Przygody na okręcie „Chancellor“/XXXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody na okręcie „Chancellor“
Podtytuł Notatki podróżnego J. R. Kazallon
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Ilustrator Édouard Riou
Tytuł orygin. Le Chancellor: Journal du passager J.-R. Kazallon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXII.

Od 8 do 17 grudnia. Wieczorem każdy z nas przykrył się żaglem. Zmęczony tyloma godzinami, spędzonemi na maszcie, spałem twardo przez kilka godzin. Tratwa stosunkowo lekko wyładowana unosi się z łatwością na fali. Morze spokojne nie zalewa nas bałwanami, na nieszczęście jednak fala się zmniejszyła, wiatr ustaje i zrana byłem zmuszony zanotować w swoim dzienniku: cisza na morzu. Kiedy dzień nastał, nie miałem nic nowego do zaznaczenia. Panowie Letourneur doskonale spali całą noc. Panna Herbey od dawna pierwszy raz spokojnie spoczywała; twarz jej, straciwszy wyraz zmęczenia, zyskała wiele na właściwym sobie uroku. Jesteśmy poniżej jedenastego równoleżnika. Słońce błyszczy w całym blasku na niebie, ale za to dokucza nam upał okropny. Powietrze jest zmieszane z parą, unoszącą się nad morzem. Żagle zwieszone, niekiedy tylko nadymają się i pod wpływem słabego wiatru. Kurtis i bosman po pewnych znakach dostrzegalnych tylko dla marynarzy, poznali, że prąd unosi nas ze trzy mile na godzinę ku wschodowi. Byłaby to nadzwyczaj szczęśliwa okoliczność, mogąca wpłynąć na skrócenie naszej żeglugi. Oby więc kapitan i bosman nie mylili się, tembardziej, że przy tak silnym upale małe porcye wody zaledwie są w stanie zaspokoić nasze pragnienie. Pomimo to od czasu porzucenia »Chancellora«, a właściwie mówiąc bocianich gniazd na jego masztach, położenie nasze rzeczywiście się poprawiło. »Chancellor« w każdej chwili mógł zatonąć do reszty, tutaj zaś nie mamy potrzeby tego się lękać. To też i zdrowie nasze znacznie się poprawiło. W dzień przechadzamy się, rozmawiamy, spieramy się nawet, patrząc na morze. W nocy śpimy, przykryci żaglami. Wszystko nas obecnie zajmuje, szczególniej zaś łowienie ryb na wędkę.
— Panie Kazallon — rzekł do mnie Andrzej po kilkodniowym pobycie na nowym statku — zdaje mi się, że znów wróciliśmy do tych dni pełnych spokoju, spędzanych na skale Ham-Rock.
— Masz racyę, mój Andrzeju.
— Jednak dodałbym, że tratwa ma znakomitą przewagę nad skałą, mianowicie, że posuwa się ciągle.
— Dopóki wiatr sprzyja, mój Andrzeju, przewaga jest rzeczywiście po stronie tratwy, ale niechże się zmieni!
— Eh, panie Kazallon, miejmy nadzieję, nie upadajmy na duchu.
Otóż wszyscy łudzimy się nadzieją i zdaje się, żeśmy już przebyli wszelkie próby. Przyjazne okoliczności choć chwilowe wracają nam spokój i ufność w lepszą przyszłość.
Nie wiem, co się dzieje w duszy Kurtisa, nawet nie wiem, czy podziela nasz spokój. Najczęściej trzyma się na uboczu. Ten człowiek czuje cały ogrom ciążącej na nim odpowiedzialności. Jako dowódca powinien ocalić życie nie tylko sobie, ale i każdemu z nas. Znając go, wiem, że w ten sposób pojmuje swoje obowiązki.
Majtkowie po całych prawie dniach śpią na przodzie tratwy. Wskutek rozkazu kapitana, na tyle statku, pozostawionym dla pasażerów, rozpięto namiot, chroniący nas od słońca. Stan zdrowia zadowalający, tylko porucznik Walter nie może odzyskać sił straconych. Starania nasze nic nie pomagają i biedak słabnie z każdymi dniem.
Nigdy nie mogłem lepiej ocenić Andrzeja Letourneur. Ten miły chłopiec jest duszą naszego towarzystwa; posiada dowcip oryginalny, nowe poglądy na świat i niespodziane zwroty, ożywiające rozmowę, która nie tylko nas bawi, ale i uczy. Chorowita jego twarz ożywia się, jak tylko zaczyna mówić. Ojciec połyka jego słowa, często bierze go za rękę i trzyma po całych godzinach.
Parana Herbey niekiedy przyjmuje udział w rozmowie, zachowując jednak pewną powściągliwość. Każdy z nas stara się, ażeby zapomniała o stracie swych opiekunów. W panu Letourneur znalazła przyjaciela, na którego może liczyć, jak na ojca i ośmielona wiekiem mówi do niego z całą szczerością. Opowiedziała mu szczegóły ze swego życia, szczegóły pełne odwagi i poświęcenia.
Od dwóch lat była w domu państwa Kear, teraz zaś pozostała bez środków do życia, bez majątku, pełna wiary jednak i odwagi wobec przyszłości.
Panna Herbey wskutek dzielnego charakteru nakazuje dla siebie szacunek tak, że pomimo całego nieokrzesania ludzi z załogi, spojrzeniem nawet nikt nie śmie jej obrazić.
Dnie 12, 13 i 14 grudnia nie sprowadziły żadnej zmiany w naszem położeniu. Wiatr, w nierównych odstępach popycha nas ku lądowi. W żegludze nic się nie przytrafiło nowego. Na tratwie załoga nie ma nic do roboty. Sterem nawet nie potrzeba kierować. Statek płynie z wiatrem, nie zbaczając na bok. Kilku majtków dyżurnych na przodzie okrętu z największą uwagą daje baczenie na pogodę i na morze.
Już siedem dni upłynęło ad porzucenia »Chancellora«. Przyzwyczailiśmy się do ilości wydawanego nam pożywienia. Siły nasze niewyczerpane przez ruch lub pracę nie zużywają się, a więc nie mamy potrzeby odżywiać się obficiej.
Najwięcej dokucza nam brak wody, przy panujących obecnie upałach, ilość jej rzeczywiście jest zbyt małą.
Dnia 15-go gromada ryb w rodzaju leszczów morskich zaroiła się około tratwy. Tak są żarłoczne, że łowimy ich masę, chociaż nasze wędki składają się po prostu z postronka z zakrzywianym na końcu gwoździem, na który zamiast przynęty wkładamy kawałeczek suszonego mięsa. Był to prawdziwie cudowny połów i na pokładzie wyprawiono ucztę. Ryby smażono na ruszcie i gotowano w morskiej wodzie przy ogniu rozpalonym na przodzie tratwy. Co za uczta dla nas odwykłych od świeżego pokarmu! Przez dwa dni schwytano 200 funtów tych leszczów. Niechby teraz deszcz spadł, a wszystko będzie jak najlepiej.
Na nieszczęście niedługo cieszyliśmy się temi rybami, 17-go kilka rekinów, długości od 4–5 metrów ukazało się na powierzchni morza.
Płetwy i wierzch ciała mają czarny, plamy i poprzeczne pręgi białe. Obecność tych szkaradnych stworzeń zawsze niepokoi żeglarzy. Tratwa jest tak mało wzniesioną ponad poziom morza, że znajdujemy się prawie na równej linii z rekinami, które często uderzają gwałtownie ogonami o boki statku.
Majtkowie odpędzili nareszcie te potwory, uderzając wiosłami, dziwiłbym się jednak, czemu nie miałyby nas ścigać, jako przeznaczoną dla siebie ofiarę. Nie lubię tych złowróżbnych towarzyszy...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.