Rada sprawiedliwych/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rada sprawiedliwych |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój” |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia „Stołeczna” G. Kryzel |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Janina Zawisza-Krasucka |
Tytuł orygin. | The Council of Justice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Jakim sposobem Dama z Gratzu wypłynęła znowu na widownię życia politycznego pozostanie zarówno dla mnie, jak i dla czytelników moich niezbadaną tajemnicą. Dzięki niezwykłemu urokowi, jaki posiadała ta kobieta i dzięki niespożytej energji już zaledwie w kilka dni po owej
straszliwej tragedji w własnem jej mieszkaniu, poczęła się zajmować na nowo sprawami partyjnemi. Po śmierci Starka, Dama z Gratzu stanęła na czele partji Stu Czerwonych, a z każdego niemal zakątka Europy poczęły wpływać na jej ręce wielkie sumy, które miały dopomóc do rozwoju i potęgi partji.
Ze wszystkich państw europejskich jedynie Anglja wolna była od śmiałych wystąpień anarchistycznych i stanowiła jakby świątynię, w której anarchizm nie czynił żadnych spustoszeń. Dopiero po zabójstwie Starka, Dama z Gratzu, będąc już leaderką partji Stu Czerwonych, ogłosiła walkę na śmierć i życie z rządem angielskim, która to walka przyjęta została przez członków partji z niezwykłym entuzjazmem.
Rozpoczęła się wojna dwóch wielkich żywiołów, z których jeden walczył otwarcie, drugi zaś wspomagany był tajemniczą jakąś siłą. Zdawało się, że dwa złe duchy postanowiły się wzajemnie zwyciężyć. Wobec takiego stanu rzeczy, nawet policja angielska okazała się zupełnie bezsilna. Walkę przeciwko partji Stu Czerwonych podjęła tajna organizacja Czterech Sprawiedliwych, która przemianowała się obecnie na Radę Sprawiedliwych.
Czterej Sprawiedliwi zdobywali się już teraz na taką odwagę, że parokrotnie przed rozpoczęciem wałki przysyłali delegatów swych do Scotland Yardu, a sprawy te omawiane potem były w izbie gmin. Przez cały czas jednak tajemniczy ci ludzie walczyli bez niczyjej pomocy.
Któż nie pamięta owych strasznych, przejmujących dreszczem odezw, znaczonych magicznym trójkątem partji Stu Czerwonych, które ukazały się pewnego ranka na murach Londynu? Odezwy te zapowiadały zupełne zdemolowanie miasta.
„Jutro rano“, brzmiała odezwa, „dzięki kilku naszym samolotom, które krążyć będą nad miastem Londyn stanie się stosem popiołów“.
„Przeliczyła się“, odezwał się Manfred do trzech mężczyzn, którzy wraz z nim mieszkali chwilowo w Levishamie. Apartament, w którym się znajdowali, umeblowany był z komfortem, a dom był własnością Manfreda, który w ciągu ostatnich kilku lat nabył również parę kamienic w Paryżu, Berlinie, Petrogradzie, Madrycie i Wiedniu. Czterej przyjaciele, po uwadze Manfreda siedzieli znowu w milczeniu. Pierwszy przerwał milczenie Courlander.
„Najbardziej mnie niepokoją te samoloty. Co zamierzacie uczynić?“ — zapytał.
Rozmowa toczyła się na kilka godzin przed rozlepieniem odezw, które dostarczył Manfredowi wprost z pod prasy jeden z tajemniczych jego agentów.
Manfred uśmiechnął się.
„Samoloty nie wzbudzają we mnie żadnego lęku“, rzekł, „potrafimy sobie z nimi poradzić dziś jeszcze, a raczej Leon to uskuteczni“.
„Będzie to coś w rodzaju przedstawienia teatralnego“, rzekł Leon.
Książka, którą czytał przed chwilą, spoczywała teraz na jego kolanach; binokle trzymał w palcach. Mówił napół poważnie, napół żartem. Szczupła jego, ascetyczna twarz zdawała się być teraz bledszą jeszcze, niż wówczas, gdy wespół z Manfredem. Poiccartem i Thery’m obmyślali zamach na ministra. W oczach Leona tlił się jeszcze ten dawny płomień — ten błysk umiejętności rozpoznawczej, która w każdym, spotkanym po raz pierwszy człowieku, potrafiła odnaleźć słabostki jego i namiętności, które mogły odegrać w przyszłości mniejszą lub większą rolę.
„Samoloty to głupstwo4“, ciągnął dalej Manfred. „Oczywiście mieszkańcy Londynu przerażą się wielce, gdy ujrzą je nad swemi głowami, a gdy przypadkiem któraś z bomb wybuchnie na ulicy, nastąpi w mieście formalny popłoch. Słyszałem nawet, że państwa europejskie śpieszą z posiłkami dla Anglji4“.
„Czy pieniężnemi?“
„Nie. Bomby Pausique’a“, odparł Manfred. „Dawno wygasła metoda bombardowania. Nigdy bomby nie były wyrabiane w Anglji. A co do samolotów, to ujrzycie wkrótce nasz cudowny sposób“.
Odźwierny w katedrze św. Pawła był pewien, że dnia tego do galerji nikt się nie zgłosi, bowiem komisarz policji polecił rozlepić na murach odezwy, aby obywatele londyńscy starali się nie opuszczać swych domostw, dopóki niebezpieczeństwo nie minie.
To też odźwierny zaciekawionem spojrzeniem obrzucił ciemną, drewnianą skrzyneczkę, którą Manfred trzymał pod pachą. Po chwili Gonsalez pokazał mu pozwolenie na poczynienie zdjęć z wnętrza galerji. Lody były przełamane. Odźwierny był człowiekiem nerwowym, a najbardziej tego dnia lękał się o żonę swą i dzieci, które mieszkały w Balham.
„Czy panowie będą tam długo?“ — zapytał niespokojne.
„Około dwóch godzin“ — odparł Manfred.
Odźwierny skrzywił się niechętnie.
„Nie potrzebujecie jednak oprowadzać nas, znajdziemy drogę sami“, dodał Manfred po chwili.
Grzecznem skinieniem pożegnali odźwiernego, pozostawiając go u wejścia. Szli lekkim krokiem, zadowoleni, że w przedsięwzięciu nikt im nie przeszkadza. Z galerji katedry św. Pawła, podczas dnia pogodnego rozciągał się piękny widok na cały niemal Londyn. Pogoda dopisywała i teraz miasto zdawało się przybierać nową jakąś szatę w złocistych promieniach wiosennego słońca. Ulice były puste, a tylko tu i ówdzie wałęsali się małemi gromadkami żołnierze.
„Synowie Marksa“ — rzekł Poiccart; „angielskie wojsko da sobie z nimi radę, nieprawdaż?“
Manfred skinął potakująco głową, a Courlander rzekł drżącym głosem:
„Dlaczego nie zajęli stanowiska tutaj naprzykład?“
„Trzysta stóp nie robi różnicy“, tłumaczył Gonsalez. „Przypuszczam, że posiadają wszelkie możliwe aparaty, aby pozycje swe umocnić“.
Wskazał na południe.
Wysoko, na tle błękitnego nieboskłonu ukazały się dwa maleńkie punkciki. Manfred obserwował je przez lunetę.
„Cylindry oczywiście w kształcie cylindrów Zeppelina,“ mruknął „ze zwykłym prostym motorem i propellerami; lecą z wiatrem“.
Wszyscy spojrzeli w tę stronę w milczeniu. Gonsalez wskazał ręką wysoką wieżyczkę, wybudowaną w kształcie latarni, wewnątrz której pojawił się nagle płomień.
„Wojsko dostrzegło już nieprzyjaciela i daje ostrzegawcze sygnały. Czy nie wygląda tak, jak — gdyby porozumiewali się telegraficznie?“
Płomienie znikły na chwilę, a potem zabłysły z wzmożoną potęgą.
Gonsalez spojrzał znowu w kierunku zbliżających się punkcików.
„Lecą nad Chislehurstem z szybkością dwudziestu mil na godzinę“, szepnął, gdy tymczasem Manfred zdjął wieko z przyniesionej z sobą drewnianej skrzyneczki i począł szukać czegoś w jej wnętrzu.
„O ile znam Stu Czerwonych“, rzekł Courlander, „stracą oni mnóstwo czasu na zabawę w kota i myszkę“.
Gonsalez uśmiechnął się blado.
„Smutek ich ogarnia“, rzekł z prostotą. Zauważył badawcze spojrzenie Courlandera, skierowane na tajemniczą skrzyneczkę. W spojrzeniu jego tliło powiątpiewanie i ciekawość zarazem.
„Był to pomysł George‘a“, rzekł po chwili Gonsalez; „ja stanowczo byłem temu przeciwny. George praktykował te rzeczy przed kilku laty. Uważa, że i tym razem jest zupełna możliwość“.
„W tym wypadku?“ Courlander wskazał ręką Powiększające się z każdą chwilą statki powietrzne, które płynęły po błękicie niebios.
„O, nie“, odparł Leon, „jedynem nieszczęściem George‘a jest wrodzony jego sentyment, którego dotychczas jeszcze wyzbyć się nie potrafił“.
Zadumę Manfreda przerwał Poiccart.
„Jakie były rozkazy?“ — zapytał nagle.
„Przedewszystkiem katedra św. Pawła...“, zaczął Manfred.
„Tutaj?“ zaniepokoił się Courlander.
„Tak, tutaj“, odparł Manfred z uśmiechem, „nie chciałem pana przerażać — a więc najprzód wieża, potem Mennica, następnie Galerja Narodowa i pokolei wszystkie ważniejsze budynki użyteczności publicznej, które zajęły ich wyobraźnię“.
Obserwował znowu z uwagą zbliżające się balony. Były już tak blisko, że gołem okiem można było dojrzeć pilota, a turkot motoru stawał się coraz nieznośniejszy dla ucha.
„Opuszczają się nieco“, zauważył Poiccart.
„Im bardziej, tem lepiej“, rzekł Manfred, naciągając na prawą dłoń skórzaną rękawicę.
„Uwaga“.
Z jednego z samolotów spadł nagle jakiś mały przedmiot i runął między dachy londyńskich kamienic. Nastała chwila głuchej ciszy, poczem rozległ się straszliwy huk, niby odgłos gromu. Magazyny wznoszące się po drugiej stronie rzeki stanęły w płomieniach i poczęły się chwiać, niby domki z kart.
„Zaprzestali“, rzekł Poiccart.
Propellery zdwoiły swą pracę i samoloty gnane silnym podmuchem wichru poczęły wirowa wokoło.
„Leniwa ciekawość zawiedzie najostrożniejszego nawet spiskowca“, moralizował Manfred, zanużając do wnętrza przyniesionej z sobą skrzyneczki urękawicznioną dłoń. Zanurzył rękę dwu krotnie, wyciągając za każdym razem ptaka.
Ptaki takie rzadko się spotyka w naszych czasach, lecz przed wiekami rycerstwo angielskie otaczało je niezwykłą troskliwością, dzięki której gatunek ptaków tych przechował się aż do czasów obecnych.
„Sokolnictwo“, rzekł Manfred, zdejmując zręcznie kapturki z zgrabnych sokolich łbów, „spor zamierzchłych czasów przeszłości. Zobaczycie, że nietylko jastrzębia można pokonać.
Wypuścił ptaki z uwięzi.
„Przybliżają się“, szepnął Poiccart.
„Doskonale“, odparł Manfred.
Ptaki przez chwilę szybowały nad głowam obserwujących ich mężczyzn, poczem zoczywszy samoloty, pofrunęły w ich stronę.
„Zdaje się, że są nad rzeką, zauważył chłodno Manfred. „Czy dostrzegliście manewr samolotów?...“
Sokoły płynęły teraz tuż nad balonami, a wreszcie spadły na nie z góry niby dwie ciężki bryły kamienne. Z tak znacznej odległości, w jakie znajdowali się Czterej Sprawiedliwi, trudno był usłyszeć syczenie uchodzącego się z balonu gazu, zauważyli dopiero po chwili, że jeden z balonów zaczął stopniowo maleć, poczem zawirował w powietrzu i runął na ziemię. Plusk rzecznych fal towarzyszył temu upadkowi.
„Jeden pokonany“, rzekł ponuro Manfred, „wpadł do rzeki“.
Zwyciężenie drugiego balonu trwało dłużej nieco, bowiem załoga, będąc świadkiem pierwszej katastrofy usiłowała umknąć przed napaścią sokoła. Nagle w pewnej chwili nad balonem ukazał się słup sinego dymu, który poprzedził odgłos straszliwej eksplozji powietrznej...
„Artylerja połowa“, rzekł Manfred. „Widziałem działa na wybrzeżu. Mam nadzieję, że nie zabili niego sokoła“.
Trudno byłoby opisać to wszystko, co się działo w Londynie w ciągu tych dni czternastu. Oczywiście zdarzenie ze siatkami powietrznemi było najbardziej frapujące i pozostało najdłużej w pamięci mieszkańców Londynu. Od pamiętnych dni Fenjańskich stolica Anglji nie przeżywała nigdy podobnego terom, jaki zgotowała jej partja Stu Czerwonych.
Codziennie prawie dowiadywano się o nowym jakimś zamachu, który gazety opisywały na kilku kolumnach, za każdym jednak razem zamachy Stu Czerwonych udaremniane były przez tajemniczą organizację Rady Sprawiedliwych, a udaremnione raz nie powtarzały się już więcej. Raz jeden tylko udało się partji Stu Czerwonych doprowadzić zamach do końca.
Było to na trzy dni przed zwołaniem posiedzenia wyższych dygnitarzy policyjnych.
„Dalej tak być nie może“, mówił komendant policji londyńskiej. „Przecież zasadniczo uchodzimy za najlepszą policję na świecie, powinniśmy więc podołać naszemu zadaniu“.
„Robimy wszystko, co jest w naszej mocy, sir“, odparł główny detektyw; „jeżeli uważa pan, że dymisja moja może poprawić sytuację...“
„Niechże pan głupstw nie opowiada“, oburzy! się komendant. „Czyż nie widzi pan...“
„Widzę doskonale i cieszę się, że wszystkie te zamachy nie uczyniły stolicy wielkich szkód. Według opinji naszych obywateli zapobiegają wszystkiemu Czterej Sprawiedliwi.
„Lecz my niczemu nie zapobiegamy. Wszelkie informacje zbiera pan...
„Od Rady Sprawiedliwych, to prawda; lecz cóż za różnica, skąd zbieramy materjał? Proszę mnie wysłuchać, sir. Należałoby wysłać poza granice kraju księcia Eskurialu, dodał po chwili poważnie. „Dowiedziałem się, że Czerwoni czyhają na niego. Informacje, o których mówię nie pochodzą tym razem od Czterech Sprawiedliwych, a otrzymałem je od człowieka, który mi tę wiadomość sprzedał. Dziś w nocy zobaczę go znowu, jeżeli do tej pory ktoś mi go nie utrąci“.
„Lecz książę jest naszym gościem“.
„I tak bawił tu za długo“, rzekł praktyczny zawsze detektyw; „pozwólmy mu wrócić do Hiszpanji, gdzie ma zawrzeć związek małżeński w najbliższych tygodniach. Pozwólmy mu wrócić do ojczyzny, aby mógł poczynić zakupy przedślubne“.
„To znaczy, że nie może mu pan zagwarantować zupełnego bezpieczeństwa?“
„Zabezpieczyć można małe sześcioletnie dziecko, lub też statecznego, sześćdziesięcioletniego starca, za czyny jednak młodzieńca, który usiłuje zwiedzać Londyn bez przewodnika, który przedsiębierze jakieś ekstrawagancyjne przejażdżki automobilem i odmawia udzielenia wszelkich wyjaśnień, jakoteż nie umie nigdy ułożyć programu dnia — jest stanowczo zbyt trudne“.
Komendant policji opuścił na chwilę gabinet. „Sprawa księcia Eskurialu“, rzekł po chwili, ukazując się znowu na progu, „została już załatwiona. Wyjazd jego ma nastąpić jak najśpieszniej Dzisiejszy wieczór jest ostatnim jego wieczorem, spędzonym w Londynie“.
Główny detektyw odetchnął z ulgą.
„Dzisiaj książę udaje się do sali Audytorjum“, rzekł, wstając z miejsca. „Postaram się o kilku ludzi i o samochód, który czekać będzie u wyjścia, aby go odwieźć wprost na dworzec“.
Punktualnie o ósmej wieczorem Jego Wysokość zjawił się w westibulu music-hallu i swobodnym krokiem wszedł do przeznaczonej dla niego loży.
W minutę potem do westibulu weszli dwaj eleganccy panowie w wieczorowych strojach. Jednym z nich był Antonio Selleni, drugim zaś Karol Ollmanns. Obydwaj byli młodzi i niezwykle przystojni.
„Ty zajmiesz lożę po stronie przeciwnej, a ja będę usiłował wejść do jego loży. Jeżeli uda mi się, sprawa będzie załatwiona. Uważam, że nóż jest bronią najodpowiedniejszą“, w głosie Włocha brzmiała nuta wrodzonej dumy.
„Jeżeli mnie się nie uda, to cały splendor spodnie na ciebie“, odezwał się jego towarzysz.
„Zdarzyło się raz, że przestrzeliłem jajko, które trzymał mój kolega między dwoma palcami”, chwalił się znowu Włoch.
Do westibulu weszli oddzielnie.
W kantorku kontrolera detektyw Falmoth skracał sobie długie chwile oczekiwania przeglądaniem ogłoszeń w wieczorowych gazetach. W pewnej chwili podszedł ku niemu kontroler z wiadomością, że Jego Wysokość ulokowana została w loży A i, że należałoby nie przeszkadzać księciu aż do końca spektaklu.
W międzyczasie Antonio Selleni zaatakował lożę A. Na korytarzu nie spotkał nikogo, a gdy podszedł do drzwi, nacisnął lekko klamkę i po chwili znalazł się w mrocznem wnętrzu loży.
W niespełna pół godziny potem detektyw Falmoth wydawał ostatnie instrukcje pomocnikowi swemu, oczekującemu nań w szatni.
„Kilku ludzi czeka u wyjścia“, zameldował młodszy detektyw.
W drugiej połowie spektalu rozległ się nagle na widowni strzał, który wywołał wielbi.popłoch wśród widzów. Z jednej z lóż, naprzeciw tej, w której siedział książę, unosił się przez chwilę siny obłoczek dymu. To Karol Ollmanns, znużony czekaniem, wycelował do mężczyzny, siedzącego bez ruchu w loży naprzeciw. Swobodnym krokiem wyszedł ze swej loży i w westibulu wpadł w ramiona oczekujących nań dwóch detektywów.
„Doktora“! zawołał Falmoth, przebiegając przez szatnię. Drzwi loży A zamknięte były na klucz, lecz Falmoth wyważył je silnem ramieniem.
Na podłodze spoczywały bez ruchu zesztywniałe zwłoki mężczyzny.
„Któż to taki? Co się stało?“ szeptał niezrozumiale detektyw, dostrzegłszy, że zabity człowiek skrępowane miał ręce i nogi.
Tłum ciekawych zebrał się w drzwiach loży, a między widzami ukazała się wysoka postać komendanta londyńskiej policji.
„Zabili go, sir“, wyjąkał z goryczą Falmoth.
„Kogo?“ zapytał komendant z przerażeniem. „Jego Wysokość“.
„Jego Wysokość“? brwi komendanta uniosły się w górę. „Przecież książę Eskurialu wyjechał z Londynu przed pół godziną“.
Detektyw otworzył usta ze zdziwieniem. „Któż więc to może być, do licha?“
Służalcza postać Menszikofa, który wszedł do łoży wraz z komendantem policji, pochyliła się nad ciałem mężczyzny.
„To Antoni Selleni, anarchista z Milano“, szepnął.