Rada sprawiedliwych/Rozdział XXII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Rada sprawiedliwych |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój” |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia „Stołeczna” G. Kryzel |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Janina Zawisza-Krasucka |
Tytuł orygin. | The Council of Justice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Przeszedłszy małe drzwi, prowadzące do dyżurki portjera (drzwi te zamykane są zawsze uważnie na klucz za każdym wchodzącym), mijamy jeszcze jedne drzwi, które prowadzą nas na dziedziniec więzienny, zabezpieczony ze wszech stron wysokim murem, który rozcinają w głębi wysokie żelazne wrota. Poza tą żelazną bramą znajduje się drugi dziedziniec, z którego po kilku kamiennych stopniach dostać się można do małego kantorka dyrektora. Gdy przejdziemy przez wąski korytarz i klatkę schodową, w której przy każdych niemal drzwiach stoi posterunek, znajdziemy się nagle w obszernym hallu więziennym. Po obydwóch jego stronach, tuż pod ścianami biegną wysoko umieszczone galerje i żelazne krużganki. Kredowa biel ścian stanowi kontrast z czernią lakierowanych witryn u drzwi i okien.
Na parterze pierwsza cela na prawo, gdy wychodzimy z hallu w stronę kantorka dyrektora, jest większa i widniejsza od innych z nią sąsiadujących. Uważana jest ona za celę komfortową, bowiem podłogi jej zaściela miękka makata, z sufitu zwiesza się żyrandol gazowy, który pali się dniem i nocą, pośrodku celi stoi stół i krzesło, a pod ścianą szeroka, wygodna prycza. Jest to cela skazańców. W głębi umieszczone są niewielkie drzwi prowadzące na podwórze, z którego wchodzi się do małego, bezokiennego domku, a przejście to jest tak wąskie, że może się przez nie przecisnąć jeden tylko człowiek. W bezokiennym domku umieszczone na suficie wielki, mocny hak, z którego zwisa długa, kręcona lina. Poza tem parę innych haków umieszczono tu widocznie na zapas.
Siedząc w celi skazańców, Manfred mógł słyszeć dokładnie każdy szmer na korytarzu. Każde otwarcie i zamknięcie żelaznej bramy odbijało się głuchem echem w duszy skazańca.
Jedyną rozrywką w samotni Manfreda były codzienne wizyty doktora, który okazał się człowiekiem niezwykle dowcipnym. W rozmowach z Manfredem doktór charakteryzował mu bardzo plastycznie typy wyższych urzędników więziennych i Manfred, nabrawszy do lekarza niezwykłego zaufania, zwierzył mu się z porozumienia swych towarzyszy z bractwem „Słusznie wierzących“.
„Ale dlaczego, do licha, daliście im tyle pieniędzy?“ — zapytał zdziwiony doktór.
„Poprostu dlatego, że głupich ludzi można jedynie oczarować wielką sumą“, brzmiała odpowiedź. „Ten Sweeney...“
„Jakim sposobem słyszał pan o Sweeney‘u?“ zapytał lekarz.
„O, każdy prawie słyszał o nich“, rzekł Manfred obojętnie. „Sweeney ma opinję międzynarodową; zresztą“, dodał z zupełnym spokojem, „wiem prawie o wszystkich“.
„A o mnie naprzykład?“ — zaśmiał się doktór.
„O panu?“ — uśmiechnął się Manfred. „Wiem wszystko od chwili opuszczenia przez pana Cliwton aż do dnia, gdy poślubił pan najmłodszą miss Arbuckle Chertsey“.
„Wielki Boże“, zadziwił się doktór.
„Czyż to tak dziwne“, uśmiechnął się znowu Manfred, „że przez dłuższy czas interesowałem się wyższymi urzędnikami więziennymi, będąc w Londynie?“
„Tak, zupełnie zrozumiałe“, przyznał lekarz, aczkolwiek wiadomość ta wywarła na nim piorunujące wrażenie.
Życie Manfreda w Chelmsford bardzo mało różniło się od życia w Wandsworth.
Zasadniczo rygor więzienny pozostał ten sam, codzienne ćwiczenia na świeżem powietrzu, odwiedziny dyrektora, doktora i kapelana. Pod jednym tylko względem Manfred był nieugięty. Wszelkie namowy spowiedzi przed księdzem nie wywierały na nim żadnego wrażenia. Poglądy jego gorszyły, cierpliwego kapelana.
„W co pan wierzy właściwie?“ pytał kapelan, mając ciągle jeszcze nadzieję nawrócenia Manfreda.
„To jest moja tajemnica“, odparł Manfred, „której nie mogę wyjawić każdemu“.
„Ale przecież nie może pan umrzeć, jak poganin“, rzekł ksiądz zgorszony.
„Każdy człowiek ma swój własny punkt widzenia“, brzmiała chłodna odpowiedź, „a ja zadowolony jestem z mojej własnej religji. Zresztą nie mam zamiaru jeszcze umierać, a będąc przejęty nadzieją życia, nie chcę się wywnętrzać przed ludźmi, ażeby nie mieć późniejszych rozczarowań“.
Tylko z jednym doktorem Manfred rozmawiał szczerze. Doktór zaniepokojony był planami więźnia.
„Skąd otrzymuje on takie informacje?“, pytał lekarz dyrektora więzienia. „Czy warta, która go pilnuje...“
„Jest zupełnie zaufana“, rzekł dyrektor z przekonaniem.
„Czy nie otrzymuje on żadnych gazet?“
„Nie, tylko książki, o które prosi. Specjalnem zainteresowaniem darzy najnowszą rzecz, która wyszła, pod tytułem „Trzy miesiące w Marokko“. Opowiadał mi, że ukończy ją już w Wandsworth i pragnąłby przeczytać ją jeszcze raz. Oczywiście dałem mu ją“.
Na trzy dni przed datą egzekucji, dyrektor zakomunikował Manfredowi, że podanie o łaskę zostało przez ministra spraw wewnętrznych odrzucone.
„Nigdy nie spodziewałem się ułaskawienia“, odparł Manfred obojętnie.
Większą część czasu przepędzał teraz na pogawędkach z dozorcami. Dozorcy otrzymali rozkaz nie wdawania się w rozmowy z więźniem, lecz Manfred zaciekawiał ich opowiadaniami o różnych dalekich krajach i ludziach, których poznał podczas swych podróży. Polubiwszy sympatycznego więźnia, dozorcy starali się uprzyjemniać mu długie chwile oczekiwania i tem samem węzeł przyjaźni zacieśniał się.
„Nazywacie się Perkins“, odezwał się pewnego dnia Manfred.
„Tak“, odparł dozorca.
„A wasze nazwisko jest Franklin“, zwrócił się do drugiego, który skinął potakująco głową.
Manfred zamyślił się.
„Gdy będę na wolności“, rzekł, „postaram się odwdzięczyć wam obydwu za okazywaną mi sympatję“.
Podczas poniedziałkowej przechadzki po dziedzińcu, Manfred dostrzegł wchodzącego w bramy więziennej jakiegoś jegomościa w cywilnem ubraniu, którego poznał odrazu. Powróciwszy do celi kazał wezwać do siebie dyrektora.
„Pragnąłbym zobaczyć się z Mr. Jessenem, rzekł. „Czy będzie pan mógł przesłać moją prośbę do ministerstwa spraw zagranicznych drogą telefoniczną“?
Dyrektor obiecał i ku wielkiemu jego zdziwieniu odpowiedź przychylna nadeszła w dwie godziny potem.
Jessen wszedł do celi i powitał przyjaźnie więźnia, siedzącego na szerokiej pryczy.
„Chciałem pomówić z panem, Jessen“, rzekł Manfred, podsuwając mu jedyne krzesło. „Chciałem jasno postawić sprawę Starka“.
Jessen uśmiechnął się.
„Jest ona zupełnie jasna. Otrzymałem rozkaz, podpisany przez cara i adresowany bezpośrednio do mnie. Nie mogłem uczynić nic innego, jak powiesić go“.
„Niech pan jednak pomyśli“, odezwał się Manfred, „że wzięliśmy pana specjalnie do tej roboty dlatego...“
„Wiem dlaczego byłem do tego wzięty“, wtrącił spokojnie Jessen. „Poprostu Stark i Francois byli ścigani przez prawo, i tylko umieli to prawo ominąć“.
Po chwili Manfred zapytał o losy bractwa, któremu przewodniczył. „Bractwo rozwija się nadzwyczajnie“, zawołał Jessen wesoło. „Nie ma pan wcale pojęcia, ilu notorycznych złodziei zajęło się uczciwą pracą“.
Gdy powstał z miejsca. Manfred wyciągnął don dłoń.
„Niech pan nie traci nadziei“, rzekł.
„Zobaczymy się znowu“, szepnął Jessen, a Manfred uśmiechnął się.
I znowu nastały długie samotne godziny, godziny przykrych rozmyślań. Na rozmyślaniach Manfred trawił lwią część czasu, przepędzonego w więzieniu w Chelmsford.
Pewnego południa, podczas codziennego spaceru wzniósł Manfred spojrzenie ku niebu, a dozorca, spoglądając w kierunku wzroku więźnia, ujrzał wielkiego, żółtego latawca, unoszącego się ponad więziennemi murami.
„Żółty latawiec — dobra wiadomość“, szepnął Manfred, maszerując dokoła wysokiego muru, okalającego dziedziniec.
Tej samej nocy, gdy Manfred ułożył się już do snu, zabrano mu ubranie więzienne i zwrócono garnitur, w którym był zaaresztowany.
Przez całą noc słyszał na korytarzu głośne stąpania kilkunastu par nóg i doszedł do wniosku, że władze więzienne specjalnie podwoiły straż. Kroki wartownika pod oknem jego celi były dzisiaj głośniejsze i bardziej miarowe.
„Prawdopodobnie postawiono żołnierzy“, domyślił się i zapadł w głęboki sen.
Domysły jego były prawdziwe, bowiem o jedenastej przed północą, ze względu na obawę ucieczki więźnia, pół bataljonu żołnierzy przybyło do Chelmsford specjalnym pociągiem i obstawiło zwartym kordonem mury więzienne.
Kapelan postanowił zaatakować więźnia raz jeszcze, lecz spotkał się i tym razem z niemiłą odmową, niemiłą tem bardziej, że ksiądz szedł do celi Manfreda, z gorącem przeświadczeniem swego zwycięstwa.
„Nie chcę księdza widzieć“, wybuchnął Manfred. Był to pierwszy wybuch niecierpliwości, jaki Manfred uzewnętrznił w więzieniu.
„Nie wiem, co mam o panu myśleć“, załamał ręce kapelan, a głos Manfreda był dziwnie łagodny, gdy odpowiedział:
„Proszę z sądem swym zaczekać jeszcze parę godzin: potem zrozumie ksiądz wszystko“.
Do dnia egzekucji Manfred jadł bardzo niewiele i dopiero ostatniego ranka poprosił o sutsze śniadanie, mówiąc:
„Czeka mnie długa podróż, muszę więcej mieć siły“.
Pięć minut przed ósmą gromadka dziennikarzy i dozorców zebrała się u drzwi celi. Podwójny kordon wartowników ustawiono na dziedzińcu, a żołnierze uzbrojeni w karabiny otoczyli mur więzienny. Minutę przed ósmą przyszedł Jessen do kantorka dyrektora więzienia. Z wybiciem godziny ósmej dyrektor skinął na Jessena i obydwaj weszli do celi. O tej samej porze rozeszła się wieść po Chelmsfordzie, że przerwane zostały linje telefoniczne i telegraficzne i całe Chelmsford odcięte zostało od świata.
Przykry orszak wyruszył z celi skazańców w obecności zdenerwowanego kapelana. Manfred szedł ze skrępowanemi rękami tuż za dyrektorem, mając po obu stronach dozorców, Jessen zaś postępował za nim. Wieziono go do bezokiennego domku, gdzie go pozostawiono sam na sam z Jessenem, a gdy Jessen zanurzył dłoń w bocznej kieszeni swej bluzy, Manfred odezwał się:
„Zaczekaj pan chwilkę. Zanim jeszcze uczuję pętlę na szyi, muszę powiedzieć słów kilka“.
Jessen usłuchał.
„Zasadniczo“, rzekł Manfred poważnie, „chciałem tylko powiedzieć jedno słowo: żegnajcie“.
Ostatnie słowo wypowiedział podniesionym głosem i Jessen wziął się do odwiązywania kręconej liny, zwisającej na haku. W tej samej chwili, zanim jeszcze Jessen zdążył rozwiązać linę, zwisająca u sufitu klapa żelazna odpadła z trzaskiem na podłogę i Manfred zniknął Jessenowi z przed oczu.
Małe wnętrze domku wypełnił siny obłok, który zaniepokoił ludzi, stojących nazewnątrz.
„Co się stało? co się stało?“ — zawołał dyrektor więzienny, dobiegając do drzwi i rzucając stanowczy rozkaz: „Szybko na pomoc, dom płonie“.
Dźwięk alarmowego dzwonu zwołał ludzi ze wszech stron. Wreszcie któryś z dozorców, uzbrojony w hełm strażacki, odważył się wejść do wnętrza. A gdy wrócił po chwili, rzekł z zapartym oddechem:
„Jedna ściana wyrwana, poza ścianą wąski korytarz przesiąknięty gryzącym dymem. Poprostu jakiś dziwny wybuch“.
Główny dozorca dobył z kieszeni rewolweru.
„Naprzód“! zawołał i począł kroczyć śmiało wzdłuż ciemnego lochu. Wśród gęstych ciemności rozpoznawał drogę dokładnie. Miejscami czołgać się trzeba było, bo tunel był niski, aby mógł przezeń przejść swobodnie człowiek. Jeden z ludzi niósł małą latarkę, która bladem światłem rozjaśniała ciemności tunelu. Główny dozorca przynaglał ludzi do pośpiechu.
Wreszcie zagrodziły im drogę ogromne, masywne drzwi, obite żelazem. Na drzwiach wisiała kartka, przytwierdzona mocno do żelaznej sztaby. Główny dozorca odczytał następujące słowa:
„Tunel poza tem miejscem jest podminowany“.
To było wszystko.
„Wracamy“, zakomenderował dozorca.
Gdy wyszli na światło dzienne, dozorca podszedł do dyrektora więzienia, grzecznie salutując.
„Umknęli“, zameldował, „gdybyśmy ich mogli tak schwytać gdzieś po drodze“.
„Pościg już wysłany“, rzekł dyrektor, „lecz tłumy, jakie się zebrały u bram więziennych, opóźniły nasz pościg o kilka minut“.
Na jowjalnej twarzy dyrektora więzienia błąkał się uśmiech, gdy zwrócił się do zmieszanego kapelana:
„Przypuszczam, że i dla księdza nie jest już tajemnicą, dlaczego więzień nie chciał przyjąć ostatnich sakramentów?“
„Teraz rozumiem“, odparł duchowny z prostotą, „jestem z wyników niezwykle zadowolony“.
Manfred znalazł się jakgdyby w wąskiem pudełku i jakieś niewidzialne ręce zrywać poczęły krępujące go więzy. Klatka, w której się znalazł, przepełniona była dymem i więzień oddychał z trudnością.
„Tędy, za mną“, zawołał Poiccard, idąc na czele i wątłą, elektryczną lampką, oświetlając ściany ciemnego lochu. Gdy minęli żelazne wrota Leon zatrzymał się na chwilę i uważnie je za nimi zamknął.
Latarka Poiccarda przebijała z trudem ciemności tunelu, a w niektórych miejscach mężczyźni byli zmuszeni wspinać się po żelaznych drążkach i drabinkach gdzieś ku górze.
„Doskonale się udało“, rzekł Manfred w pewnej chwili. „Bractwo słusznie wierzących“ również nie próżnowało“, dodał.
Leon przytaknął skinieniem głowy.
„Czy słyszałeś ich zawodzącą orkiestrę w celi skazańców?“ zapytał.
Wspinając się po żelaznej drabince doszli do małego, wąskiego korytarzyka, który zaprowadził ich do mieszkania Poiccarda i Gonsaleza.
Leon owinął Manfreda grubym, futrzanym, płaszczem, gdy tymczasem Poiccard pośpiesznie przygotował samochód. Po chwili wszyscy trzej siedzieli już na miękkich poduszkach auta.
„Gotowe“, rzekł Poiccard i ruszyli z miejsca.
Obróciwszy się poza siebie, Leon widział jeszcze łunę palącego się domku kaźni.
„Żołnierzy wysłano w pogoń za nami“, rzekł, „nie wolno nam tracić ani chwili czasu, Poiccard“.
Wydostawszy się na szerszą drogę, Poiccard zdwoił szybkość maszyny, która pędziła teraz niby wicher. Co kilka minut dostrzegali zwisające ze słupów druty telefoniczne, na widok“ czego“ Leon uśmiechał się z zadowoleniem.
„Gdyby nie te przecięte druty, mielibyśmy mniejsze szanse ucieczki, bowiem telegraficznie zawiadomionoby wszystkie posterunki po drodze i niechybnieby nas ujęli“.
Mijając Colchester, otrzymali sygnał od posterunku policji, aby się zatrzymali, nie usłuchali jednak rozkazu, kierując się z niezwykłą szybkością na drogę do Clacton. Po drodze napotkali jadącą od miasta furmankę. Zatrzymali się i, gdy po chwili chcieli ruszyć, woźnica uśmiechnął się.
„Tędy panowie nie przejadą“, zawołał „tam jest druga droga o dwie mile stąd“.
„A dokąd jadą wasze konie?“, zapytał Leon.
„Zpowrotem do domu“, uśmiechnął się woźnica.
„Doskonale“, zawołał Leon, oglądając się poza siebie. Nikogo na drodze nie zauważył. Zaczekawszy, aż woźnica odjedzie, Poiccard znowu ruszył z miejsca w kierunku, wskazanym przez włościanina. Ruszyli w stronę Walton, ażeby czem prędzej dotrzeć do morza.
W dwadzieścia minut potem tą samą drogą przemknęły dwa samochody, napełnione żołnierzami. Za niemi unosił się tuman kurzu, połączony ze swędem spalonej benzyny. Wreszcie samochody zatrzymały się u brzegu zatoki. Woddali, na spokojnych falach dostrzegli dozorcy oddalający się jacht. Na widok dozorców zebrał się tłum ciekawych na wybrzeżu.
„Tak“, odezwał się jakiś rybak, „widziałem ich. Było ich trzech, gdy wsiadali do motorowej łodzi, ale dawno już zniknęli nam z oczu“.
„A cóż to za okręt tam woddali?“ — zapytał główny dozorca, wskazując oddalający się jacht.
Rybak pyknął z trzymanej w zębach fajeczki.
„To jest jacht królewski“ odparł.
„Jakiż to królewski?“
„Jest to jacht księcia Eskurialu“, rzekł rybak z naciskiem.
Główny dozorca zamyślił się.
„Na pokładzie tego jachtu z pewnością ich niema“, rzekł z przekonaniem.