Przygody dobrego wojaka Szwejka/Tom I/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody dobrego wojaka Szwejka |
Podtytuł | podczas wojny światowej |
Tom | Tom I Szwejk na tyłach |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza „Książka i Wiedza“ |
Data wyd. | 1949 |
Druk | Zakłady Graficzne „Książka i Wiedza“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Osudy dobrého vojáka Švejka za světové války |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cała powieść |
Indeks stron |
Czyste, przytulne pokoiki krajowego, „jako karnego sądu“, wywarły na Szwejku jak najlepsze wrażenie. Wybielone ściany, czarno malowane kraty i otyły pan Demartini, starszy dozorca aresztu śledczego, z fioletowymi lampasami i wypustkami na urzędowej czapce, wszystko mu się podobało. Barwa fioletowa przepisana jest nie tylko tutaj, lecz i przy obrzędach kościelnych w Środę Popielcową i w Wielki Piątek.
Powtarza się przesławna historia rzymskiego panowania nad Jerozolimą. Więźniów wyprowadzano i przedstawiano ich Piłatom z roku tysiąc dziewięćset czternastego, rezydującym na parterze. A sędziowie śledczy, nowoczesne Piłaty, zamiast rzetelnie umyć ręce, posyłali sobie po papryczkę i piwo pilzneńskie do Teissiga, dostarczając coraz nowych oskarżeń prokuraturze państwa.
Tutaj znikała wszelka logika, a zwyciężał §, dusił §, bałwanił §, parskał §, śmiał się §, groził § i nie przepuszczał nikomu. Byli to żonglerzy praw, kapłani liter kodeksowych, pożercy oskarżonych, tygrysy austriackiej dżungli, wymierzający skok na oskarżonego podług liczb paragrafów.
Wyjątek stanowiło kilku panów (tak samo jak i w komisariacie policji), którzy kodeksem nie przejmowali się nadmiernie, bowiem wszędzie znajdzie się ziarno pszenicy śród kąkolu.
Do jednego z takich panów przyprowadzono Szwejka na śledztwo. Starszy pan o wyglądzie dobrodusznym, ten sam, który niegdyś, badając znanego mordercę Walesza, nie zapomniał nigdy rzec do niego: — Raczy pan usiąść, panie Walesz, akurat mamy tu wolne krzesełko.
Gdy Szwejka przyprowadzono do niego, pan ten poprosił go z wrodzoną sobie uprzejmością, aby usiadł, i rzekł:
— A więc to pan jest ten Szwejk?
— Przypuszczam — odpowiedział Szwejk — że muszę nim być, bo mój ojciec był Szwejk, a matka Szwejkowa. Nie mogę zrobić im takiego wstydu, żebym się miał wypierać swego nazwiska.
Życzliwy uśmiech przeleciał po twarzy badającego radcy sądu.
— Nawarzył pan sobie ładnego piwa. Dużo sprawek ma pan na sumieniu.
— Ja mam zawsze dużo na sumieniu — rzekł Szwejk uśmiechając się jeszcze uprzejmiej niż pan radca sądu. — Może nawet mam na sumieniu więcej, niż raczy mieć pan, wielmożny panie.
— Widać to i w protokole, który pan podpisał — niemniej uprzejmym tonem rzekł radca sądu. — Czy nie wywierali na pana jakiego nacisku w komisariacie policji?
— Broń Boże, wielmożny panie. Ja sam się ich pytałem, czy mam podpisać, a gdy powiedzieli, żebym podpisał, to usłuchałem. Przecież nie będę się z nimi wodził za łby dla własnego podpisu. Na dobre by mi taka rzecz nie wyszła. Porządek musi być.
— A czy pan się czuje zupełnie zdrowy, panie Szwejku?
— Zupełnie zdrowy to ja nie jestem, wielmożny panie radco. Mam reumatyzm, smaruję się opodeldokiem.
Starszy pan znowuż uśmiechnął się uprzejmie.
— Co by pan powiedział na to, gdybyśmy pana polecili zbadać przez lekarzy sądowych?
— Ja sądzę, że nie jest tak źle, żeby ci panowie mieli na próżno tracić dla mnie czas. Mnie już badał jeden doktór w komisariacie policji, czy nie mam trypra.
— Wiesz pan co, panie Szwejk, my jednak zrobimy próbę z tymi lekarzami sądowymi. Złożymy ładną komisyjkę, przekażemy pana do aresztu śledczego, a tymczasem pan sobie dobrze odpocznie. Na razie jedno pytanie: Podług protokołu miał pan się wyrażać i rozgłaszać, że teraz niedługo wybuchnie wojna.
— Proszę pana radcy, wojna wybuchnie w krótkim czasie,
— A czy nie miewa pan czasem jakich napadów?
— Napadów, proszę pana, nie mam, tylko raz byłbym o mały figiel wpadł pod automobil na placu Karola. Ale to już ładnych parę lat temu.
Na tym przesłuchanie było skończone. Szwejk podał panu radcy sądu rękę, a po powrocie do swego pokoiku rzekł swoim sąsiadom:
— No więc przez to zamordowanie pana arcyksięcia Ferdynanda będą mnie badali lekarze sądowi.
— Ja też już byłem badany przez lekarzy sądowych — rzekł pewien młody człowiek. — Było to wtedy, kiedym się z powodu kobierców dostał przed sąd przysięgłych. Uznali mnie za słabego na umyśle. Teraz zdefraudowałem parową młockarnię i nic mi nie mogą za to zrobić. Wczoraj powiedział mi mój adwokat, że jeśli już raz zostałem uznany za słabego na umyśle, to powinienem mieć z tego korzyść na całe życie.
— Ja tym lekarzom sądowym nic nie wierzę — zauważył człowiek o wyglądzie inteligentnym. — Kiedy razu pewnego sfałszowałem weksle, zacząłem na wszelki przypadek chodzić na wykłady psychiatryczne doktora Hoverocha, a gdy mnie złapali, symulowałem paranoika akurat tak, jak wypadało podług tych wykładów doktora Hoverocha. Jednego z lekarzy ugryzłem w nogę podczas komisji, wypiłem atrament z kałamarza i wyknociłem się z przeproszeniem w kącie izby przed całą komisją. Ale za to, żem jednego z tych panów ugryzł w łydkę, uznali mnie za zupełnie zdrowego i byłem stracony.
— Ja się badania tych panów nic a nic nie boję — zadeklarował Szwejk. — Jakem służył w wojsku, to mnie badał jeden weterynarz i nic mi się nie stało.
— Lekarze sądowi to dranie — ozwał się mały, skulony człowiek. — Niedawno temu jakimś trafem wykopano na mojej łące szkielet, a lekarze sądowi powiedzieli, że ten szkielet był zamordowany jakimś tępym narzędziem w głowę, i to przed czterdziestu laty. Ja mam lat trzydzieści osiem i zostałem aresztowany, chociaż mam metrykę chrztu, wyciąg z ksiąg stanu cywilnego i paszport.
— Sądzę — rzekł Szwejk — że na wszystko powinniśmy spoglądać od strony pogodniejszej. Każdy omylić się może, a musi się omylić tym bardziej, im bardziej o czymś rozmyśla. Lekarze sądowi to ludzie, a ludzie mają swoje wady. Raz trafiło się w Nuslach, że przez rzekę Boticz podszedł do mnie pewien pan, kiedym powracał z gospody od Banzetów, i trzasnął mnie bykowcem przez głowę, a gdym leżał na ziemi, przyjrzał mi się przy świetle latarki i powiada: — To pomyłka. To nie ten. — I tak go ta pomyłka rozzłościła, że mnie przeciągnął bykowcem jeszcze raz przez plecy. Taka to już jest natura ludzka, że człowiek myli się aż do śmierci. Był też taki jeden pan, który znalazł w nocy wściekłego psa na pół zmarzłego, zabrał go z sobą i wsunął go żonie pod pierzynę. Jak się mój pies rozgrzał i okrzepł, to pogryzł całą rodzinę, a najmłodsze dziecko rozszarpał i zeżarł. Albo dam wam przykład, jak w naszych stronach pomylił się pewien tokarz. Otworzył sobie kluczem podolski kościołek, bo myślał, że jest w domu, w zakrystii zdjął buty i przykrył się takimi zasłonami ze świętymi napisami, a pod głowę położył sobie ewangelię i inne księgi święte, żeby miał wygodę. Rano kościelny znalazł go w kościele, a ten, gdy się już całkiem opamiętał, powiada całkiem dobrodusznie, że to pomyłka. — Ładna pomyłka — rzekł kościelny — kiedy przez tę pomyłkę będziemy musieli kościół na nowo wyświęcać. — Potem tego tokarza badali lekarze sądowi i dowiedli mu, że był zupełnie poczytalny i trzeźwy, ponieważ gdyby był schlany, to by nie trafił kluczem do zamku drzwi kościelnych. Potem ten tokarz umarł na Pankracu w więzieniu. Dam wam też przykład, jak na Kładnie pomylił się pewien pies policyjny, wilk tego znanego rotmistrza Rottera. Rotmistrz Rotter hodował takie psy i robił doświadczenia z włóczęgami, tak że wszystkie wędrusy zaczęły Kładno omijać. Więc wydał rozkaz, żeby żandarmi za wszelką cenę przyprowadzili człowieka podejrzanego. Przyprowadzili mu tedy dość przyzwoicie ubranego człowieka, którego znaleźli w łańskich lasach siedzącego na jakimś pniaku. Zaraz odcięli mu kawałek poły od surduta, ten kawałek surduta kazali obwąchać swoim żandarmskim psom policyjnym, a potem zaprowadzili tego człowieka do jakiejś cegielni za miastem, a jego śladem puścili te wytresowane psy, które go też znalazły i przyprowadziły z powrotem. Potem ten człowiek musiał włazić po drabinie na strych, skakać przez mur, wskoczyć do stawu, a psy za nim. W końcu pokazało się, że ten człowiek to był jeden czeski poseł radykalny, który wyjechał sobie na wycieczkę do łańskich lasów, bo go parlament już zmierził. Toteż mówię, że ludzie mają swoje wady i mylą się, czy to będzie uczony, czy też głupi, nieokrzesany idiota. Mylą się i ministrowie.
Komisja sądowo-lekarska, która miała decydować, o tym, czy duchowy horyzont Szwejka odpowiada, czy nie odpowiada wszystkim tym zbrodniom, o które został oskarżony, składała się z trzech niezwykle poważnych panów, o poglądach, którymi każdy z nich różnił się zasadniczo od poglądów obu pozostałych kolegów.
Panowie ci reprezentowali trzy różne szkoły psychiatryczne i różne poglądy naukowe.
Jeśli pomimo to w przypadku Szwejka doszło do całkowitej zgody między trzema przeciwnymi sobie obozami, to da się to objaśnić jedynie dzięki oszałamiającemu wrażeniu, jakie na całej komisji wywarł Szwejk, gdy wszedłszy do sali, w której miał być badany jego stan umysłowy, i ujrzawszy na ścianie obraz austriackiego monarchy, zawołał: — Panowie, niech żyje cesarz Franciszek Józef I!
Sprawa była całkiem jasna. Spontaniczna manifestacja Szwejka usuwała cały szereg kwestyj, pozostawiając tylko niektóre najważniejsze pytania, wymagane przez system doktora psychiatrii Kallersona, doktora Heverocha i Anglika Weikinda.
— Czy radium jest cięższe od ołowiu?
— Ja go, proszę panów, nie ważyłem — odpowiedział Szwejk ze swoim miłym uśmiechem.
— Czy wierzysz pan w koniec świata?
— Naprzód musiałbym ten koniec zobaczyć — niedbale odpowiedział Szwejk. — Ale z pewnością jeszcze nie jutro nastąpi.
— Czy potrafiłby pan obliczyć przekrój kuli ziemskiej?
— Nie umiałbym, proszę panów — odpowiedział Szwejk — ale i ja bym panom też mógł zadać zagadkę. Jest dom o trzech piętrach, każde piętro ma osiem okien. Na dachu są dwa dymniki i dwa kominy. Na każdym piętrze mieszkają dwaj lokatorzy. A teraz powiedzcie, panowie, którego roku umarła babka stróża?
Lekarze sądowi spojrzeli po sobie wymownie, ale tym niemniej jeden z nich zadał Szwejkowi takie pytanie:
— Czy zna pan największą głębię Oceanu Spokojnego?
— Nie znam, proszę panów — brzmiała odpowiedź — ale sądzę, że z pewnością jest większa, niż w Wełtawie pod bramą Wyszehradzką.
Prezes komisji zapytał krótko:
— Wystarczy?
Ale pomimo to jeden z członków zadał Szwejkowi jeszcze takie pytanie:
— Ile będzie, gdy dwanaście tysięcy osiemset dziewięćdziesiąt siedem pomnożymy przez trzynaście tysięcy osiemset sześćdziesiąt trzy?
— Siedemset dwadzieścia pięć — odpowiedział Szwejk prosto z mostu.
— Sądzę, że to zupełnie wystarczy — rzekł prezes komisji, a zwracając się do strażnika, rzekł: — Proszę odprowadzić tego oskarżonego na dawne miejsce.
— Dziękuję wam, panowie — grzecznie skłonił się Szwejk. — Mnie to też zupełnie wystarczy.
Po jego wyjściu kolegium trzech zgodziło się łatwo, że Szwejk jest notoryczny matołek i idiota według wszystkich praw przyrody, wynalezionych przez uczonych psychiatrów.
W relacji, przesłanej sędziemu śledczemu, stało między innymi:
Podczas gdy relacja ta była układana, Szwejk opowiadał swoim współaresztowanym:
— O Ferdynandzie nie było wcale mowy, ale rozmawiali ze mną o jeszcze większych cymbalstwach. Wreszcie powiedzieliśmy sobie, że to, o czym była mowa, zupełnie nam wystarcza, i rozeszliśmy się.
— Ja tam nikomu nie wierzę — zauważył mały, skulony człowieczek, na którego łące przypadkowo wykopano szkielet. — Złodziej na złodzieju.
— I złodziejstwo też musi być — rzekł Szwejk układając się na pryczy. — Gdyby wszyscy ludzie życzyli sobie nawzajem dobrze, to by sobie niedługo łby pourywali.