Resztki życia/Tom I/Całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Resztki życia | |
Wydawca | Księgarnia Michała Glücksberga | |
Data wyd. | 1860 | |
Druk | Józef Unger | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
RESZTKI ŻYCIA.
POWIEŚĆ
przez
J. I. KRASZEWSKIEGO.
De que la vida servia?
WARSZAWA.
NAKŁADEM KSIĘGARNI MICHAŁA GLÜCKSBERGA,
przy ulicy Krakowskie-Przedm. Nr. 9 (411)
w domu Wgo Grodzickiego. 1860.
|
Prawie na samym wyjeździe z miasteczka Kaniowiec (którego próżnoby na karcie szukać), nad pocztowym gościńcem mało uczęszczanym i do pół zieloną trawą porosłym, stoi podobno dotąd na pagórku wesoły dworek, porządny, schludny, nie wykwintny i choć ze smakiem i staraniem zbudowany, przypominający postacią dawne dworki szlacheckie po miasteczkach, w których, to palestra, to starzy osiadający przy kościołach na dewocji, to kapitaliści potrzebujący spoczynku, zamieszkiwali. Dosyć wysoki dach gontowy złamany wpośrodku, pokrywał tę budowę, któréj cztery okna od ulicy i drzwi na ganek o czterech słupach wychodzące, całą zajmowały facjatę. W ganku po staroświecku były ławy dokoła na których szlachcic siadał wieczorem odprawiać officium i koronkę.
Od drogi odgradzał nieco budowę mały kwiatowy ogródek przezroczystemi sztachetami okolony, a z tyłu widać było sad pełen drzew zielonych, gęsty, bujny i cienisty. Cztery grube topole wysoko wzrosłe ocieniały bramę i sztachety; pod jedną z nich była czysta i schludna ławeczka, prosty kawał tarcicy na dwóch grubych położony pniakach.
Słońce zachodziło pogodnie i cisza wieczorna ogarniała świat gotujący się do spoczynku, na jéj tle rozróżnić było można nieśmiało i zcicha odzywające się głosy ludzi, ryk bydląt, turkot wozów próżnych kłusem powracających z pola do domu. Ciepły wiaterek niekiedy zawiewał z południa i poruszywszy liście drzew, po chwili jakby zawstydzony niewczesnem swojem trzpiotowstwem, uciekał kryć się w gęstwinę.
Wszystko zdawało się modlić wśród téj ciszy błogiéj i świętéj na chwilę użyczonéj światu, by nowych sił nabrał do cierpienia i boju: dzwonek kościelny, śpiéw daleki ptaszków i szum nawet drzew nieśmiały. Tak często modli się natura przed burzą, w uspokojeniu wieczornem, wśród uroczystości poranka.
Z pagórka na którym stał ów dworek, z ławki pod topolą widać było oświecone prześlicznie zachodzącem słońcem miasteczko nad szerokim rozłożone stawem, jego drewniane i czarne domostwa poprzedzielane kilku porządniejszemi murowanemi domami, kościół po-pijarski parafjalny z dwiema wieżyczkami wyskakującemi wysoko, zielone kopuły cerkwi, a opodal na wzgórku wspaniałe ruiny po-jezuickiego niegdyś Kollegjum, dziś leżące w smutnem gruzowisku. Miasteczko przeplecione sadami i drzewy, oblane wodą, rozrzucone fantazyjnie, bardzo się ztąd pięknie przedstawiało oku.
Ulica która dworek nasz z niem łączyła, po większéj części zabudowana była podobnemi dworkami mniejszemi i większemi, których dachy z za drzew wyglądały.
W chwili gdy się ten obraz oczom naszym przedstawia, na ławce pod topolą przed dworkiem, ze wzrokiem tęsknie na miasteczko zwróconym, siedział mężczyzna lat średnich, miłéj i łagodnego wyrazu twarzy, znać powracający z przechadzki, bo kij leżał przy nim a ogromną wiązkę leśnych kwiatów trzymał w ręku.
Wiek jego trudno było oznaczyć, — twarz miał młodą jeszcze, świeżą w téj chwili bo ją zmęczenie okryło rumieńcem żywym, oko ogniem błyskało, na czole zmarszczki ledwie się zarysowywać zaczęły; — ale wpatrzywszy się dostrzedz łatwo, że ten człowiek przebył już wiele, przeszedł przez złudzenia i nowym się bronił, że napróżno do piersi jego kołatały nadzieje i życie uśmiechać mu się chciało obietnicami. Zdjęty z głowy kapelusz słomiany ukazywał włosy ciemne nie posrebrzone jeszcze ale już przerzedzone nieco, czoło wyniosłe i jasne — całe to oblicze miało coś w sobie dziwnie smętnego i poetycznego.
Były w niem siły do życia, ale już woli i ochoty doń brakło..... czułeś że z losu czy zobojętnienia człowiek ten dojada resztek swoich o smak ich się nie troszcząc..... Było w nim dużo smutku i żalu, ani kropelki nadziei.
U nóg siedział z otwartym pyskiem i językiem wywieszonym, dyszący jeszcze świeżem zmęczeniem, wielki centkowany wyżeł, który chwilami panu swojemu w oczy spoglądał i jakby mu się przypominając poszczekiwał wesoło.
Mężczyzna ocierał czoło strudzone machinalnie, a wzrok jego nieruchomie był wlepiony w obraz który miał przed sobą; zdawał się zamyślony głęboko jakby pytał świata i wieczora o zagadkę życia i jutra? Ucho jego nurzało się w ciszy szukając w niéj wieszczego głosu zrozumiałego dla duszy.
Długo tak siedział i dumał, a szczekanie psa nie przerwało mu marzenia — nareszcie westchnął głęboko i zabierał się wstać ująwszy kij i kwiaty, gdy z sąsiedniego dworku oddzielonego tylko parkanem przegradzającym dwa ogródki, dał się słyszeć głos wesoły:
— Dobry wieczór asińdziejowi! dobry wieczór!
Jegomość który się tak niespodziewanie odezwał, że powołany aż drgnął zrazu na głos jego odwracając się szybko — cały się krył za parkanem i głową tylko po nad nim się wznosił, ale sztachety przerzedłe dozwalały się domyślać kształtu reszty postaci. Głowa pokryta czapeczką dosyć nieświeżą i spłowiałą niebieskiego koloru, uśmiechnięta i wykrzywiona, przypominała nieco fantastyczne maskarony które architekci przylepiają czasem dla ozdoby miejsc próżnych z któremi niewiedzą co zrobić.
Okrągła twarz z szerokiemi usty, siwe oczki przymrużone, nie wielki nosek w pośrodku, białe bakembardy pół-xiężycowe otaczające policzki żółte i pomarszczone, zdawały się jakby gdzieś odlepione; — uśmiech dziwaczny i przekrzywienie towarzyszące mu jeszcze, to podobieństwo do maski komicznéj zwiększały. Pomiędzy sztachetami widać było białe letnie ubranie niewielkiego człowieczka, coś nakształt kaftanika zawiązanego na tasiemki, i buty juchtowe sięgające do kolan. W jednym ręku trzymał długi cybuch z fajką, w drugim zdjęte z nosa okulary w mosiądz oprawne.
Przywitali się sąsiedzi dość uprzejmie.
— A cóż? jakże się udała przechadzka! — zapytał staruszek.
— Wybornie, nazbierałem kwiatków któremi sobie moje izdebki zapachnię i ozdobię, odparł pierwszy; — Parol się doskonale wybiegał, ja rozruszałem, las mi wyszumiał wszystkie swoje tajemnice, napiłem się zieloności i woni drzew — czegóż chcecie więcéj?
— I jabym był z asindziejem poszedł, gdyby nie te balaski przeklęte, — rzekł staruszek — zachciało mi się koniecznie choć jeden wedle rysunku wytoczyć, i nie porzuciłem ażem na swojem postawił!
— Udały się chwała Bogu, panie Szambelanie — rzekł pierwszy.
— No, a jakże, musiały! zepsułem dwa kawałki drzewa z prędkości, (bo jéj się widzę do końca życia nie pozbędę, kiedy w siedmdz.... chcę mówić w sześćdziesiątym i coś roku jeszcze mi z niecierpliwości ręce drgają), no!!... ale zobaczycie jaką mieć będę balustradę!
Staruszek się uśmiechnął, poprawiając czapeczkę, a sąsiad spojrzał nań także z rozweseloną nieco twarzą:
— Cóż ty teraz będziesz robił Joasiu kochanie moje? — spytał szambelan po chwili.
— A cóż? spocznę po przechadzce. Parola nakarmię i napoję, pacierz zmówię i spać się położę.
— Ale gdzież jeszcze do snu! zlituj się! — przerwał stary, — a toć najmilsza chwila, wieczór! Ja dopiero wychodzę na wędrówkę ku miasteczku, trzebaż żyć! Ty bo tak ulubiłeś tę swoję samotność, że w niéj zardzewiejesz do ostatka. Ludzie potrzebują ludzi... ot, poszedłbyś ze mną tobyś się rozruszał.
— Zgoda i na to, tylko kwiatkom dam pić, a Parolowi jeść, — rzekł pierwszy którego nazwano Joasiem.
— Idź, idź, — dorzucił staruszek, — ja surdut wdzieję, laskę wezmę i natychmiast ci służę.
Za chwilę potem oba sąsiedzi spotkali się w ulicy i milcząc skierowali powolnym krokiem do miasteczka...
My tymczasem zapoznajmy bliżéj czytelników naszych z mieszkańcami tych dworków i miasteczka w którem powieść się nasza zaczyna.
Właścicielem pierwszego z brzegu domku z topolami któryśmy naprzód ukazali, był ów mężczyzna nazwany przez Szambelana Joasiem, inaczéj pan Joachim Wielica niegdy marszałek powiatowy, dziś osiadły na ustroniu i wypoczywający przed czasem po życiu. Człowiek ten w całéj okolicy jednozgodnie był uważany za najzacniejszego urzędnika i obywatela.
Dziwne okoliczności przywiodły go w tę ustroń i niejako przymusiły do wypoczynku wyrzeczenia się czynniejszego życia. Rodzice jego byli ludzie bardzo majętni, ale ojciec cały swój wiek spędził na obywatelskich posługach, urzędował i po dawnemu nietylko czas i pracę poświęcał, ale majątek stracić musiał, nie pojmując by inaczéj jak otwartym domem i stołem sprawiać było można urząd wyborowy. Dom jego na daleko większą stopę utrzymywany niżeli stawało, pełen zawsze gości, oderwanie się od gospodarstwa i interesów, ciągły wir w którym stary Wielica żyć musiał, przyprawiły go w końcu o zupełną ruinę.
Gdy po ośmnastoletniem sęstwie i marszałkowstwie przebudził się poczciwy szlachcic oblężony przez wierzycieli, naciskany od żydów, zduszony długami krzyczącemi — rozpacz go porwała, zachorzał i nie doczekawszy się upadku swojego ale go przewidując, umarł na rękach żony która dla siebie i syna przyjęła bez szemrania dziedzictwo nieopatrzności i ubóstwa, ale zarazem poczciwego imienia.
Został po nim syn tylko jedynak i wdowa kobieta wielkiego męztwa, która nie narzekając na losy, zgodziła się ze swem położeniem, łzy nad sobą nie uroniwszy. Pogrzeb starego Wielicy i stypa były ostatnim wysiłkiem poczciwéj wdowy, która sprzedała swoje kosztowności i sreberka aby jak najwystawniéj pochować tego, który żył zawsze wystawnie. Jéj się to jeszcze zdawało obowiązkiem, aby ubóstwo trumny nie urągało życiu.
Szlachta którą marszałek karmił i poił, tłumnie się zebrała na ten obrzęd do miasteczka, na ramionach poniosła swego ukochanego urzędnika i przyjaciela, następnie opłakiwała stratę nieporównanego obywatela, krzyczała i ściskała się wylewając obficie wino i łzy razem — ale gdy potem przyszło wdowie pomódz i sierocie, pochowała się w mysze dziury. Jeden czy dwóch jeździli po sąsiedztwie wnosząc że potrzebaby cóś zrobić, ale tam gdzie pobudkę ich przybycia zwietrzono, znajdowali drzwi zamknięte, a inni naparci odpowiadali:
— Tak! niezawodnie! trzeba cóś zrobić!
Lub:
— Któż mu kazał tracić? Na co było tak honeste przyjmować....
Inni wreszcie:
— Taka ofiara z naszéj strony byłaby upokorzeniem dla familji, nie przyjętoby jéj...
Byli wreszcie i tacy, co niedopłaconych kilku groszy surowo się u wdowy upominali, wykrzykując już przeciwko temu którego niedawno nosili na rękach.
Ona to zniosła pobożnie, mężnie i cicho, nie zadziwiła ją niewdzięczność, nie rozgniewała niesprawiedliwość, nie zniecierpliwiło zobojętnienie przyjaciół; — sprzedała majętność, pospłacała długi, uiściła się co do grosza, a zostawszy przy kilkunastu chłopkach, zajęła się wychowaniem syna. Ojciec go małym odumarł, wszystko więc winien był matce która go do walk życia usposobiła zawcześnie, łagodnie prowadząc miłością, ale zarazem nie tając przed nim ile się po świecie i ludziach można spodziewać, jak mało na nich rachować należy. Nie narzekała ani czerniła, ale ostrzegła że w życiu i w świecie na sobie samym opierać się potrzeba, nie na otaczających; — kochać ich, litować się nad niemi, poświęcać się dla nich, ale na nich nie rachować i sobie samemu nie wierzyć.
Ostudziła go tem? — nie, ale uzbroiła zawcześnie, bo mówiła bez żółci i gniewu, smutną, bolesną, ale doświadczoną prawdę. Syn wyrósł na człowieka którym się każda matka pochlubić mogła, na jednego z tych ludzi silnych co się burzy nie obawiają i z krzyżem na piersiach idą spokojnie wyżéj poglądając niż ziemia.
Piękny to był charakter, pogodne czoło, serce czyste, męztwo wielkie, gotowość do poświęcenia, w głębi wielka miłość ludzi przy rozczarowaniu — jak to pojąć?? Nie wiem! rozum wskazywał prawdę, serce upominało się złudzeń młodzieńczych.
Ubóstwo Joachima Wielicy zrazu go odosobiało od społeczeństwa które nawykło mierzyć człowieka majątkiem — ale powoli przymioty jego wywalczyły mu przyjęcie, choć się go ani napierał, ani wciskał nieproszony. — Lubił owszem samotność, naukę, xiążki, kwiaty i byłby się z matką chętnie zakopał w małéj wiosczynie, ale przypomniano sobie ojca, imie poczciwe, stosunki dawne, a może poznano się na człowieku, i Joaś wciągnięty został w kółko od którego przez dumę uciekał. Któż wytłumaczy dlaczego się ucieszyła matka? może dlatego że to uważała za hołd oddany pamięci mężowskiéj, przymiotom dziecięcia?
Właśnie gdy Joaś skończywszy nauki w uniwersytecie, począł się w świecie ukazywać, w sąsiedztwie zjawili się bliscy krewni marszałkowéj, którzy tu dawniéj nie mieszkali, choć znaczny posiadali majątek, od lat kilkunastu bawiąc dla wychowania córki jedynaczki za granicą. Obawa o to dziecię wątłe i delikatne które cieplejszem, by żyć, oddychać musiało powietrzem; wstrzymywała ich w Nicei i Neapolu. Córka dzięki poświęceniu się rodzicielskiemu, wyrosła ślicznie na powietrzną i idealną istotę, wypieszczoną, fantastyczną, miluchną ale samowolną i zepsutą bałwochwalstwem rodziców. Matka Emmy była cioteczną siostrą marszałkowéj, a gdy po latach długich dwie przyjaciółki co się dziewczętami rozstały, spotkały matkami i z dwóch sióstr serdecznych ujrzały się niemal obcemi sobie, jedna zcudzoziemczała, druga zubożała i zgnieciona — rzuciły się sobie na szyję we łzach milczących. Obu siostrom przypomniała się młodość, nadzieje, wesele, stare piosenki dziecinne, i dzieci swawolne pokochały się na nowo siłą wspomnień.
Potem naturalnie Joaś podobał się Emmie, Emma rozmarzyła, oszaliła na chwilę młodego chłopca, dał się upoić nadziejom szczęścia którego niema na ziemi. Ale jakże było pomyśléć nawet o połączeniu miljonowéj dziedziczki z ubogim chłopakiem, który nic nie miał prócz poczciwego imienia i pracy? Matki były siostrami, przyjaciółkami, dzieci rozdzielało ich położenie, a duma Wieliców ani dozwalała pomyśléć o związku któryby ich upokarzał.
Szczęściem czy nieszczęściem Emma rozkochała się w kuzynku, matka dostrzegła uczucia, ulubione jéj dziecię pobladło i posmutniało, strach o życie jego powrócił, lekarz w najlepszych chęciach silnie doradzał małżeństwo, i tak matka Emmy sama, prawie z prośbą, oświadczyła się Joachimowi.
Z jego strony po pierwszéj chwili odurzenia i szału, po lepszem Emmy poznaniu, ożenienie to było poświęceniem, — wiedział że ono nie da mu szczęścia, czuł że go upokorzy; kapryśne dziecię przestało dlań być ideałem — ale chodziło o ocalenie mu życia.....
Emma go kochała, a im się więcéj jéj sprzeciwiano, tem silniéj obstawała przy swojem. Zmuszony udawać szczęśliwego, wdzięcznego, Joachim stanął u ołtarza z prześlicznem dziewczęciem którego mu wszyscy zazdrościli, przynoszącem mu bogactwo, imie, młodość i serce — ale wiedział zawczasu że chwila złudzenia nie potrwa długo, że okupić będzie musiał drogo ten pozór ubłogosławienia, jaki mu los narzucał.
Dla wszystkich zdala nań patrzących, był to związek tak szczęśliwy, tak świetny, że nieprzyjaciół i zazdrosnych narobił Joachimowi, bo każdy usiłował w nim coś znaleźć czyniącego niegodnym téj wielkiéj łaski losu. Tymczasem w pierwszym pocałunku Emmy skończyło się marzenie, poczęła rzeczywistość; dziewczę dziwiło się samo sobie, że pragnąć mogło tak gorąco małżeństwa, którego osiągnienie tak mało je uszczęśliwiło. Joachim uczuł się ofiarą i poświęcił cicho i posłusznie, ale łagodność jego nic nie pomogła, kapryśne dziecię gniewało się na nią, jątrzyło powolnością męża, samo nie wiedziało czego pragnęło, chcąc czegoś co życie dać nie może.
Znudzona wprędce Emma samotnością wioski i krajem do którego nie była przywykła, zapragnęła innego nieba, podróży, rozrywek świata. — Matka i mąż nie umieli się jéj oprzéć, wyjechali z nią razem, podróżowali, ale pieszczoszka chciała dnia o północy, we Włoszech śniegów i zimy, wśród spokoju wrzawy, wśród zabaw i stolicy ciszy. Joachim pocieszał, radził, tulił biedną istotę, ale miłość jego i poświęcenie na nic się przydać nie mogły. Tak przeżyli z sobą w pielgrzymkach najdziwniejszych, co chwila miejsce pobytu zmieniając kilka lat męczeńskich, w ciągu których on stał się sługą, niewolnikiem żony i odpowiedzialny za wszystko co cierpiała, choć nie miał woli ani głosu. Nagle wśród nieustannego tego miotania się i szukania jakiegoś nieokreślonego szczęścia, Emma zmieniła się, uspokoiła, ostygła, — zdrowie jéj się zachwiało, opanował smutek i bezsilność — lekarze wezwani zapowiedzieli jéj że ma być matką. Otoczono ją większem jeszcze niż kiedy staraniem, gdyż delikatna i wątła potrzebowała czuwania; — cierpienia zwiększyły się zrazu, ustały potem, rumieńce i świeżość powróciły, a gdy stanowcza chwila nadeszła, nic nie przepowiadało nieszczęścia, które spadło jak piorun nagle i niespodzianie. Emma dając życie córce, umarła, a w chwili zgonu jakby jaśniéj ujrzała wszystko, chwyciła rękę męża prosząc go o przebaczenie ze łzami.
Joachim został sam na świecie z sierotką; matkę swoję stracił był przed dwoma laty, matka żony była oddalona; pierwszy rok przeszedł mu u kolebki téj do któréj przywiązał się ostatkiem nadziei.
Marzył dla dziecka swojego wychowanie wedle serca, myślał tylko o jego przyszłości, ale nie obrachował przybycia babki i zmian jakie ono za sobą niechybnie pociągnąć miało. Nadjechała wreszcie matka Emmy i od grobu córki przyleciała do kołyski wnuczątka, chwytając je jak własność swoją, jak jedyny spadek po dziecięciu, jedyną w życiu pociechę. Nie można było praw jéj zaprzeczyć i odepchnąć nieszczęśliwą, choć Joachim drżał by Ewelinka jego nie odziedziczyła po matce wątłéj natury i nieszczęśliwego jéj rozdrażnienia.
Obawy ojca, ziścić się miały, niestety — wychowanie zostało mu odjętem, wpływ jego usunięty, on sam stał się prawie nienawistnym przybyłéj matce swéj żony. Potrzeba było anielskiéj cierpliwości tego człowieka aby wytrwać w tem położeniu, nie opuścić sieroty i starać się nieustannym wpływem naprawić co nierozważne psuło rozpieszczenie.
Joachim chciał mieć w córce niewiastę silną i godną wysokiego powołania kobiety, babka kształciła ją na lalkę kapryśną; a że ojciec wymagał pracy i zastanowienia, biedna zaś staruszka dawała swobodę i zachęcała do zabawy, łatwo obrachować ku komu zwróciło się serce dziecka i drobne jego rączki. Codzień prawie stawał do walki biedny ojciec, a co ucierpiał to mu Bóg jeden policzył, codzień tracił nadzieję zrobienia czegoś, opadały mu ręce, — przecież dotrwał i nie ustąpił kroku.
Już widne były w Ewelince skutki wychowania, ale myślał, że choć trochę osłabi je nieustannem czuwaniem. Zresztą rola jego w tym domu, który on nazywał jego domem, była zaprawdę dziwna i upokarzająca; majętności należały do babki, ona w nich panowała, on jak obcy i na łaskawym chlebie, stał u progu przy własnem dziecięciu. Trzeba było znieść wszelkiego rodzaju ucisk, wytrwać nie zmrużając oka i cichą swą boleść poświęcić dla córki.
Dziecię wyrosło śliczne, wesołe, zdrowe, rumiane, ale tak samowolne i rozbujałe jak matka, — nie pojmowało świata, a słowa ojca przywykło uważać za marzenia dziwaka, bo tak pocichu nazywała go babka.
Przyszła nareszcie chwila wydania za mąż Ewelinki. Wielica zadrżał i do nowéj walki zbroić się musiał, tym razem cięższéj jeszcze, bo własne dziecię przeciwko niemu stanąć mogło. Kilku młodzieży pośpieszyli w szeregi pretendentów, między nimi jeden którego jak syna ukochał Joachim, pracowity chłopak, dość majętny, wykształcony, ale nie umiejący ani kłamać, ani pochlebiać; obok niego zjawił się wielki pan zrujnowany z dalekich stron przybyły, postać nic nieznacząca, umysł dziecinnie głupawy, ale imie wielkie, twarz ładna, niezmiernie powabna powierzchowność.
Nie byłby to wcale zły człowiek gdyby go człowiekiem nazwać można; rozumiał że został stworzony z kaolinu nie z pospolitéj gliny jak inni, że na to przyszedł na świat by używać, że potrzebował bawić się wesoło, a reszta ludzi służyć mu była powinna. Obowiązków nie pojmował, prawa swe aż nadto wynosił — zresztą zadaniem życia dlań było, jak najmniéj się troszczyć, jak najwięcéj używać.
Pomimo najusilniejszych ze strony Wielicy starań, oporu, wybuchu nawet w obec córki i babki, hrabia Tylman ożenił się z Eweliną. Ojciec nie mógł odmówić błogosławieństwa, ale wprost z kościoła pojechał do swojéj wioseczki i opuścił dom córki, a nieco późniéj rzuciwszy wieś pełną przykrych wspomnień, wyniósł się do miasteczka. Córka i zięć radzi zapewne że go z ciągłym morałem na ustach mieć nie będą przy sobie, zaledwie dla ceremonji krok zrobili ażeby go zawrócić, a gdy się oparł, nie nastawali więcéj żeby żył z niemi. Ewelina chciała mu z majątku wyznaczyć pewien dochód, ale oburzony Joachim tą jałmużną dziecięcia, tak groźno ją powstrzymał w chwili gdy mu to dobrodziejstwo ofiarować miała, że zamilkła przestraszona.
Taką była przeszłość tego człowieka, któréj tu skreśliliśmy tylko główne rysy, aleśmy nie mogli odmalować ją takiemi barwami jakiemi rzeczywistość na sercu jego wypiętnowała. Życie p. Joachima oprócz pierwszych lat młodości upłynęło w ofiarach i męczeństwach; prócz serca matki nie miał nic coby mu je słodziło; po rozłączeniu z córką został na świecie tak samotny, osierocony, tak pozbawiony wszelkiego węzła coby go łączył ze światem, że z temi resztkami życia nieużytecznego nie wiedział już co począć. — Była dlań chwila niemal rozpaczy i obrzydzenia życia, w któréj chciał się go pozbyć i zrzucić z bark ciężar bolesny, ale religja przyszła mu w pomoc i zburzone ukołysała serce.
Z dzieckiem jedynem rozstał się, nie mogąc go kochać nawet zdaleka, bo Ewelina nie zasługiwała na to; — litował się i bolał tylko. Pozostawało mu dożyć do kresu, ot tak jakoś, uczciwie i cicho, tając boleść serdeczną, — byle dzień do wieczora. Wieś wspomnieniem poczciwéj a ukochanéj matki, lat młodszych i dla wielu innych przyczyn, stała mu się nieznośną, budziła w nim co chwilę boleści i drażniła rany które przygoić było potrzeba, — kupił więc ów dworek w miasteczku i tu się z kilką ludźmi osiedlił.
Zrazu nie wiedział istotnie co począć z życiem i jak nieskończone dnie zabić, odwykł od pracy wszelkiéj, cierpiał jeszcze gwałtowniéj, modlił się, ale modlitwą samą nie namaszczony wyżyć nie umiał. Począł więc szukać rozrywek, rzucił się ku xiążkom, wrócił do dawnego lubownictwa kwiatów, do myśliwstwa, i życie znośniejszem się stało.
Wreszcie los go dosyć szczęśliwie skierował do miasteczka, które od lat kilkudziesięciu było niejako lazaretem podobnych jemu nieuleczonych inwalidów. Bardzo wiele osób z sąsiedztwa, z różnych powodów, z resztkami życia przywlokły się do téj tebaidy na wielkim gościńcu. A że to byli prawie sami starzy i niedołęgi, kalecy i dożywający dni swych ludzie, spokój w istocie panował tu większy może niż na wsi. Żaden żywioł obcy nie mieszał się do cichego ich życia które upływało powoli, nudno trochę może ale znośnie. Każdy w swem gniazdku usłał sobie to z czem mu było najwygodniéj, każdy czemś się zajmował, durzył, bawił, a starał zapomnieć dawnych boleści i pogubionych po drodze skarbów.
Jest chwila w życiu ludzkiem smutna a ciężka, bo zbliżenie się starości i ostatki lat nieużyteczne; pomyślawszy o nich nie dziwimy się że niektóre ludy dzikie przez litość niezdolnych już na nic ojców i zestarzałe matki zabijały i zjadały pobożnie. — Wieku tego schyłku nie oznaczają lata, dla jednych przychodzi on wcześniéj, dla drugich późniéj, często w pełni sił i zdrowia. — Jest to chwila w któréj człowiek uczuje że już nic nie ma przed sobą do zdobycia, do pozyskania, do zrobienia; w któréj się widzi zbytnim, nieużytecznym, przeżytym. Nikt ku niemu nie wyciąga ręki ni serca, litość dają mu lepsi, inni uśmiech obojętny, — nie liczy się już do żyjących, umarł i czeka tylko pogrzebu.
Ludzie także zdają się wyglądać żeby zastygł zupełnie, i dotykają go jakby probowali rychło li to nastąpi, prędko się go pozbyć będą mogli. Miejsce jego zajmują inni, i to maluczkie które on jeszcze przywłaszcza do czasu, już niespokojnie oglądają, pragnąc dla siebie zagarnąć. Zdrów, silny, w pełni władz jeszcze, z wejrzeniem czystszem może niż kiedy, biedny starzec patrzy na tę swą śmierć przedwczesną i nic na nią poradzić nie może. Miłość jego nudzi, nauka śmieszy, przestroga obudza ziewanie, przywiązanie cięży, cierpią go ale nie żądają. Najlepsi nawet zowią poświęceniem, chwilę którą mu dają jak jałmużnę.
Tę epokę która poczyna się od wystąpienia człowieka ze szranków czynnego żywota, a kończy zgonem, zowiemy resztkami życia. Wielu, najwięcéj, nie wie co zniemi zrobić, nie chcąc być natrętni nikomu, usuwają się, znikają i nikt o nich już nie wie aż dzwon na pogrzeb zadzwoni. Przypomną sobie wówczas bliżsi, westchną, pogrzebią na wieki, i w tydzień ani śladu człowieka.
Ludzie pospolicie od tych istot wyżytych uciekają, lękają się ich rozczarowania, doświadczenia, chłodu, — w istocie w resztkach życia już złudzeń nie ma, a ci co się jeszcze mamią, nie ustępują na stronę. Są młodzi do lat osiemdziesięciu co nie opuszczają świata, — ci co się go wyrzekli już weń nie wierzą. Mało téż kto ma odwagę do rozczarowanych się zbliżyć, każdy się lęka ich ostygnienia, téj władzy odrętwiającéj, tego chłodu który od nich wieje. Często z miłością w sercu, z litością dla świata, ci pustelnicy kochając go jeszcze, już weń wiarę stracili. Są to chłodni widzowie co w cyrku walczyli, wyszli ranni i powracać doń nie mają ochoty.
Widzieliśmy jakiemi okolicznościami Joachim Wielica zawcześnie, w saméj sile życia zepchnięty został w te zimne otchłanie, w których biedne dusze uwięzione wyzwolenia czekają. Serce jego nie kochało nigdy po młodemu, nie ważył się jak drudzy, nie szalał — cały ogień lat młodych pozostał w nim popiołem tylko przysuty; — życie dopominało się u niego części którą zeń wziąć było powinno, — ale on stracił chęć brania w niem udziału.
Tuż obok dworku pana Wielicy, stał mniejszy i trochę opuszczony Szambelana, któregośmy z nim przez płot rozmawiającego widzieli, niejakiego Mamerta Alexego Wędżygolskiego, niegdy ulubieńca podobno króla Stanisława za którego czasów począł zawód swój od korpusu kadetów, potem pazia, nareszcie szambelana. Ten w porę przybył do miasteczka z resztkami życia w torebce, bo nie sześćdziesiąt jak utrzymywał, ani siedmdziesiąt kilka do których przy ściślejszem obliczeniu czasem się przyznawał, ale ośmdziesiąt lat liczył wedle nieubłaganéj metryki.
Pan Wędżygolski życie spędził dosyć wesoło i nieopatrznie, ale ani go żałował, ani po niem płakał, ani się skarżył; — lubił je wspominać i pozostał w ośmdziesięciu leciech takim jakim go uczyniła młodość. Jeszcze teraz choć pomarszczony jak pieczone jabłko, przysiadał się do dam, prawił im wyuczone w ostatkach XVIII-go wieku komplimenta, zakochiwał się najpocieszniéj i resztek życia dogryzał smakując. Dlatego żeby być zupełnie swobodnym i nie krępować się niczyją fantazją, oddał majątek synom, sobie wymawiając tylko pensyjkę i oddalił się do miasteczka aby żyć po myśli, jak mu się chciało. Przesiadywała przy nim pani Farfurska którą czasem nazywał kuzyną, czasem ochmistrzynią, a pomimo jéj lat czterdziestu i jego ośmdziesięciu posądzano ich o czułe jakieś i blizkie stosunki. Nic jednak tych potwarzy nie usprawiedliwiało, Szambelan kochał się za domem, a do wszystkich dziewcząt służących słodkie robił oczki i na podarunki płci pięknéj ostatek grosza oddawał.
Synów pożeniwszy, życie sobie na ustroniu urządził bardzo niezależne i swobodne, gości przyjmował bez występu, salonu nie miał, na łóżku sadzał, obiady przyjmując chętnie, sam ich nigdy nie dawał, a że dnie nie zajęte długiemi mu były często do zbytku, wziął się do tokarni i od rana do wieczora toczył. Miał przytem maleńki staroświecki klawicymbalik, na którym czasem grywał stare menuety, szkotki i polonezy Stanisławowskiéj epoki sięgające. Pokoik w którym mieszkał, wcale nie wyglądał wykwintnie, ale był ciepły i czysty, stało w nim łóżko z pawilonem i makatą, wisiało ze sześć portretów i pastelów kobiet nieznajomych z bukietami u gorsu, do których się stary uśmiechał; były sylwetki synów, trochę mebli dawnéj formy i niewiele xiążek przypylonych na pułce. Pani Farfurska zajmowała drugą stronę domu w któréj doniczki na oknie i firanki karmazynem obszyte widać było. Tokarnia zabierała pokoik osobny.
Niekiedy przed ten dworek stary i nieco wziemię zapadły zajeżdżały powozy wytworne, odwiedzali go ludzie z dawnego świata, ale on przed niemi ani się powstydził ubóstwa swojego, ani dla nich życie na włos odmieniał. Przyjmował uprzejmie, sadzał na nieposłanem często łożu, poił i karmił w otłukanych talerzach tem co sam jadał, zapoznawał ich z panią Farfurską naówczas zowiącą się kuzynką, która miała wiele pretensji do dobrego tonu, ale podobną była do podszarzanéj aktorki małego miasteczka, — a gdy odjechali powracał z zapałem do swéj tokarni i klawicymbału.
Życie jego całe w tych upływało zajęciach, a że był przywykł do towarzystwa i ludzi, gdy go praca zmęczyła i nieustanne żale pani Farfurskiéj wygnały z domu, szukał sąsiadów i chętnie się im udzielał.
Humor jego zawsze wesoły, twarz choć brzydka, ale uśmiechniona, anegdotki które opowiadać lubił i choć trochę długo ale żywo i malowniczo opowiadał, dobre serce i poczciwy charakter przy niewiele wartéj głowie, czyniły go dosyć pożądanym towarzyszem prawie dla wszystkich. Użyty w małéj dozie rozrywał, na długo stawał się nudny, ale nie zwykł był się narzucać.
W téj nieskończonéj rozmaitości typów któremi Pan Bóg ziemię ukwiecił, był to jeśli nie jeden z bardziéj uderzających, to przynajmniéj dość oryginalny. Z jednéj strony uważany nie odznaczał się intelligencją a pomimo to miał czasem drobinkę dowcipu i nie zbywało mu na przebiegłości; całe życie i wpływy jakim ulegał, uczyniły go sceptykiem, a w duszy miał jakieś religijne uczucie które mu za daleko sceptycyzmu posuwać nie dawało. Jako dziecię swego czasu wierne jego charakterowi, sądził się obowiązanym być wolterzystą i człowiekiem wolnym od przesądów; jako obywatel pobożnego katolickiego kraju, szanował zwyczaj i choć bez głębokiego przekonania chodził do kościoła, modlił się i spełniał obowiązki religijne. — Ale ilekroć one wymagały jakiéj ofiary a chciało się od nich wykręcić, Szambelan wówczas dobywał z kieszeni rozumu i posługiwał się nim do zamierzonego celu. Jeśli nie szedł do kościoła dla chłodu lub słoty, mówił że Pan Bóg jest wszędzie; jeśli nie pościł, podpierał się cytatą z pisma świętego że nie to jest grzechem co do ust wchodzi, ale to co z ust wychodzi; jeśli wreszcie nacisnął kto silniéj a argumentów brakowało, dosypywał żarcikami.
Prawdę powiedziawszy, był to jeden z tych ludzi co w materji wiary i życia nie mają głębokich przekonań, ani się chcą zaciekać dla dobadania prawdy; — unikał myślenia o tem, jak ten któremu się na wyżynie w głowie kręci, unika spojrzenia na dół; — szedł za większością i chyba w ostatnim razie gdy mu z tem bardzo było niewygodnie, wyrozumowywał sobie jakiś powód do odosobnienia. Serce dobre, głowa słaba, namiętności rozigrane, wszystkiego u niego były sprężynami. Życie stary prowadził po młodemu bez powagi ale swobodnie; zresztą był tylko siwem dzieckiem, co mu często powtarzano; i niebardzo się za to gniewał.
Prawie naprzeciw domku Szambelana, stał maleńki i dosyć lichy dworek, o dwóch oknach od frontu, opuszczony, ze sztachetami, w których dawno niedostające laski, zastępowały kije powtykane i posplatane aby tam nic nie wlazło. Furtka doń wiodąca była połamana, przy niéj stała jedynaczka topola wpół zeschła od północy i ogromny krzak wirginji, na któréj w czasie kwitnienia chmury os biorących chciwie pożywienie, niebezpiecznem czyniły przejście po mostku do drzwi domu. Cały ten kawałek ziemi z ogródkiem zaniedbanym z tyłu, i warzywnym sadem z boku, połamane ogrodzenia, nadgniły dach, nastrzępione zeschłemi gałęziami drzewa, okazywały brak starania i kazały się domyślać, że ten co zajmował mieszkanie, albo nie dbał o nie, lub nie był w stanie ratować je od ruiny.
Gdy w milczeniu zbliżyli się do wirginji, co sama jedna tu bujała, Szambelan który na przechadzkę ubrał się starannie i oprócz białego kapelusza, miał z pewną kokieterją skrojoną kurtkę, z któréj bocznéj kieszeni jaskrawy fular wybuchał, — wskazał na zamknięte drzwi opuszczonéj siedziby panu Joachimowi.
— Co to jest? Asindziéj nic nie wiesz?
Pan Joachim ruszył ramionami.
— Drogi mój sąsiedzie — rzekł — cóż i zkąd chcesz żebym ja mógł wiedzieć? Najprzód nic a nic nie jestem ciekawy, bo mi się zdaje, że tajemnice ludzkie dochodzenia nie są warte — zawsze pod niemi ten sam słaby i biedny człowiek — powtóre, nie mam z nim stosunków i nie staram się o nie. Chwała Bogu, ulica nas rozdziela, ale pan, co patrzysz mu oko w oko i możesz ciekawe czynić postrzeżenia, musisz już coś od nas wszystkich wiedziéć więcéj.
— Powiem asindziejowi — rzekł Szambelan, — że choć jestem ciekawy i przyznaję się do tego dobrodusznie, choć bardzo jestem ciekawy i mam tu różne stosunki, — chociaż go śledzę i radbym dostać języka, — otóż nic nie wiem, a ten człowiek jest dla mnie taką tajemnicą, jaką był kiedy się tu raz pierwszy zjawił..... ale to nic a nic nie wiem.
— Mnie się zdaje — odparł pan Joachim, że tu żadnéj zresztą tajemnicy nie ma; wszyscyśmy mniéj więcéj ranni na placu boju i kalecy odpoczywamy w tym lazarecie, czekając rychło li nas powołają na spoczynek gdzieindziéj. I to także być musi jak my biedny człowiek, osamotniony, który nie wie co z życiem począć.
— No, ale dlaczegóż my, proszę asindzieja — zawołał Szambelan — nie ukrywamy się z tem czem jesteśmy, żyjemy z sobą, nie mamy żadnych tajemnic..... a on?
— Ciężéj ranny od nas — rzekł Joachim, tuli swą boleść — co dziwnego? żałujmy go.
— Ja go z serca żałuję — odparł staruszek, — tem bardziéj że mógłby życie wcale znośne prowadzić, a dobrowolnie dusi się zamknięty! Mnie to, przyznam się, drażni, kaduk go wie co za jeden? obawiam się, a któż domyśli się co za jeden kawaler, mina jakaś straszna, może jaki Rinaldini?.....
Mówiąc to Szambelan, łokciem trącił towarzysza, umilkł i począł nosa ucierać; na przeciw nich ukazała się postać szybko idąca, która odwracając twarz minęła ich żywo, dopadła furtki w krzaku wirginji i znikła.
Był to mężczyzna mogący mieć lat około pięćdziesięciu kilku, wysokiego wzrostu, bladéj twarzy, rysów znaczących, włosa posiwiałego, ruchów żywych i gwałtownych, w ubraniu dziwnie zszarganem a niepospolitem, którego krój więcéj fantazyjny niż modny, uderzał w oczy. W ręku niósł laskę zakrzywioną, którą machał żywo. Spotkawszy się z przechodzącymi, odwrócił głowę aby udać że ich nie widzi, przyspieszył kroku i znikł, ale pan Joachim zauważył, że twarz jego blada okryła się żywym rumieńcem.
— No i cóż asindziéj powiesz na to? — zapytał szambelan, — figura jak z romansu, wielki nieznajomy..... ani dociec zkąd? co? po co? dlaczego?... nikt go nie zna. Robiłem, przyznaję się, formalne badanie — ale cóż się pokazało? Przyjechał tu z małym tłomoczkiem żydowską budą, stanął u Jukiela w karczmie, nazajutrz chodził, słyszę, cały dzień po miasteczku jak oszalały..... widziano go w kościele, widziano na cmentarzu, na polach nawet..... nic nie jadł nawet do późna, powrócił czerwony i padł na łóżko. Jukiel powiada że się zląkł, żeby co nie było podejrzanego i podesłał mu xiążkę aby się wylegitymował w niéj..... Poniesiono pasport do stanowego, Bóg tam wie jaki, ale formalny, wizowany, ani słowa. Szlachcic Adolf Poroniecki, z tutejszéj prowincji rodem, a nikt tego nazwiska nie zna..... Siedział trzy dni u Jukiela, rozpytywał czyby gdzie nie można mieszkania wynająć rocznie, nastręczali mu różne, nareszcie gdzieś żydzi wypytali ten dworek z ogrodem, na sprzedaż za parę tysięcy, zgodził się, zapłacił zaraz gotówką, i otóż go masz. Więcéj ani sposobu dojść.
— No i wiemy — dodał Joachim, — że biedny, że sam jeden, że lubi samotność.
— Z mojego okna — ciągnął daléj nieubłagany Szambelan, — często go z mojego okna obserwuję...... wstaje czasem do dnia, czasami o dziesiątéj, w życiu żadnéj regularności, wychodzi, przychodzi, ukazuje się, znika, kat wie jak. Czasem go widzę z xiążką, to znowu latającego po pokoju z rękami w kieszeni, a z włosem potarganym jak łeb Meduzi. Przyjął gospodynię starą i ta mu jeść warzy, prawie do niéj nie gada. Brała ją już na spytki moja Farfurska, ale ta powiada, że jeszcze tak dziwnego człowieka w życiu nie widziała. Śpiewa, płacze, stęka, gada sam do siebie, pół warjata...
— Jakieś nieszczęście na dnie tego dziwactwa — dodał Joachim — ale co nam do tego panie Szambelanie.
— A nuż zbrodnia jaka!— bojaźliwie szepnął stary — któż go wie, nieszczęście szuka ludzi, zbrodnia ich tylko unika.
— Stary to axjomat — rzekł towarzysz — a jak wiele innych fałszywy; nieszczęście jest jak rana, boi się by nieostrożne dotknięcie nie powiększyło bólu; zbrodnia narzuca się ludziom ze strachu, aby ich oszukać fałszywym pozorem spokoju.
Szambelan zamilkł na chwilę, ale głową potrząsał i szli daléj powoli ku miasteczku ulicą, którą z obu stron otaczały dworki i domy poprzegradzane tylko zielonemi ogródkami.
Cały ten mały światek miasteczka, którego częścią byli pan Joachim i Szambelan, w téj jednéj mieścił się uliczce, odosobniając od żydów, którzy jak u nas wszędzie, zalewali rynek i inne części Kaniowiec. Zaledwie uszli kilka kroków daléj, gdy z ganku nieco obszerniejszego domostwa, odznaczającego się tem, że stało wśród ogrodu na pagórku, a od zajazdu miało pół-okrągłą drewnianą kolumnadę — odezwał się ku nim głos kobiecy.
— Hola! mości panowie! a dokądże to? dokąd tak szparko?
Ta śmiała odezwa do przechodzących, pochodziła od stojącéj w ganku jejmości słusznego wzrostu, dosyć otyłéj, która wziąwszy się w boki, zdawała czatować na przechodniów.
Była to poważna matrona, mająca już lat górą pięćdziesiąt, ale widać silna jeszcze i zdrowa, gdyż na pierwsze wejrzenie pospolita jéj twarz, kwitła rumieńcem, a czarne oczy biegały żywo pod pomarszczoną powieką. Nie musiała to być nigdy piękność, ale domyślić się było łatwo, że w młodości przy świeżości i krasie lat ośmnastu, mogła się bardzo podobać. Dziś okrągła już i do zbytku wypełniona twarz, nie miała wdzięku, wyraz jéj uderzał czemś męzkiem i do zbytku śmiałem, czoło fałdowało się groźno prawie, brwi gęste i wielkie ściągały fantastycznie, warga dolna odwrócona, dawała fizjonomji wyraz dumny. Ubranie jéj było bardzo skromne, ale czyste i staranne, a głowa siwa nie pokryta czepkiem, gładko przyczesana, okazywała brak wszelkiéj pretensji i chęci podobania się.
— Idziecie — rzekła — idziecie, a do mnie żaden ani wstąpi, — Szambelanie, ty co jesteś taki galant, tobie to wcale nie uchodzi, panu Joachimowi przebaczam bo dziki, ale waści!! no, no! mamy z sobą na pieńku..... trzy razy mię minąłeś.
Szambelan wykrzywił się z intencją uśmiechnienia, zdjął kapelusz, zgiął we dwoje i rękę kładnąc na piersiach, rzekł wymownie:
— Panno Podkomorzanko dobrodziejko! nigdy w życiu nie uchybiłem kobiecie.
— A mnie to chybiasz zapewne dlatego, że już dla siwych moich włosów i za kobietę nie masz.
— Pani, spójrz w serce moje, a ujrzysz że jestem niewinny.
— O! do serca nie zapraszaj, bo pięknychbym się tam rzeczy napatrzyła! — rozśmiała się panna podkomorzanka, — ale mów czemu nie wstępujesz gdy mimo przechodzisz.
— Czemu? bo się zawsze obawiam przerwać pani jéj zajęcia tak ważne dla dobra ludzkości cierpiącéj — jéj modlitwy lub spoczynek.
— Oto filut! gdybym była młodsza... — i pogroziła mu na nosie. — Panu Joachimowi przebaczam — dodała — ale godziłoby się i jemu zrobić wymówkę — no! ale zgoda! — I zbliżywszy się do furtki poważnym krokiem, zapytała Podkomorzanka stojących u niéj sąsiadów: — Dokąd idziecie? z celem czy bez celu?
— Podróż nasza jak życie, — rzekł żartobliwie pan Joachim, — już bez celu.
— Puszczacie się widzę w podróż odkryć ku miasteczku — odpowiedziała Podkomorzanka usiłując ich zatrzymać — ale któżby u nas co nowego odkryć potrafił? — kto z nas nie zna Kaniowiec na wylot? większaby to była sztuka niż Amerykę odkryć!
— Przecież i my mamy tajemnicze lądy i kraje nieznane, — przerwał Szambelan wskazując ręką ku dworkowi człowieka który tak żywo tylko co ich był pominął. — A nasz intrygujący nieznajomy?
— Nasz wielki nieznajomy, — uśmiechnęła się Podkomorzanka — biedak jak my tu wszyscy... Waćpan panie Szambelanie wdowiec i sierota, bo o tobie coś dzieci zapominają, pan Joachim także wdowiec i także sierota, bo córka go nie odwiedza, ja wdowa po nadziejach młodości, i ten nasz nieznany bohater musi jak my, być skaleczoną ptaszyną.
— Albo przebranym królewiczem!— rzekł śmiejąc się pan Joachim.
— Albo jakim złoczyńcą, — szepnął Szambelan, co się tu schronił przed mściwą prawicą sprawiedliwości.
Choć niby żartował Szambelan, widocznie opanowany był tą myślą i widział w nieznajomym uparcie jakiegoś Rinaldiniego.
Ukłonili się i już mieli odchodzić, gdy Podkomorzanka westchnęła.
— Już wam pilno, — rzekła — no, no, ruszajcie, Szambelan potrzebuje ruchu, do zobaczenia.
Byli zaledwie o trzy kroki od ganku, gdy stary ruszył ramionami.
— A to baba oryginał! — rzekł śmiejąc się.
— Nam tu na nich nie zbywa, — odpowiedział Joachim, wszyscyśmy tacy po trosze.
— No, ale tak jak ona, to znowu nikt. — Wpan chyba nie znasz całego jéj życia. Trzeba ci wiedziéć że ma do dziś dnia ztąd o mil kilka taką wioskę jakiéj w powiecie drugiéj darmoby szukał: łąka, mąka, ryby, grzyby, pałacyk, ogród, czego dusza zapragnie. Gdyby dziś jeszcze chciała wyjść za mnie, tobym się z nią gotów ożenić, ale nie pójdzie... choć stara i herod-baba. Starali się o nią ze dwudziestu, wszystkich poodprawiała ot z takiemi nosami, że jeszcze dziś pospuszczane noszą... coś to tam jest, albo było w serduszku téj Judythy..... Starsi pamiętają, że mając lat piętnaście zakochała się w kimś tak śmiertelnie, iż jéj to do dziś dnia jeszcze nie odeszło; a że kochanek wyszedł na wojaczkę i gdzieś pono w Brazylji się tuła, czeka na niego wiernie, osiwiawszy w miłości, stałości i niezmiennym affekcie...
— Jeśli to prawda, — rzekł pan Joachim, to mi ją uzacnia i podnosi; i przy jéj zawadjactwie i siwiznie czyni poetyczną istotą. Nic pospolitszego na świecie nad miłostki dwugodzinne, ale miłości stałéj, cichéj, wytrwałéj, jeszczem w życiu nie spotkał. Zawsze z jednéj strony oszukaństwo, a z obu stron lekkość. Radbym choć raz w życiu stałego zobaczyć kochanka, bom przestał wierzyć żeby go można było znaleźć — należy on dziś do istot bajecznych.
— Otóż przypatrz się asindziéj Podkomorzance, — rzekł ze śmieszkiem Szambelan — bo ci powiadam że ona jest tym pożądanym dla asindzieja fenomenem. Nie chciałem cię nudzić, ale jeśli nic nie wiesz, to zaprawdę ciekawa historja, bo rzeczywiście — dodał Szambelan, — choć ją tak widzisz rezolutną, śmiałą, zamaszystą, wesołą prawie, miłość ją doprowadziła do staropanieństwa. Trudno przypuścić żeby w naszym kraju gdzie na każde dwadzieścia tysiączków jest dwudziestu amatorów, na te pięćkroć nie znalazło się z pięciuset.....
Dodaj asindziéj że panna Podkomorzanka była wcale niczego, nie głupia i stosunki miała piękne, a ludzie się o nią starali zrazu odpowiedni jéj sytuacji, potem coraz młodsi a golsi, miała w czem wybierać; cóż powiesz, że lat temu dwadzieścia kilka poprzysiągłszy wierność wybranemu towarzyszowi młodości, doczekała się siwych włosów?
— Fenomenalna wierność! — rzekł pan Joachim niedowierzająco.
— Już to we wszystkiem oryginał baba — dodał Szambelan, — mnie ona nudzi nawet, wesołość jéj ziewaniem nabawia, sztywna, cnotliwa, dobroczynna, a tak ludzi pędza i reformuje, jakby habit nie spódnicę nosiła. Mnie te jéj deklamacje kością w gardle stoją. Ubodzy, sieroty, składki, nieustannie jakieś loterje, usmażona w filantropji aż kapie..... niech ją tam!
— A toż najpiękniejszą jéj malujesz stronę, — rzekł Joachim, — w miasteczku ona jest w istocie ręką opatrzności dla biednych.
— Uwielbiam! uwielbiam! — zawołał stary — daję co każe, ale nosa tam nie wtykam, bo strasznie nudna. Naprzód panna i stara, niewiedziéć jak z nią gadać; wyrwie się słowo tłuściejsze, nosem pokręca, potem u drzwi zawsze u niéj odartusów co niemiara, pełno jakichś projektów, ciągła robota..... Ostatnią razą szarpie mi drzeć kazała, szczęściem że nie pierze.
Joachim się roześmiał.
— A to wszystko za to że jéj kochanek nie wraca, — dodał Szambelan — cóż ja temu winienem? Do kościoła każe chodzić, i wie i liczy ile razy mnie tam niema, a takie admonicje daje jakby to do niéj należało, kiedy ja i w domu tak samo pomodlić się mogę... Ot, nudna baba i powszystkiemu! skonkludował.
Kto taki? kto taki? — przerwał nagle naprzeciw idący którego nie postrzegli aż się zbliżył i stanął przed nimi z laską na ramieniu.
Szambelan wielce zafrasowany śmiejąc się poprawił kapelusza i chciał zagadać.
— No, ale któż taki ta nudna baba? — nalegał nowo przybyły. — A! domyślam się, — rzekł po pauzie, — mijacie wrota Podkomorzanki, Szambelan niechybnie ją tak zdeterminował. — Ślicznie, bardzo ślicznie...
— Jako żywo! mylisz się asindziéj, — krzyknął odgadniony, — mówiliśmy o kim innym.
Nadchodzący, jak się z ubioru pokazywało, był duchownym, a na teraz zastępował proboszcza przy kościele który dawniéj do xięży Pijarów należał. On sam był niegdy członkiem tego zgromadzenia i po rozwiązaniu go za szczęście miał sobie że go ostatniego zostawiono przy tych murach i kościele do których przywykł od lat młodych. X. Kalasanty Herderski chociaż już sam jeden tu pozostał, sercem zawsze należał do zakonu którego suknię nosił jeszcze.
Był to mężczyzna pięknéj twarzy choć nie pierwszéj już młodości, szlachetnych i wypogodzonych rysów, jasnego czoła, trochę może jak na xiędza za strojny i zbyt po świecku wyświeżony, ale z wyrazu jego oblicza znać było, że mu nic nie ciężyło na sumieniu, że w zgodzie żył z sobą.
W miasteczku wszyscy kochali xiędza Herderskiego który żył cały miłością przeszłości, wspomnieniami zakonu i czuł się dumnym że był następcą Konarskiego.
To co się dawniéj dawało postrzegać w klasztorach pijarów, cechowało xiędza Herderskiego; był to nie ów dawny xiądz, pokorny cenobita, cichy, skromny, potulny, ubogi i umyślnie opuszczony, ale duchowny światowy, jeśli się tak nazwać godzi, strojny, wyperfumowany, umiejący doskonale znaleźć się w salonie, dbający o to jak się pokaże. Obcowanie z klassą wyższą nadało mu śmiałość, sposób obejścia się swobodny, język który go do niéj zbliżał.
Pomimo téj cechy oryginalnéj, xiądz Herderski ściśle spełniał obowiązki swoje, nie uwalniał się od najprzykrzejszych i nie stękał na ofiary. Ale w dzisiejszem położeniu już nie professor ani kaznodzieja, ale kapłan wiejski i proboszcz, obcując z ludem najwięcéj, doznawał sam przykrości w niezwykłą wpadając sferę i zrażał pańskością swą ubogich, którzy się doń poufale zbliżyć nie śmieli. Obowiązki proboszcza spełniał cierpliwie, kościół podniósł, cmentarz ogrodził, organy wyrestaurował, zakrystję zbogacił, kazania jego zdaleka zwabiały słuchaczów, — ale to nie był ideał proboszcza wioski do którego lud zbliża się z zaufaniem i kocha poufale a sérdecznie. Xiążka, rozmowa, modlitwa uroczysta, salon, były dlań stosownem zajęciem; w chacie ubogiéj, na pogrzebie, z ludem prostym dusił się i męczył.
Był to duchowny, wedle świata, wielkiego znaczenia w sferze stosownéj; — sam on za takiego się uważał, i przyznawał do nieumiejętności postępowania z wieśniakami i maluczkiemi, których nie mniéj przeto kochał. Żywego charakteru, niekiedy niepostrzegł się jak mu się wymknęło śmielsze zdanie, ale szczery i szlachetny idąc za popędem uczciwym nierozważnie, sądził w duchu że czyni to w ślad idąc poprzedników swoich, i walczy po staremu z jezuityzmem. Wszystko téż co mu się niepodobało, jezuityzmem nazywał.
Ceniono i kochano poczciwego xiędza Herderskiego, to pewna jednak że do spowiedzi, do łoża chorego, do pociechy i podziału smutku prędzéj wezwano wikarego bernardyna niż jego, — na wista zaś, herbatę, na eleganckie chrzciny, wesele wystawne, gdzie słowem pięknem przemówić było potrzeba do szanownych oblubieńców lub exorty za duszę o któréj dalszych losach trudno coś było wnioskować — rychléj jego niż bernardyna. Trzeba mu téż przyznać, że był bardzo wymowny i miał dar poruszania ludzi, choć sam nie ruszał się wcale. Przywykły do trumien i łez, nie rozczulał się łatwo, ale doskonale znał sprężyny które pociągnąwszy, można było łzy dobyć, i nikt tak nie mówił mowy pogrzebowéj przy spuszczaniu do grobu jak on, nikt tak nie potrafił pochwalić nieboszczyka gdy nie było zbytnich powodów chwalenia.
Nieraz prostaczek bernardyn wikary zdumiewał się w pokorze ducha temu olbrzymiemu talentowi na zimno, xiędza proboszcza i dziekana. Umarł człek który włościan troszyneczkę dusił, z żoną nie żył, dzieci zaniedbywał, niewiedzieć co było począć — ale sama biedna żona i dziatki przychodziły prosić i zaklinać o exortę. Xiądz proboszcz pogładził się tylko po brodzie.
— No! no! bądźcie państwo spokojni. — I jak zaczął obracać życie zmarłego, zawsze znalazł coś niezbyt przeciwiącego się prawdzie, z czego mógł sumiennie pochwalić, a z pomocą amplifikacji czynił łacno z nieboszczyka wielkiego w kraju obywatela, ideał przywiązania do ziemi ojczystéj lub coś podobnego.. W innych razach dobywał cnoty nieznane z kryjówek i mocno na nie nastawał, mijając coby wprost z życiem się nie zgadzało, — zawsze i zawsze znajdując co powiedzieć.
W domu xiędza Herderskiego choć nieco znać było duchownego, wszakże mało przypominał celę anachorety, wiele dbał o elegancję i istotnie domek miał jak cacko urządzony, pachnący, kwiecisty, śliczniuchny. Mnóstwo osób bywało u niego na herbacie, a często i na obiadkach, które starannie przyrządzał bardzo dobry i sławny na całą okolicę kucharz, niegdyś uczeń francuza Brieux, którego xiążę Sapieha wykradł był z Paryża.
Zobaczywszy xiędza Herderskiego który znany był z uwielbienia swego dla Podkomorzanki, Szambelan stał jak podcięty..... proboszcz śmiał się że go złapał, pan Joachim udawał że nic nie słyszał, i byłaby może milcząca scena owa zakłopotania przedłużyła się, gdyby z furtki naprzeciw któréj się zastanowili właśnie, rozpoczętéj rozmowy nie przerwał im głos wesoły acz stary..... bo w nim zdala czuć było że wychodził z ust już zębów pozbawionych.
— Etiam celeritas in desiderio mora est! — zawołał — czyli, chociażeście asindzieje prędzéj przyszli niżem się ja spodziewał, wszakże pragnienie moje widzenia was, późnemi czyni gośćmi!
— A! pan professor, — zawołał odwracając się xiądz Herderski, a za nim tenże wykrzyknik powtórzyli, Szambelan rad że się wyrwał ze szpon pijara i pan Joachim.
Na progu schludnego dworku stał człowiek stary już, łysy jak kolano, w długim surducie, z okularami w ręku i uśmiechał się do przybyłych.
Był to professor emeryt pan Paweł Malutkiewicz zwany pospolicie Seneką, zamieszkujący tu z małą pensyjką od lat kilku. Całem jego zajęciem było od lat dwudziestu przeszło poczęte i nieustannie przez niego zbogacane nowemi noty tłumaczenie Seneki, i ztąd go imieniem upodobanego filozofa zwano.
Był to jeden z najszczęśliwszych ludzi na świecie.
Uśmiechniecie się gdy wam powiem, że mimo to, ledwie mu na życie starczyło tak był ubogi, — żył bezżenny, osamotniony, w dnie słotne napadała go głuchota, często cierpiał na reumatyzmy i nie miał w świecie żywéj duszy, któraby się oń troszczyła, i o którąby się niepokoił.
Pomimo to, ten zupełny sierota uśmiechał się zawsze z słodyczą i nie poskarżył nigdy — sam mówił i łacno mu wierzyć można było, że był szczęśliwy. I on także dożywał tu ostatków życia, ale chwile jego były tak zajęte, tak pełne, umysł tak pracą ożywiony, świeży, uczucia tak młodzieńcze i szlachetne, że resztek biednych używał piersią całą.
Głównie szczęście swe winien był, czemu? pracy i celowi jaki sobie w życiu założył.
Nie wiem czy kiedy był młodym i czy go świat obchodził, czy o czynniejszem w innéj sferze życiu zamarzył, nikt go nie widział i nie znał inaczéj jak dzisiaj, to jest wiekuistym tłumaczem Seneki. Życie jego całe zajęte było pismami Seneki, łacińską literaturą, narzekaniem na upadek zamiłowania starożytności i wyśmiewaniem nowostek. W tem obcowaniu ciągłem z filozofją starożytną (gdyż choć Seneka był mu najulubieńszy, nie wystarczał jednak sam niezmordowanemu pracownikowi, który pożerał co tylko Rzym i Grecja zostawiły po sobie) — Malutkiewicz stał się człowiekiem starożytnego hartu duszy. Był to raczéj stoik niż chrześćjanin, filozof w rodzaju Epiktetowego ideału, więcéj niż uczeń Chrystusów, ale niemniéj człowiek prawy, zacny, wielkiéj siły charakteru i prawdziwie pogardzający światem. Prawdomówca nielitościwy, miał sobie za obowiązek być niegrzecznym by zostać sprawiedliwym, fałszu niecierpiał, nie rozumiał udawania, a świat i jego wielkości pozorne, wcale mu nie imponowały, owszem ubóstwo swe znosił z jakąś dumą poczciwą diogenesowską.
A że przy tem miał stały cel życia, że nie spróżnował chwili, a codzień cóś w swoim Senece znajdował do poprawienia, w texcie wątpliwość, w przekładzie niedokładność, że już dwadzieścia razy przepisywał De Clementia, a trzydzieści Epistolae plus quam aureae; — że życie to oszczędne i niewykwintne zaspokajało go doskonale, a nic nie pragnął nad to co miał, bo zebrał bibljoteczkę klassyczną jakiéj u nas w kraju nie miał nikt; staruszek poczciwy był w istocie najszczęśliwszym z ludzi, i chętnie się na to zgadzał że mu nic nie zostaje do życzenia prócz wydania Seneki.
To więc co do szczęścia najpotrzebniejsze, miał nawet nadzieję, że ujrzy dzieło swe odbite na welinie nowemi głoskami, z żywotem autora i przypisami. Ale dotąd kroku był jeszcze ku temu nie uczynił, po kilkudziesiątletniéj pracy nie czując się gotowym do wystąpienia przed światem.
Staruszek miał fizjognomję pargaminową, żółtą, oko jednak choć pracą ściśnięte i zapadłe, bystre, czoło wyniosłe, nos maleńki i nieco zadarty, usta wpadłe, policzki wystające i sam znajdował że nieco Sokratesa przypominał, a w rzeczy saméj był dobrze brzydki, ale coś poczciwego miał w twarzy nie pięknéj.
Od ciągłego siedzenia i przechylania się na bok prawy cały był zgięty w tę stronę, a przez niewytłumaczone oddziaływanie jakieś wszystkie spięcia odzieży, węzeł chustki, koszula i kołnierzyki, uciekały mu zawsze w lewo. Chodził trochę przygarbiony.
Zdaje się że jedyną życia jego trucizną było to przesuwanie się uparte odzieży na lewo, bo nieustannie koło siebie ją poprawiał choć to nic nie pomagało, a chustka, surdut, koszula, znowu się sunęły w tę stronę.
Wysiedziawszy znaczną część dnia nad Seneką, a parę godzin poświęciwszy lekcjom łaciny któréj uczył jakichś malców dobréj woli, a raczéj potrzebujących karmić się tą niezbyt smakującą im potrawą, — lubił potem Malutkiewicz zabawiać się w towarzystwie gawędą i rozprawiał wiele. Ale rozmowie jego brakło przedmiotu bo żył z xiążką i świat go nie obchodził, musiał więc mówić tylko o Senece, o starożytnych, opowiadać ich biografje, a gdy był w dobrym humorze, żartował sobie z literatów, szczególniéj z nowszych pisarzy których mocno posądzał o nieznajomości języków klassycznych i literatury.
— Żeby z nich który choć tego głupiego Eszenburga przeczytał? — mawiał — jużbym im darował...
— Moglibyście waszmość, wyśmienicie wstąpić do mnie, siąść w ganku i pogawędzić ze starym — rzekł potem. — Idziecie? po co? dokąd?
A nie zawadziłoby starego posłuchać?
Quod Senior loquitur, omnes consilium putant.
— Ale nie lepiejżebyś zrobił professorze kochany, żebyś ty z nami poszedł? — spytał pan Joachim, — wieczór cudny, przechadzka rozmowie nie wadzi, ty i tak siedzisz do zbytku. Nas tu trzech przeciw jednemu sedentarjuszowi perypatetyków..... ot! chodź z nami.
Malutkiewicz z razu stanął jakby uderzony argumentem.
— Ja na przechadzkę, — rzekł powoli — po co?
Amicum laedere, ne joco quidem licet.
— Powiada Seneka, — dodał xiądz Herderski z uśmiechem.
— A pewnie że Seneka, — poparł professor, — zatem żeby on na tem nie cierpiał żem ja uparty, bez żartu idę z wami, czekajcie tylko bym się przyodział... a potem służę.
To mówiąc, z żywością młodego chłopca professor wszedł do domu.
Wiesz, — odezwał się Szambelan do pana Joachima śmiejąc się po cichu, — że jeśli przechadzka nasza tak daléj pójdzie na żółwiu, nie zajdziemy do końca ulicy przed północą; co krok dworek, ciągle nas coś wstrzymuje; możebyśmy zwrócili się tu wprawo ku Kollegium?
— Jak pan chcesz, — odpowiedział towarzysz — mnie wszystko jedno, gotów jestem służyć gdzie się podoba.
— W miasteczku kurzawa i ciągle nas znajomi łapać będą.
— Ja was tu pożegnam, — przerwał xiądz Herderski, — idę do Podkomorzanki, spodziewa się ona dziś, albo może i doczekała ubogiéj kuzynki którą bierze pod swoją opiekę, prosiła mnie ażebym wieczorem przyszedł.
— A nam nic nie mówiła o tem! — zawołał Szambelan.
— I słusznie! — rozśmiał się xiądz figlarnie, — Szambelanowi o młodych mówić panienkach, wielką by było nieopatrznością.
Rozśmieli się wszyscy — w tem dosyć pośpiesznie ze wschodków schodzący potknąwszy się parę razy, zbiegł ku nim Malutkiewicz już przybrany do przechadzki, co rzadko mu się trafiało. Strój ten w innéj porze dnia byłby niepotrzebnie zwrócił na siebie oczy i śmiechy pobudził. — Frak jego professorski z tych jeszcze czasów, kiedy guziki z tyłu mieściły się między łopatkami, miał poły niezmiernéj długości spiczasto zakończone, a z przodu krótki nie zapinał się wcale i guziki jasne w dwa pół cyrkuły gęsto uszykowane po bokach, formowały jakby dwie jakieś ozdoby; kołnierz sięgał mu do pół głowy łyséj wysoko otaczając szyję nakształt chomąta. Z pod tego uniformu wyglądała biała kamizelka z innéj już epoki nierównie dłuższa, któréj guzików niedostawało wielu, a nisko wisiały smutnie na jednéj niteczce; niżéj jeszcze starożytnego kroju ubranie piaskowe bez strzemion, dozwalało przypatrzéć się butom których cholewy tylko do kostek były poczernione, reszta zaś przyjemną barwą świeżéj skóry harmonijnie zlewała się z tem co po niéj następowało. Na szyi wysoko podpięta chustka a jeszcze wyżéj powyciągane kołnierze z których lewy nieustannie do ust się zapraszał, dopełniały stroju jak na wieczór do zbytku paradnego. Na głowie miał kapelusz czarny, wysoki, zwężony u dołu a karykaturalnie rozszerzony w górze. Poczciwy professor pewien był że strój ten wiele mu dodawał wdzięku i znacznie go odmładzał.
Ogromna chustka bawełniana w kraty, kij z rzemykiem i dewizki potężne stanowiły akcessorja.
Za wspólną zgodą, choć ścieżka wiodąca ku murom pojezuickim nieco była piaszczysta i kamieniami zarzucona, że jednak wyprowadziła wkrótce za miasteczko i dozwoliła użyć świeżego powietrza, — nasi panowie nią się udali napawając wonią wieczora.
Była to uliczka wązka pomiędzy dwoma parkanami ogrodów, nad którą ściśnięte krzewy i drzewa wychylały swe gałęzie, zdobiąc ją jakby zielonemi wieńcami różnéj barwy i kształtów. Daléj podnosiła się nieco na pagórek, u którego wierzchołka widać było z poza gałęzi gruzy majestatyczne kościoła i Kollegium Jezuitów.
Miejsce wybrane na ten wspaniały niegdyś klasztór panowało okolicy, i dwie odarte z dachów wieżyce jeszcze dziś wznosiły się wyżéj pijarskich, tak że je o mil trzy wyjechawszy z lasów postrzegał podróżny. Ale dziś spalone mury bez dachów, kościół opustoszały, cmentarz zarosły i rozgrodzony, domostwa niezamieszkałe stanowiły tylko niezmiernie malowniczą ruinę... do któréj razem z mchami i zielem przyrastały już legendy dziwne i cudowne podania. Chłopcy z miasta bawili się we dnie na wielkich pustych dziedzińcach klasztornych, wykręcali wróble w gipsaturach ołtarzów wylęgłe, a nieznani pielgrzymi mnóstwem głupich napisów okrywali ściany poważnego gmachu. Męczennikowi nie brakło i urągowiska.
Drzewa ogromne które znać od samych budowli były starsze, zarastające dziedziniec, cmentarz i place dokoła, szczątki ogrodu, czyniły to miejsce miłą i piękną przechadzką. — Wiły się téż tu ścieżynki, nie jak je niegdyś zarysowała ręka ogrodnika, ale fantazją przechodniów wydeptane. Lubił to wzgórze pan Joachim, przenosili nad inne okolice mieszkańcy, i w niedzielę niemal cała ludność zbierała się pod Jezuitami, jak ich tam nazywano.
Wkrótce wyszedłszy z wązkiéj uliczki nasi trzéj panowie, ujrzeli przed sobą w całéj okazałości mury te zalegające przestrzeń ogromną, nieme, zczerniałe, smutne a uderzające wyrazem siły jakiejś i niezłamanéj jeszcze potęgi.
Ostatnie zachodzącego jaskrawo słońca blaski, oświecając załomy ruin, dziwnie pięknie rysowały je na ciemnym szafirze nieba i zieleni drzew, a długie cienie malowniczo rozpościerały się przy każdéj ze ścian i zagięć staréj budowy.
Pan Joachim spojrzał i na chwilę się zatrzymał.
— Patrzcie, — rzekł, — co to za obraz! jak wspaniały!
Szambelan podniósł głowę i uśmiechnął się.
— A w istocie, — rzekł, — wcale piękny landszaft!
Professor zaciął usta i wyrzekł po chwili:
— Quicquid Fortuna exornat, cito contemnitur.....
Taka koléj rzeczy ludzkich, jak uczy Seneka.....
— Dobrze tak panom jezuitom! — dodał Szambelan zacierając ręce.
— Quod nescias damnare, summa est temeritas! — przerwał professor z westchnieniem, przynajmniéj oni dobrze po łacinie uczyli choć z Alwara. Niech mi daruje xiądz Herderski, ale pijarowie choć wielce zacni, nie mają u nas tylu zasług co jezuici.
Gdy tak rozpoczynała się już rozmowa któréj przeznaczeniem dnia tego było nie potrwać długo ni razu, z pagórka z piosnką na ustach schodzący pokazał się młody chłopaczek.
Widać było że wychodził z ruin, i tu pieśnią wśród samotności serca sobie dodawał, bo go widok ich ucisnąć musiał, a choć śpiewał głowę miał spuszczoną, ręce na piersiach skrzyżowane, i w ziemię wlepione oczy.
Jak gdyby na przekorę gruzom i cmentarzysku, na pierwszym planie właśnie los postawił tę postać pełną życia i nadziei, piękną, młodą, uśmiechniętą i rozmarzoną. — Młode chłopię mogło mieć zaledwie rok dwudziesty, i widać było że stał na rozkosznym stopniu który rozdziela ławę szkolną od uniwersyteckiéj; miał już bowiem na sobie ubior studenta akademji, a w ruchu i minie tę swobodę jaką daje wyjście zpod feruły professorskiéj, na swobodnego ucznia matki wszechnicy.
Miło nań było spojrzéć, takie to świeże jeszcze, wiosenne i niewinne było oblicze, tak czyste wejrzenie i dziewiczy rumieniec. — Z czarnemi oczyma, z malinowemi usty, ledwie puszkiem pokrytą twarzą, długiemi blond włosami, — chłopak był choć go malować, a budowa znamionowała że wyrośnie na silnego i mężnego chłopa, co się walki życia nie zlęknie.
Poczynał raźno zbiegać z góry, gdy cień trzech panów co szli przeciwko niemu zatrzymał go, nieco przestraszył i zdziwił, bo nadejścia ich nic mu nie oznajmiało. Podniósł głowę, uśmiechnął się i skłoniwszy jak nieznajomym, byłby szedł daléj swą drogą, gdyby professor który skutkiem dawnego powołania zawsze miał żyłkę do młodzieży, nie powstrzymał go wykrzyknikiem:
— Mości panie Oktawjanie, a cóż to tak uciekasz od starszych? Stój! dokądże?
Pan Joachim z żywem uczuciem wpatrzył się w młodzieńca który cały zarumieniony stanął jak wryty; — może przypomniał w nim sobie młodsze lata nadziei, dumań i pieśni, jak je przypominają ci co nie zestarzeli sercem choć złamani na ciele, co nie zużyli serc i straciwszy młodość płaczą po niéj w duszy siwemi okryci włosami.
— A! panie professorze! obawiałem się być natrętnym.
— Nie jesteś nim i być nie możesz, — odparł Malutkiewicz, — chodź z nami, my idziemy zkąd ty powracasz, a w innym względzie, — dodał, — my wracamy ztąd zkąd ty ze swą młodością idziesz, — możemy być sobie użyteczni wzajemnie. Cóż tedy? kończą się wakacje? rozpoczynają studja? cieszysz się czy smucisz?
— Cieszę się bardzo panie professorze, a choć kocham mój rodzinny kątek, ale uniwersytet także, koledzy, nasze życie akademickie!
— A nauka? a łacina?
— Nie mniéj mi droga! professorze....
— Tylko że was tam teraz słyszę słabo uczą łaciny.
Oktaw się uśmiechnął.
— Na cóż się mospanie kierujesz? — zapytał professor.
— Jak dziś wszyscy ubodzy, na medyka.
— Świat djable zesłabł i rozchorował się, wkrótce więcéj będzie lekarzy niż słabych — no, a dalejże co? powiedz mi, nie korci cię poświęcić się literaturze?
— Choćbym i miał ochotę, — rzekł akademik — byłaby to fantazja i zbytek którego sobie pozwolić nie mogę, rodzice czekają odemnie pomocy, a ta biedna literatura sama uboga grosza nie da.
Malutkiewicz westchnął.
— Prawda! gdybyś był sam, mógłbyś się jéj poświęcić... co innego:
Non vincitur sed vincit qui cedit suis, — powiada Seneka, — a do smakuż ci ta trupia medycyna?
— A! niebardzo!
— Zapewne, wolałbyś Virgilego i Ovidjusza... ale necessitas... ananke! hę? niema rady.
Chłopiec smutno się jakoś uśmiechał idąc obok starszych, którzy w téj chwili zbliżyli się do rozbitéj bramy klasztoru. Stała w niéj ława drewniana świeżo widać wzniesiona tu przez kogoś co widok ztąd polubił, i korzystając z niéj, wszyscy przysiedli odpocząć.
Rozmowa znowu została przerwana długiem a tęsknem milczeniem; a chłopak widać przypisywać to musiał swemu natręctwu, bo po chwili odpowiedziawszy na parę pytań urywanych, skłonił się i żywo spuścił ku miasteczku.
Trzéj starzy zostali sami i milczący, szum tylko drzew cmentarnych i świergot wróbli w gałęziach, przerywały ciszę ponurą; Malutkiewicz nawet zadumał się, a Szambelanowi znać czułe wspomnienia przyszły na pamięć, bo kiwał głową dziwnie; — pan Joachim zasępił się ponuro.
— Mehercle, — zawołał po chwili professor — dziwnie się téż bawimy, milczeniem i wzdychaniem, wcale nie jak na starych filozofów przystało. — Cóż u licha? gadajcież bo? zaczepcie mnie, ja się boję częstować was moim bigosem z Seneki, a nie wiem czem wam służyć.
— Czasem milczenie, kochany professorze, — rzekł pan Joachim, najlepszą jest zabawą, myśli własne najmilszemi towarzyszami.
— Ja to poniekąd rozumiem, — odpowiedział Malutkiewicz, — oba panowie jeszczeście się jak ja świata nie wyrzekli, jeszcze po nim płaczecie i żałujecie go, dla mnie niema nic jeno xięga, to jest treść jego i słowo, — świat jak wyciśnięty owoc leży pod nogami. Oba waćpanowie niegodni jesteście zamieszkiwać w tem miasteczku inwalidów, gdzie wolno tym żyć tylko co się pożegnali z czynnym żywotem i ludźmi, a przeszli na kontemplacją..... Co do mnie, — dodał, — z Seneką pod pachą, choć na tamten świat i po nikim nie zapłaczę.
Nie dawajże siebie za wzór nikomu, — rzekł p. Joachim, (bo Szambelan uśmiechał się nie wiedząc co odpowiedziéć), — tyś jeden z tych mnichów stworzonych... do pracy, którym nic nie waży wyrzeczenie się świata, bo go nie kosztowali, — ale któż z nas tak wielki i silen, jako ty? Mówią że przy skonaniu w oczach człowieka staje całe jego życie, i w chwili przebiega je od kolebki do téj chwili ostatecznéj — tak w starości nastręcza się ciągle uparcie żal żywota i wspomnienia..... Jakkolwiek człek cierpiał wiele, żal mu nawet cierpienia, błędów, strat, i tych towarzyszów pielgrzymki którzy nam nagle znikają z oczów, tak że długo uwierzyć się nie chce aby życie piorunowym razem mogło się w śmierć przemienić.
— Żaden bo z was niema dziś potrzebnego hartu duszy, rzekł stoik — nibyście to chrześćjanie, ale was wiek, wychowanie, idee zniewieściły ostatecznie..... i babami jesteście. Więcéj powiem, kobiet mężnych liczba znaczniejsza na świecie niż mężczyzn odważnych. Dawniéj cnotą Katexochen była moc duszy, dziś się nikt o nią nawet nie stara, a powiedziawszy sobie że o dobry byt i szczęście dobijać się należy, jesteście jak ci co kopią złoto nie pomnąc że rozbójnik na nich czatuje, który gdy napadnie, obronić mu się nie będzie czem.
Szambelan słuchał, śmiał się ciągle, ale czy niewiele rozumiał, czy uważać nie chciał, powtarzał tylko pocichu „mówi Seneka“ — i nie mieszał się do rozmowy która dlań była za ciężka.
— No! a waćpanżeś nigdy nic nie kochał? — zapytał w końcu Szambelan, który żywot cały do tego jednego mianownika sprowadzał.
— Ja! ja! — zakrzyknął professor w tył się na ławie cofając — a niech mnie Bóg broni! — Czytałeś wpan Terencjusza? Nie?
Szambelan głowę wtulił w ramiona jak żółw w skorupę.
— Posłuchaj że, i począł deklamować:
In amore haec omnia insunt vitia: iniuriae,
Suspiciones, inimicitiae, induciae,
Bellum, pax rursum, incerta haec site postules
Ratione certa facere, nihilo plus agas
Quem si des operam, ut cum ratione insanias...[1]
— Ale dosyć że dosyć, — zawołał Szambelan, — po co nam te cytaty — albo to ja nie wiem co miłość z sobą niesie, a mimo to któż bez niéj? to życia konieczność! malum necessarium!
— A wstydźże się waść panie Szambelanie, — przejrzyj się w zwierciedle, gdzie tobie o tem gadać, kiedy od lat trzydziestu powinno ci to było wystygnąć.
Stary się oburzył niepomału.
— Co Wpan myślisz mi nauki dawać kiedy ja sobie żartuję — pedagog zawsze pedagogiem.
— Żartujże zdrów, ale po co zaczepiać takie rzeczy!
— Dlaczegóżby nie, — przerwał pan Joachim ujmując się nieco za towarzysza, — każdy kochał, każdy z nas coś stracił i nad czemś boleje. Tyś professorze szczęśliwy bo filozof, ale trochę podobny do stoika jest także kamień naddrożny. — Nie kochasz byś nie cierpiał, wedle nauki Epikteta, by rzecz ciebie nie posiadała...
— A tak! tak! ho! ho! bo ten Epiktet sublimat egoizmu jak wy go nazywacie, dobrze rozumiał życie...
— Doczesne, — dodał pan Joachim.
— Innego w owe wieki nie było, — obronił się professor — nie mógł go przecie odgadnąć, a jednak przeczuwał. Gdybyście wszyscy czy Seneki, czy Epikteta słuchali, bylibyście, wierzcie mi, weseli, szczęśliwi i ani byście westchnęli do żywota który jest śmieciem i plugawstwem.
— Nie! — zawołał pan Joachim, — nie! trudne jest życie, ale to nie przyczyna żeby się od niego usuwać, właśnie wartość żywota w jego walce i niebezpieczeństwach. My już jak w téj chwili stojemy nad miastem przy ruinach, tak w życiu wygnańcy patrzym z góry na żywych oparci o zwaliska; — ale nie urągajmy téj młodości co z pieśnią pobiegła, i nie odczarujmy jéj snów złotych..... Jam także cierpiał a złudzeń mu zazdroszczę.....
Wtem dzwon na Anioł Pański się odezwał i wszyscy skłoniwszy głowy zamilkli.
Nie poznaliśmy jeszcze wszystkich mieszkańców Kaniowiec ani stosunków jakie ich z sobą łączyły; Dworkowa ulica, bo ją tak nazywano, mieściła ich więcéj jeszcze. Cały ten światek znał się, żył z sobą, graniczył, bawił się widokiem własnym, a wyjąwszy może świeżo przybyłego dziwaka, który od ludzi uciekał i zbliżać do nich się nie chciał, reszta jakkolwiek w innych czasach i za czynnego życia rozdzielona była położeniem swem na świecie, teraz się skupiała i jednoczyła.
To gronko ludzi, wedle wyrażenia professora, było prawdziwym mikrokosmem, brakło mu tylko jednego żywiołu, młodości, który tu cały dotąd przedstawiał się w rzadkich zjawieniach Oktawa Żelizy, akademika co tak żywo zbiegał od ruin jezuickiego klasztoru. — Naówczas gdy przybywał z ostatkami wiosny do miasteczka, jak na białego murzyna, jak na wysłańca z innego świata zwracały się wszystkich oczy i serca do mężnego chłopaka; jedni nań z litością, drudzy z zajęciem, inni z żywym poglądali niepokojem. Wszystkich tych wyżytych i zmęczonych, świeży atleta zajmował, bo każdemu niemal przypominał własną jego młodość.
Oktaw Żelizo był synem ubogich rodziców zamieszkujących także w miasteczku, ojciec jego długi czas gospodarował na cudzem, ekonomem, potem rządcą w dobrach ojca Podkomorzanki i u xięcia S.
Nieszczęściem ojciec licznéj familji, kiedy najwięcéj sił potrzebował do pracy, młody jeszcze, z wypadku, na wieść o pożarze wypadłszy w jednéj koszuli z folwarku, został sparaliżowany i musiał ledz w łóżko żeby już z niego nie powstać. Postradał władzę w rękach i nogach, a lekarze napróżno mu się kusili ją powrócić. Poczciwy Żelizo stał się niezdatnym do niczego i gryzł się czując nie w sile zarobić na kawałek chleba dzieciom potrzebny... Szczęściem trafił na podkomorzego który biedaka nie opuścił, ale zostać na łasce ciężyło mu niezmiernie. Z licznéj rodziny, jakby litując się nad nim, Bóg późniéj zabrał wszystkich po kolei, zostawując mu jedno tylko dziecię — Oktawa.
Z dawnych lat maleńki uzbierany kapitalik dozwolił nabyć dworek z ogrodem w miasteczku, przyszli w pomoc podkomorstwo i stary Żelizo patrzał na ostatniego z dzieci z nadzieją, że wkrótce on na chleb zarobić i wywdzięczyć się tym co go podtrzymywali potrafi.
We dworku Żelizy nawiedzonym nieszczęściem, razem z niem, przyszła może dawniéj przy pracy zapomniana trochę modlitwa. — Starzec modlił się w swem łóżku dzień i noc, a pobożność jego przelała się na żonę i syna. Poddanie się woli Bożéj, nadzieja podźwignienia w synu złożona, rozjaśniały ten smutny dworek, który chętnie nawiedzali wszyscy, ażeby rozerwać starego paralityka. Prawdziwie przejmujące były te starania któremi go otaczano, ta troskliwość wszystkich i drobne przysługi które mu czynili sąsiedzi. Człowiek uczciwy ale z innych miar pospolity, dotknięty tą karą Bożą, przez boleść i długie cierpienie znoszone mężnie, dziwnie się wykształcił i dźwignął duchowo. Na nim może najwyraźniéj dostrzedz było można tego skutku błogosławionego cierpień, które przez wiarę i rezygnacją uświęcają i podnoszą człowieka. Umysł jego wprzód nieukształcony, jedną tylko modlitwą i ciągłem zastosowaniem przepisów wiary do żywota, dziwnie się rozszerzył i wyniósł nad miarę pospolitą. Był to maluczki Hiob z tą różnicą, że mu nie urągali przyjaciele, ani go odstąpili blizcy, że cierpienie w oczach towarzyszów drogi nie zniżyło go, ale uświęciło dla nich.
Nie wstając z łoża boleści w dniach długiéj bezczynności i osamotnienia, Żelizo czytał Żywoty świętych, Pismo święte i xięgi pobożne, a karmiąc ducha tą jedną strawą, oddzielony od świata, przyszedł powoli do udoskonalenia jakiegoby nigdy inaczéj nie mógł osiągnąć. Szanowali go wszyscy i słuchali jak świątobliwego męża, niemal jak proroka, i ten lichy człowieczyna co w młodości pilnował pańszczyzny — stał się niemal wyrocznią dla kółka co go otaczało, — uświęciło go nieszczęście. Posiedziawszy u łoża jego, czuł każdy że weń wstępowała cisza i pokój, posłuchawszy go stawał się lepszym, a poważny ten starzec który wprzód nic nie znaczył, przesuwając się pokornie nieznany ludziom, dziś miał wpływ przeważny i zwracał oczy wszystkich, a więcéj czynił dobrego przykładem i słowem, niż wielu daleko rozumniejszych i wyżéj umieszczonych.
Ubogi dworek Żelizów znajdował się prawie w końcu uliczki ku miastu, ale go tak osłaniały stare kasztany, lipy i graby że go prawie w gąszczy widać nie było. Nizki, zapadły, z wysokim dachem omszonym zielono, przystępny był tylko dla licznych znajomych Żelizy, dla obcych ukryty. Z jednéj strony izb para, w których jednéj leżał na łożu biedny paralityk, z drugiéj kuchenka i czeladnia składały całe domostwo. Szczególniéj charakterystyczny był alkierz starego Żelizy; cały ubrany obrazami pobożnemi, z ołtarzem w kąciku u którego wiekuiście lampa płonęła. Wprost naprzeciw chorego wisiał rzeźbiony krucyfix stary, otoczony wiankami. Na łożu jego zawsze znalazłeś kilkanaście xiąg religijnych, różaniec odpustowy, krzyż; albo on sam, albo żona czytała mu ciągle. Dzień upływał na modlitwie i nabożeństwie, które przerywały tylko odwiedziny sąsiadów i przyjaciół z miasteczka, a strapiony i potrzebujący rady częściéj przybiegał do Żelizy niż do proboszcza. Żona nie młoda już, która się całkiem poświęciła paralitykowi, nie odstępowała go na chwilę, a teraz syn przybyły rozjaśniał mu czoło.
Starzec to był poważny, z długą siwą po pas brodą, wybielały w kilkonastoletniem zamknięciu, wyschły, ale tak pięknego oblicza, że przypominał najwznioślejsze typy pustelników i ascetów włoskiéj szkoły. — Z szyi jego nie schodził nigdy różaniec i krzyż wielki bronzowy na piersiach zawieszony. Kosztem obumarłego ciała dusza jego wyrosła dziwnie i zolbrzymiała; — człowiek ten co służył pokornie i schylał wprzód głowę przed lada paniczem, dziś oswobodzony błogosławił innym i nad wszystkich wyższym się wydawał. W istocie oderwanie się jego od świata, pogląd nań pustelniczy,ascetyczny, niezależny od tysiąca względów które innych krępują, czyniły go przy wielkiéj prostocie istotą zupełnie do innych niepodobną, wybraną, nie można się było oprzeć wrażeniu jakie czynił, a każdy zbliżał się doń z uszanowaniem.
W téj chwili przybycie syna o którego stary Żelizo mocno się obawiał, aby go świat nie popsuł, zajmowało go najmocniéj, po całych dniach badał Oktawa, wypytywał, kazał mu opowiadać usiłując sięgnąć do głębi duszy.
Szczęściem dla ojca Oktaw był dziecięciem tak dobrem, tak czystem i poczciwem, że można się było zeń radować i nim pochlubić. Nawet młodość co szałem nabawia nie zawróciła mu głowy, nawet nauka co często wiarą zachwieje, nie ostudziła go i nie popsuła. Mówiono staremu odstraszając go od medycyny, że najczęściéj ci co się jéj uczą, nic już nad ciało nie widzą i w duszę wierzyć przestają, drżał nad niebezpieczeństwem syna; — ale Oktaw wyniósł z domu zbyt głęboko wszczepione zasady aby je lada uśmiech niewiary miał nadwerężyć.
Dworek ten cichy i spokojny, był dla wszystkich mieszkańców celem regularnéj pielgrzymki, począwszy od Podkomorzanki każdy tu uczęszczał aby zaczerpnąć pokoju u źródła którego nie zmąciło nieszczęście i ubóstwo.
Professor Malutkiewicz czytywał staremu swoje tłumaczenie de Consolatione i de vita beata, ale Hiob potrząsał na nie głową.
— Silił się rozum ludzki na pociechę — powiadał, — ale jakże to słabe i wątłe są siły czerpane w nas samych, gdy jedno westchnienie wiary i jeden promień łaski tak są potężne.
Nie potrzeba wyobrażać sobie by smutek i powaga surowa otaczały zawsze starca, który z młodszemi i weselszemi umiał pogwarzyć wesoło, uśmiechnąć się i przypomnieć lepsze czasy, w których, jak mawiał jeszcze stał na nogach.
— Lepsze, albo i nie lepsze, — dodawał Żelizo ze łzą w oku, — boć byłem nieopatrznym i maluczkim, a Bóg ze mnie cierpieniem uczynił dziś gorliwego i oddanego mu sługę, powołał mnie paraliżem jak nieraz innych pociągnął ku sobie boleścią i plagami — niech imie Jego będzie błogosławione. Nie lepsze to było życie bom za niem nic nie widział jeno ziemię, a dziś niebo jasne oglądam. Nie skarżę się i grzeszyłbym gdybym stękał, bo mnie wyniósł duchem odbierając ciało i zwrócił ku sobie; — a dał choć jedno dziecię i nadzieję że będzie komu zmówić po mnie pacierz na grobie.....
Obok Żelizowskiego dworku stał dom duży z facjatą nad którą było piąterko w ganku, wyglądający wcale porządnie, bez drzew z przodu, ale po bokach i z tyłu osłoniony ogródkiem. Zbudowany był z niejaką pretensją do architektury, i choć z drzewa ale bardzo starannie. Z każdéj strony drzwi głównych miał po cztery wielkie okna z zielonemi okiennicami, co dało powód nazywania go zielonym dworem. Chociaż przed kilkudziesięcią postawiony laty, dosyć się jeszcze dobrze utrzymywał i mało powypaczał, gdzieniegdzie opadał tynk, gzems się osunął, kolumna przekrzywiła, ale zawsze jeszcze wyglądał porządnie i wyżéj się podnosił nad inne. Za nim w ogrodzie na wzgórzu widać było altanę jedyną w miasteczku, rodzaj okrytego belwederu z chorągiewką na szczycie, ozdabiającą sad właściciela bardzo skromnie utrzymywany.
W tym dworku jak w innych mieszkał także człowiek dożywający swych resztek już mu niewiele przydatnych, niejaki pan Pokrzywnicki zwany tu Referendarzem, gdyż podobno był nim kiedyś w królestwie. Że rodem był z tych prowincji, wziąwszy uwolnienie od służby dla niewiadomych przyczyn, zamieszkał w dworku w którym od bardzo dawna żyła siostra jego panna Petronella Pokrzywnicka. Nie żonaty, stary kawaler, choć liczył sobie podobno lat około sześćdziesięciu a liku ich unikał; miał pozór wiejskiego strojnisia, ubierał się starannie, suknie sprowadzał z Warszawy i mimo szczupłéj pensji i małego funduszu, chciał grać rolę ważną a dom trzymać na pewnéj stopie swemu tytułowi odpowiedniéj.
Łysy, nosił perukę nie tającą bynajmniéj że była kupionym włosem, gdyż tak odcinała się od twarzy, że na pierwszy rzut oka widać było iż nie wyrosła z głowy Referendarza. Uśmiech uprzejmy ale chłodny, ożywiał jego usta ściśnięte, a postać ukazywała, że wielką ważność do roli swéj przywiązywał. Rzadko kiedy przy surducie nie miał wstążeczek orderowych, codzień ogolony i wyświeżony, a nawet trochę podperfumowany, tem się różnił od innych mieszkańców, że chcąc się na pewnem stanowisku wyższem utrzymać, pilnie baczył kogo przyjmował, z kim się wdawał, kogo miał prosić do siebie lub oddać mu wizytę.
W domu nie mając co robić, oddawał się całkowicie czytaniu gazet i polityce, i ta stanowiła główne jego zajęcie, — uchodził téż na kilka mil wkoło za bardzo głębokiego polityka. Trzymał Allgemeine Zeitung, Frankfurtski dziennik na współkę z Szambelanem i Kurjera Wileńskiego którego bardzo cenił za to, że nie żałując papieru, dawał nowin bez wyboru ile dusza zapragnęła.
Tajemniczy, skryty, poważny, Referendarz niewiele mówił o polityce choć ją lubił, ale trafiwszy na człowieka, który wedle jego przekonań, mógł go zrozumieć, rozwijał chętnie obszerne swe plany przyszłości Europy i wnioski z różnego materjału przędzone, tem pocieszniejsza że Referendarz Wolterowskim sposobem wielkie wypadki i względy mijając, z maluczkich okoliczności wyciągał najważniejsze rezultata. I tak, choroba ambasadora, podróż kurjera, słowo jakieś wyrzeczone przez znacznego człowieka były dlań ziarnem mającem wyrodzić w przyszłości radykalne zmiany. Mylił się nieustannie, ale go to nie zrażało, bo się do omyłek nie przyznawał. Przymuszony żyć z nimi przecie, towarzystwo proboszcza i pana Joachima przekładał nad inne, u Żelizów bywał czasem w niedzielę z ceremonjalną wizytą i orderami w pętlicy, u Podkomorzanki rzadko z powodów które niżéj wyjaśnimy, Szambelana nie lubił. Pan Joachim był najczęściéj powiernikiem jego głębokich postrzeżeń tyczących się polityki europejskiéj, ale przyznać musimy że od nich uciekał pod różnemi pozorami, bo nie było nudniejszego człowieka nad Referendarza gdy się wdał w teorje, i począł rozprawiać o systematach które sobie pobudował.
Siostra jego panna Petronella która całe życie przemieszkała w owym dworku, była sobie istotą prostą i starą panną jakich na świecie mnóstwo. Wierzyła w wielkość brata jak w ewangelją, a kochała go niezmiernie; za świętokradztwo uważała powątpiewanie o tem co pan Referendarz powiedział, w nim upatrując wzór i typ godności, rozumu, wykształcenia, i nim żyjąc tylko. To przywiązanie siostry było dla niéj życia celem, osłodą, zajęciem, a choć pan Referendarz nieco ją z góry i protekcjonalnie traktował, dosyć lekko się z nią obchodząc, nigdy mu tego za złe nie poczytała.
Panna Petronella miała czterysta złotych procentu i dworek w którym żyli za cały fundusz, ale przy wielkiéj oszczędności i małych potrzebach, nieźle jéj to wystarczało, a za powrotem brata zająwszy się domem na koszt wspólny, bardzo już była szczęśliwa i spokojna. — Chuda, wysoka, z twarzą niezmiernie przedłużoną i wyżółkłą, nie miała już żadnéj pretensji do piękności, ubierała się skromnie, a włosy siwe pokrywając z przodu jakąś fałszywą rudą plecionką, tak to czyniła nie starannie, że zpod niéj widać było doskonale kosmyki srebrzyste, datę jéj wieku wypisujące na czole. Zresztą lata i z twarzy nie trudno było wyczytać. Z boku było to coś nakształt medalowego profilu jednego z rzymskich Cezarów, nos potężny, czoło niskie, podbródek chudy a długo obwisły, policzki sprzyjające postrzeżeniom osteologicznym. Wyraz twarzy był poważny i surowy jak przystało na siostrę Referendarza, ale nie bez sarkastycznego uśmieszku. Panna Petronella hodowała kanarki, miała dwa pieski, modliła się gorliwie i lubiła nadewszystko nowinki. Ale czemże się bawić miała? Naprzód miała tę wymówkę, że i brata czasem czemś zabawić wypadało, powtóre, biedna istota wydziedziczona gdyby się nie zajmowała światem i ludźmi, cóżby robiła na świecie? Niesłychany to był talent indagacyjny, badawczy i wyborna metoda wnioskowania częstokroć z niczego, z uśmiechu, z wejrzenia, z chrząknienia o wewnętrznych usposobieniach, zamiarach i czynnościach ludzi. Nikt zręczniéj nie badał sług i nie zmuszał milczących do wypaplania się niepotrzebnie, wiedziała gdzie jaki sznurek pociągnąć, aby się usta otworzyły. Znać to coś było familijnego w tym talencie, gdyż co Referendarz dokazywał w polityce, to ona na polu codziennego żywota, oboje tkali z pajęczyny z niezmierną sztuką.
Oka panny Petronelli nic nie uchodziło, wiedziała w pięć minut co się stało na drugim końcu miasteczka, a nie było drobnostki któraby ją nie obchodziła. Codzień mogła z pewnością powiedziéć co na obiad dano u Podkomorzanki, i kto był do stołu zaproszony. Nie dziw że się tego szpiega obawiano, że unikano go zręcznie, a że panna Petronella lubiła przycinki i nie żałowała bliźniego, uciekano równie od jéj sądów i rozmowy, bo rzadko kto nie wygadał się przed nią z czem niepotrzebnem, i nie posłużył jéj za materjał do nowych historji. Na przekór wszystkim ona goniła za ludźmi, wciskała się wszędzie proszona czy nie, mieszała do każdéj sprawy, i nikt lepiéj nad nią kroniki miasteczka, jego dziejów i losów opisaćby nie mógł, bo przed dziesięcią laty zaszłe wypadki opowiadała jak wczorajsze.....
Dworek państwa Pokrzywnickich najmniéj z tych powodów łączył się z innemi, a choć stosunków nie zrywał, nie był nigdy w tak ścisłych i poufałych jak reszta mieszkańców. Do Podkomorzanki miała żywą urazę Petronella, że brata jéj ocenić nie umiała, a może potajemnie za to, że jéj także zbliżyć się do siebie nie dawała; pałała ku niéj niechęcią i zazdrością, i nigdy się prawie nie zetknęły żeby siostra Referendarza coś jéj nieprzyjemnego nie powiedziała, a w zamian gorzkiéj jakiéj nie otrzymała prawdy.
Pan Joachim z razu był w łaskach, bo sądziła że może..... dziwne czasem myśli starym pannom przychodzą..... że się na niéj pozna, że samotny zażąda od niéj pociechy, mówiąc wyraźniéj, że się z nią ożeni. Późniéj gdy ta nadzieja minęła, wiele utracił w oczach siostry pana Referendarza, ale została jakaś do niego słabostka.
Z Szambelanem byłaby się wyśmienicie zgodziła, ale tu zachodziła wielka trudność zbliżenia się.
Pan Wędżygolski który swoję kuzynkę i przyjaciołkę ukrywał niemal przed Podkomorzanką i wcale nie miał pretensji aby ona ją przyjmowała lub oddawała wizyty, od panny Petronelli wymagał aby z nią żyła w przyjaźni i stosunkach. Siostra Referendarza zgodzić się na to nie mogła, potajemnie tolerowała Farfarską któréj obszerne i rozległe wiadomostki bardzo się jéj do ogólnego repertuaru przydawały, ale publicznie się od niéj odwracała i udawała że nos uciera, gdy się potrzeba było ukłonić. Szambelan postrzegł że jego przyjaciółka nabawia regularnie kataru pannę Petronellę i mocno się o to obraził; a choć z innych względów sympatyzowali z sobą, to było szkopułem o który rozbijały się bliższe stosunki.
Na Żelizów otwarcie ramionami ruszała panna Petronella, nie mogąc pojąć dlaczego ich tak wszyscy wynosili wysoko, a że brat mało tam chodził i ona téż nie uczęszczała zowiąc zawsze paralityka Ekonomem, żonę ekonomową, a syna z przyciskiem — ekonomczukiem.
Z proboszczem stosunki brata były częstsze i dosyć się z sobą godzili, urządzano na probostwie wista dla Referendarza do którego proszono pocztmistrza i pana Joachima; ale siostra wielkiego człowieka miała mimo to tysiące do xiędza Herderskiego pretensji. Był czas że zamierzała nim owładnąć i kierować, że chciała panować na probostwie; — ostrożnie i grzecznie usunięta darować nie mogła, że xiądz Herderski wolał towarzystwo i dom Podkomorzanki. Ile kroć jednak złapać go mogła, czemś się przysłużyć, zbliżyć do niego, pomimo oziębłości proboszcza, nie omieszkiwała.
Prawdę powiedziawszy klęską była w miasteczku ta stara panna zła, szyderska, plotkarka, pełna zarozumienia i próżności, a nie wiedząca co z sobą zrobić, więc mieszająca się nieustannie w cudze sprawy. Głębiéj jednak rozebrawszy ten charakter, nie było w nim tyle energji i siły, ażeby mógł się stać szczodrobliwym małemu kółku wśród którego się obracał. Panna Petronella obawiała się każdego, tchórzyła łatwo i ujęta najmniejszą grzecznością, tyle znowu okazywała dobroci, że ją posuwała aż do natręctwa. Najmniejsza oznaka współczucia czyniła z niéj przyjaciółkę zajadłą, niemniéj przykrą i dokuczliwą dla tych którym sprzyjała, jak dla tych którzy ją obrazili.
W chwili gdy nasze opowiadanie rozpoczynamy, wszystkich oczy i ciekawość zwrócone były na dwa wypadki które jednostajne życie dworków przerwały; były to: spodziewane przybycie ubogiéj kuzynki panny Podkomorzanki, któréj losem zająć się chciała, i ów tajemniczy nieznajomy co kupił dworek naprzeciw Szambelana.
Wiedziano że przybyły zwał się Adolf Poroniecki, że był szlacheckiego pochodzenia, ale nadto nic więcéj; a na nieszczęście on sam nietylko że nie szukał z nikim stosunków ale ich zdawał się unikać. Dnie całe spędzał w kościołku, na przechadzkach lub w domu, a choć na tem pustkowiu wnet się ludzie do niego przygarniać poczęli nie odpychając ich tak zręcznie potrafił się im wymykać zawsze, że dotąd nikt z nim jeszcze i dwóch słów nie zamienił.
Widywano go niekiedy przemykającego się uliczką, ale częściéj wychodził tyłem poza ogrodami aby się na badanie ciekawych oczów nie nastręczać. Łatwo zresztą poznać w nim było jednego z tych ludzi, którym życie brzemieniem ciężkiem spadało na barki. Twarz blada, oczy zbłąkane, ruchy jakieś bojaźliwe i przestraszone a gwałtowne, zdradzały stan duszy niezwyczajny i zbolały. Długie godziny spędzane w kościołku i na samotnych przechadzkach, kazały się domyślać że cierpiał i szukał ulgi w uspokojeniu i ciszy, któréj w ludzkiem towarzystwie nie spodziewał się znaleźć.
Ten przybysz nowy zajmował Szambelana, ale niemniéj Petronellę, chociaż mniéj szczęśliwie do postrzeżeń w dość oddalonym dworku umieszczoną i zmuszoną z tego powodu zachodzić częściéj do pani Farfurskiéj, z któréj okna zajmujące czynić było można badanie. To ją nawet nieco zbliżyło do nieszczęśliwéj kuzynki Szambelana niemającéj prawie towarzystwa i w dość przykrem zostającéj położeniu, bo czuła że jakaś potwarz ciężyć nad nią musiała niewidomie.
Nie mniéj ciekawem okiem śledziła panna Petronella dom Podkomorzanki i pana Joachima, ostatni zwłaszcza nie dziś ją już zajmował.
— Proszę téż państwa, — mawiała często między poufałemi, — czemuby ten człowiek nie stary jeszcze, bo wcale nie stary i taki przystojny i przyzwoity nie miał się ożenić i na nowo rozpocząć życia, choć mu się raz nieudało? W tym wieku dawniéj ledwie się u nas żeniono. — Nie wiem czy ma nawet lat czterdzieści, a z twarzy ledwie na trzydzieści kilka wygląda. Mógłby się komu podobać i być jeszcze szczęśliwym. Cóż on winien że ożenili go z tą lalką i że mu dziecię tak wychowali że teraz ojca znać nie chce wyszedłszy za wielkiego pana..... Wyśmienicieby mógł jeszcze o tem zapomnieć i znalazłby sobie partję stosowną. — Nie wiem, prawdziwie nie rozumiem czemu się nie żenić! — powtarzała panna Petronella.
Ten stan spokoju i odrętwienia w jakim widziała pana Joachima, niepokoił niepomału pannę Petronellę, dręczył ją, nie dawał spoczynku. Wszystkim i ciągle powtarzała to spostrzeżenie aż do zbytku często, i wszyscy prawie znajdowali że miała słuszność, gdyż w téj gromadce inwalidów pan Joachim miał najwięcéj młodości, świeżości w twarzy, uczuciu i siły do życia.
Wieczorem dnia tego kiedy pan Joachim z Szambelanem chodzili na przechadzkę, w domku Podkomorzanki odbyła się istotnie installacja kuzynki sieroty, którą o zmroku już przywiózł powóz pani domu. Wiedziano zaraz w miasteczku że panna Adela Mrocka przyjechała, xiądz Herderski trafił właśnie na jéj przyjazd, ujrzał ją zrana siedzącą w oknie pan Szambelan, i wieść się rozeszła stugębna o jéj nadzwyczajnéj piękności.
Chociaż wśród tych twarzy zwiędłych na które wszyscy patrzéć byli przywykli, łatwo było wydawać się pięknym z trochą wdzięku i porannéj świeżości, — w istocie Adela była prześliczna i wszędzie rozbudzićby potrafiła to uwielbienie które ją tu spotykało.
Ale opiszeż kto twarz kobiecą, ten kwiat piękności tak różny, tak nieskończenie rozmaity, tak dziwnie niepochwycony? Rysopis zawsze jest zimny i nic nie znaczący, a lada najlichszy ołówek lepiéj mu od pióra podoła. Cóż mówią czarne oczy? jest ich tyle — a każde patrzą inaczéj, — co maleńkie usta z których każde odmiennie się śmieją, — co wreszcie cała niewyczerpana mnogość przymiotników które na każdéj twarzy co innego oznaczają. — Adelę trudniéj może było opisać niż każdą inną piękność pospolitą i chłodną. Było to dziewczę wiejskie, najprześliczniejszy typ polskiéj brunetki, żywéj, pełnéj ognia a bojaźliwéj, czułéj, skromnéj, pobożnéj a z tą tęsknotą nieuleczoną w piersi która cechuje wielkie dusze i zwiastuje namiętności wielkie.
Chwilami śmiała do zuchwalstwa, to znowu jak dziecię bojaźliwa, równie łatwa do łez i uśmiechu, Adelka możeby inaczéj wychowana stała się niebezpieczną zalotnicą i dała unieść na skrzydłach fantazji poza światy, w przepaście bezdenne, ale ją wypieściła zacna matrona któréj serce przewidujące i wielka znajomość świata i ludzi zapobiegły łatwemu skrzywieniu téj słabéj a uroczéj istoty. W dzieciństwie straciwszy matkę, dziecię zostało przy babce która odrazu dojrzała w niem niebezpiecznych zarodów namiętności i stłumiła je, a raczéj silnie skierowała je od ziemi ku niebu.
Dla Adelki najmniejszy krok fałszywy w wychowaniu mógł być niezmiernie szkodliwym, a gdyby ją był los rzucił w świat który ciągle kłamie uczynkiem swéj wierze i o co innego modli się a co innego robi, byłaby się puściła drogą łatwą, chętnie przyjmując tę zasadę że grzech jest nieuchronny, upadek koniecznością, a człowiek słaby i ułomny.
Babka odrazu postawiła ją na stanowisku z którego sądząc nic złego przebaczonem być nie mogło, nauczyła zarazem litości dla upadłych i wstrętu od upadku, wskazała że walczyć z sobą potrzeba i spełnić powinność bądź co bądź. Przykład cnotliwéj niewiasty, wpływ jéj nieustanny, czuwanie ciągłe wykształciły to dziecię płomieniste, na dojrzałą niewiastę. Potrzeba było dziecięciu temu zawczasu, może zbyt wcześnie odkryć wszelkie niebezpieczeństwa aby od nich uchronić.
Są ludzie którym świat zasłaniać należy, są inni którym go obaczyć potrzeba. Tu wychowanie troskliwe musiało wskazać drogi, odkryć przepaście tajemne, rozmierzyć niebezpieczeństwa. Może na tem straciła nieco świeżości dziecinnéj Adelka, ale zyskała siłę wielką, a cudze doświadczenie uczyniło ją oględną i baczną na siebie. — Wychowana przy staruszce, wcieliła się w jéj życie, od niéj usłyszała dzieje innych kobiet, następstwa najmniejszego fałszywego kroku, skutki wejrzenia i słowa, poddania się nierozważnego nawet uczuciu niewinnemu, i zbrojną była przeciw światu, występując odrazu do walki z nim, a nie śniąc o przymierzu.
Trudno nam wielce odmalować ten charakter dziewczęcia w chwili gdy ono w spadku po staruszce przekazane dostało się Podkomorzance. Młodość ognista i doświadczenie stare, żywa fantazja i chłodna rozwaga, serce świeże i rozum studzony od młodu łączyły się w niéj w dziwną całość. Chwilami była to naiwna dziewczynka piętnastoletnia, to znowu poważna matrona, ostygła i odczarowana. Wychowanie ubogiéj sieroty nie mogło być wykwintne, nie umiała więc (co u nas stanowi świetnéj edukacji cechy), ani grać, ani śpiewać, ani tańcować, ani śmiało patrzéć w oczy i udawać szyderską aby się uczynić dojrzałą.
Ale co może dać gruntownego, zasadniczego dobrze skierowana nauka, to wszytko miała Adela. Babka jéj była niepospolitą niewiastą, i mimo swych siedmdziesięciu lat sama do końca wyłącznie zajmowała się wnuczką swoją, a że odebrała niegdyś wychowanie staranne i miała serce matki, wlała w ukochane dziecię co w sobie miała najlepszego. Wychowanie to serdeczne poszło łatwo choć wiele pracy kosztowało staruszce, nie mogąc opłacać drogiéj guwernantki i nie chcąc się spuścić na płatne starania, staruszka uczyła się, myślała, pracowała i sama bez niczyjéj pomocy wykształciła Adelę. Każdą xiążkę którą jéj dać miała czytała wprzódy sama, rozważała jak ją objaśnić i co do niéj dodać aby w pełni uczynić użyteczną, jak ustną nauką niedostatkom jéj zapobiedz; słowem kierowała umysłem tak, aby on łatwo doszedł do dojrzałości i niepozornie ale istotnie się rozwinął, kierowała sercem i uczuciem aby one góry nie wzięły nad głową, fantazją wreszcie aby ta zbyt wysoko nie ulatywała.
Ta była główna różnica wychowania staruszki od pospolitych, że ono dało Adeli istotę tego czego inne dają tylko pozory. Wiedziała co młodemu dziewczęciu umieć potrzeba, ale nauka ustępowała tu pierwszeństwa kierunkowi, uzdatnieniu, a staruszka bojąc się by śmierć nie przerwała jéj dzieła, więcéj dbała aby Adelę uczynić zdolną do zdrowego pojęcia wszystkiego co późniéj nabyć może, niż żeby ją pospiesznie obciążyć suchym a zbyt wielkim nabytkiem. Wyrosło tedy to dziecię sieroctwa cudem i zdumieniem dla tych co je znali, piękną jak Beatrix Cenci, miłą, uroczą i tajemniczą istotą.
Biło w niéj serce ale do góry, do wielkich rzeczy i ludzi, ku wszystkiemu wzniosłemu i idealnemu; wierzyła w świat a bała go się zarazem. Umierająca babka powtórzyła jéj po setny raz może:
— Nigdy fałszu! nigdy fałszu ani usty, ani uczynkiem, ani milczeniem, zapomnieniem, ruchem, skinieniem, nigdy i za nic fałszu, dziecię moje, dla niczego, dla nikogo! za żadne skarby świata! Strzeż się go nawet w życia drobnostkach; nawet dla zbawienia człowieka skłamać się nie godzi, a pamiętaj że nie same usta tylko kłamią, ale życie całe, wejrzenie, ubiór, rumieniec, niech w tobie wszystko będzie prawdą, choćby miało być upokorzeniem.
Wiedziała staruszka jaśniéj od wielu, że raną i kalectwem wieku jest fałsz któremu hołdujemy, na który bolejem, co nas wstydem okrywa, a wyleczyć się z niego nie możemy; znała że słowo prowadzi za sobą nieuchronnie czyn, a maluczkie często ustępstwo światu wiedzie w niezgłębione przepaści.
Przyjazd Adelki upragnionéj dla Podkomorzanki która ją kochała i oczekiwała jak promyka co dom jéj miał ożywić, był dla niéj niemal uroczystością.
— Dziecię moje, — rzekła całując ją płaczącą w czoło białe, — dziękuję ci, nie miałam nikogo, będziesz mi córką. — Bóg ci odebrał jedną matkę i dał drugą świętą i wielką, ja po niéj będę trzecią matką tobie, ułomną, słabszą, ale sercem dorównam obu. Chodź pod skrzydła moje, przytul się i ogrzéj mnie samotnicę.
Obie się popłakały, a Adela odpowiedziała z żywością:
— Jestem twoją córką i starać się będę na to imie zasłużyć..... przygarniasz sierotę, Bóg ci zapłaci.
— Tak, sierota sierotę, — odparła Podkomorzanka, — cóż za zasługa? kochaj mnie trochę jeśli potrafisz, przebacz wiele i bądź tu u siebie jak w domu..... Jeśli nie potrafię matką, będę się starała zostać starszą twą siostrą.
A że Podkomorzanka mimo największych zalet nie umiała dla swojego charakteru długo się utrzymać w tym tonie łzawym i patetycznym który w życiu ludzkiem jeśli nie udany chwilą być tylko może — wnet ucałowawszy kuzynkę, poczęła po swojemu wesoło i śmiało zapoznawać ja z nowym światem. Adelka słuchała bojaźliwie i ciekawie gdy wszedł xiądz Herderski.
— Moje dziecię! — zawołała gospodyni przedstawiając ją — a oto nowy mieszkaniec Tebaidy naszéj i ojciec nasz duchowny xiądz Herderski.
Proboszcz oniemiał na widok czarodziejki i choć kapłan poważny, uczuł się onieśmielony w obec czystego jak łza wejrzenia dziewczęcia w którem żaden męt świata nie postał. Uczuł on jak piękną duszą musiała być ta istosta, któréj wzrok malował taką świętość i siłę miał tak potężną.
Powoli Podkomorzanka chcąc dać lepiéj poznać Adelę którą sama dawniéj już oceniła, wprowadziła rozmowę w któréjby ona udział wziąć mogła.
Kapłan nie domyślający się wyższości umysłu i wykształcenia w dziecku wiejskiem, zdumiał się i zląkł prawie gdy otworzyła usta. Nad aureolą jéj dziewiczego czoła błyszczał promyk genjuszu — nie tego gorączkowego wytrysku który na chwilę namiętność zapala jak płomyk u źródła olejów skalnych, ale czysty i jasny ognik którym skroń wybranych Bóg sam namaszcza przy urodzeniu.
Wprowadzona na opowiadanie o swéj przeszłości, Adela odmalowała ją żywemi barwami, która przedstawując świętą staruszkę jéj opiekunkę i ją razem poznać dawały.
— Jeżeli co mogło mi moje sieroctwo osłodzić, — mówiła, — to twoja ciociu opieka, w twojem tylko sercu mogę znaleźć com w tamtem straciła. Pod skrzydłem anioła nie byłoby mi ani bezpieczniéj ani lepiéj, a tych lat kilkanaście od zapomnianéj kolebki do dziś dnia mignęły mi jak błyskawica.... Dziwną była jéj starość, do ostatka świeża i kwitnąca, serce ją ogrzewało, umysł nie zdrętwiał, nie osłabła pamięć, nie zobojętniało serce, nie zwolniła się praca nieustanna. Siły ciała opuszczały ją powoli, ale duch żył w niéj potężny i niezmożony, prawie ze wzgardą patrzała na to narzędzie życia które z niéj opaść miało, na tę szatę zszarzaną i wytartą, a spoglądając ku niebu, o jedno tylko się troszczyła. Więc godziny nie było straconéj, i każda chwila policzona... dziecię, nie chciałam i nie mogłam jéj odstąpić, a każde jéj słowo głęboko wryło się we mnie. Od przebudzenia do życia, aż do téj chwili żyłyśmy jedna przy drugiéj w téj nieprzerwanéj ciszy i związku serdecznem, który dziś czyni mnie podwójnie sierotą. Trzeba było jéj serca i miłości, aby wszystko przewidziéć nawet chwilę rozstania i boleści, wcześnie do niéj przygotować i uzbroić na nią. Mówiła mi o śmierci swéj, oswajała z nią, wskazywała wcześnie ciebie jako opiekunkę po sobie, przekazując ci to kłopotliwe dziedzictwo. — Pierwsza doznana boleść w życiu jakże mi ciężka do dźwignienia! Jeszcze się śni niepowrotna przeszłość, cichy kątek który tam po nas obcy zamiatają i zajmują, i zdaje mi się że to sen nie jawa.
— Dziecię moje, — odparła Podkomorzanka, — dla ciebie to pierwsze uczucie tego rodzaju i bolesne, pojmuję, ale my się w życiu co chwila z czemś rozstawać musimy. Świat to gospoda w któréj coraz nowy popasa podróżny i gdzie jeden się modlił, drugi przychodzi rozpustować i szaleć; — bolesne to ale nieuchronne. Żal mi tego cichego kątka sprofanowanego, ale dożywocie się skończyło, synowcowie już go obejmować muszą.
— Już go objęli, — dodała Adela, — a jam na to patrzała jak to miejsce święte dla mnie obojętnie i zimno dla nowych przybyszów przerabiano, wyrzucając to co świętą babcię przypominało. — A! pamiątki! pamiątki! — zawołało dziewczę — nie maszże ktoby je poszanował?
— Umarli ustąpić muszą żywym, to koléj nieuchronna, — rzekł xiądz Herderski.
— Gdybym miała za co, odkupiłabym u nich ten domek, — zawołała Podkomorzanka, ale to niepodobna.
Adeli łzy zakręciły się w oczach.
— Ogródek rąbią, pokoje przerabiają, i ta cała przeszłość szczęśliwa ściera się jak sen, musiałam na to patrzéć i bolałam. Kapliczkę babuni przerabiają na buduar dla pułkownikowéj. Szczęściem jeszcze że jéj stary fotel, xiążki i drobne sprzęciki mnie się dostały..... będą to moi towarzysze do śmierci..... do nich część jéj życia przylgnęła.
Xiądz Herderski co mu się rzadko trafiało, uczuł się przejęty, Podkomorzanka płakała otwarcie, a Adela ozwała się po chwili milczenia.
— Dlaczegóż ta śmierć tak strasznie, tak nagle zrywa nasze związki, a umarli tak bezpowrotnie idą w inny świat nie chcąc się już nawet ku nam biednym obrócić? Nieraz modlę się żeby mi się pokazała babcia, szukam ciemności i samotności, wlepiam wzrok w noc czarną, — a dostrzedz jéj nie mogę. Rzadko we śnie nawet przychodzi do mnie, uśmiech tylko jéj twarzy wypogodzonéj na łożu śmierci mam ciągle w oczach przytomny.
— I niech nigdy cię nie opuszcza, — rzekł wzruszony proboszcz — Bóg wie co czyni gdy nam umarłych odbiera. Przecież w wielkich życia potrzebach gdy zjawienie się ich stanowi, używa on i tego środka że się ich cieniom stawić przed nami dozwala. Ale co było najlepszego, uczynki, myśli święte, to w sercu naszem trwać może ciągle, pókiśmy godni tę pamięć piastować.
— A teraz, — przerwała Podkomorzanka, — choć ci tu nigdy tak dobrze nie będzie jak w Ohrowie u babci, chodź moje dziecko i obejrzyj mój dom który od dziś dnia jest naszym a raczéj twoim. Xięże proboszczu prosimy z sobą żebyś pobłogosławił mieszkanko Adeli.
Z saloniku Podkomorzanki który wcale nie był wykwintny, przeszli do gabinetu jéj pełnego różnych robót kobiecych, xiążek i rozrzuconych gratów, daléj nie zachodząc do sypialni która tuż była, przez małe obok drzwiczki wprowadziła gospodyni do dwóch izdebek przygotowanych dla Adeli.
Na widok ich dziecię krzyknęło radośnie, bo opiekunka uczyniła je tak podobnemi do pokoików zajmowanych przez nią w Ohrowie, że ubrane w też same sprzęty, urządzone umyślnie tak aby je przypominały, zdawały się czarodziejską laską przeniesione tu ze wsi. — Nawet papier obicia był ten sam i kwiatki na oknie trochę przywiędłe podróżą, przybyły tu za wzór.
— Czyż ja tego jestem warta? czy się to godziło? — zawołała Adela.
— A godziło się, godziło! — ściskając ją i przytulając do piersi, odpowiedziała Podkomorzanka, — choć trochę ci wygnanie osłodzić, moje dziecię, choć trochę babcię i Ohrów przypomnieć — ale darmo..... co ona to nie ja, tamto był anioł w ludzkiem ciele, a mnie tu Herodem babą nazywają; nieprawdaż xięże proboszczu?
— Ale któżby to śmiał powiedziéć? — rzekł zgorszony xiądz czerwieniąc się cały.
— O! o! nie bałamuć, nazywają mnie Herodem, no! i trochę mają słuszności, bo i ja i ten poczciwy Malutkiewicz-Seneka ścinamy głowy ich niemowlątkom — śmiesznościom, ich dzieciom — namiętnościom, ich pretensjom które oni jak benjaminków pieszczą..... kłamać nie umiem, trochę bywam ostra, szparka, no! ale moja Adelciu na serce rachuj..... Siwy włos a ono jeszcze młode i gorące.
Ależ to mnie szczęście spotyka! — dodała po chwili — mieć tego aniołka przy sobie! oto mi się moja pustka ożywi, a jak tu zaświeci taka śliczna twarzyczka, różowe usteczka, to starzy i młodzi co odemnie siwéj uciekali, będą się tu garnąć i jak na lep lecieć. Ty nam pod skrzydełkami życie przyniesiesz.....
Adela zarumieniła się i westchnęła.
— Zobaczycie zaraz jutro jak tu szeregiem ciekawi i do domu i pod okna skradać się zaczną..... aha! przyjdzie koza do woza! choć mnie staréj wprzódy i znać nie chcieli...
Wszyscy się rozśmieli, dwie panie poczęły rozglądać się w domku daléj, obchodzić go i porządkować, a proboszcz zachwycony swą nową parafjanką, odszedł przejęty uczuciem jakiego dawno nie doznawał.
Nazajutrz ciekawość dochodziła do najwyższego stopnia, ale trudno ją było zaspokoić — okna domu Podkomorzanki osłaniały bzy gęste, pokój Adeli był od ogrodu; a że mrokiem już przyjechała, przócz xiędza Herderskiego i Szambelana który w oknie główkę jéj najrzał, nikt jeszcze przybyłéj nie mógł zobaczyć. Głucha tylko wieść krążyła że to miał być cud piękności.
— Ale cóż z tego gdyby i cud piękności? — mówiła panna Petronella — no, to córka stolarza Anusia także piękna jak malowana Venus jaka, a nic po tem; już od niéj tamta piękniejszą nie będzie, i cóż z tego?
Szambelan którego stara wyobraźnia bardzo jeszcze była żywą a serce gorące, widział tylko tyle że się domyślał piękności, ale obraz ten wyrósł u niego nazajutrz na opis w stylu i manjerze Stanisławowskich czasów. Pani Farfurska ruszała ramionami, spluwając.
— Stryjaszkowi zawsze się głowa pali byle nową twarz zobaczył, — mruczała spoglądając w lusterko.
Niepokój między mieszkańcami dworkowéj uliczki był wielki, Wędżygolski nie wytrzymał i w pikowym kaftaniku pobiegł ze dniem do pana Joachima którego zastał nad Pascalem siedzącego spokojnie.
— Kochany sąsiedzie, — rzekł wpadając, — gore u nas, panna Adela przybyła! cudo piękności! widziałem przez okno..... Venus powiadam! głowa gdyby z marmuru różowego Fidjasza dłutem wykuta, profil grecki, usta gniazdeczko uśmiechów, czoło świątynia, nos cesarzowéj rzymskiéj..... cud jednem słowem.....
Pan Joachim uśmiechnął się prawie z politowaniem.
— No, więc cóż ztąd panie Szambelanie, będziemy się patrzéć i dziwować?
— Jużcić i wielbić! — składając ręce zawołał stary maskaron, — bóstwo powiadam asindziejowi.
— Chwała Bogu, to nam miasteczko ożywi, a Szambelana odmłodzi.
— A asindzieja, — spytał stary, — niby to nie?
— Mnie nie, — odparł Joachim, — bom dziś starszy od was o jakie lat trzydzieści, już mnie to ani zajmuje, ani obchodzi, ani niepokoi. A gdy spojrzę na piękną twarz, drżę tylko myśląc co ją spotka i na co piękność narazić może!
— Bo asindziéj całe życie musiałeś być ciemięga, — zawołał stary. — A mnie co po ładnéj twarzyczce? jużci za starego a gołego nie pójdzie, ale dobrze choć popatrzéć, to się człek odegrzeje i przypomni stare czasy! Oh, oh, dobreż bo to były czasy! Pani Kossakowska, Potocka, Witowa! E! żebyś je widział..... albo i inne, mniéj sławne a niemniéj piękne które co krok spotykałeś na ulicach Warszawy — żona Butzau’a, pani Thomatis, Andzia bezimienna, Julka S... Marja M... i t. d. i t. d. quorum numerus est infinitus, bo to z całego kraju zlatywało się błyszczéć do Warszawy..... Ale Waćpan nie słuchasz widzę, a ja téż nie mam czasu, idę śledzić i szukać pozoru aby się jéj lepiéj przypatrzéć i do Podkomorzanki wcisnąć.
Pan Joachim ruszył ramionami i spokojnie do Pascala powrócił. Stary Szambelan pobiegł rzuciwszy tokarnią do proboszcza, ażeby się coś wiecéj dowiedziéć, a mijając dworek Podkomorzanki zwalniał kroku aby czegoś dojrzéć, ale drzwi i okna były hermetycznie pozamykane. Xiędza Herderskiego spotkał w rynku.
— A cóż? a cóż, proboszczu! dziekanie! kanoniku! — spytał usiłując się przymilić — byłeś? widziałeś?
Xiądz Herderski z uśmiechem go przywitał.
— Veni, vidi et victus sum!
— Otóż tobie masz..... a! a jakże wygląda?
— Jako cudo, jako zjawisko, jako malowidło włoskie, i — niema nawet do czego porównać.
— Brunetka?
— Brunetka, ale to tam fraszka — co za ukształcenie, jaki rozum!
— Rozumna nawet! o! więc i dumna jest?
— Nic wcale.
— A oczy? czarne? — spytał Szambelan.
— Czarne, ale cóż cię to tak obchodzi?
— Spodziewam się, przecież się będę kochał!
Xiądz Herderski wziął się za boki tak mu się na śmiech zebrało. Wtem naskoczyła szybkim a drobnym kroczkiem przybywająca panna Petronella i skrzywiła się postrzegłszy Szambelana, proboszcz chciał uciec, ale nie było już sposobu, schwyciła go wołając zdaleka.
— Xięże dziekanie! pilny interes!
Szambelan skrzywił się że mu przerwała.
Zadyszana panna Petronella przybiegła rzucając na obu badawcze wejrzenia.
— Pewnie mowa o przybyłéj, a co nie zgadłam? Xiądz dziekan już słyszę błogosławił mieszkanie?
— I WPanna dobrodziejka już wiesz o tem?
— A! któż mi to mówił! — ale jakżeś ją WPan dobrodziéj znalazł?
— Śliczna i miła panienka.
— Ale wszakże nie cud piękności jak Anusia, — dodała z przekąsem zwracając się do Szambelana, który że był pomówiony o kupowanie koralów dla stolarzównéj, nosem pokręcił.
— Cóż za porównanie!! a godziże się to? To coś tak rzadkiego i osobliwego, — rzekł xiądz Herderski, że pani jéj piękności wyobrażenia mieć nie możesz, bo nie mamy wcale do kogo przyrównać.
Panna Petronella uraziła się widocznie.
— Wyobrażenia nie mamy! a to coś osobliwego! I trzeba wierzyć przecie kiedy xiądz dziekan to mówi.
— Mówię i powtarzam, ani się zawstydzę słów moich, piękność ciała fraszka, aleć i dusza piękniejsza nad inne. Bóg jéj dał wychowanie szczęśliwe.....
— Jakież tam może być wychowanie? niby to nie wiadomo? przecież zajmowała się niem stara babka, która sama tak dalece wysokiéj nie odebrała edukacji. W domu siedziała, nigdzie na pensji nie była, świat jéj obcy, nie gra, słyszę, nie śpiewa, — cóż tam za wychowanie! — powtórzyła panna Petronella.
Xiądz dziekan uśmiechnął się litościwie.
— Radzę się saméj przekonać, a powiesz WPanna wraz ze mną, że lepiéj wychowaną być nie można.
— Nie takam zresztą ciekawa, ostatniéj wizyty jeszcze mi nie oddała panna Podkomorzanka, a brat mój był także dwa razy.
— Jednak to szczęście dla naszego miasteczka i dla panny Podkomorzanki, to przybycie panny Adeli, — wtrącił Szambelan, — ożywi nas cokolwiek, będziemy się bawić, nieprawdaż, młodzież nas za sobą pociągnie.
Xiądz nie zdawał się rozumieć.
— A z pomocą Szambelana, ot i balik gotowy! — zawołała panna Petronella tłumiąc śmiech udany.
— Cóż WPanna dobrodziejka rozumiesz, że nie pójdę mazura, — zawołał odmłodzony starzec, — jak Boga kocham pójdę i młodych jeszcze zakassuję!
To mówiąc ukłonił się i dość żywym krokiem do domu pospieszył.
Daliśmy poznać czytelnikom p. Joachima Wielicę, ale rys jego życia ofiar i cierpień, schronienie w miasteczku, rezygnacja z jaką przyjął niewdzięczność dziecięcia i osierocenie swoje, nie dają jeszcze obrazu głębi jego pięknéj duszy.
Pan Joachim urodził się z usposobieniem poetycznem do widzenia świata w żywych barwach i światłości, długo nie wychodził z błędu, serce jego potrzebowało kochać, pragnęło się poświęcić. Nie przeczuwał wcale tych prób bolesnych na jakie życie go miało wystawić; — pierwszem uczuciem żywszem serce mu zabiło dla téj która miała być jego żoną, ale jéj urocza piękność go zawiodła, bo pod nią nie biło serce, rozbujała tylko mieszkała fantazja i kapryśne samolubne zachcenia. Co ucierpiał wówczas gdy się uczuł przykutym do istoty z jednéj strony wzbudzającéj w nim litość, z drugiéj wstręt i znużenie, trudno wytłumaczyć. Pracował by ją przeistoczyć, — ale są organizacje nad któremi nawet serce nic nie może, co się rodzą martwemi i ożywić nie dają nawet łzą krwawą. Piękna Emma zdawała się czasem na chwilę z ust męża przejmować uczucie, serce jéj budziło się, drgało, ale wnet nałóg egoizmu zwracał ku sobie, ku téj egolatrji, z któréj zaczarowanego koła wyrwać się nie miała siły.
Tak, pierwszą swą miłość która trwała mgnienie oka, sponiewieraną i odrzuconą, długą późniéj ofiarą okupić musiał; tak potem drugą, dla dziecięcia zapłacono mu oburzającą niewdzięcznością. Córka jego sądziła się od kolebki czemś lepszem i wyższem nad ojca; weszła w świat inny i drzwi przed własnym zamknęła rodzicem. Zbolały straciwszy matkę, żonę, i, co go najboleśniéj dotknęło, dziecię dlań prawie obce, pan Joachim w sile wieku, w sile uczucia stracił ochotę do prób dalszych szczęścia i zaczął umierać powoli.
Przeniesienie się jego do miasteczka poczytano mu za dziwactwo, ale ta nawet maluczka praca miejska nieuchronna około gospodarstwa, jest czemś co z życiem wiąże, — jemu i ona już była ciężarem. Zdało mu się że do niczego nie jest zdolny, że się tak w spokoju doczeka śmierci i urządziwszy żywot by doszedł powoli do końca, nie postrzeże jak przeminą godziny ostatnie. Ale to pewna że krótkie życie składa się z chwil wiekami długich, a chwile krótkie dają złudzenie dłuższego żywota. Kto chce by mu lata biegły strzałą, niech je tak usposobi by kropla w kroplę były do siebie podobne i zdawały ciec powoli; chcąc je przedłużyć, dość pociąć wrażeniami na drobne kawałki.
W miasteczku może naumyślnie życie swe pan Joachim uczynił nadzwyczaj jednostajnem; pędził je prawie odosobniony ze psem swym Parolem, z służącym, parobczakiem i kucharką, niememi istotami które cały dwór jego składały; mało do którego z nich mówił, wstawał rano, chodził wiele ze strzelbą, jadł szybko i skromnie, potem czytał po całych dniach niekiedy, szczególniéj moralistów i historyków. Ale że przy swem dzisiejszem ubóstwie wiele na to tracić nie mógł by zawsze mieć xiążki nowe, częstokroć brakło mu tego pokarmu i do starego powracać musiał by go przeżuwać bez końca. Co było xiążek w miasteczku wszystko w końcu przeszło przez jego ręce; czytał obojętnie, powoli, bez celu, używając tego środka dla pozbycia się długo wlokących godzin których użyć nie umiał inaczéj. Dla zabicia czasu, jak mówił, powrócił nawet do nauki zapomnianego trochę łacińskiego języka, i przebiegał znowu wszystko co tylko Malutkiewicz miał w swéj bibljotece, a tak gdy już już miało mu zabraknąć karmi, odkrył się niespodzianie skarb niewyczerpany który mu na długie lata wystarczyć obiecywał.
Raz bowiem gdy przy xiędzu Herderskim uskarżał się na niedostatek xiążek, dziekan zamyśliwszy się chwilę, rzekł nagle z uśmiechem tajemnym.
— A przyjdźno WPan dobrodziéj jutro do mnie, może ja co na to poradzę.
O godzinie naznaczonéj nazajutrz stawił się pan Joachim bez wielkich nadziei na probostwo; xiądz Herderski już był zapomniał o tem co obiecał, ale zaraz uderzywszy się w czoło opamiętał.
— Rzecz jest taka, — rzekł. — Po kassacie klaszoru XX. Jezuitów część znaczna ich bibljoteki dostała się do naszych zakonników; późniéj gdy i pijarski zbiór uległ przeniesieniu jakiś jéj oddział zachowano tu przy probostwie, ale gdzieby się to podziać mogło, nie mogę sobie zdać sprawy, gdzieś się to zostać jednak musiało. Jest tu w starym klasztorze składów dużo, którychem ja dotąd nawet obejrzéć nie miał czasu, wezwijmy braciszka on pewnie wie gdzie te xiążki..... choć to muszą być wybiorki i śmiecia.
Braciszkiem zwana istota był to pijarski quondam laik, dziś niby zakrystjan, trochę organista, któremu że imie miał Dyonizego, dano przezwisko Dyni; poczciwe stworzenie i niezmiernie pocieszne, a kochane od wszystkich. — U niego klucze były od wszelkich składów, on pilnował klasztoru, i śpiewając a chodząc z kąta w kąt nieustannie dowodził uparcie że taki pijarowie kiedyś do swego powrócą, a on jeszcze dożyć musi installacji.
Zabawnéj powierzchowności, krągły, rumiany, wesół zawsze, nie zdjąwszy dotąd sukni czarnéj braciszka, pędził żywot tak szczęśliwy, iż mu go trzeba było zazdrościć. Nigdy chmurka nie postała na jasnem jego czole wypukłem i gładkiem, Boga za wszystko chwalił, z losem wszelkim się godził, ludzi jakich Bóg dał kochał bez wyjątku, żydów tylko niecierpiał i kartofli, i do tego dwojga wstręt miał nieprzezwyciężony.
Gdy zawołany przyszedł, a xiądz dziekan zapytał:
— Bracie Dionizy, gdzie nasza bibljoteka?
— A jest, — odparł, — xięże dziekanie... jest!!
— Gdzież ona?
— W celi prowincjonalskiéj na dole złożona, jam ją tylko rozmaitemi rupieciami poprzykrywał żeby nie była na oku, i myszy trochę mi w niéj gospodarzą, choć kota puszczam..... Uważałem wszakże że prócz okładek nic nie jedzą.
— Prowadźże Waść nas do niéj! — rzekł dziekan.
Poszli, i w istocie w zatęchłéj celi prowincjała odkryli kilka tysięcy xiążek zrzuconych na kupę, a wybranych niegdyś z liczniejszego zbioru ręką wprawną; — odtąd były one nieocenionem źródłem dla pana Joachima, który tu czerpał swobodnie. Ułożył je, skatalogował, przepatrzył, a potem wziął się do korzystania z tego niespodzianego niebios daru.
Zrazu przestraszył się by w tem co pociechą być miało, nie znaleźć męczarni, bo te stosy xiąg tak powabnych, bardzo łatwo mogły być resztkami lichemi wyrzuconych okruszyn; — zbiorem traktatów specjalnych, lub pochodzić z tych epok z których się człowiek nic oprócz obrazu ich upadku nauczyć nie może. — Szczęściem ktoś ocalając resztki, umiał w nich doskonały wybór uczynić; filozofja, historja, hagiologija, klassycy, trochę nawet dzieł nowszych z końca XVIII-go wieku, składały ten xięgozbiorek przepyszny i niezmiernéj wartości choć na liczbę niezbyt wielki.
Był to dar Opatrzności dla osamotnionego. Umysł jego w tem obcowaniu z starożytnością i świętymi spoważniał i podniósł się jeszcze, okolił go świat piękniejszy i to co najpiękniejszego na stosie lat zgorzałych zostaje..... azbest nieginącego ducha. Było więc czem żyć i bez teraźniejszości i ludzi.
Ale pomimo pozornego spokoju duszy i rezygnacji wielkiéj, pan Joachim cierpiał wewnętrznie, sama tęsknota jakiéj doznawał, dawała mu znać że ogień życia całkiem w nim jeszcze nie wygasł...
Były dnie w których dziękował Bogu że mu się dozwolił usunąć z placu i spoczywać, były inne w których się nowych zapasów obawiał, przeczuwał je, choć postanawiał unikać. Nie był jeszcze dość chłodnym by rzec że wszystko się skończyło, ale pragnął z życiem czynnem, z namiętnością nową nie mieć więcéj do czynienia.
Nieraz wszakże zwrócone nań oczy kobiety, wprawiały go w niepokój jakiś, w dumanie tęskne, dziecinne, które sobie wyrzucał jak słabość, — nieraz się pochwytywał na pragnieniach skosztowania nieznanego mu szczęścia, idealnéj jakiéj miłości; — potem liczył swe lata, przypominał przeszłość i sam śmiał się z siebie. Zstępując w głąb swéj duszy, widział on jasno że nie mógł jeszcze być o siebie spokojnym, że smutek i niepokój oznaczały w nim pragnienie raczéj niż żal przeszłości — i to go przerażało. Dlatego usuwał się od ludzi, unikał świata chcąc dożyć w ustroniu do chwili pokoju, do zgaśnienia iskry ostatniéj, do godziny wyzwolenia; dlatego pracował, nużył się, odrywał, aby wyobraźnia i serce nie uniosły go znowu w kraj czczych nadziei i cierpienia.
Był on więcéj zbolały niż stary — serce w nim było świeże i młode; w życiu nigdy nie doznał tych szałów i nie poddał się łatwym namiętnostkom chwilowym, które najwięcéj wysilają ścierając młodość z piersi i czoła; — skromny jak dziewczę, może temu był winien że i twarz jego to wierne (po staroświecku) zwierciadło duszy, świeżym go i młodym jeszcze czyniła. Wśród biednych rozbitków tutejszych on jeden jeszcze jako tako przedstawiał żywioł młodości, chociaż córkę miał zamężną i co chwila dziaduniem mógł zostać.
Szczęściem dla niego żadna istota któraby mogła przezwyciężyć jego wstręt do życia i pociągnąć go ku sobie, nie stanęła na jego drodze; te które spotykał były pospolite i nie powabne, a jeśli dla niektórych uczuł sympatję lub przyjaźń, wiek nie dopuszczał tam miłości i szału który bez wdzięku, świeżości, bez młodości i krasy nigdy nas nie ogarnia.
Wreszcie ilekroć w samotnych przechadzkach na myśl mu przychodziło, że jeszcze świeżem sercem mógłby pokochać, przywiązać się i nowe rozpocząć życie; wstrząsał się przerażony i wzdrygał jakby nastąpił na węża, czuł bowiem że w wieku jego uczucie takie musiałoby być śmiertelnem i nie wiodąc do szczęścia, zaprowadziłoby do oszalenia i rozpaczy.
W takiem usposobieniu upłynęły p. Joachimowi kilka lat wygnania spędzonych w Kaniowcach; przywykł do swojéj doli samotnika, uspokoił się powoli zupełnie, nie przewidywał już by tu co pokojowi jego zagrażać mogło. Ludzie któremi był otoczony, zdawali mu się życzliwi, towarzystwo ich miłe a nienatrętne, miasteczko wygodne — na resztki życia, czegóż więcéj mógł pragnąć? Bibljoteka po-jezuicko-pisarska dostarczała pokarmu do syta, miał grosz na pierwsze i skromne potrzeby wystarczający... gdy chciał samotności, gdy zażądał ludzi, i spokojnie czekał końca.
Czasem tylko po tem ołowianem niebie jesiennem przelatywały jak chmury wspomnienia żony, matki i dziecięcia ku któremu ciągnęło serce ojcowskie nieznające pociech rodzicielskich.
Stosunek ten z dziecięciem był dziwny i nieledwie upokarzający; — wychowana tak że ojca zrozumieć nie mogła, że prawie wyparła się swojego pochodzenia, córka unikała go i zapomniała, on do niéj odezwać się nie mógł. Ożenienie wwiodło ją w te sfery w których on przebywać nie lubił, w któreby się mógł wcisnąć tylko okupując upokorzeniem. Mąż jéj albo z nią żył za granicą, lub mieszkał w Warszawie, przyjeżdżali na wieś bardzo rzadko, bawili w swem kółku przywożąc z sobą przyjaciół cudzoziemców i męty różnego rodzaju z wielkiego świata, kuzynków podejrzanych, pieczeniarzy, pochlebców, a przed tą sfrancuziałą czeredą która frak i buty wprzód widzi niż człowieka, sądząc o głowie z przedziału we włosach, mógłże się pan Joachim pokazać? Mąż Eweliny nigdy o nim nie wspominał, ona zapomniała prawie że miała ojca — biedny Wielica mógłże własnemu się dziecku narzucać, miałże z swą suknią szarą stanąć w przedpokoju córki na pośmiech herbownéj zgrai lokajów?
Ilekroć Ewelina przybywała na wieś, drżał oczekując ażali w jéj sercu nie obudzi się jakie uczucie, czy się do niego nie odezwie, nie zgłosi choćby dla przyzwoitości, ale prócz pary listów które były ceremonjalne i chłodne, nigdy nic go nie pocieszyło, a hrabia Tylman tak się obawiał aby kto u niego tego ojca (jak się wyrażał), nie spotkał, że przybywając na wieś, umyślnem otaczał się milczeniem. Ojciec ten był dlań w istocie ze swą prostotą i powierzchownością surową, wielce kompromitującym.
Ewelina nie miała może nawet złego serca, ale to było dziecko tego świata w którym wszystko ulega obowiązkom przyzwoitości, gdzie zbrodnia prędzéj się przebacza niżeli śmieszność, a ojciec jak dowiódł pan hrabia, był zupełnie śmiesznym i co gorzéj, śmiesznym po polsku i po szlachecku, co go nie dozwalało nazwać excentrycznym i jako excentryka tolerować.
— Co za ton! — mówił zięć ruszając ramionami — jakie manjery, moja droga — jaka pewność siebie szokująca przy niezgrabstwie i gburowatości! To wieśniak naddunajski któregoby w Paryżu za biletami pokazywać można. Wierzę chętnie że to jest bardzo uczciwy człowiek, uczony, rozumny, głęboki, ale nasz ekonom jest podobno także uczciwy, mój były preceptor X... także rozumny, a obu ich jednak w towarzystwo nasze wprowadzać nie myślę.
Przyznajcie kochani czytelnicy, żeście nieraz podobne dowodzenia o nieznośnych szlagach słyszeli? Ci wielcy panowie (chciałem powiedziéć wielcy panicze, bo panów dawno niema, i tyle nam po nich zostało) nigdy człowieka nie osądzą inaczéj jak z powierzchowności, a największe bohaterstwo dla nich nie zapłaci zielonych rękawiczek włożonych nie w porze lub herezji przeciw modzie. Należy to do cech świata którego oni są częścią żeby te drobnostki podnosić do najwyższéj potęgi, a istotnéj wielkości, prawdziwego brudu ani cnoty, występku ani heroizmu za niemi nie widziéć.
Ilekroć wspomnienie córki przyszło mu na myśl, pan Joachim smutniał i stawał się dziki, unikał ludzi, zamykał ale nie wyspowiadał nikomu z tego co go bolało. Gdy mu list od niéj przyniesiono, bladł nie śmiejąc go otworzyć, wiedząc że jest blizko, drgał nadzieją poprawy dziecięcia, myśląc że go choć ukradkiem odwiedzi, — ale śliczna Ewelinka raz napisawszy ceremonjalnych słów kilka, już się miała za zupełnie czystą i wolną od innych obowiązków dziecięcia, a hrabia strzegł się czemkolwiek przypomnieć jéj ojca. — Jego też własny podobno żył gdzieś także w kącie na wygnaniu dawno się nie pokazując światu, a obowiązki synowskie ograniczały się równie późno i jak z łaski wypłacaną mu pensyjką, którą on z jakąś francuzicą przeżywał.
Trzeba przyznać mieszkańcom Kaniowiec że chociaż dobrze wiedzieli o tym smutnym stosunku ojca i córki, nigdy nikt słowem ni przymówką najlżejszą nie zranił serca pana Joachima, szanując wielką jego boleść ojcowską, a choć Szambelan i panna Petronella bardzo nieraz ciekawi byli dowiedzieć się coś od niego, oni nawet nie śmieli się odezwać ni spytać.
Śliczna hrabina gdy jéj czasem wypadło przejeżdżać przez Kaniowce, gdzieby już ojca w żaden sposób pominąć nie wstępując nie mogła, zawsze półtorej mili drogi nakładała i wolała najgorszą groblę i mosty dziurawe, niż twarz ojca spokojną, któraby dla jéj sumienia była wyrzutem, a dla hrabiego małżonka upokarzającem przypomnieniem pokrewieństwa z szaraczkami.
Nazajutrz po przybyciu Adeli, pilno było wszystkim odwiedzić Podkomorzankę, spodziewano się wreszcie że ona z tą swoją nową wychowanicą gdzieś wyjedzie i pokaże się, ale cały dzień upłynął, a dom stał zamknięty. Wzbudziło to w końcu trochę niechęci ze strony panny Petronelli, która sama tam pójść nie mogła, a gorzéj od drugich poinformowaną być nie lubiła. Szambelan zniepokojony porzuciwszy tokarnię, błąkał się napróżno około zaklętego domostwa.
Wieczorem spodziewano się, że wedle zwyczaju Podkomorzanka w ganku pić będzie herbatę, ale i to chybiło, bo ją podano w ogródku zewsząd zakrytym. Referendarz którego siostra silnie namawiała aby się udał osobiście do sąsiadów, uznał nieprzyzwoitem okazać ciekawość i poszedł na probostwo, co spowodowało chwilowe rozdrażnienie między nim a starą panną.
Pan Joachim wymknął się dnia tego w las z fuzją po obiedzie i późno do domku powrócił kiedy go się już Szambelan nie spodziewał, pojąć nie mogąc co się z nim stało, i wszystkich kątów pytając o niego. Niepokój był wielki.
Trzeciego dnia z rana przepadł lekki deszczyk letni, odświeżył powietrze i wieczór po nim zwiastował się prześliczny; ku zachodowi powiał wiatr chłodnawy, a wszyscy kto żyw korzystając z pory, powysuwali się na przechadzkę, bo w domu trudno było usiedziéć. Może w tem mieli i rachuby trochę która nie omyliła gdyż około szóstéj panna Podkomorzanka z Adelą i służącą wyszły ze dworku i skierowały się uliczką ku pojezuickiemu klasztorowi.
Szambelan czatował już w oknie od godziny ubrany, mało powiedziéć, ustrojony, odświeżony, pachnący ambrą, z laską którą sobie sam wytoczył i nowym kapeluszem, a postrzegłszy je idące skoczył żywo by dogonić. Pani Farfurska z oburzeniem widząc ten pośpiech, klątwą i rzuceniem drzwi go pożegnała, na co on nie zważając wcale, poleciał wślad za podkomorzanką któréj dotąd jeszcze ani razu w przechadzkach nie towarzyszył. Zwykle dopełniał tego obowiązku pan Joachim z xiędzem Herderskim lub Malutkiewiczem.
Posłyszawszy za sobą spieszne kroki, odwróciła się Podkomorzanka ze śmiechem i powitała Szambelana którego się domyśliła zawczasu.
— Dokądże to tak spiesznie! — spytała, czy na probostwo?
Szambelan na te słowa stanął, zgiął się we dwoje i z uśmiechem oczki chciwe wlepił w śliczną twarzyczkę Adeli, tak że odpowiadając Podkomorzance zdawał się mówić do jéj siostrzenicy!
— Nie, pani dobrodziéjko, idę na przechadzkę użyć miłego powietrza... może panie pozwolą mi sobie towarzyszyć? Raczy mnie pani zaprezentować? — dodał ciszéj.
— Ale wstydźże się Szambelanie, — odparła ciotka, — w twoim wieku się prezentować, ja chyba tobie przedstawię..... Moja kochana kuzynka, a od kilku dni przybrana córka, Adela Mrocka..... pan Szambelan Wędżygolski.
Adelka któréj pierwszy raz w życiu trafiło się tak naiwnie śmieszną do porcellanowéj figurki podobną postać napotkać, o mało nie parsknęła śmiechem i spojrzała na ciotkę aby się od niego powstrzymać.
— Jeśli mi panie towarzyszyć sobie dozwolą, — dodał żywo staruszek, — pokażę lepiéj niż ktokolwiek te mury ciekawe i miejsca pełne pamiątek, i będę mógł opowiedziéć.
— Dobrze, bierzemy cię za cicerona, kochany Szambelanie, — rzekła Podkomorzanka, — twoje towarzystwo nas nie skompromituje...
Ale gdy tych słów domawiali, z drugiéj strony choć wolniéj nieco i mierzonemi kroki przystąpił Referendarz wystrojony także, w świeżéj peruce, z gazetami w kieszeni.
— Niosłem pani dobrodziéjce — począł, spojrzał na Adelę i osłupiał, słowa mu na ustach stężały, wnet się jednak opamiętał.
— Moja siostrzenica... — poczęła uśmiechając się nie bez lekkiego szyderstwa Podkomorzanka, — pan Referendarz.....
Drugi ten oryginał mniéj na pozór śmieszny, może tem był pocieszniejszy od pierwszego, że się miał istotnie za eleganta dobrego tonu, a był podobny do kupczyka z norymbergskiego magazynu.
— Niosłem pani dobrodziéjce, — dokończył, — gazety świeże.
— Serdeczne dzięki panu, — odpowiedziała stara panna, — zapewne w nich coś ciekawego być musi.
— Dla pospolitych czytelników, na oko, nic tu niema, ale dla tych co klucz mają nowin politycznych i zagłębiać się lubią..... są rzeczy! są bardzo ważne rzeczy! Poseł austrjacki w Paryżu nie był na obiedzie, który dawał poseł pruski, niby dla słabości... w istocie dla cale innych przyczyn... Pasza Rumelji, który jak wiadomo.....
Już się mieli zawracać w uliczkę wiodącą ku murom, gdy panna Petronella niby wracająca od Żelizów, nadbiegła po klucz do brata. Był to maleńki wybieg dla przypatrzenia się Adeli naciskiem tych coraz nowych osób zmieszanéj, zaciekawionéj może, zarumienionéj jak wiśnia i nieśmiało spuszczającéj oczy. Podkomorzanka rozumniejsza co to wszystko znaczy, o mało się w głos nie śmiała i żywo ruszała ramionami.
— Co to za błogosławieństwo Boże, — odezwała się nareszcie, — mieć ładną siostrzenicę, jeszcze jak mieszkam w Kaniowcach nigdy na przechadzkę nie wychodziłam w gronie tak licznem!
I śmiejąc się przedstawiła raz jeszcze Adelę pannie Petronelli któréj oczy mimowolne wyrażały podziwienie. Jeszcze się upamiętać nie miała czasu i skłamać, znać było że ją Adela olśniła i wzbudziła te same uczucie co w mężczyznach otaczających.
— Idziemy więc, a kto łaskaw z nami, — dodała po chwili ruszając się Podkomorzanka.
— A to może bym i ja poszła! — mruknęła rzucając spiesznie oczyma na brata przybyła — a WPan panie Referendarzu?
— I ja — jeśli wolno.
— I ja! — nie dając o sobie zapomnieć rzekł Szambelan.
To mówiąc puścili się wązką uliczką po dwoje, przodem Podkomorzanka z panną Petronellą która się ciągle oglądała, daléj losu trafem czy starą sztuką Adela z Szambelanem który się do niéj uśmiechał od ucha do ucha rozciągając usta, i tuż Referendarz do parkanu przyciśnięty, bo mu godność jego nie dozwalała zostać samemu jednemu w odwodzie.
Gdy po urywanéj i nic nie znaczącéj rozmowie wyszli na plac szeroki z którego cały kościół, klasztor i gruzy i drzewa oświecone silnym blaskiem zachodzącego słońca ukazały się ich oczom, Adela która pierwszy raz w życiu cudny ten obraz ujrzała, klasnęła w ręce nie tając podziwienia i radości.
— A! moja ciociu! jakże to śliczne! jakież to wspaniałe!
Podkomorzanka odwróciła się i pocałowała ją w czoło.
— A jakie smutne! — dodała — a jak zbliska ciekawe, zobaczysz...
— Ja to paniom wszystko pokażę, — rzekł Szambelan, — bo znam doskonale każdy kątek... wiem nawet mnóstwo o tem historji, ręczę że nikt lepiéj objaśnić nie potrafi.
Referendarz cały zajęty tem żeby z tyłu nie zostać, skorzystał z chwili i niespokojny podsunął się ku Podkomorzance zajmując miejsce na które go wzrokiem oddawna siostra powoływała.
Zaczęli iść ku górze gdy na ławce ukazał się im pan Joachim, który tamtędy powracając z polowania, spoczywał wśród ulubionéj ciszy; ale postrzegłszy zbliżające się panie i orszak ich zwycięzki, pomiarkował znać że może być wzięty za ciekawego jak inni natręta i szybko wsunął się w gąszcze cmentarne..... Postrzegła go jednak Podkomorzanka i odgadła.
— Cóż to za dzik z tego poczciwego pana Joachima, — rzekła, — ręczę że się boi aby go nie posądzono o zbytnią ciekawość i uciekł przed nami, a jednak on by to nam najlepiéj mógł pokazać klasztor i kościół.
— Panie Joachimie! hu! hu! panie Joachimie, — począł nawoływać z całego serca chcąc się przysłużyć i figla Szambelanowi spłatać Referendarz — hu! hu! panie Joachimie!
Tak natrętnemu i hucznemu wołaniu niepodobna się było oprzeć, okazywało ono że go postrzeżono, a nie mógł się pan Joachim tłumaczyć że go nie słyszał, bo Referendarz krzyczał ogromnie, nierad więc musiał się zawrócić nazad i stanąć na górze myśliwy ze swą strzelbą, torbą i psem wiernym, które go uniewinniały, bo nawet para kuropatw wisiała u troków.
— A czy to pięknie tak od nas uciekać? — poczęła z daleka Podkomorzanka, — właśnie gdy los szczęśliwy zdarzył że pan nam pokazać możesz ruiny które znasz najlepiéj.
— A już! — podchwycił urażony Szambelan.
— Przepraszam panią, — zbliżając się powoli, odezwał się zagadniony — postrzegłszy panie, nie śmiałem się im przedstawić w tym stroju i być natrętnym.
— Pan bo się zawsze i wszystkiego niepotrzebnie boisz, — odpowiedziała panna Petronella z przekąsem, — szczególniéj nas kobiet nieszczęśliwych.
W téj chwili wzrok pana Joachima zobojętniały i smutny padł na Adelę, która czarne oczy trzymała weń wlepione oddawna z ciekawością i zajęciem, — wejrzenia ich spotkały się i biedny sierota uczuł jakby śmiertelny dreszcz przebiegający po ciele.
Pierwszy raz w życiu doznawał wrażenia którego nie był panem, zawróciło mu się w głowie, zaniemiał, zmięszał się, uląkł by nie paść bo czuł że nogi się pod nim zachwiały. Mimo usilności by pokryć stan ten przykry, utaić go nie mógł przed oczyma widzów, wszyscy dostrzegli pomięszanie. Adela spuściła oczy z niepokojem i wstydem... i chwila objawienia minęła.
Jaka jest często siła wzroku ludzkiego kiedy ten pada i spotyka drugie wejrzenie sympatyczne z którem się godzi i żeni — tego słowo nie wypowié — jest w tem jedna z niezbadanych tajemnic życia; często dosyć spojrzenia by dwoje ludzi powiązać i złączyć wspomnieniem na wieki. Pan Joachim uczuł się jakby odrodzony, zmieniony, odmłodniały, ożywił się, uśmiechnął, poczuł że ten wzrok jeden mógłby go powrócić do życia, że za to jedno wejrzenie, nic nad nie więcéj nie pragnąc, gotówby zostać niewolnikiem. Ale to było spojrzenie niewinnego dziecięcia, a on miał córkę starszą może od niéj, pomyślał i wstyd oblał mu twarz za tę płochość, za dziwactwo którego przypuszczenia darować już sobie nie mógł.
Ze wzgardą spojrzał sam w siebie, opamiętał się, ochłonął i unikając wejrzenia na Adelę która z ciekawością dziecinną badała przybysza, zbliżył się do Podkomorzanki.
Stanęli właśnie we wrotach głównego wchodu na którego poobijanych z tynku słupach, stały dotąd odrapane i mchem porosłe dwa posągi kamienne Ś. Stanisława Kostki z dziecięciem Jezus i Ludwika Gonzagi z lilją w ręku. Wysokie drzewa szumiały jakby pacierzem nad głowami świętych, co jeszcze pilnowali rozbitego przybytku. Na cmentarzu na który weszli, pełno było zielsk bujnych, a wśród nich kilka wązkich ścieżek wskazywały drogi któremi chodzono do opustoszałych gmachów. Wprost ogromne drzwi wśród ozdobnych wyrzynań kamiennych wiodły do wielkiego i wspaniałego kościoła dziś kilką staremi zamkniętego tarcicami, które usłużny Szambelan i Referendarz dla dam podnieść pospieszyli.
Wnętrze świątyni w ruinie było wspanialsze może niż kiedy, stała jeszcze całą i świetną — zniszczenie uczyniło ją męczennicą i oblokło aureolą boleści, — światło padające z góry zdawało się z niebios siać na nią błogosławieństwy. Gdzieniegdzie wśród potężnych słupów które dzieliły nawy, wisiał jeszcze szczątek łuku złamany, pokryty malowniczo zielonemi trawami, a światła zachodzącego słońca dziwnie się rozbiegły wieszając po kapitelach pilastrów i zakątkach kaplic, przerzynając przez okna i wyłomy złotemi pasy i smugi.
Niektóre z bocznych kapliczek pokrywało jeszcze sklepienie całe, gipsy i anioły poczepiane u stropów, a wśród cieniów ich gdzieniegdzie wypadła cegła i za nią całe muru kawały ukazywały niebo jasne i wypogodzone.
U słupów stały jeszcze framugi ołtarzów, mensy rozbite, sarkofagi zburzone; — widne były napisy, cyfry, godła, malowania spłukane i napół zatarte. Głównéj nawy ciężkie sklepienie padło oddawna i rozbiło łuki podziemiów grobowych, także w środku kościoła czarna przepaść dozwalała oku spuścić się w głąb tajemną na któréj dnie ze śmieciami razem walały się szczątki trumien, kości białe i powywracane czaszki z których wróble piły swobodnie wodę deszczową.
Gdy przechadzający się stanęli nad tą czarną otchłanią zamyśleni, Adela mimowolnie przyklękła i poczęła się modlić za dusze pogrzebionych w tem miejscu, ale zaledwie się schyliła brzeg sklepienia, się zachwiał, zachrzęszczał i gdy z okrzykiem uskakiwano na bok, kilkanaście cegieł runęły do grobów.....
Wszyscy się niezmiernie przelękli i szybko odeszli od miejsca tego, jedna Adela najmniéj była zmięszana, przepraszając tylko że swą nieostrożnością innych nabawiła strachu. Na Podkomorzance zwykle odważnéj, takie to zrobiło wrażenie, że chciała wychodzić natychmiast, i ledwie ją uspokojono zapewnieniem że nigdzie więcéj najmniejszego niema niebezpieczeństwa.
Pozostawało jeszcze do obejrzenia mnóstwo ciekawych rzeczy. Bokiem już i powoli, gdyż Szambelan niezmiernie się stał ostrożnym nie tając z obawą o życie, przeszli do ogromnéj zakrystji któréj sklepienie dotąd całe się uchowało. Na niem piękne malowanie al fresco, zachowane jakby cudem świeżo i bez uszkodzenia, wyobrażało Wniebowzięcie Najświętszéj Panny. Cały strop lazurowy okryty był przejrzystą ledwie dostrzeżoną chmurą aniołów, wpośrodku dziewica Boża ze złożonemi na piersiach rękami ulatywała swobodna, lekka i zdawała się zawieszona w powietrzu tak naturalnie jak złocisty obłoczek kadzidła wstępujący do nieba.
Referendarz który się miał za wielkiego znawcę malarstwa, kazał koniecznie patrzyć przez palce w trąbkę zwinięte, i uczynił ważną uwagę że ze wszystkich kątów obraz się równie dobrze wydawał.
Skończywszy oglądanie kościoła który wielkie na nich uczynił wrażenie, podróżni weszli w ogromne mury klasztorne i nieskończonéj długości otaczające je korytarze i krużganki. Wśród nich miejscami rosła murawa, leżały kupy gruzów i śmieciska, gdzieniegdzie puściły się drzewka w szczelinach muru zasiane i bujno zieleniały cisnąc się gałęźmi przez szpary ku słońcu. Do kurytarzy przytykały puste cele z powybijanemi oknami, refektarz na którego ścianie szary ślad ogromnego krucyfixu pozostał, i kilka innych sal, których przeznaczenie dziś trudno było odgadnąć. — Te gmachy opustoszałe wśród których biegały szczury, świergotały wróble i uganiały się kuny i łasice, smutkiem przejmowały serce...; tyle pracy, tyle życia zmienionych w kupę gruzu milczącą.
Szambelan usiłujący się popisać ze swą erudycją podaniową, zniecierpliwiony milczeniem, tu już otworzył usta chcąc okazać swą znajomość miejscowości i tradycji, i począł opowiadać wymownie o celach w których zamurowywano zakonników za przewinienia, dodając że w jednéj z takich izb kości tylko i łańcuchy znaleziono..... które ludzie nie starzy widzieli jeszcze...
Dodał że Jezuici uciekając pospiesznie, mieli, wedle podania, ogromne skarby zakopać gdzieś w lochach, o czem tak pewnie wiedziano, że na odszukanie ich wyznaczona była komisja, że jakiś braciszek który z zawiązanemi oczyma używany był do przenoszenia kosztowności, prowadził komissarzy... ale dotąd nic nie odkryto.
Słuchali téj historji Szambelana jedni z uśmiechem, drudzy z zaostrzoną ciekawością, ale że jemu znać samemu nie zbyt się musiała zdawać prawdopodobną, co chwila ją słowem honoru i uczciwości potwierdzał.
Szli daléj — a napisy łacińskie wpół starte, porozbijane godła zakonu, wschody połamane i walające się szczątki ołtarzów więcéj im mówiły nad paplaninę Szambelana. Gdy wreszcie z tych wilgotnych, długich a ciemnych murów i sklepień wyszli do ogrodu i cmentarza, wszystkim się pod czystem niebem lżej i weseléj zrobiło.
Między kościołem a parkanem opasującym go, była stara rola Boża pełna jeszcze nie zupełnie zniszczonych grobowców; chwasty, ziela i drzewa okryły mogiły pomiędzy któremi ścieżki nie ludzie ale zwierzęta porobiły..... Wśród traw wyglądały szare głazy z rzewnemi gdzieniegdzie napisy, które jak mówi Święty Augustyn, więcéj dla żywych potrzebne były niż zmarłych, ale dziś i żywym obojętne.
Szambelan o grobach téż silił się opowiadać równie ciekawe jak o klasztorze legendy, nabyte pono za pośrednictwem pani Farfurskiéj od miejscowych ludzi. Według niego w jednym z mauzoleów bezimiennych pochowani być mieli siedmiu szlachty rozsiekanych pod kościołem na sejmiku; rodzonych siedmiu braci, na których rodzina wygasła; — daléj była mogiła siedmnastoletniéj dziewicy, według Szambelana zmarłéj z miłości ku ciotecznemu bratu, z bardzo tragicznemi okolicznościami; u nóg jéj miał być grób narzeczonego.
Nie wiem jak długo stałoby mu wątku na tę kronikę grobową, bo znał w istocie doskonale wszystkie kwiaty poezji rozwinięte na tych gruzach, gdyby panna Podkomorzanka pomodliwszy się po cichu nie zażądała przejść do pojezuickiego ogrodu.
Była to dziś przechadzka miejska dość źle utrzymana, ale pełna cieniu i w piękne drzewa bogata! ulice z kasztanów i świerków, stare włoskie orzechy, zarośla ciemne wśród których gdzieniegdzie szlachetniejszy krzew przeglądał, — poprzerzynane były ścieżkami wijącemi się w różne strony. Drzewa nie obcinane od dawna i bujnie rozrosłe tworzyły jakby las dziwnie piękny bo z najrozmaitszych złożony roślin i najrozmaitszym pokryty liściem.
Wśród niego stały jeszcze szczątki pomników dawnych i ślady pobożności, kapliczki opustoszone, altana z krzyżem, posąg Świętego Ignacego bez rąk i głowy, kompas kamienny do którego już dawno nie dochodziło słońce...
Przechadzając się w milczeniu po starym ogrodzie, stanęli właśnie nad sadzawką któréj kamienne ocembrowanie pokryło się mchami zielonemi, gdy na drugiéj stronie jéj ukazał się młody Żelizo z xiążką w ręku.
Podkomorzanka uśmiechnęła mu się życzliwie, a chłopak tak się widokiem nowéj dla siebie postaci panny Adeli zdumiał i onieśmielił, że mu jego Frank wypadł z ręki...
Doznał on silniéj tylko może i nie broniąc mu się tego samego co pan Joachim wrażenia, ale w niem groźniejsze ono być mogło, bo siła dziewiczego wzroku objęła go zwycięzko nie pojmującego nawet niebezpieczeństwa, nie myślącego się jéj zasłaniać. Adela patrzała nań z naiwną ciekawością dziecięcia, Szambelan, Referendarz, panna Petronella, pogonili za jéj wzrokiem z niechęcią.
— To osobliwsza rzecz, — mruknął Szambelan, — że się dziś wszyscy spotykamy!
Prawie toż samo postrzeżenie uczyniła panna Petronella Podkomorzance, ale po cichu i ostrożnie, Referendarz się zżymnął.
— To bardzo szczęśliwie, — odpowiedziała chłodno zagadniona, — przynajmniéj wyczerpiemy odrazu ciekawość i będziemy spokojni.
— Albo ją pobudzimy jeszcze więcej, — dodała Petronella, — zwłaszcza dla pana Żelizy to spotkanie może być niebezpiecznem kiedy i starsi szaleją, — szepnęła z ukosa spozierając na pana Joachima który szedł już ze wzrokiem jak winowajca w ziemię spuszczonym.
Posunęli się daléj, a biedny Żelizo pozostał wkuty przy sadzawce nieśmiejąc im towarzyszyć i wzrok tylko posłał za cudnem zjawiskiem czując się szczęśliwym że Adela raz ku niemu jeszcze ciekawą główkę zwróciła.
Przebiegłszy ogród chciał daléj prowadzić ich pan Wędżygolski ku lasowi utrzymując że okaże gdzieś wejście potajemne do lochów którem wycieczki robiono z klasztoru, ale nikt nie był ciekawy, a pan Joachim doradził zwrócić się nazad i póki jeszcze słońce było na niebie, spojrzéć z pagórka na okolicę i miasteczko.
Tak téż uczyniono; — w istocie widok ztąd był uroczo piękny i rozległy..... poza mieściną malowniczo rozrzuconą wśród sadów widać było kraj pagórkowaty, lasy, stawy, wioski, dwory które cudny tworzyły krajobraz ginący w sinych mgłach oddalenia.
Adela która nie odstępując prawie choréj babki mało w życiu widziała świata, zachwycona była tą okolicą tak szeroką, urozmaiconą i piękną. Dziecinnie objawiła swą radość, cisnąc się do ciotki, śmiejąc i wskazując jéj wioski i domy które tamta po imieniu nazywała. W téj chwili wszystkim ciekawym badaczom wydało się to dziewcze pospolitem dziewczęciem wsi, tyle w niem było naiwności i prostoty, ale gdy zapomniawszy o świadkach przemówiła poetycznym językiem młodości w którym już była dojrzałość cierpienia — zdumieli się wszyscy jakby do nich kamienny posąg przemówił.
— Matko moja, — zawołała po chwili, — jakże to ślicznym Pan Bóg ten świat nam stworzył, a jakim smutnym i tęsknym... co to za wesele zdaje się go oblewać gdy nań tak człek patrzy z góry, z wysoka, — a co tam smutku i żałoby pod tą zielenią i złotem!!
— Dziecię moje, — westchnęła Podkomorzanka, — kto świat chce widziéć zawsze wesołym i wielkim, zawsze nań z góry patrzéć powinien..... a skrzydła przypiąć i uleciéć wyżéj nadeń modlitwą i myślami.
— Ot już plotą trzy po trzy! — ruszając ramionami mruknęła panna Petronella.
— Słyszysz asińdźka jak ona mówi! — zakrzyknął Szambelan, — co za wyrazy! jaka myśl!
Stara panna ruszyła ramionami, Referendarz odchrząknął aby nie dać o sobie zapomniéć, i miał już coś dodać o politycznem stanowisku, gdy mu przeszkodziła popędliwa Podkomorzanka.
— Patrzmy, — rzekła, — nasycajmy się i dziękujmy, rzadko podobna chwila w życiu się trafia..... natura się dla nas ustroiła, a my możeśmy usposobieni lepiéj, by pojąć jéj dzisiejszą piękność..... Wszystko jest chwilą tylko, uniesienie, uwielbienie, modlitwa, promień słońca i — życie całe.....
Adela cała była oczyma na tym obrazie którego barwy już powolnie blednąć zaczynały i szarzeć, pierś jéj podnosiła się zwolna i powieka jakby łzą nabrzmiała — wielka tęsknota natury przemówiła do jéj duszy smutkiem wiekuistego pragnienia.
— Tam, — rzekła wskazując w dal siniejącą na płomienistem niebie, — tam..... cóż to za biały dworek, mały jak makowe ziarnko w tym pasie drzew ciemnych jaśnieje...
— Dziecię moje, serce twoje przeczuło..... nie mylę się, to..... Ohrów.
— Tak! jam go odgadła!— zawołała Adela, — postrzegłam go sercem nim rozeznałam oczyma; ta kolebka mojéj młodości tak już daleko odemnie w tak niepochwyconych mgłach przeszłości. Teraz widzę... to Ohrów! a nad nim unosi się święty duch mojéj przybranéj matki..... Patrz ciociu, błysnęło słońce i oblało mój kątek jakby deszczem jasności... na pożegnanie... Ten wierzchołek drzewa... a! znam go, to stary świerk pod oknami naszemi, te zaokrąglone kląby, te lipy gdzie stała ławka moja i był mój ogródek dziecinny, tam daléj ta plamka jaśniejsza to stawek za grobelką w ogrodzie... A oto krzyż na rozdrożu piaszczystem gdzieśmy na przechadzki chodziły.
Dni moje jasne, szczęśliwe dni moje, — zawołało dziewczę połykając łzy, — czyż nigdy a nigdy nawet mi we śnie nie powrócicie? nigdyż duch mego anioła stróża co mnie na swych wykołysał kolanach nie zjawi się już przy mnie nawet w ciężkich chwilach? więc na zawsze zapadły podwoje za pierwszą xięgę żywota któréj wrażenia zlały się jak tysiące gwiazd w jeden pas złotolity?..... Bywaj mi zdrowa spokojna młodości, ciche lata dumania, witaj sieroctwo i cierpienie i dolo nieznana..... a!
I zakryła sobie oczy zapłakane pochylając się ku Podkomorzance nie mniéj od niéj rozczulonéj i wzruszonéj.
Wszyscy słuchacze o których Adela na chwilę była zapomniała, stanęli zdziwieni tym wybuchem tak w ich życiu niezwyczajnym i głęboką obnażającym boleść, nikt nawet stara panna nie śmiał ust skrzywić do uśmiechu, przerażenie jakieś malowało się na twarzach pytająco ku sobie poobracanych.
— Bóg z tobą, — odezwała się panna Podkomorzanka — uspokój się moja droga, jesteś przy mnie i nie sama na świecie... serce to będzie się starało nienagrodzone osłodzić ci straty...
— O! ja o tem wiem, — zawołała Adela, ale pozwól mi pożałować przeszłości, ja wierzę w jutro, a wczorajszych dni płakać muszę, bo mi serce wzbiera łzami, bo mi się dziecinnie wymodlić płaczem potrzeba... Ale ot... rzekła nagle ocierając oczy i strojąc twarz uśmiechem, — oto już jestem wesoła, — spokojna, i..... twoja na zawsze.
To mówiąc rzuciła się w objęcia ciotki, która ją uścisnęła w milczeniu.
Słońce już zapadło za dalekie lasy gdy towarzystwo nasze powoli zaczęło się spuszczać ze wzgórza ku miasteczku; ale milczące i jakby zmieszane tem wystąpieniem Adeli któréj rozdrażnienie różne wrażenie uczyniło na przytomnych.
Panna Petronella uspokoić się nie mogła tak ją korciło opowiedziéć komuś tę komedję panny Adeli któréj zimnem sercem swem zrozumieć nie umiała; Referendarz szedł zamyślony znajdując całą tę historję dosyć nieprzyzwoitą przy świadkach; Szambelan aby ją sobie wytłumaczyć dopełniał w myśli całym melodramatem jakimś w przeszłości i okropnościami romansowemi, w ostatku pan Joachim bolał serdecznie czując że łzy się nie kłamią, że poczciwe tylko serce żalem poczciwéj przeszłości wybuchnąć może. Podniosło to jego współczucie dla sieroty, i uwielbienie jego dla tęsknego dziewczęcia.
Podkomorzanka wreszcie wracała jakby złamana ciężarem tych głośnych wyznań, osmucona i nieufna czy dziecię zbolałe pocieszyć i ukołysać potrafi.
W milczeniu prawie doszli do drożyny między sadami i ulicy miasteczka, gdy na zawrocie do domu ciotka wstrzymała się nagle, i ujęła Adelę za rękę.
— Dziecię moje, — rzekła, — chodźmy do świętego starca aby cię pobłogosławił, ujrzysz tam jak boleść, ubóstwo i osierocenie znosić potrzeba, to ci doda męztwa i rozpromieni..... Nicem ci jeszcze nie mówiła o Żelizie.....
Na wspomnienie tego imienia Referendarz spojrzał ku siostrze i oboje pospieszyli pożegnać Podkomorzankę znać nie chcąc jéj w téj wycieczce towarzyszyć. Szambelan ochłonąwszy z zapału uznał także za potrzebne powrócić dla uniewinnienia się w domu, i sam tylko pan Joachim którego Podkomorzanka wstrzymała, pozostał z niemi.
— Widzę że nas wszyscy opuszczają, — rzekła do niego, — pan pewnie nie masz nic pilnego i mógłbyś nam towarzyszyć..... Będziesz naszą strażą...
Pan Joachim skłonił się w milczeniu, a już szatan nadziei ułudnych cisnął go urokiem tych czarnych oczów w krainę marzeń... już mu miło było pozostać i serce uderzyło radośnie gdy chwilę zyskał niespodzianą. Adela uśmiechnęła się doń z podziękowaniem i współczuciem jakiemś. Trudno to wytłumaczyć dlaczego nań inaczéj jak na drugich, poufaléj, miléj spoglądała, dlaczego odwracała się doń mówiąc jakby szukała potwierdzenia, pan Joachim bowiem prawie się dotąd nie odzywał i nie dał jéj poznać chyba wyrazem smutnéj, bratersko cierpiącéj twarzy.
— Nic jeszcze nie wiesz o Żelizie, — mówiła daléj Podkomorzanka, — jest to ojciec tego młodego człowieka któregośmy spotkali na przechadzce w ogrodzie... nieszczęśliwy paralityk oddawna nie powstający z łoża, który dzieci kilkoro stracił, ubóstwo cierpi, chorobę znosi i prawdziwie na świętego wygląda... Zresztą zobaczysz go i osądzisz co warto błogosławieństwo jego ręki...
W popijarskim kościołku dzwon się odezwał na Anioł Pański zdaleka i wszyscy umilkli wchodząc pod ocieniony ganek dworku Żelizy. W pierwszéj izbie ciemno tu było jeszcze, ale z drugiéj błyskało światło od łoża chorego i szmer jednostajny jakby czytanie modlitwy słyszéć się dawał.
Na progu stanąwszy spostrzegli starca z siwą długą brodą siedzącego na łożu, z różańcem na szyi i krzyżykiem ściśnionym w wychudłych dłoniach, z oczyma podniesionemi do góry, przy którym z jednéj strony modliła się klęcząc żona, z drugiéj syn głośno czytający modlitwę... Na przeciw na ołtarzyku domowym paliła się lampa przed obrazem, a świeca z umbrelką stała przed młodym chłopakiem który głosem wyraźnym i czystym wymawiał powoli słowa modlitwy za umarłych.
Jakże to pięknie kościół wybrał tę chwilę zmroku o zachodzie słońca święcąc ją tym co zaszli jak słonko na drugi świat? jak dobrze ona przystała do wieczornych pacierzy, do potrzeby duszy która o téj godzinie, krąży około wspomnień za umarłemi i wzdycha do przeszłości?
Gdy ostatnie „wieczne odpoczywanie“ wyszeptał, starzec który dawno widział przybyłych, ale dla nikogo nigdy nie zwykł był przerywać modlitwy, zwrócił się ku Podkomorzance... Młody Żelizo zarumieniony cały usunął się z xiążką pospiesznie, matka jego pobiegła na spotkanie swéj dobrodziejki, wszyscy gorącemi od ciekawości oczyma ścigali Adelę... Nawet starzec przymrużywszy powieki długo i z zajęciem począł się wpatrywać w piękne dziewczę na którego powiekach znowu łza jakaś świeciła...
— Ojcze Żelizo, — odezwała się przybyła, — przyprowadzam wam dziecko moje abyś je na nowe życie pobłogosławił..... to wnuczka naszéj staruszki z Ohrowa..... sierotka, ale od kilku dni córka moja przybrana..... Tyś tu nasz Kaniowiecki patriarcha, zmówże paciorek na intencję tego aniołka aby mu życie zbyt ciężkim na ramiona nie spadło kamieniem.
Żelizo nic nie mówiąc długo patrzał na zarumienione dziewczę i szeptał ręce trzymając jak do pacierza złożone, siwa tylko głowa jego poruszała się jakby w takt niepochwyconéj dla otaczających modlitwy; nareszcie krzyż zakreślił nad pochyloną głową Adeli i usta się jego spokojnym rozpogodziły uśmiechem.
— Błogosławię, — rzekł, — i z serca, nigdy mi może w życiu tak lekko, tak miło nie było modlić się jak dzisiaj za nią. To modły co idą ciężko i walczyć muszą by były przyjęte, dusza czuje że im tam gdzieś zapierają wrota; te poleciały jak ptaki i pewnie ich Bóg wysłuchał. Niechże ci się śmieje życie, — dodał, — i aniołowie prowadzą unosząc po nad drogi skaliste, do spokoju w tem i przyszłem życiu. Amen.
— A! a! — rzekł zamilkłszy chwilę, — znałem ja staruszkę z Ohrowa w dawne czasy, gdy jeszcze po świeciem się włóczył, święta to była pani, i co ona wychowała poczciwe być musi.
— Wystawże sobie mój kochany Żelizo, — dodała Podkomorzanka, — że mnie to Bóg dał szczęście, Adelkę po babuni odziedziczyć! nieprawdaż że mam prawo cieszyć się i być dumną?
W czasie téj rozmowy żona paralityka i syn stojący na uboczu, oka nie spuszczali z przybyłéj, chłopak przysunął jéj krzesło, staruszka troskliwie je otarła, a oboje pięknéj jéj twarzy jaśniejącéj piękniejszą jeszcze duszą napatrzéć się nie mogli.
— O, — odezwała się Żelizowa, — myśmy to już o tem szczęściu pani wiedzieli, bo całe miasteczko trzeci dzień nie mówi tylko o pannie Adeli, a co się naskakali koło dworku żeby ją choć przez okno zobaczyć.
— No! to już dziś są zaspokojeni, — zawołała Podkomorzanka, — umyślnie wyprowadziłam ją na przechadzkę, aby dłuższą tajemniczością choroby nie nabawić panny Petronelli i Szambelana.
Pan Joachim się uśmiechnął.
— Darujże im pani, kto nie ciekawy? a jeszcze w tak głuchym kątku, gdzie tak rzadko obcą twarz widziéć możemy.
— No! przyznaj się i WPan do grzechu panie Joachimie, — i ty Brutusie spiskowałeś pewnie pod mojemi oknami?
— Otóż nie pani! przyznałbym się gdyby tak było, chwalić nie mogę bo kłamać nie potrafię..... Jam już, pani droga, i nie ciekawy i nie tak wesół jak Szambelan..... Wstyd mi powiedziéć, alem do dziś dnia wcale nie pragnął podglądnąć tajemnicy......
— Doprawdy! — kiwając głową rzekła Podkomorzanka — wierzę, ale się dziwuję...
— A ja, — poważnie zawołał stary Żelizo, — przyznaję, że z niecierpliwością wyglądałem żeby mi pani przywieść raczyła nową naszą sąsiadkę..... widok młodości starym oczom potrzebny, odświeża nas, rozwesela, umacnia jak powietrze wiosenne....
Gdy tak rozmawiają, Adela z ciekawością dziecięcia poczęła się rozpatrywać w izdebce na któréj ścianach malowało się całe niemal życie, myśli i nadzieje starca, wzrok jéj zatrzymał się dłużéj nieco na ołtarzyku kwiatami świeżemi ubranym, na świętych obrazkach, na staréj szabli i świątecznem ubraniu co do trumny służyć miało, na zeschłéj palmie kwietniowéj i opylonym wianku ostatniego żniwa. Wszędzie widać było wielkie a skrzętne ubóstwo człowieka co się z niem pogodzić i żyć umiał. Stara Żelizowa zdawała się jéj myśli zgadywać, przysiadła się do niéj i po cichu rzekła:
— Widzisz pani jak nam tu dobrze, cicho i spokojnie, Bogu i dobrym ludziom winniśmy osłodę w nieszczęściu co i własne i cudze serca poznać nam dało... Cóż życzyć więcéj? chyba wytrwania i chwili kiedy nasz syn dorośnie do pracy aby się nią dobrodziejom wywdzięczył, a z nami mógł być ciągle razem..... Bo to jeszcze jeden jedyny ciężki kęs do zgryzienia, że go ledwie zrzadka i nakrótko widywać możemy.
— Ale za to, — odezwała się Podkomorzanka, — ilekroć go widzicie to coraz dorodniejszym i pełniejszym siły i przyszłości..... Jabym go teraz nie poznała tak zmężniał i spoważniał.
— Już téż czas, — rzekł stary, — nam ubogim niema co długo w pieluchach się wylegać i dziecinić, naglą obowiązki, woła życie do roboty, musiemy wstawać rano...
— I kłaść się spać wcześnie, kochany Żelizo, — przerwała Podkomorzanka, — dobrze ci to przypomnieć kiedy starym obyczajem budzisz się o świcie, więc dobranoc...
Wstali by odejść wszyscy, ale stary nierad był temu widocznie, nie mógł się on napatrzéć Adeli i pożegnał ją prosząc by go najczęściéj odwiedzała.
— Dla was to nie zabawa siedziéć u łóżka paralityka, ale jemu jałmużną weselsza twarz i słowo..... pamiętajcie o tem pani moja, odwiedźcie nas czasem, Pan Bóg i to policzy, bo tam u niego nic nie ginie...
Toż powtórzyła odprowadzając ich Żelizowa, a oczy młodego chłopca wymownie świadczyły, że dlatego tylko nie mówił, iż się nie ośmielił ust otworzyć.
Na Adeli ten domek szpitalny głębokie uczynił wrażenie, wyszła z niego przejęta i zadumana.
— Mój Boże, — odezwała się pocichu do ciotki, — maleńkie miasteczko wasze, a co w niem ludzi różnych, ile twarzy rozmaitych i cierpienia!
— Gdzież go niema? — rzekł pan Joachim powoli, — pani widzisz dotąd tylko to co jest na powierzchni, a w głębi mnóstwo jeszcze ukrytego dla niéj zostało, to może co najciekawsze i co najboleśniejsze.
Na małą skalę cały świat; gdy go pani poznasz lepiéj, dostrzeżesz dopiero, ile w jego głębi kryje się jeszcze dziejów i cierpień ukrytych..... Ale to zawsze taż sama historja człowieka co się spodziewa, uśmiecha, zawodzi, boleje, zamiera i kona.
Zbliżyli się do okrągłego ganku Podkomorzanki i pan Joachim chciał pożegnać panie, gdy ciotka ujęła go za rękę z właściwą sobie rubasznością.
— Czego? po co się pan spieszysz? w domu nie masz nikogo, nikt cię nie czeka, zostań z nami na herbacie, strzelbę i torbę można tu złożyć bezpiecznie gdzie w kątku, a pogadalibyśmy jeszcze.
Oczy Adeli zwróciły się wtórząc prośbie Podkomorzanki i pan Joachim oprzeć się im nie umiał, pozostał więc na cały wieczór u sąsiadki.
Czuł on niedorzeczność jaką popełniał, wiedział dobrze że doznawszy wrażenia które mu się niebezpieczeństwem wydawało nie bez przyczyny, należało powtórzenia go unikać, a jednak oprzeć się nie potrafił wzrokowi który go ciągnął ku Adeli. Wyrzucał to sobie jak płochość i nieopatrzność, niepokoił własném postępowaniem i poradzić nie umiał.
Podkomorzanka była w najlepszym humorze, i wkrótce rozmowa skierowana od miasteczkowych plotek, na rozleglejsze pole ogólnych uwag o ludziach, świecie i życiu, stała się żywą i zajmującą... Adela z razu nieśmiała dała się w nią wprowadzić i czynny brała udział okazując czem była w głębi, oczarowując do reszty pana Joachima, który z bijącem sercem późno w noc do swego dworku powrócił.
Tu dopiero gdy znowu się ujrzał wśród zwykłych mu przedmiotów, w tym kątku co długie jednostajne widział lata spędzone na dumaniu tęsknem i jałowéj pracy, pan Joachim postrzegł, porównając dzisiejszego siebie, do tego którego był przywykł spotykać, jak daleko jednego dnia wrażenie pochwyciło go i uniosło. Sam siebie nie poznawał dzisiaj, to co go otaczało inaczéj mu się wydawało, świadcząc o zmienionym stanie duszy, i stanął przestraszony drogą którą ubiegł w kilku godzinach.
— A! stary głupcze, — rzekł z ironicznym uśmiechem kładąc rękę na sercu, — czyż jeszcze chce ci się nowych boleści i jesiennych kwiatów gdy mróz grobowy lada dzień ci ma zawitać! Wzrok jednego dziecięcia, uśmiech młodéj twarzyczki znowu cię unosi do raju z któregoś został wygnany... po to by anioł z mieczem ognistym jeszcze raz cię z niego wypędził. Co za szaleństwo! zuchwałość, śmieszność, upadek. Twoje życie się skończyło, tamto ledwie rozpoczyna, raz jeden spotkałeś jéj wejrzenie, a już głowa się pali i pierś bucha — nie jestże to obłąkanie, nie jestli szał niedarowany nikomu, a mniéj niż komu tobie, co dożywasz resztek twych kaleką bezsilnym...
Tak mówił do siebie Joachim i rzuciwszy w kąt torbę i strzelbę, chodził wielkiemi krokami po pokoju nie mogąc się uspokoić. Chwilami owładywało nim wrażenie i puszczał się marzyć, to znów stygł, wzdrygał, szydził nielitościwie z siebie i przerażał stanem duszy. Z téj walki nieméj przywykły do cierpienia, wyniósł jako zdobycz postanowienie unikania domu Podkomorzanki i bliższych stosunków. Był to w istocie jeden środek zaradczy przeciwko chorobie która może do zbytku groźną wydała się panu Joachimowi. Ale on tak był przywykł do spokojnego życia i zdrętwienia od lat wielu, że maluczkie uderzenie serca już mu się strasznem wydać musiało.
Dobrze już było późno gdy znużony zapragnął odpocząć i wedle zwyczaju swego wziął xiążkę by się czytaniem ostudzić, ale najniespodzianiéj otworzyły się drzwi powoli i przez nie w kaftaniku pikowym wsunął się oglądając dokoła Wędżygolski.
— Wiem że późno i że asindziejowi przeszkadzam, — rzekł poufale sąsiad badając wyrazu twarzy Wielicy — ale przychodzę tylko na chwileczkę maluteńką z bardzo ciekawą nowiną. Otóż mówiłem z wielkim nieznajomym.
— A! — nieprzytomnie odezwał się pan Joachim.
— Jak mnie widzisz, prawda, — dodał Szambelan, — żem go prawie zmusił do rozmowy i wziąłem jak charty zająca... Rzecz się tak miała: gdym pożegnał państwa udałem się wprost do domu, ale jakby przeczuciem nie poszedłem ulicą, tylko bokiem poza ogrodami...
— Ludzie złośliwi powiadają, że tamtędy przechadza się Anusia stolarczanka... szepnął uśmiechając się pan Joachim.
— Zachciałeś asindziéj... ani mi to w głowie. Idę tedy, aż poza sobą słyszę wiatrem ktoś pędzi, ścieżynka wązka, oglądam się, mój nieznajomy... w tejże chwili myśl mi przychodzi żeby mu się lepiéj przypatrzéć i taki przecie zaczepić. Widzę że zwalnia kroku, ja także, idziemy jak dwa żołnierze noga za nogą, nareszcie wymierzyłem tak, że tam gdzie się musiał do swego dworku zawrócić, zastępuję mu i życzę — dobrego wieczoru. Nie było sposobu uniknąć mnie... Schrzypłym dosyć głosem, rzuciwszy na mnie ostre i przeszywające wejrzenie, oddał mi ukłon i chciał iść daléj. Ale, stara sztuka, biorę go niemal za kołnierz. — Cóż to pan z nikim się już poznać nie zechcesz? — Przyparty do muru, widząc że mnie nie uniknie, wyprostował się, nasrożył. — Nie rozumiem, — rzekł, jak można kogo chcieć przymusić aby żył z ludźmi kiedy mu się to niepodoba? Na co ja państwu i nacoście państwo dla mnie? Każdy z nas dosyć już zna ludzi by ich nie pragnął i nie był ciekawy... dajmyż sobie pokój...
— Cóż, i na tem koniec? — spytał Wielica.
— Na ten raz, koniec, — odparł Szambelan ocierając chustką pot z uznojonego czoła, ale ja to mam za początek tylko. Wyraźnie oryginał który chce by go szturmem zdobyto...
— Ale czy wart, panie Szambelanie?
— Zawsze warto dojść co to jest i dobadać kto tu między nas wszedł nieproszonym gościem, któż wie co to za jeden? Powiadam asindziejowi figura niepospolita, ale twarz w ruinach, czoło poorane w bruzdy całe, oczy wpadłe, policzki wybladłe, usta sine, na całem obliczu ślady jakiejś okropnéj przeszłości..... W wejrzeniu niewysłowiony niepokój, a gdy na mnie skierował je, aż mróz przeszedł po ciele, zdawał się dobywać wnętrzności.
— Teraz, — mówił daléj Szambelan, — nie koniec na tem, dojdę jego tajemnicy, dośledzę co za jeden i co tu robić myśli, inaczéj nie moglibyśmy być spokojni w takiem sąsiedztwie. Ale no, a panna Adela, — uśmiechnął się rozpromieniając, — prawda że cudo! ha?
— Ładna dzieweczka, — odpowiedział chłodno spuszczając oczy jak winowajca pan Joachim — nic więcéj.
— Co asindziejowi! — krzyknął stary zrywając się z krzesełka — ładna dzieweczka! żartujesz czy drogi pytasz! A toż to anioł wcielony! ja aż się czuję odmłodzonym żem tylko na nią popatrzał, cóż to się z asindziejem dziać musi coś miał szczęście z nią cały wieczór przepędzić. Wszak tak? już i to wiemy, nic się nie utai... Ale ostrożnie panie Joachimie żeby się nie wplątali, Podkomorzanka może mieć projekta..... ani się postrzeżesz jak zaszłapiesz.
Trochę wprawniejsze nad Szambelańskie oko byłoby dojrzało w panu Joachimie pomieszanie jakie te wyrazy na nim sprawiły, choć usiłował źle udanym śmiechem pokryć niepokój i odparł szybko.
— Zmiłuj się pan, co za dzikie myśli! nacóż ja się komu przydać mogę? stary i ubogi! pomyśl sam.
— Już ja to myślałem, — rzekł Wędżygolski, — stary jeszcze nie, tylko dobrowolnie się starzysz, — ubogi... no! to stosunkowe, a Adela słyszę nie ma nic i wątpię żeby jak ludzie chcą, Podkomorzanka jéj wszystko zapisać miała, familja nie pozwoli... Któż to wié co kobietom po głowach chodzi?? potrzeba być ostrożnym koło ognia żeby się nie upiec.
— Z nas dwóch, kochany Szambelanie, podobno panu to niż mnie straszniejsze, bo się grzać lubisz, a ja moje zimno znosić przywykłem.
— A zaraz przymówki, no, to dajmy pokój! — skończył stary, — ale nie zaprzeczysz że dziewczyna anioł! Zakocha się w niéj Referendarz niechybnie, młody Żelizo to niema co i mówić, ja naturalnie, i poczekawszy asindziéj... dopieroż to będą komedje... Ale ja bzdurzę, a tu dobrze czas spać..... spokojnéj nocy.
To mówiąc pikową kurtkę nałożył czapeczkę na uszy, zatulił usta chustką bojąc się kataru, i dobrze opatrując drogę powoli posunął do domu.
Nazajutrz rano miasteczko całe wielce było ożywione wypadkami dnia wczorajszego, a panna Petronella wracając z wotywy zebrała po drodze mnóstwo zajmujących postrzeżeń, które z właściwym sobie talentem w jednorodną całość zlewać umiała. Żółciowe usposobienie sprawiało że prawie zawsze szukała w wypadkach znaczenia ich niejasnego, strony nie białéj, tu, na nieszczęście, trudno coś było odkryć nad bardzo pospolite zjawisko młodego dziewczęcia, sieroty szukającéj schronienia, bo pozostałéj bez opieki. Ale umysły twórcze nie poprzestają nigdy na surowych materjałach jakich im dostarcza natura, starają się one z najtwardszych nawet wyrobić coś, wedle myśli i nadać im życie zawsze na wzór i podobieństwo swoje, boć człowiek inaczéj tworzyć nie umie.
Przeszłość Adeli nie była wiadomą dobrze pannie Petronelli, a to właśnie nastręczało najdziwniejsze o niéj domysły.
— Dlaczegóż nie wiemy kto są jéj rodzice, mówiła sobie w duchu, dlaczego powiadają nam tylko o kuzynostwie jakiemś? zkąd to takie osobliwsze, jak do rodzonego dziecka przywiązanie Podkomorzanki, opieka téj babki staruszki tak troskliwa i tajemnicza? W tem wszystkiem coś się musi ukrywać. — Podkomorzanka dawniéj nieustannie czegoś jeździła do Ohrowa? po co? Czemu nikt nigdy nie wspomina rodziców panny Adeli? a dziś już posiwiawszy sąsiadeczka po prostu nazywa ją dzieckiem swojem?
Tak rozumowała panna Petronella powracając z kościoła, kręcąc głową, snując przędzę domysłów i wyciągając najdziwniejsze wnioski; obawiała się jednak niedojrzałych swych badań owocu dać komukolwiek skosztować, pókiby okoliczności nie rzuciły nań żywszego światła. Jeden tylko brat codzienny powiernik i obojętny ale powolny słuchacz, musiał natychmiast przerwać czytanie gazety dając pobłażliwe ucho siostrze, która siadłszy u jego biurka, zaczęła argumentować żywo o pochodzeniu panny Adeli.
Referendarz pomimo wielkiéj swéj powagi i szacunku jaki w siostrze obudzał, w życiu codziennem nieco ulegać jéj musiał, i choć mu nieraz przeszkadzała, męczyła go plotkami miejskiemi, gdy weszła, rzucał gazetę i poddawał się z pokorą losowi co go za powiernika panny Petronelli wyznaczył. Odpowiadał on rzadko, przeczył niewiele obawiając się by to nie przedłużyło rozprawy, ale obrócony twarzą słuchał z wlepionemi oczyma i pozorną atencją, tak że mu nic zarzucić nie było można. Z początku zamieszkania w miasteczku probował wprawdzie zamykać się na klucz i uchylać od zwierzeń, ale wyprobowawszy że panna Petronella umiała przychodzić pod okno, a wstrzymane nowiny rosły w objętości, musiał swobodnego im rozlania się dozwolić, widząc że na to niema ratunku. — Usłyszawszy na progu chód siostry, zwykle naznaczał miejsce w dzienniku na którem przestał, składał ręce, wygodnie rozsiadał się w krzesełku i niekiedy kiwając głową potakująco, zdawał się już na wolę Opatrzności. Doszedł był doświadczeniem że najmniejsze słówko miało własność pobudzać siostrę do nieskończonych dowodzeń, że potwierdzenie nawet głośne wywoływało argumenta, strzegł się więc jak najmocniéj dolewać oliwy do ognia — i znajdował się zupełnie biernie.
Tym razem jednak ciężko mu się było w téj roli utrzymać, gdyż Petronella przyszła z zapasem wielkim i niezmiernie rozległemi planami, które jako nieświadomemu dobrze stosunków sąsiedztwa, potrzebowała wyłożyć obszernie, i odwoływała się już wprost do brata żądając zdania którego ruszenie ramionami zastąpić nie mogło.
Domyśléć się łatwo o co tu chodziło, naprzód starała się dowieść Referendarzowi, że bardzo bliskie węzły pokrewieństwa łączyły Podkomorzankę z jéj przybranem dziecięciem.
Wybadawszy wrażenie jakie to uczyniło na bracie, jęła późniéj dowodzić że znaczny bardzo majątek Podkomorzanki, niezawodnie stanie się własnością Adeli, że dla niéj uposażając ją szukać będą męża chociażby w wieku dojrzałym, byle z pewnem na świecie stanowiskiem, mogącem pokryć niepewne pochodzenie żony, że w ostatku bodaj czy nie sprowadzono tu panienki w pewnych widokach na samego pana Referendarza.
Na te słowa i argument ad hominem, nie mógł się już powstrzymać zagadniony, poprawił peruki, odchrząknął i rzekł głosem poważnym:
— Co za idea!
— Zdaje mi się że bardzo sprawiedliwa i trafna, — poczęła wnet Petronella, — naprzód WPanu panie bracie koniecznie się ożenić wreszcie potrzeba, powtóre z majątkiem który tu jest, potrzecie z osobą młodą którąbym ja ci wykształcić mogła i nauczyć jak żyć ma, poczwarte.....
— Ale.
— Niema ale, panie bracie, to jest partja dla ciebie która ci się sama nastręcza..... o to idzie czy pochodzenie wstrętu ci czynić nie będzie, bo tam tak jest coś podejrzanego.
— Wspominano przecież rodziców panny Adeli którzy ją w młodym wieku odumarli...
— Tak! tak! oboje rodzice razem! ani śladu ani słychu tych rodziców! babka wychowywała, znamy to kochany bracie..... A nigdy mowy niema ani o matce, ani o ojcu..... Co się tyczy mnie, jabym zresztą na to nie zważała.....
— Ani ja! — rzekł Referendarz wchodząc powoli w myśl siostry, — przeniósłbym się znowu do Warszawy, bo poprawdzie powiedziawszy, tam tylko żyć można.
— Chciéj tylko a ręczę ci, że się to zrobi, — dodała Petronella, — za cały warunek położysz żeby Podkomorzanka formalnie się na nię majątku zrzekła..... wiem że znaczny.
— Ale różnica wieku? — wahając się rzekł Referendarz, — wprawdzie nie tak znaczna.
— Inaczéj się liczą lata męzkie i kobiece... nie jesteś stary.
— Stary nie jestem, ale...
— Żadnego ale, wieki najstosowniejsze... i zdaje mi się że choć oni tam wczoraj i pana Joachima prosili na wieczór i jego niby ciągną, ale ciebieby woleli.
— No, jużciż, — rzekł z uśmiechem Referendarz, — porównywać nas trudno.
— Bardzo przyjemny człowiek, ale pozycji żadnéj, a majątku mało i obciążony córką; która, miedzy nami mówiąc, nigdy tu nie zagląda nawet..... A teraz, cicho, — dodała, — i postępuj WPan zawsze mając na względzie to com mówiła, ja już na odwiedziny Podkomorzanki zważać i liczyć nie będę, ty chodź częściéj i powoli objaw wyraźniéj..... Innych, jeśliby byli, konkurentów potrafimy usunąć.
Oczy panny Petronelli zabłysły nadzieją przyszłego zajęcia, Referendarz się jednak zacofał.
— A jeślibym się miał skompromitować? — rzekł przerażony, — to trzeba postępować z ostrożnością największą, bo ja nie mogę narażać się na odmowę... przyznasz sama!
— I odmowy przypuścić niepodobna jeżeli ja w to wejdę, — przerwała siostra, — wszystko jeszcze skryte, odgaduję tylko co będzie, a zdaje mi się że się nie mylę, oni sami szukać cię muszą... Ty myśl tylko abyś dobrowolnie sprawy nie popsuł tą swoją dumą...
Referendarz brwi namarszczył, Petronella się cofnęła.
— To jest, rzekła, — uczuciem godności które czasem posuwasz za daleko.
— Alboż nie żyję tu ze wszystkiemi? cóż chcesz? nie jestemże dosyć popularny dla nich i przystępny? Mnie już zarzutu tego czynić nie możesz.
Rodzeństwo rozstało się na tem a Referendarz bardzo był rad, że udaną obrazą zmusił siostrę do odwrotu, i choć nieco zajęty podrzuconą myślą, powrócił spokojnie do wiadomości z Hong-Kong i Rio-Janejro.
Panna Petronella ożywiona planem który osnuła, przyodziawszy się nie bez pretensji, pospieszyła na plac boju, do Podkomorzanki.
Gdy się to dzieje ze staremi, cóż dopiero z młodym Żelizą, z dziecięciem dla którego zjawienie się Adeli było jakby wnijściem słońca na horyzont życia? Błąkał się on właśnie po ruinach klasztoru z marzeniem więcéj niż z xiążką, gdy nagle naprzeciw siebie ujrzał tę główkę uśmiechniętą i promienną o jakiéj w snach nawet najbujniejszych nie dała mu wyobraźnia przeczucia. Stanął osłupiały, zdziwiony, przelękły prawie i cały świat nowy przesunął mu się przed oczyma; ale zarazem przyszło na myśl, że ten obraz ku któremu ciągnęło go serce, nie dla niego był stworzony, że to była gwiazda wysoko umieszczona na niebie, w którą patrzéć wolno każdemu, każdemu ku niéj myślą podlecieć, nikomu się do niéj dostać...
— Co ci się śni Oktawie, — mówił do siebie wracając, — twoją dolą ubóstwo, praca i na wieki proza życia, ciemna jego i powszednia strona... ideały nie dadzą się pochwycić namozolonemi rękami... Marzenie osłabia, a tobie siły potrzeba, miłość ogarnia, a ty być musisz panem siebie... obowiązek oto słup herkulesowy twéj drogi i poza nim non plus ultra...
— Ale dlaczegóż ta twarz, — rzekł w duchu, — była mi jakby znajomą, niby przypomnieniem czegoś znanego przed wieki poza granicami życia i pamięci? czemu ku niéj czuję się pochwyconym? dlaczego bije mi serce? Trzebaż zwyciężyć nawet to uczucie które uskrzydla i podnosi?
Zadał sobie tych tysiąc pytań różnych które każdy młody przechodzi uderzeniem serca nie mogąc ich rozwiązać, a potem zadumany powrócił do dworku ojcowskiego. — Oko matki postrzegło na téj dotąd zawsze wypogodzonéj twarzy ślad świeżo doznanego wzruszenia, i w progu spytała go staruszka:
— Co ci jest Oktawie?
— Nic kochana matko, zmęczony wracam z przechadzki.
— Nic ci się nie stało? spotkałeś kogo?
— Zdaleka tylko pannę Podkomorzankę w dosyć licznem towarzystwie.
Stary Żelizo usłyszawszy rozmowę, przywołał syna do siebie.
— Widziałeś więc, — spytał, — i wychowanicę Podkomorzanki, o któréj tu od dwóch dni mówią wszyscy.
— Nie wiem kto to był, ale w istocie szła z panną Petronellą i Podkomorzanką jakaś panienka.
— Prawda że tak cudownie piękna? — dodała matka.
— Jak anioł, — rzekł z zapałem młody Żelizo składając ręce, nie przywykły taić wrażeń przed rodzicami, — jak anioł śliczna, jeszczem nigdy podobnéj do niéj nie widział!
Stary spojrzał na niego bacznie.
— O! o! — rzekł — jakże ty mi się unosisz, Oktawie, tak człowiek do Boga tylko powinien się porywać nie do ludzi. Piękne te istoty gdy najpiękniejsze często najzepsutsze bywają. — Niech Bóg uchowa bym to miał stosować do naszéj panienki która ma być równie poczciwą jak śliczną, ale to dla ciebie nauka Oktawie; a nam jeszcze z tobą nigdy mówić o tem nie przyszło. Kobiety łatwo oczarować mogą młodego, przyjdzie i na ciebie chwila w któréj krzyżem świętym bronić się potrzeba pokusie, nie potrzebuję cię przestrzegać, że namiętnym uniesieniom serca siłą woli i rozumu opierać się będziesz musiał.
Byłaby może rozmowa poszła daléj, gdyby nie zadzwoniono na Anioł Pański, co dało znak do modlitwy; kończyli ją gdy weszła Podkomorzanka z Adelą i Oktaw olśniony zbliska zjawiskiem byłby przerwał pacierze, gdyby nie surowy wzrok ojca. W czasie krótkiéj bytności Adeli w ich dworku, choć czuł że ojciec nań patrzy i śledzi każde wejrzenie, Oktaw nie spuścił oka z dzieweczki która mu się teraz tysiąckroć jeszcze wdzięczniejszą wydała.
Stary Żelizo choć dopatrzył gorących spojrzeń syna, już mu więcéj przestróg dawać nie chciał, domyślając się że są choroby które leczenie powiększa i uczucia których drażnić nie należy, uspokajało go zresztą położenie kuzynki Podkomorzanki, bliski odjazd syna i przedział społeczny który marzenie nawet o przyszłości zagradzał. Smucił się tylko w duszy widząc że w tem sercu dotąd wypogodzonem i spokojnem, drgnęła już struna nietknięta, mająca grać długie lata pieśnią nieodgadnioną.
Dla Oktawa przybycie Podkomorzanki z Adelą do dworku było nową do marzeń osnową i pobudziło w nim niepokój który na pierwszy widok pięknéj dzieweczki nim owładnął... Miał czas wpatrzeć się w to oblicze wypogodzone a życia pełne, w te oczy iskrzące się uczuciem, w czoło jasne i dziewicze, w postać całą oblaną urokiem niewysłowionym.
Uśpione pragnienia, myśli nie przebudzone dotąd zetknięciem ze światem, roje marzeń młodzieńczych spętanych pracą, powstawały nagle jakby dotknięci rószczką czarowną zaklęci rycerze w bajce... co ze snu tysiącletniego powstają.
Chwycił się za głowę i nie znalazł w niéj wczorajszych myśli, za pierś i nie poznał w niéj swego serca, dotknięty raz pierwszy chorobą tą młodości, nie wiedział na nią lekarstwa, przybity stanął wstydząc się i przerażając sam sobą.
Trzebaż jeszcze dla dopełnienia tego obrazu wrażeń dodać jakie uczucia wywoła w Adeli zmiana życia i nowi otaczający ją ludzie?
Ale naprzód powiedzmy coś więcéj o niéj saméj, i pochodzeniu dziecięcia które już wzbudzało swém przybyciem niepotrzebne podejrzenia i domysły.
W istocie tajemnica jakaś otaczała kolebkę sieroty która nieznała matki, nie widziała ojca, nie słyszała nigdy szczegółów o nich, i postrzedz mogła łatwo że unikano nawet wspomnienia rodziców. W okolicy znano wprawdzie tę która miała być matką Adeli, ale jéj zamążpójście nieszczęśliwe, jak mówiono, osłonione było jakąś nieprzebitą tajemnicą. Dzieckiem małem dostała się do babki i nikt nigdy z rodziny ojca nie dowiedział się o Adeli, a ilekroć o nią dopytywała staruszki, ta jéj odpowiadała że jest zupełną sierotą, że prócz niéj i Podkomorzanki niema krewnych na którychby rachować mogła. Tak przywykła i oswoiła się z tem osieroceniem od dni najmłodszych, i niespodziewała się nawet by ktoś na świecie mógł się nią zajmować, chciał przytulić. Rozumowania więc głębokie panny Petronelli nie były bez niejakiéj podstawy, miały za sobą prawdopodobieństwa cechę.
Dzieciństwo i młodsze lata spędziwszy na wsi przy babce do któréj mało kto kiedy przyjeżdżał, Adela więcéj się domyślała niż znała ludzi. Stosunki w jakich żyła tak były proste i jednostajne że ją nic nauczyć nie mogły, a bujna tylko fantazja dziewczęcia na tych danych jakie wyciągnęła z czytania i rozmowy budowała prawa życia. Zawsze prawie jedne twarze, znane charaktery, przewidziane wypadki drobne oswoiły ją z spokojem i żelazną formą w któréj nic się niespodzianego nie mieściło. Dopiero śmierć babki która nagle przywiodła postacie nowe, ludzi straszniejszych bo nieskrępowanych żadnem uczuciem poszanowania, dała jéj nieco poznać czem jest świat poza obrębem Ohrowa. A jak lata pierwsze płynęły spokojnie, tak przyszłość zwiastowała się burzliwa i straszna. Krewni na których majętności dożywotnio ją trzymając mieszkała staruszka, zlecieli się odebrawszy o śmierci jéj wiadomość.
Niema straszniejszéj próby nad tę na którą ludzi wystawia interes osobisty, rzadko kto potrafi z niéj wyjść czysty i cały. Tu spadkobiercy prawie nieprawdopodobną chciwość okazali Adeli, i dziecię ulękło się świata, który oni jéj pierwsi przedstawili sobą. Sądząc po nich, zdawało się jéj że wszystko pozostałe do tych chciwych i niewstydnych ludzi jest podobne, szczęściem gdy najmniéj liczyła na resztę, przybyła Podkomorzanka wywiodła ją z błędu. Dwie te dusze poczciwe zrozumiały się, pokochały, a Adeli uśmiechnęła się przyszłość znowu.
Towarzystwo miasteczka w które wchodziła po tych wypadkach zarówno ciekawością i strachem ją przejmowało, żywy jéj umysł i niedoświadczenie podzieliły już świat na dwie granicą nieprzebytą rozgrodzone części — poczwar i aniołów. Nie pojmowała że jednych i drugich niełatwo spotkać na świecie, że oboje rzadkie a najpospolitsze, to coś pośrednie ni złe ni dobre, chwilami przecudne, czasami ohydne, co niema siły ni podnieść się do ideału, ni upaść na szczebel ostatni. W miasteczku właśnie zastała towarzystwo z najpospolitszych złożone istot, wśród których instynkt jéj wskazał kilka wybrańszych, pana Joachima i starego Żelizę.
Pierwszy swą rozmową wieczorną uczynił na niéj wrażenie silne i długo potem obraz jego smutnéj twarzy błąkał się na oczach Adeli; razem z młodzieńczem obliczem Oktawa i siwą głową paralityka. Reszta tych ludzi ze swemi śmiesznostkami i maluczkością, służyli za tło głównym figurom. Nowy świat ten raczéj przykrym niż miłym był dla sieroty która w nim jeszcze nie czuła się tak swobodną jak na wsi, tak pewną i śmiałą jak przy babce. I życie téż tu nie było tak łatwe, tysiąc nań oczów niechętnych lub zaostrzonych ciekawością patrzyło, każdy krok kazano obliczać, obawiać się tłumaczeń, oglądać na każde słowo. Adela czuła że jéj to odjąć musi samoistność, ruch, odwagę potrzebne na każdym kroku. Wprawdzie Podkomorzanka sama nie bardzo była zwykła dbać o ludzi i mierzyć swe słowa, ale troskliwość o dziecię kazała się jéj nawet wyrzec téj zasady którą przyjęła dla siebie. Dla dziecka naiwnego co z myśli się każdéj przyzwyczaiło spowiadać odważnie, przestrogi ciotki ciężkie były do spełnienia, widzieliśmy to po wybuchu owym na ruinach klasztoru, — ale potrzeba było walczyć z sobą i pracować nad charakterem, a to dla dziewczęcia niepospolite stanowiło zadanie.
Następnego dnia Podkomorzanka któréj się chciało dziecię rozerwać, dumała długo nad tem w jaki sposób pomnożyć swe kółko zwykłe, i nie znalazła nikogo prócz pana Joachima.
— Człowiek nie młody, poważny, wytrawny, wszyscy mu oddają sprawiedliwość, umysł wykształcony, charakter piękny — Adeli się podobał, ja go lubię, będziemy więc go zapraszać...
Nie pomyślała nawet obrachowując wszystko Podkomorzanka, że biednemu Wielicy mogło jakieś zagrażać niebezpieczeństwo, nie posądzała żeby w nim niedogasłe uczucia szczątki mogły pozostać, nie zastanowiła się nad tem co świat powie i czystą będąc posądzeń się nie lękała. Skutkiem tego postanowienia posłano zapraszając na obiad pana Joachima, ale bilecik go nie zastał, gdyż od rana ze psem wyszedł w lasy i nie miał powrócić aż nocą.
Uciekał od niebezpieczeństwa które za nim goniło — chcąc przez czas niejakiś usunąć się z miasteczka i stracić z oczów to co zbyt silne czyniło na nim wrażenie. Panna Podkomorzanka dowiedziała się wieczorem od Szambelana który kartkę na drodze gdzieś zwąchał i adres przeczytał (jeśli nie więcéj), że Wielica na tydzień czy więcéj na wieś się wybrał do przyjaciela. Zmartwiło to ciotkę, ale nie przypisywała to czemu innemu jak przypadkowi.
Tymczasem sąsiedzi z równą natarczywością oblegali dom jéj jak pan Joachim troskliwie go unikał. Referendarz w nowéj całkiem peruce któréj imie było numer trzeci, z orderami, potrzykroć niosąc gazety stawił się w przeciągu dni dwóch, Szambelan zdawał się straż odprawiać na ulicy, nawet Malutkiewicz zebrał się z Seneką na wieczór do Podkomorzanki pragnąc jéj czytać swoje tłumaczenie. Dom się znacznie ożywił, ale to towarzystwo mogłoż wystarczyć dziewczęciu którego młodość pragnęła życia i nadziei, a spotykała chłód i odczarowanie.
— Moja ciociu, — odezwała się w kilka dni potem Adela, — a gdybyśmy same z sobą żyły i nie tak bardzo myślały o sąsiadach, mnie się zdaje że obu nam lżejby i weseléj było. Ciocia ich przygarnia dla mnie, ja znoszę dla cioci, obie podobno robimy ofiarę, a oni tylko z niéj korzystają. Co do mnie, nie potrzebuję nikogo, tu xiążka, przechadzka, wystarcza mi zupełnie.
— Jakto i Szambelan przynoszący bukiety cię nie bawi?
— Nic a nic.
— Referendarz czytający gazety także?
— Ani trochę.
— Panna Petronella wzdychająca i zawracająca oczy gdy bliźniego na wolnym ogniu przypieka?
— Wcale nic.
— A professor Malutkiewicz z Seneką?
— Troszeczkę nudny.
— No, a pan Joachim Wielica...
— Tego to bym przyjęła na domownika, — odpowiedziała nareszcie Adela, — ale ten podobno nas nie chce, bo uciekł gdzieś i nie wraca.
— I ja go wolę od innych, ale bądź spokojna, on się nam nie wykręci, musimy go złapać sobie i przymusić żeby nam trochę posłużył; nic téż nie ma do roboty.
— On, xiądz Herderski i na cóż więcéj kochana ciociu? — dodała Adela — z reszty możemy wybornie skwitować.
— Damy im abszyt w jak najkrótszym czasie, ale ostrożnie żeby nie pogniewać, bo niemasz wyobrażenia co to jest w małem miasteczku zrobić sobie nieprzyjaciół i zadrażnić miłości własne. Nie mogłybyśmy przejść przez ulicę, a co bajek by na nasz rachunek upleciono...
— Cóżby nam to szkodziło? — spytała Adela.
— Kochane dziecię, — odparła Podkomorzanka, — nienawiść ludzka nawet gdy szkodzić nie może, jest ciężarem nieznośnym, otacza nas jakimś wyziewem duszącym, niepokoi, przybija; lepiéj jest życzliwość jakąś ofiarą okupić, niż rozpoczynać walkę z tymi którzy silniejsi do niéj są od nas... bo my ich bronią władać nie potrafimy. A więc, pokój ze wszystkiemi.
— I zgoda i przymierze byle nas nie nudzili! — rozśmiała się Adela, — traktat ratyfikuję.
— A ja pieczęć przykładam, — całując ją w czoło dodała ciotka.