Przygody dobrego wojaka Szwejka/Tom I/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody dobrego wojaka Szwejka |
Podtytuł | podczas wojny światowej |
Tom | Tom I Szwejk na tyłach |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza „Książka i Wiedza“ |
Data wyd. | 1949 |
Druk | Zakłady Graficzne „Książka i Wiedza“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Osudy dobrého vojáka Švejka za světové války |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cała powieść |
Indeks stron |
Przygotowania do uśmiercania ludzi odbywały się zawsze w imieniu Boga, czy też w ogóle w imieniu jakiejś domniemanej wyższej istoty, którą ludzkość sobie wyimaginowała i stworzyła w swej wyobraźni. Starożytni Fenicjanie, zanim poderżnęli gardło jakiemuś jeńcowi, odprawiali tak samo uroczyste nabożeństwa, jak w kilka tysięcy lat później czyniły to nowe pokolenia ludzkości przed pójściem na wojnę, w której tępiły swoich wrogów ogniem i mieczem.
Ludożercy polinezyjscy przed pożarciem swoich jeńców lub ludzi niepotrzebnych, jak: misjonarzy, podróżników, ajentów handlowych różnych firm, czy też po prostu turystów, odprawiają przedtem swoim bożkom najrozmaitsze religijne obrzędy. Ponieważ nie dotarła jeszcze do nich kultura ornatów, przeto ozdabiają swoje biodra pękami pstrokatych piór leśnych ptaków.
Nim święta inkwizycja paliła swe ofiary, odprawiała najuroczystsze nabożeństwo, wielką mszę świętą ze śpiewami.
A przy wykonywaniu wyroków śmierci zawsze bywają duchowni, krępując swoją obecnością skazanego.
W Prusach pastor prowadził biedaka pod topór, w Austrii ksiądz katolicki na szubienicę, we Francji pod gilotynę, w Ameryce duchowny na krzesło elektryczne, w Hiszpanii na stołek, gdzie skazany był specjalnym narzędziem duszony, a w Rosji brodaty pop rewolucjonistę, itd. itd. Wszędzie też duchowni zmuszali skazańca do odbycia ostatniej pielgrzymki w towarzystwie ukrzyżowanego, jak gdyby chcieli powiedzieć: „Tobie to tylko urąbią głowę, ciebie tylko powieszą, uduszą, puszczą na ciebie piętnaście tysięcy woltów, ale co ten biedak musiał przeżywać...!“
Wielkie jatki wojny światowej nie obeszły się bez błogosławieństw duchownych. Kapelani wojskowi wszystkich armii modlili się i odprawiali msze święte o zwycięstwo dla tej armii, której chleb jedli. Przy egzekucjach zrewoltowanych żołnierzy też się zjawiał ksiądz. Przy egzekucjach legionistów czeskich także się widywało duchownego. Nic się też nie zmieniło od owych czasów, kiedy to wielki łupieżca Wojciech, później świętym przezwany, brał udział w tępieniu i mordowaniu Słowian nadbałtyckich, dzierżąc w jednym ręku miecz a w drugim krzyż.
Ludzie całej Europy szli jak bydlęta na rzeź, dokąd obok rzeźników-cesarzy, królów i innych potentatów i wodzów prowadzili ich księża wszystkich wyznań, błogosławiąc im i pozwalając fałszywie przysięgać, że na ziemi, w powietrzu, na morzu itd.
Dwukrotnie odprawiano msze polowe. Raz, kiedy część oddziałów odchodziła na front, a drugi raz, za frontem, przed krwawą rzezią, przed zabijaniem. Pamiętam, jak pewnego razu, podczas mszy polowej samolot nieprzyjacielski zrzucił bombę w sam ołtarz polowy, a z kapelana pozostało tylko parę krwawych strzępów. Potem pisało się o nim jako o męczenniku, wówczas, kiedy nasze samoloty przyczyniły się do podobnej sławy kapelanów po drugiej stronie frontu.
Mieliśmy z tej racji niebywałą uciechę, a na prowizorycznym krzyżu, postawionym na miejscu, gdzie pochowano szczątki kapelana, pojawił się w nocy taki nagrobkowy napis:
To, co nas spotkać może, spadło już na ciebie.
Przyrzekłeś nam, brachu miły, śliczny pobyt w niebie,
Niebo samo spadło dziś na twą głowę biedną,
Zostawiając nam po tobie małą plamkę jedną.
∗ ∗
∗ |
Szwejk ugotował sławny grog, przewyższający swą jakością grogi starych marynarzy. Taki grog mogli byli pijać piraci osiemnastego stulecia i byliby zadowoleni.
Kapelan Otto Katz był zachwycony i zapytał:
— Kto was nauczył przyrządzać taki wspaniały napój?
— Kiedy przed laty wędrowałem po świecie — odpowiedział Szwejk — spotkałem w Bremie pewnego rozpustnego marynarza, który mówił, że grog musi być taki mocny, aby ten, co by po jego wypiciu wpadł do morza, mógł przepłynąć cały kanał La Manche. Po słabym grogu utopi się jak szczenię.
— Po takim grogu, Szwejku, będzie się nam dobrze odprawiało mszę polową — zauważył kapelan — myślę, że najpierw będę musiał wygłosić kilka słów pożegnania. Msza polowa to nie jest taka zabawa jak odprawianie mszy świętej w garnizonie albo wygłaszanie kazania do tych tam łobuzów. W tym wypadku musi człowiek mieć wszystkie klepki w porządku. Ołtarz polowy mamy. Wydanie kieszonkowe, do składania.
— Jezus, Maria, Szwejku — chwycił się za głowę — ale też jesteśmy idioci! Wiecie, gdzie schowałem ołtarz polowy? Do otomany, którą sprzedaliśmy.
— Tak, to jest nieszczęście, panie feldkuracie — rzekł Szwejk — ja wprawdzie znam tego tandeciarza, przedwczoraj właśnie spotkałem jego żonę. On siedzi w ciupie z powodu jakiejś ukradzionej szafy, a nasza otomana jest u pewnego nauczyciela w Wrszowicach. To będzie heca z tym „ontarzem“ polowym. Najlepiej będzie, jak się napijemy grogu i pójdziemy na poszukiwanie — ponieważ myślę, że jednak bez „ontarza“ polowego nie będzie można odprawić mszy świętej.
— Brakuje nam rzeczywiście jeszcze tylko polowego ołtarza — rzekł melancholijnie kapelan. — Cieśle już zrobili podium. Monstrancję pożyczą nam z Brzewnowa, kielich powinienem mieć swój, ale gdzież on jest...?
Zamyślił się:
Powiedzmy sobie, że go zgubiłem. Więc dostaniemy puchar sportowy od nadporucznika Witingera z siedemdziesiątego piątego pułku. Kiedyś przed laty, zdobył go w biegach, jako nagrodę „Sport Faworit”. Był to doskonały biegacz. Jak się sam zawsze chwalił, robił czterdzieści kilometrów Wiedeń — Mödling w godzinę i czterdzieści osiem minut. Już wczoraj omówiłem z nim tę sprawę. Jestem bydlę, że wszystko odkładam zawsze na ostatnią chwilę. Dlaczego ja, bałwan, nie zajrzałem do otomany?
Pod wpływem grogu, sporządzonego podług przepisu rozwiązłego marynarza, zaczął sobie głupio wymyślać i oświadczał w najrozmaitszych sentencjach, gdzie właściwie powinien się znajdować.
— Może byśmy wreszcie poszli na poszukiwanie „ontarza” polowego — zapraszał Szwejk — już jest ranek.
— Muszę się jeszcze ubrać w mundur i napić trochę grogu.
Nareszcie wyszli. Po drodze do żony handlarza starymi meblami kapelan opowiadał Szwejkowi, że wczoraj z „błogosławieństwem bożym” wygrał dużo pieniędzy i jeśli dobrze pójdzie, to wykupi fortepian z lombardu.
Było to tak, jak gdy poganie ślubują jakąś ofiarę. Od zaspanej żony handlarza starymi meblami dowiedzieli się adresu nauczyciela w Wrszowicach, nowego właściciela otomany. Kapelan okazał niezwykłą szczodrość. Uszczypnął żonę handlarza w policzki i połechtał pod brodą.
Do Wrszowic poszli piechotą, ponieważ kapelan oświadczył, że musi się przejść na świeżym powietrzu, żeby sobie zmienić bieg myśli. W mieszkaniu nauczyciela, starego, pobożnego pana, czekała ich niemiła niespodzianka. Znalazłszy ołtarz polowy w otomanie, stary pan uważał to za zrządzenie boże i podarował go do zakrystii miejscowego kościoła, zastrzegając sobie umieszczenie napisu: Ofiarowany ku czci i chwale bożej przez pana Kolarzyka, nauczyciela w stanie spoczynku. Roku pańskiego 1914. Starszy pan był bardzo zakłopotany, gdyż zastali go w bieliźnie.
Z rozmowy z nim widać było, że do znalezionego ołtarza przywiązywał znaczenie cudu i znaku bożego. Gdy kupował otomanę, to jakiś głos wewnętrzny mówił mu: „Zobacz, co jest wewnątrz w otomanie“. Widział też we śnie anioła, który mu wprost rozkazał: „Otwórz otomanę!“ — Usłuchał. A kiedy tam ujrzał miniaturowy, składany, trójdzielny ołtarz ze skrytką na tabernakulum, ukląkł przed otomaną i modlił się długo i gorąco, chwaląc Boga i uważając to za znak z nieba, aby przyozdobić tym kościół we Wrszowicach.
— To nas nie interesuje — rzekł kapelan — taką rzecz, która do pana nie należała, powinien pan był oddać w policji, a nie do jakiejś przeklętej zakrystii.
— Z powodu tego cudu — dodał Szwejk zwracając się do nauczyciela — może się jeszcze w coś wplątać. Kupił kanapę, a nie żaden „ontarz“, który jest własnością władz wojskowych. Taki znak boży może go drogo kosztować. Nie powinien był się przejmować aniołami. Pewien człowiek w Zhorzy też wyorał jakiś kielich w polu, który pochodził ze świętokradztwa i był tam schowany na lepsze czasy, kiedy sprawa pójdzie w zapomnienie. Uważał to także za cud i zamiast go sprzedać na złom, poszedł z tym kielichem do proboszcza, że chce go ofiarować do kościoła. A proboszcz myślał, że on jest tym złodziejem i ma wyrzuty sumienia, posłał więc po wójta, a wójt po policję i znalazca został niewinnie skazany za świętokradztwo, tylko dlatego że ciągle coś gadał o cudzie. Najlepiej zrobi, jak pójdzie z nami do tutejszego proboszcza, żeby nam zwrócił majątek państwowy. „Ontarz“ polowy to nie jest ani kotka, ani onuca, którą może podarować komu chce.
Stary pan trząsł się cały i ubierając się szczękał zębami: — Ja naprawdę nic złego i podłego nie myślałem i nic nie ukrywałem. Sądziłem, że tym zrządzeniem bożym mogę się przyczynić do przyozdobienia naszej ubogiej świątyni pańskiej w Wrszowicach.
— Rozumie się na rachunek władz wojskowych — rzekł twardo i szorstko Szwejk. — Bóg zapłać za takie zrządzenie boże. Niejaki Pivonka z Chocieborza uważał też razu pewnego za zrządzenie boże, kiedy mu się do rąk przyplątał postronek z cudzą krową.
Starszy pan zgłupiał zupełnie od tego całego gadania i przestał się w ogóle bronić, starając się jak najprędzej ubrać i załatwić sprawę.
Wrszowicki proboszcz jeszcze spał, obudzony hałasem, począł zrzędzić, bo rozespany myślał, że ma iść kogoś przygotować na śmierć.
— Teżby już sobie dali spokój z tym ostatnim namaszczeniem — mamrotał ubierając się niechętnie. Zachciewa im się umierać, kiedy się człowiekowi najlepiej śpi, i żeby się później z nimi targować o pieniądze. Spotkali się więc w przedpokoju: jeden zastępca Pana Boga śród wrszowickich cywilów, drugi zastępca boży przy władzach wojskowych.
Rzeczywiście był to spór między cywilem a żołnierzem. Jeśli bowiem proboszcz twierdził, że polowy ołtarz w żadnym razie nie powinien był się znajdować w otomanie, to znowu kapelan utrzymywał, że tym bardziej nie powinien być w zakrystii kościelnej, dokąd chodzą sami cywile. Szwejk robił przy tym różne uwagi o wzbogacaniu ubogich kościołów na rachunek władz wojskowych. Ze specjalnym przekąsem wymawiał słowo „ubogi“.
W końcu poszli do zakrystii i proboszcz wydał ołtarz polowy za następującym pokwitowaniem:
Ów sławny ołtarz polowy był z żydowskiej firmy „Maurycy Mahler w Wiedniu“, która wyrabiała rozmaite przedmioty kultu, przybory do mszy i dewocjonalia, jak różańce, obrazki świętych itp.
Ołtarz składał się z trzech części i był bogato złocony sztucznym złotem. Bez bujnej fantazji nie można było odgadnąć, co przedstawiają obrazy namalowane na trzech częściach ołtarza. Pewne jest tylko, że był to ołtarz, którego mogliby używać poganie z dorzecza Zambezi równie dobrze, jak i szamani Buriatów i Mongołów.
Namalowany krzyczącymi barwami wyglądał z daleka jak kolorowe tablice przeznaczone do badania na daltonizm kandydatów do służby kolejowej. Wyróżniała się tam jedna figura. Był to jakiś nagi człowiek z aureolą nad głową i ciałem koloru zielonkawego, jak gęsi kuper, kiedy jest w rozkładzie i zalatuje.
Temu świętemu nikt krzywdy nie czynił. Przeciwnie, po obu stronach był otoczony jakimiś skrzydlatymi stworami, które miały przedstawiać aniołów. Widz miał wrażenie, że ten święty mąż ryczy ze zgrozy nad społeczeństwem, które go otacza. Anioły wyglądały na straszydła z bajek, coś tak, jak uskrzydlone koty czy też bestie apokaliptyczne.
Przeciwstawieniem tego obrazu był obraz mający przedstawiać Trójcę Świętą. Jeśli chodzi o gołębicę, to malarz nie mógł sprawy zanadto pokpić. Namalował jakiegoś ptaka, który mógł być równie dobrze gołębicą, jak też kwoką z rasy białych wyandottów.
Za to Bóg Ojciec wyglądał jak zbój z Dzikiego Zachodu, taki, jakich się widuje w filmach cowboyskich.
Syn boży był przeciwstawieniem tamtego: młody, wesoły mężczyzna z pięknym brzuszkiem, przysłoniętym czymś w rodzaju majteczek kąpielowych. Całość robiła wrażenie sportowca. Krzyż trzymał z taką gracją, jakby to była rakieta tenisowa. Z daleka wszystko to zlewało się w jedną całość i miało się wrażenie, że obraz przedstawia pociąg wjeżdżający na stację.
Co miał przedstawiać trzeci obraz, nie można było w ogóle dociec. Żołnierze kłócili się zawsze na ten temat i usiłowali rozwiązać ten rebus. Ktoś nawet twierdził, że jest to krajobraz znad Sazawy. Był wszakże pod tym napis: „Heilige Maria, Mutter Gottes, erbarme Dich unser“.
Szwejk ulokował szczęśliwie ołtarz polowy w dorożce, sam usiadł na koźle obok dorożkarza, a kapelan rozsiadł się wygodnie i wyciągnął nogi na ołtarzu.
Szwejk rozmawiał z dorożkarzem o wojnie. Dorożkarz był rebeliantem. Robił różne uwagi o zwycięstwach broni austriackich w rodzaju: „Ale też namachali tych Serbów“ i tym podobne. Kiedy przejeżdżali przez rogatki, zapytał ich mytnik co wiozą. Szwejk odpowiedział:
— Trójcę Świętą i Przenajświętszą Panienkę z feldkuratem.
Tymczasem na placu ćwiczeń czekały niecierpliwie kompanie marszowe. Czekały długo. Pojechali bowiem jeszcze po puchar sportowy do nadporucznika Witingera, potem po monstrancję, cyborium i inne potrzebne do mszy świętej rzeczy, nie wyłączając butelki mszalnego wina aż do klasztoru brzewnowskiego. Z tego widać, że to nie jest wcale takie proste odprawić mszę polową.
— My to odwalamy byle jak — mówił Szwejk do dorożkarza.
I miał rację. Gdy bowiem zajechali już na plac ćwiczeń i byli u podium z balustradą i stołem, na którym miał być ustawiony ołtarz polowy, okazało się, że kapelan zapomniał o ministrancie.
Ministrował mu zwykle pewien żołnierz z piechoty, który wolał jednak iść do łączności i odjechał na front.
— Nie szkodzi, panie feldkurat — mówił Szwejk — ja to także mogę odstawić.
— A potrafisz ministrować?
— Nigdy tego nie robiłem — odpowiedział Szwejk — ale popróbować można wszystkiego. Teraz jest wojna, a na wojnie ludzie robią takie rzeczy, o których im się nawet nie śniło. To, jakieś tam et cum spiritu tuo na pańskie dominus vobiscum — także jakoś sklecę. Zresztą uważam, że to nic trudnego chodzić koło pana feldkurata, jak kot koło gorącej kaszy, myć panu ręce i nalewać wino z ampułek...
— Dobrze — powiedział kapelan — ale wody mi nie nalewajcie. Najlepiej od razu nalejcie do tej drugiej ampułki także wina. Zresztą zawsze wam powiem, Szwejku, czy macie iść na prawo czy na lewo. Jeśli po cichutku zagwiżdżę raz, to znaczy na prawo, dwa razy na lewo. Z mszałem także nie musicie zanadto się obnosić. Poza tym jest to gra. Czy nie macie tremy?
— Ja się niczego nie boję, panie kapelanie, nawet ministrować.
Kapelan miał rację mówiąc, że jest to gra. Wszystko bowiem poszło niezwykle gładko. Przemówienie kapelana było bardzo krótkie.
— Żołnierze! Zebraliśmy się tutaj, aby przed odejściem na pole walki zwrócić swe serca do Boga i prosić go o zwycięstwo i zachowanie nas przy zdrowiu. Nie będę was dłużej zatrzymywał i życzę wam wszystkiego najlepszego.
— Spocznij — zakomenderował stary pułkownik na lewym skrzydle.
Polową mszę św. nazywamy dlatego polową, że podlega ona temu samemu ustawodawstwu co i taktyka wojskowa na wojnie. Za czasów długich manewrów wojny trzydziestoletniej msze polowe były niezwykle długie. Przy współczesnej taktyce, kiedy ruchy wojsk są szybkie i zdecydowane, msza polowa musi być także szybka i żwawa.
Ta msza trwała zaledwie dziesięć minut i ci żołnierze, którzy stali bliżej, byli niezmiernie zdziwieni, że kapelan sobie w czasie mszy pogwizduje.
Szwejk szybko opanował sygnalizację, chodził na prawą, to na lewą stronę ołtarza i nic innego nie mówił jak: et cum spiritu tuo. Wyglądało to na indiański taniec wokół kamienia ofiarnego, ale robiło dobre wrażenie, rozpraszając nudę zakurzonego placu ćwiczeń z aleją drzew śliwkowych z tyłu i latrynami, których zapach zastępował mistyczną woń kadzideł w świątyniach gotyckich.
Wszyscy bawili się nadzwyczajnie. Oficerowie zgromadzeni wokół pułkownika opowiadali sobie anegdoty i wszystko szło w zupełnym porządku. Tu i ówdzie między żołnierzami słychać było: — Daj pociągnąć. I jak dym ofiarny wznosiły się nad kompanią niebieskie obłoczki dymu tytoniowego. Paliły wszystkie szarże, gdy zauważyły, że pan pułkownik sobie zapalił.
Nareszcie usłyszano: — Zum Gebet — na placu ćwiczeń uniósł się tuman kurzu i szary czworobok mundurów zgiął swe kolana przed sportowym pucharem nadporucznika Witingera, który go zdobył jako nagrodę „Sport Faworit“ w biegu Wiedeń — Mödling.
Puchar był pełen. Manipulacjom kapelana towarzyszyło uznanie wyrażające się słowami: — Ten to wtrąbił od razu! — podawanymi z ust do ust. Wyczyn ten powtórzył się jeszcze dwukrotnie. Potem raz jeszcze zawołał: — Modlitwa! — Orkiestra zagrała dla animuszu Gott erhalte — i po uszeregowaniu się nastąpił odmarsz.
— Zbierzcie te manatki, Szwejku — mówił kapelan, wskazując na ołtarz polowy, żebyśmy mogli wszystko porozwozić, co do kogo należy.
Pojechali więc ze swoim dorożkarzem i pozwracali wszystko uczciwie, oprócz butelki wina mszalnego.
A gdy wrócili do domu i odesłali nieszczęśliwego dorożkarza do dowództwa w sprawie wynagrodzenia za te wszystkie długie jazdy, Szwejk zwrócił się do kapelana tymi słowy:
— Posłusznie melduję, panie feldkurat, czy ministrant musi być tego samego wyznania co i ten, któremu służy do mszy?
— Zapewne — odpowiedział kapelan — inaczej msza nie byłaby ważnie odprawiona.
— W takim razie panie feldkurat stała się wielka pomyłka — powiedział Szwejk — bo ja jestem bezwyznaniowy. Mam już takiego pecha.
Kapelan popatrzył na Szwejka i zamilkł na chwilę, potem poklepał go po ramieniu i powiedział: — Możecie sobie wypić resztę wina mszalnego, które zostało w butelce, i pomyślcie sobie, Szwejku, żeście na nowo wstąpili na łono kościoła.