustna wypełniła się puchlizną,.. leżałem z szeroko otwartemi oczami... Władzia! Widzio! Te dwa imiona powtarzałem ciągle w duszy, oczekując niecierpliwie zbliżającej się chwili spotkania..."

Nie umarł jednak, powrócił. Z bólem niepocieszalnym w sercu, z wyrzutem srogim w sumieniu, powrócił tu, gdzie nie było już domku własnego, ani ogniska domowego, ani sił i nadziei młodości.

"Władzia w Czardżuju, Widzio na pustyni Urt-Urt pochowany..."

A oto i ona zjawia się mu we wpółsennem, wpółchorobliwem widzeniu.

"... Z dzieckiem na ręku, z dwoma perlistemi sznurkami łez na twarzy... przebacz, ach, przebacz! Nie złorzecz i nie potępiaj. Bom już sam siebie przeklął, a wszystkie drogi i wszystkie światła z oczu mi zginęły. "

"Młody jestem, lecz przyszłość stoi przedemną tylko w postaci resztek życia, z których, wiem, że nie wycisnę już ani kropli szczęścia. Pragnę wydobyć z nich parę kropli użyteczności i odkupienia..."

Z intencyą przyniesienia pożytku ogółowi i odkupienia błędu popełnionego dzieje swe opisywał, a okazało się, że, oprócz tych celów, osiągnął jeszcze inny. Napisał rzecz, posiadającą dużą wartość artystyczną.

Rzadko się zdarza, aby pamiętnik, osobiste sprawy i koleje autora swego opisujący, ujętym był w formę równie jak ta spójną, sharmonizowaną, plastyczną i przejmująco dramatyczną.

Wszystko tu doskonale trzyma się jedno drugiego, nic nie jest zbytecznem, ani zbyt przewlekłem; krajobrazy po drodze zbierane, opisy miast i ludzi mają kolor i plastykę, rysy i sceny obyczajowe świeże są i ciekawe. Dramat zaś posiada w treści i wyrazie momenty takiego napięcia, że go niektórzy krytycy z "Ojcem zadżumionych" porównywali...

Bo gdy książka ta przed 20-u około laty poraz pierwszy w świat wyszła, powodzenie jej u publiczności i krytyki było bardzo znacznem. Nie należy tego całkowicie aktualności jej przypisywać. Żadna aktualność ani pożyteczność wrażenia dużego sprawić nie może, gdy w formie niedołężnej jest podaną. Tu, obok prawdy, jest piękno. Książka ta posiada siłę słowa, harmonię budowy i wyrazistość przedstawianych w niej rzeczy -i uczuć. Książka ta jest piękną.

I dziś, zarówno jak przed dwudziestu laty może być pożyteczną. Powtarzam, że na aktualności swej nic przez ubiegłe lata nie straciła. Jeszcze historya nie odwróciła tej karty dramata naszego ze strony ciemnej na jasną. Jeszcze żórawie odlatują z niwy rodzinnej ku obcej, dalekiej, po żer, o którym wyobrażają sobie, że jest — szczęściem.

Jęk bolesny, który dobywa się z tej książki, może być jeszcze dla kogoś przestrogą, wezwaniem do namysłu i zastanowienia.

Tego właśnie pragnął autor tej książki, gdy ją pisał.

... "Jakąkolwiek wartość dla mnie i dla innych posiadać będzie ten krótszy czy dłuższy moment, który przepędzę jeszcze na ziemi, zawdzięczę go pisaniu tego pamiętnika. Ono to, gdy po tysiąc razy umierać chciałem, wskazywało mi cel, dla którego żyć zapragnąłem i postanowiłem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

... "Chciałem naprzód być tą strażą, która w pewnej grze dziecięcej, gdy rówieśnicy z zawiązanemi oczami zbliżają się do mogącego ich boleśnie zranić przedmiotu, donośnie woła: Ogień! ogień!

"Chciałem następnie, o drogie cienie moje, wznieść z tych kartek nad grobami waszemi, taki, na jaki mi stało, pomnik — żałobny i pokutny"!

O żałosne, dalekie groby w Czardżuju i na pustyni Urt-Urt! Wyście już pewno oddawna przebaczyły temu szlachetnemu i strzaskanemu sercu, z którego padł na was ten kwiat czarny, i które samo spoczęło już w mogile przedwczesnej.

Niech podnoszą go teraz liczne ręce rodaków i niech z niego wyczytują nieśmiertelne jak sama prawda wyrazy: "Biada tym, którzy stracili — ojczyznę"!

El. Orzeszkowa.