Resztki życia/Tom I/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst tomu I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
P


Prawie na samym wyjeździe z miasteczka Kaniowiec (którego próżnoby na karcie szukać), nad pocztowym gościńcem mało uczęszczanym i do pół zieloną trawą porosłym, stoi podobno dotąd na pagórku wesoły dworek, porządny, schludny, nie wykwintny i choć ze smakiem i staraniem zbudowany, przypominający postacią dawne dworki szlacheckie po miasteczkach, w których, to palestra, to starzy osiadający przy kościołach na dewocji, to kapitaliści potrzebujący spoczynku, zamieszkiwali. Dosyć wysoki dach gontowy złamany wpośrodku, pokrywał tę budowę, któréj cztery okna od ulicy i drzwi na ganek o czterech słupach wychodzące, całą zajmowały facjatę. W ganku po staroświecku były ławy dokoła na których szlachcic siadał wieczorem odprawiać officium i koronkę.
Od drogi odgradzał nieco budowę mały kwiatowy ogródek przezroczystemi sztachetami okolony, a z tyłu widać było sad pełen drzew zielonych, gęsty, bujny i cienisty. Cztery grube topole wysoko wzrosłe ocieniały bramę i sztachety; pod jedną z nich była czysta i schludna ławeczka, prosty kawał tarcicy na dwóch grubych położony pniakach.
Słońce zachodziło pogodnie i cisza wieczorna ogarniała świat gotujący się do spoczynku, na jéj tle rozróżnić było można nieśmiało i zcicha odzywające się głosy ludzi, ryk bydląt, turkot wozów próżnych kłusem powracających z pola do domu. Ciepły wiaterek niekiedy zawiewał z południa i poruszywszy liście drzew, po chwili jakby zawstydzony niewczesnem swojem trzpiotowstwem, uciekał kryć się w gęstwinę.
Wszystko zdawało się modlić wśród téj ciszy błogiéj i świętéj na chwilę użyczonéj światu, by nowych sił nabrał do cierpienia i boju: dzwonek kościelny, śpiéw daleki ptaszków i szum nawet drzew nieśmiały. Tak często modli się natura przed burzą, w uspokojeniu wieczornem, wśród uroczystości poranka.
Z pagórka na którym stał ów dworek, z ławki pod topolą widać było oświecone prześlicznie zachodzącem słońcem miasteczko nad szerokim rozłożone stawem, jego drewniane i czarne domostwa poprzedzielane kilku porządniejszemi murowanemi domami, kościół po-pijarski parafjalny z dwiema wieżyczkami wyskakującemi wysoko, zielone kopuły cerkwi, a opodal na wzgórku wspaniałe ruiny po-jezuickiego niegdyś Kollegjum, dziś leżące w smutnem gruzowisku. Miasteczko przeplecione sadami i drzewy, oblane wodą, rozrzucone fantazyjnie, bardzo się ztąd pięknie przedstawiało oku.
Ulica która dworek nasz z niem łączyła, po większéj części zabudowana była podobnemi dworkami mniejszemi i większemi, których dachy z za drzew wyglądały.
W chwili gdy się ten obraz oczom naszym przedstawia, na ławce pod topolą przed dworkiem, ze wzrokiem tęsknie na miasteczko zwróconym, siedział mężczyzna lat średnich, miłéj i łagodnego wyrazu twarzy, znać powracający z przechadzki, bo kij leżał przy nim a ogromną wiązkę leśnych kwiatów trzymał w ręku.
Wiek jego trudno było oznaczyć, — twarz miał młodą jeszcze, świeżą w téj chwili bo ją zmęczenie okryło rumieńcem żywym, oko ogniem błyskało, na czole zmarszczki ledwie się zarysowywać zaczęły; — ale wpatrzywszy się dostrzedz łatwo, że ten człowiek przebył już wiele, przeszedł przez złudzenia i nowym się bronił, że napróżno do piersi jego kołatały nadzieje i życie uśmiechać mu się chciało obietnicami. Zdjęty z głowy kapelusz słomiany ukazywał włosy ciemne nie posrebrzone jeszcze ale już przerzedzone nieco, czoło wyniosłe i jasne — całe to oblicze miało coś w sobie dziwnie smętnego i poetycznego.
Były w niem siły do życia, ale już woli i ochoty doń brakło..... czułeś że z losu czy zobojętnienia człowiek ten dojada resztek swoich o smak ich się nie troszcząc..... Było w nim dużo smutku i żalu, ani kropelki nadziei.
U nóg siedział z otwartym pyskiem i językiem wywieszonym, dyszący jeszcze świeżem zmęczeniem, wielki centkowany wyżeł, który chwilami panu swojemu w oczy spoglądał i jakby mu się przypominając poszczekiwał wesoło.
Mężczyzna ocierał czoło strudzone machinalnie, a wzrok jego nieruchomie był wlepiony w obraz który miał przed sobą; zdawał się zamyślony głęboko jakby pytał świata i wieczora o zagadkę życia i jutra? Ucho jego nurzało się w ciszy szukając w niéj wieszczego głosu zrozumiałego dla duszy.
Długo tak siedział i dumał, a szczekanie psa nie przerwało mu marzenia — nareszcie westchnął głęboko i zabierał się wstać ująwszy kij i kwiaty, gdy z sąsiedniego dworku oddzielonego tylko parkanem przegradzającym dwa ogródki, dał się słyszeć głos wesoły:
— Dobry wieczór asińdziejowi! dobry wieczór!
Jegomość który się tak niespodziewanie odezwał, że powołany aż drgnął zrazu na głos jego odwracając się szybko — cały się krył za parkanem i głową tylko po nad nim się wznosił, ale sztachety przerzedłe dozwalały się domyślać kształtu reszty postaci. Głowa pokryta czapeczką dosyć nieświeżą i spłowiałą niebieskiego koloru, uśmiechnięta i wykrzywiona, przypominała nieco fantastyczne maskarony które architekci przylepiają czasem dla ozdoby miejsc próżnych z któremi niewiedzą co zrobić.
Okrągła twarz z szerokiemi usty, siwe oczki przymrużone, nie wielki nosek w pośrodku, białe bakembardy pół-xiężycowe otaczające policzki żółte i pomarszczone, zdawały się jakby gdzieś odlepione; — uśmiech dziwaczny i przekrzywienie towarzyszące mu jeszcze, to podobieństwo do maski komicznéj zwiększały. Pomiędzy sztachetami widać było białe letnie ubranie niewielkiego człowieczka, coś nakształt kaftanika zawiązanego na tasiemki, i buty juchtowe sięgające do kolan. W jednym ręku trzymał długi cybuch z fajką, w drugim zdjęte z nosa okulary w mosiądz oprawne.
Przywitali się sąsiedzi dość uprzejmie.
— A cóż? jakże się udała przechadzka! — zapytał staruszek.
— Wybornie, nazbierałem kwiatków któremi sobie moje izdebki zapachnię i ozdobię, odparł pierwszy; — Parol się doskonale wybiegał, ja rozruszałem, las mi wyszumiał wszystkie swoje tajemnice, napiłem się zieloności i woni drzew — czegóż chcecie więcéj?
— I jabym był z asindziejem poszedł, gdyby nie te balaski przeklęte, — rzekł staruszek — zachciało mi się koniecznie choć jeden wedle rysunku wytoczyć, i nie porzuciłem ażem na swojem postawił!
— Udały się chwała Bogu, panie Szambelanie — rzekł pierwszy.
— No, a jakże, musiały! zepsułem dwa kawałki drzewa z prędkości, (bo jéj się widzę do końca życia nie pozbędę, kiedy w siedmdz.... chcę mówić w sześćdziesiątym i coś roku jeszcze mi z niecierpliwości ręce drgają), no!!... ale zobaczycie jaką mieć będę balustradę!
Staruszek się uśmiechnął, poprawiając czapeczkę, a sąsiad spojrzał nań także z rozweseloną nieco twarzą:
— Cóż ty teraz będziesz robił Joasiu kochanie moje? — spytał szambelan po chwili.
— A cóż? spocznę po przechadzce. Parola nakarmię i napoję, pacierz zmówię i spać się położę.
— Ale gdzież jeszcze do snu! zlituj się! — przerwał stary, — a toć najmilsza chwila, wieczór! Ja dopiero wychodzę na wędrówkę ku miasteczku, trzebaż żyć! Ty bo tak ulubiłeś tę swoję samotność, że w niéj zardzewiejesz do ostatka. Ludzie potrzebują ludzi... ot, poszedłbyś ze mną tobyś się rozruszał.
— Zgoda i na to, tylko kwiatkom dam pić, a Parolowi jeść, — rzekł pierwszy którego nazwano Joasiem.
— Idź, idź, — dorzucił staruszek, — ja surdut wdzieję, laskę wezmę i natychmiast ci służę.
Za chwilę potem oba sąsiedzi spotkali się w ulicy i milcząc skierowali powolnym krokiem do miasteczka...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.