Przygody na okręcie „Chancellor“/XLII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody na okręcie „Chancellor“ |
Podtytuł | Notatki podróżnego J. R. Kazallon |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Ilustrator | Édouard Riou |
Tytuł orygin. | Le Chancellor: Journal du passager J.-R. Kazallon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od 9-go do 10-go stycznia. Dziś znowu cisza zaległa na morzu, słońce pali i ani jednej nawet zmarszczki nie widać na jego falach. Jeżeli nie znajdujemy się na jakim prądzie, unoszącym nas bezwiednie, to tratwa staje się zupełnie nieruchomą.
Upał szalony. Pragnienie nie do zniesienia. Brak wody daje nam się więcej uczuć, aniżeli za pierwszym razem.
Przeczuwam, że sprawione przezeń cierpienia będą daleko większe od cierpień głodowych.
Wielu z nas ma usta, język i gardło zupełnie spieczone, błona śluzowa pęka prawie z suchości pod wpływem rozpalonego powierza, którem oddychamy. Na usilne prośby moje, kapitan podwoił dziś porcye wydawanej nam wody. Tak więc cztery razy na dzień chłodzimy się odrobiną wody, która pomimo przykrycia płótnem zupełnie ocieplała. Wogóle dzień dzisiejszy zaliczyć możemy do najgorszych. Majtkowie pod wpływem głodu blizcy są rozpaczy.
Wiatr nie zerwał się pomimo wejścia księżyca, prawie w pełni będącego. Noce jak zwykle między zwrotnikami są chłodne, wskutek czego doznajemy znacznej ulgi, za to w ciągu dnia temperatura jest nie do zniesienia. Ciągły wzrost ciepła przekonywa nas, że tratwa została gdzieś bardzo daleko na południe rzuconą. Ziemi nikt z nas nawet nie wygląda, zapomnieliśmy prawie, że ona istnieje. Zdaje nam się, że kula ziemska zmieniła się w płynny glob. Wszędzie i zawsze ocean nieskończony! Dziesiątego taż sama temperatura. Żywy ogień leci na nas z nieba! Oddychamy powietrzem, jak gdyby z pieca wychodzącem. Pragnienie zwyciężyło głód i z wściekłością prawie oczekujemy chwili, w której Robert Kurtis ma nam wydzielić po kilka kropel wody. Raz się napić do woli, chociażby umrzeć natychmiast! W tej chwili, to jest w południe, jeden z majtków dostał okropnych boleści, wrzeszczy przeraźliwie. Był to niegodziwy Owen, który leżąc na przodzie tratwy tarza się w strasznych konwulsyach. Zawlokłem się do niego. Jakkolwiek źle postępował, uczucie ludzkości nakazuje go ratować, a przynajmniej ulżyć w cierpieniach. Nagle majtek Flaypol, stojąc obok masztu z ręką na wschód zwróconą zawołał: okręt! Zerwaliśmy się wszyscy na równe nogi. Cisza, nikt słowa nie śmiał wymówić. Nawet Owen, zaprzestawszy jęków, wstał razem z innymi.
Rzeczywiście, w stronie wskazanej przez Flaypola widać biały punkcik, ale czy ten punkt zmienia położenie? czyżby to był żagiel? co myślą o tem marynarze, których wzrok nigdy nie myli? Spojrzałem na Roberta Kurtis, który z założonemi na piersiach rękami spoglądał na zagadkowy punkt. Zdaje się, że całe życie zbiegło mu się w oczach, zmrużył powieki, zmarszczył czoło i zasłonił się ręką od blasku słońca, które go raziło. Jeżeli ten punkcik biały jest żaglem, Kurtis z pewnością się nie pomyli. Ale on spuścił głowę i ramiona mu opadły. Spojrzałem. Biały punkcik zniknął już. Nie był to okręt, raczej jakiś odbłysk słońca, wierzchołek bałwana zwodniczego, jeżeli zaś był to okręt, w takim razie zniknął już z horyzontu. Po złudnej nadziei jeszcze większa ogarnęła nas rozpacz. Każdy wrócił na swoje miejsce, tylko Robert Kurtis nie poruszył się wcale. Krzyki Owena rozlegają się znowu. Ciało jego rzuca się w okropnych boleściach tak, że strach bierze patrzeć na niego. Gardło ściśnięte od spazmatycznego kurczu, język suchy, brzuch wzdęty, puls przytłumiony i nieregularny. Niema najmniejszej wątpliwości, że Owen otruł się koperwasem. Brak nam lekarstw, mogących zneutralizować truciznę, koniecznie jednak należy wzbudzić wymioty, ażeby wyrzucił z żołądka szkodliwą materyę, a najłatwiej uskutecznia się to za pomocą letniej wody. Poprosiłem o nią kapitana, czego naturalnie mi nie odmówił. Ponieważ pierwsza beczułka jest już zupełnie wypróżniona, zbliżyłem się do drugiej nietkniętej dotąd. Owen jednak zobaczywszy, że zbliżam się do beczki, ukląkł, wołając strasznym głosem: nie! nie! nie! Dlaczego nie? Wróciłem do niego, tłómacząc mu, co chcę zrobić. Jeszcze energiczniej odpowiedział mi, że nie chce pić tej wody. Łechcąc go więc po języczku wywołałem wymioty i wkrótce wyrzucił z siebie niebieskawy płyn. Przekonałem się, iż miałem słuszność, przypuszczając, że Owen otruł się koperwasem miedzianym. W tej chwili nic go już ocalić nie może.
Ale skąd dostał trucizny? Badaliśmy go wraz z kapitanem.
Któż opisze przerażenie, gdyśmy usłyszeli jego zeznanie!
Dręczony pragnieniem, skradł parę kwaterek wody z nietkniętej dotąd beczułki!
Woda ta była zatruta.