Przygody dobrego wojaka Szwejka/Tom I/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody dobrego wojaka Szwejka |
Podtytuł | podczas wojny światowej |
Tom | Tom I Szwejk na tyłach |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza „Książka i Wiedza“ |
Data wyd. | 1949 |
Druk | Zakłady Graficzne „Książka i Wiedza“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Osudy dobrého vojáka Švejka za světové války |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cała powieść |
Indeks stron |
Zdarzało się, że Szwejk po kilka dni z rzędu nie widywał feldkurata, który spełnianie obowiązków przeplatał przyjemnościami i z rzadka przychodził do domu...
Po powrocie do domu, jeśli jeszcze mógł mówić, to przed zaśnięciem rozmawiał ze Szwejkiem o wzniosłych celach życia, o entuzjazmie i przyjemnościach rozmyślania.
Czasem próbował mówić wierszami i cytował Heinego.
Szwejk służył feldkuratowi jako ministrant u saperów, gdzie przez pomyłkę znalazł się jeszcze jeden feldkurat, były katecheta i człowiek wielce pobożny. Spoglądał on na swego kolegę z wielkim zdziwieniem, gdy Katz zaproponował mu łyk koniaku z polowej flaszki Szwejka, którą ten zawsze nosił z sobą, gdy towarzyszył kapelanowi.
— Dobra marka — rzekł feldkurat Katz. — Napijcie się, kolego, i idźcie do domu, a ja załatwię tu już wszystko, co potrzeba, bo muszę pobyć na świeżym powietrzu. Głowa mnie dziś boli.
Pobożny kapelan oddalił się kręcąc głową, a Katz świetnie, jak zwykle, spełnił swe zadanie.
Wino miał tym razem mocniejsze, a kazanie dłuższe. Co trzecie słowo mówił: „i tam dalej“ i „że tak powiem“.
— Dzisiaj, żołnierze, odchodzicie na front i tam dalej. Zwracajcie się tedy ku Bogu i tam dalej, że tak powiem. Nie wiecie, że tak powiem, co was spotka i tam dalej. — Oba zwroty „że tak powiem“ „i tam dalej“ przeplatał kaznodzieja słowami o sprawach świętych.
W zapale krasomówczym wymienił feldkurat także i księcia Eugeniusza Sabaudzkiego, jako świętego, który czuwać będzie nad saperami, gdy będą budowali mosty.
Pomimo wszystko msza polowa zakończyła się dobrze ku powszechnemu zadowoleniu. Saperzy byli żywo uradowani.
W drodze powrotnej nie chciano ich wpuścić z polowym ołtarzem do tramwaju.
— Czekaj no, dam ja ci po łbie tą świętością — zagroził Szwejk motorniczemu.
Gdy wreszcie dotarli do domu, stwierdzili, że gdzieś w drodze zgubili tabernakulum.
— To nic nie szkodzi — pocieszał się Szwejk. — Pierwsi chrześcijanie też odprawiali mszę świętą bez tabernakulum. Gdybyśmy o zgubie zamieścili w pismach ogłoszenie, to uczciwy znalazca żądałby od nas nagrody. Gdyby chodziło o pieniądze, to może nie znalazłby się taki uczciwy znalazca, aczkolwiek trafiają się i tacy ludzie. U nas w Budziejowicach służył w pułku pewien żołnierz, taki poczciwy idiota, który razu pewnego znalazł na ulicy sześćset koron i oddał je w biurze policji, a gazety pisały o nim, jako o uczciwym znalazcy, więc nażarł się niemało wstydu. Nikt nie chciał z nim gadać i każdy mówił: — Ty małpo jedna, co za głupstwa wyrabiasz? Przecież teraz będziesz się musiał wstydzić do samej śmierci, jeśli masz w brzuchu choćby trochę honoru. — Miał dziewczynę, ale ona przestała z nim rozmawiać. Gdy przyjechał na urlop i poszedł do karczmy na tańce, to go koledzy za to wyrzucili za drzwi. Zaczął schnąć, bo sobie to wszystko nadmiernie brał do głowy i wreszcie rzucił się pod pociąg. Jeden znowuż krawiec z naszej ulicy znalazł złoty pierścień. Ludzie go napominali, żeby go nie oddawał policji, ale on się nie dal przekonać. Policja przyjęła go bardzo uprzejmie, bo już meldowano zgubę złotego pierścienia z brylantem. Ale potem patrzą na kamień i powiadają: — Hehe, bratku, przecież to szkło, a nie brylant. Wiele też panu za ten brylant dali? Takich uczciwych znalazców znamy. — Wreszcie wyjaśniło się, że jeszcze jeden człowiek zgubił złoty pierścień z fałszywym brylantem, jakoby pamiątkę rodzinną, ale krawiec i tak przesiedział trzy dni, ponieważ w podrażnieniu dopuścił się obrazy policji. Dostał prawem przepisaną nagrodę, dziesięć procent, to znaczy koronę i dwadzieścia halerzy, bo cały ten pierścień wart był dwanaście koron. Mój krawiec rzucił tę przepisową nagrodę właścicielowi pierścienia w twarz, a on zaskarżył go o obrazę, więc krawiec musiał jeszcze zapłacić dziesięć koron grzywny. Potem mawiał zawsze, że każdy uczciwy znalazca wart jest dwudziestu pięciu batów i że trzeba takiego rżnąć mocno, aż zsinieje, i publicznie, żeby sobie ludzie zapamiętali, jak trzeba postępować. Sądzę, że naszego tabernakulum nikt nam nie odniesie, chociaż jest na nim znaczek administracji wojskowej, bo z wojskowymi rzeczami też nikt nie lubi mieć do czynienia. Lepiej rzuci w wodę, niżby się narażał na różne kłopoty. Wczoraj w gospodzie „Pod złotym wieńcem“ rozmawiałem z jednym człowiekiem ze wsi. Ma już pięćdziesiąt sześć lat i przyszedł do okręgowego kapitana tu, żeby się zapytać, dlaczego zarekwirowali mu bryczkę. Gdy z okręgowego kapitanatu został wyrzucony, przyglądał się taborom, które akurat przyjechały i stały na rynku. Jakiś młody człowiek poprosił go, żeby przez chwilę popilnował jego koni, bo on wiezie konserwy wojskowe. Jak poszedł, tak przepadł. Kiedy tabory ruszyły, ten człowiek, co pilnował koni, musiał iść razem z nimi i dostał się aż na Węgry, gdzie też poprosił kogoś, żeby mu popilnował koni i tylko w ten sposób się wymigał, bo byliby go zapędzili aż do Serbii. Przyjechał do domu zastrachany i od tego czasu nie chce mieć do czynienia z rzeczami wojskowymi.
Wieczorem przyszedł z wizytą do feldkurata nabożny kapelan, który także nazajutrz pragnął odprawić mszę św. dla saperów. Był to fanatyk, który chciał każdego zbliżyć do Boga. Kiedy był jeszcze prefektem, rozwinął u dzieci religijny kult dla bicia po głowie, tak że od czasu do czasu ukazywały się w pismach notatki: „Brutalny katecheta“, „Prefekt, który bije dzieci po głowach“ itp. Był przekonany, że katechizmu dzieci najlepiej nauczą się systemem rózeczkowym. Utykał trochę na jedną nogę, co było następstwem spotkania z ojcem pewnego ucznia, którego wytłukł po głowie za to, że śmiał powątpiewać w istnienie Trójcy Świętej. Dostał więc trzykroć po łbie: raz za Boga Ojca, raz za Syna Bożego i raz za Ducha Świętego.
Dzisiaj przyszedł sprowadzić na drogę cnoty swego kolegę Katza i przemówić do jego duszy. Zaczął od uwagi:
— Jestem zdziwiony, że nie widzę u was krzyża! Gdzie odmawiacie brewiarz? Ani jednego obrazu świętego nie widać na ścianach waszego pokoju! A co wisi u was nad łóżkiem?
Katz uśmiechnął się.
— To jest „Zuzanna w kąpieli“, a ta naga kobieta poniżej, to jest moja dawna znajoma. Na prawo widzicie japońszczyznę, obrazek przedstawia akt płciowy gejszy i starego samuraja. Coś niezwykle oryginalnego, prawda? Brewiarz mam w kuchni. Szwejku, przynieście mi brewiarz i otwórzcie go na trzeciej stronicy.
Szwejk wyszedł i z kuchni słychać było odkorkowywanie trzech butelek.
Pobożny kapelan był przerażony, gdy na stole rzeczywiście pojawiły się trzy butelki wina.
— Proszę, panie kolego, to jest lekkie wino mszalne — mówił Katz — wysokiego gatunku ryzling. Przypomina w smaku wino mozelskie.
— Nie będę pił — zapowiedział z uporem nabożny kapelan. — Przyszedłem tutaj, żeby wam przemówić do duszy.
— To wam w gardle wyschnie, panie kolego — powiedział Katz. — Napijcie się, a ja będę słuchał tego, co mi chcecie powiedzieć. Jestem zgodliwy i chętnie wysłucham waszych przekonań.
Nabożny kapelan napił się trochę i wytrzeszczył oczy.
— Diabelnie dobre wino, nieprawda, panie kolego?
Fanatyk powiedział twardo:
— Spostrzegam, że przeklinacie!
— To tylko przyzwyczajenie — odpowiedział Katz; nieraz się przyłapuje na tym, że nawet bluźnię. Nalejcie, Szwejku, księdzu kapelanowi. Mogę was też zapewnić, że mówię również: Himmelherrgott, Krucifix i sacra. Myślę, że gdy posłużycie w wojsku tak długo jak ja, to się także wprawicie. To nic trudnego, nic uciążliwego, a nam duchownym bardzo bliskie: niebo, Bóg, krzyż, święty sakrament. Czyż nie brzmi to pięknie i zawodowo? Pijcie, panie kolego!
Były katecheta napił się odruchowo. Widać było, że chce coś powiedzieć, ale nie może. Zbierał myśli.
— Panie kolego — mówił dalej Katz — głowa do góry. Jesteście tacy smutni, jakby was mieli wieszać za pięć minut. Słyszałem, że kiedyś zjedliście w restauracji w piątek kotlet wieprzowy, sądząc, że to jest czwartek. Potem poszliście do ustępu, włożyliście palec do gardła, żeby wszystko zwrócić, boście myśleli, że Bóg was zgładzi. Ja tam się nie boję jeść w poście mięsa, nawet piekła się nie boję. Przepraszam, napijcie się! Czy już wam lepiej? Czy macie postępowy pogląd na piekło i czy w ogóle idziecie z duchem czasu, z reformistami? Jest to miejsce dla ubogich grzeszników; kotły z siarką, kotły Papina, kotły z wysokim ciśnieniem, grzesznicy wysmażają się w nich na margarynę, rożny elektryczne, wielkie walce do walcowania szos walcują przez miliony lat grzeszników, zgrzytanie zębów odstawiają dentyści specjalnymi narzędziami, biadania i narzekania nagrywa się na płyty, które się potem odsyła na górę do nieba, ku rozweseleniu sprawiedliwych. Zaś w raju są czynne rozpylacze z wodą kolońską, a filharmonia niebieska tak długo gra Brahmsa, że na pewno dacie pierwszeństwo piekłu i czyśćcowi. Aniołki mają w zadeczkach śmigła samolotowe, żeby się tak nie musiały namachać skrzydełkami. Pijcie, panie kolego! Szwejku, nalejcie mu trochę koniaku, bo mam wrażenie, że się źle czuje.
Kiedy nabożny kapelan opamiętał się, szepnął:
— Religia jest to pojęcie oderwane. Kto nie wierzy w istnienie Trójcy Świętej...
— Szwejku, nalejcie panu kapelanowi jeszcze trochę koniaku, żeby się mógł opamiętać. Szwejku, opowiedzcie mu coś,
— Pod Wlaszymiem, posłusznie melduję, panie feldkurat — zaczął Szwejk — był dziekan, który miał tylko posługaczkę, od czasu gdy mu stara gospodyni uciekła z jakimś młodym chłopcem i pieniędzmi. Ten dziekan na stare lata zabrał się do studiowania pism św. Augustyna, o którym się mówi, że należy do ojców kościoła, i doczytał się tam, że kto wierzy w antypody, winien być przeklęty. Więc zawołał sobie posługaczkę i mówi:
— Słuchajcie, mówiliście mi kiedyś, że syn wasz jest mechanikiem i że wyjechał do Australii. To byłby śród antypodów, a święty Augustyn mówi, że każdy kto wierzy w antypody jest przeklęty.
— Ależ dobrodzieju — odpowiada kobieta — przecież mój syn pisuje do mnie i posyła mi pieniądze z Australii.
— To jest złuda diabelska — odpowiada jej dziekan — żadna Australia nie istnieje, to antychryst was zwodzi.
A w niedzielę wyklął ją publicznie i krzyczał, że Australia nie istnieje. Więc go wprost z kościoła odwieźli do domu obłąkanych. Należałoby ich tam odwieźć więcej. Znowu w klasztorze Urszulanek mają buteleczkę z mlekiem Panny Marii, którym karmiła małego Jezuska, a jak do sierocińca pod Beneszowem przywieźli wodę z Lourdes, to się po niej sierotki pochorowały na taką biegunkę, jakiej świat nie widział.
Nabożnego kapelana aż zamroczyło i opamiętał się dopiero po nowym łyku koniaku, który mu uderzył do głowy.
Mrużąc oczy, zapytał Katza:
— Wy pewno nie wierzycie w niepokalane poczęcie Przenajświętszej Panienki, ani w to, że palec Jana Chrzciciela, który przechowują pijarzy, jest prawdziwy. Czy w ogóle wierzycie w Boga? A jeżeli nie wierzycie, to dlaczego jesteście kapelanem?
— Panie kolego — odpowiedział Katz, klepiąc go poufale po plecach — dopóki państwo będzie uważało, że żołnierze, idąc na śmierć, na polach bitew potrzebują błogosławieństwa bożego, to kapelaństwo polowe będzie dobrze płatnym zajęciem, przy którym się człowiek nie przepracuje. Poza tym uważałem to za lepsze zajęcie niż bieganie po placu ćwiczeń i chodzenie na manewry. Wówczas otrzymywałem rozkazy od przełożonych, a dzisiaj robię sobie, co chcę. Zastępuję kogoś, kto nie istnieje, i sam gram rolę bożą. A jak komuś nie chcę dać rozgrzeszenia, to mu nie dam, choćby mnie na kolanach prosił. Zresztą, takich jest cholernie mało.
— Ja kocham Pana Boga — odezwał się pobożny kapelan, zaczynając czkać — bardzo go kocham. Dajcie mi trochę wina.
— Ja Pana Boga szanuję — mówił potem dalej — bardzo go szanuję i czczę. Nikogo tak nie poważam, jak właśnie jego.
Uderzył pięścią w stół, aż podskoczyły butelki. — Bóg jest uosobieniem czegoś wzniosłego, czegoś nieziemskiego. Jest honorowy w swych sprawach. Jest to słoneczna zjawa, tego mi nikt nie zabierze. Ja św. Józefa szanuję i wszystkich świętych poważam, wyłączając św. Serapiona. Ma takie obrzydliwe imię.
— Powinien wystąpić o zmianę imienia — wtrącił Szwejk.
— Św. Ludmiłę kocham i św. Bernarda — mówił dalej były prefekt — uratował moc pielgrzymów na św. Gotardzie. Ma na szyi butelkę koniaku i odgrzebuje zasypanych śniegiem.
Zabawa zeszła na inne tory. Nabożny kapelan zaczął pleść od rzeczy.
— Młodzieniaszków czczę. Mają imieniny 28 grudnia. Heroda nienawidzę.
Jak kury śpią, to nie można dostać świeżych jajek.
Śmiał się i zaczął śpiewać: „Święty Boże, święty, mocny...“
Przerwał wszakże od razu i zwracając się do Katza zapytał ostro:
— Wy nie wierzycie, że piętnastego sierpnia jest święto Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny?
Bawili się doskonale. Zjawiły się jeszcze inne butelki. Chwilami odzywał się Katz: — Powiedz, że nie wierzysz w Pana Boga, bo inaczej ci nie naleję...
Zdawało się, że wracają się czasy prześladowania pierwszych chrześcijan. Były prefekt śpiewał jakąś pieśń męczennika z rzymskiej areny i ryczał: — Wierzę w Pana Boga, nie wyprę się go. Wypchaj się swoim winem. Mogę sobie sam po wino posłać.
W końcu ułożyli go spać. Nim usnął, wzniósł prawicę swoją jak do przysięgi i wygłosił: — Wierzę w Boga Ojca i Syna i Ducha Świętego. Przynieście mi brewiarz.
Szwejk włożył mu do rąk jakąś książkę leżącą na nocnej szafce i w ten sposób kapelan usnął z „Dekameronem“ G. Boccaccia w ręce.