Resztki życia/Tom II/Całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Resztki życia | |
Wydawca | Księgarnia Michała Glücksberga | |
Data wyd. | 1860 | |
Druk | Józef Unger | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
RESZTKI ŻYCIA.
POWIEŚĆ
przez
J. I. KRASZEWSKIEGO.
De que la vida servia?
WARSZAWA.
NAKŁADEM KSIĘGARNI MICHAŁA GLÜCKSBERGA,
przy ulicy Krakowskie-Przedm. Nr. 9 (411)
w domu Wgo Grodzickiego. 1860. |
W maleńkim domku przy którym stała uschła topola i rozrosły krzak wirginji, zajętym przez owego nieznajomego tak silną obudzającego ciekawość w Szambelanie, równie pusto i ubogo było wewnątrz jak po wierzchu. Dworek stał oddawna opuszczony przez dawnego właściciela, zubożałego mieszczanina, a nowy nabywca nie zdawał się wcale myśléć o podźwignieniu swéj siedziby. Wszystko tak pozostało jak było, dach przegniły, sztachety kijmi pozastępywane, furtka rozbita, ogródek chwastem zarosły. Znać było że ów pan Poroniecki nie troszczył się o jutro i w przyszłość nie wierzył.
To może wraz z jego tajemniczem postępowaniem i uciekaniem od ludzi budziło właśnie ów niepokój w sąsiadach, nie mogących zrozumieć nowego przybysza; Szambelan nie taił się z tem wcale że go miał za zbiega jakiegoś co się mściwéj ręce sprawiedliwości wyśliznął.
Widzieliśmy jak silnie szturmował aby się przybliżyć do niego i jak pierwsze natarcie zupełnie się nie powiodło, nie zraziło go to jednak od nowych usiłowań.
Następnych dni idący za miasto na swe wycieczki całodniowe, powracając z nich wieczorem nieznajomy za każdą razą prawie spotykał Szambelana na drodze, ścigającego go ukłonem, uśmiechem, a czasem nawet słowem. Chociaż go to widocznie niecierpliwić się zdawało, znosił jednak przyzwoicie, niekiedy oddając ukłon lub udając że natręta nie widzi. Przemykał się do swéj furtki i barykadował w pustym domku.
Stary Wędżygolski odżył nowem zajęciem które sobie utworzył, porzucił prawie tokarnię i klawicymbalik, rzadziéj niż kiedy siadywał w domu, a puścił się na uwielbianie panny Adeli przed którą ręce załamywał w zapale i śledzenie sąsiada który mu znakomicie dokuczał. — Podkomorzanka śmiała się z niego otwarcie, znajomi poddrwiwali, ale na tajemniczym przybyszu rodzaj prześladowania jakiego doznawał, widocznie czynił wrażenie nieprzyjemne.
Znosił on zrazu spokojnie zabiegi starego starając się tylko jak najmniéj z nim spotykać, ale wreście począł się niemi niecierpliwić. Widać było po zżymaniu ramionami, po rzucaniu się poskramianem tylko uczuciem przyzwoitości, że wewnątrz kipiał i gniewem się palił, Szambelan jednak łagodnie i słodziuchno zawsze, nie przestawał się narażać i nabijać. Poroniecki zmieniał godziny wyjścia i powrotu, drogi któremi chodził, kierunek przechadzki, zawsze jednak prawie był pewien że gdzieś choć zdaleka napotka nieominionego staruszka. Im zręczniéj się tamten wymykał, tem on gonił go z większą natarczywością i instynktem. Najcierpliwszego z ludzi musiałoby to w końcu doprowadzić do rozdrażnienia i wybuchu. Nietylko bowiem na każdéj swéj drodze, ale w dalekich i ustronnych odpoczynkach, nieznajomy zaledwie zasiadłszy i obejrzawszy się, pewien był że mu z jakiegoś krzaku lub kąta ciemnego śledcze oko prześladowcy się ukaże.
Nie wiem nawet jak pogodzić bojaźń Szambelana który podejrzywał Poronieckiego o straszliwą jakąś przeszłość, z tem upędzaniem się za nim mogącem najspokojniejszego z ludzi wprawić w gniew niebezpieczny. Im łagodniéj jednak i pokorniéj znosił to nieszczęśliwy, tem zażarciéj docierał staruszek, za punkt honoru sobie wziąwszy dobadać się przeszłości przybysza.
Na tym stopniu stały rzeczy w niebytności pana Joachima, który porachowawszy się z sobą na czas jakiś na wieś się usunął, gdy w ostatku wielka cierpliwości miara jaką był obdarzony Poroniecki wyczerpaną została. Ani wyjść mu już z domu, ani w nim siedzieć nie było podobna, bo Szambelan krążył dokoła i przez płoty zazierał. Wreszcie skutkiem zapewne opowiadań starego prześladowcy, nieznajomy zwracał, gdziekolwiek się znajdował oczy wszystkich i stał się przedmiotem niewygodnéj ciekawości. Potrzeba było temu raz koniec położyć. Szambelan któremu się dotychczas udawało bezkarnie, już tak był przywykł na te swoje łowy wychodzić, że ich żadnego dnia nie zaniedbał.
Jednego tedy wieczora spotkali się znowu na ścieżce za płotami którędy nieznajomy do domu powracał, ale zamiast Szambelana, przybysz pierwszy nagle przybliżył się do sąsiada, i stanął przed nim jak groźne widmo. Stary pobladł i chciał się cofnąć, postrzegł bowiem na twarzy ślady niebezpiecznego zniecierpliwienia, ale złapał się sam w matnię, bo nie było którędy uciekać.
Poroniecki stał przed nim wyprostowany, blady, z założonemi po napoleońsku na piersiach rękami i długiem naprzód wytrzymał go milczeniem, oczy jego tylko błyszczące, zaiskrzone wpiły się w Szambelana, i wzrok ten gorączkowy przebił go na wylot, odwaga opuściła całkowicie.
— Mości panie, — rzekł schrzypłym głosem nieznajomy po długiéj chwili — powiedz mi czego mnie prześladujesz? Nie mam li prawa żyć tak jak mi się podoba, zostać samotnym i w ludzi nie wierząc nie potrzebować ich i od nich odsunąć? Dlaczego śledzisz wszystkie kroki moje, jak cień chodzisz za mną i doprowadzasz mnie do gniewu, który zaprawdę straszniejszym być może niż myślisz? Rozmówmy się raz otwarcie! czego WPan chcesz odemnie? mów! mów!
— Ja! — rzekł uśmiechając się zbladły starzec — ale nic, prawdziwie nic, pragnąłem bliżéj poznać pana, sąsiadujemy z sobą, żyjemy tu wszyscy zgodnie i przyjacielsko, chciałem byś pan życie nasze podzielał!
— A jeśli ja życia waszego dzielić nie chcę? jeśli mi się niepodoba, ani was znać, ni chleba przełamać; jakimże prawem zmuszać mnie do tego będziecie. Mości panie, dzieckiem nie jestem, dojrzałość moję kupiłem może drogo, któż daje ci prawo mieszać się do spraw i chcieć rządzić człowiekiem niemającym względem was żadnych obowiązków?
— Obowiązki społeczne — odezwał się skłopotany staruszek dobywając fularu i ocierając pot z czoła.
— Jakież ja mam względem was? — coraz zapalając się rzekł Poroniecki, — gdybyś WPan tonął zapewnebym go za kołnierz wyciągnął, gdyby cię kto krzywdził, możebym się ujął, ale mamże obowiązek cię bawić i mój spokój dla waszego widzi mi się poświęcać? Waszym to obowiązkiem mości panie, poszanować choćby fantazję moją, choćby dziwactwo..... i ustąpić mi z drogi kiedy ja was nie chcę i o nic nie proszę...
— Przecież, — ocucając się nieco, dodał stary — i nam nikt znowu wzbronić nie może chodzić i patrzeć, spotykać się i.....
— Śledzić a szpiegować! — zawołał ze śmiechem zimnym i strasznym sąsiad Szambelana. — Myślisz więc WPan że ja na to pozwolę?
Starzec widocznie się zmieszał i z przerażeniem spojrzał na groźną postać Poronieckiego który stał z uśmiechem i drgającą wargą cały zburzony nie będąc już panem siebie.
— Ale cóżem to ja tak straszliwie przewinił? — odezwał się nareszcie staruszek.
— WPan mnie gonisz, nękasz, prześladujesz, nie dajesz pokoju... to nie do zniesienia! Raz to przecie skończyć potrzeba. Chodź WPan ze mną, — dodał żywo, — chodź ze mną?
— Dokąd?
— Chodź ze mną! — groźno zawołał nieznajomy, — chciałeś tego, — idź!
To mówiąc postąpił krokiem i przynaglając przelękłego Szambelana, wprowadził go boczną furtką do swojego ogródka...
Wązka ścieżynka wiła się pomiędzy zdziczałemi krzakami agrestu i porzeczek, burzanami chwastów i pokrzywy wiodąc do tylnych drzwi dworku. Nią biednego Szambelana, któryby już był wolał być przy swéj tokarni lub klawicymbale, zaprosił iść Poroniecki w sposób który odmowy nie dopuszczał. Starzec poszedł śmiertelnie wylękły, a czując poza sobą żywy chód towarzysza i gorący oddech jego, pospieszał nie śmiejąc się oglądać.
Tak doszli do drzwi domu i przez kurytarzyk wązki który go dzielił na dwoje, dostali się do progu izdebek zajmowanych przez nowego właściciela. Gospodarz otworzył drzwi i wprosił prawie gwałtem Szambelana do swojego mieszkania.
— Jesteś WPan ciekawy, — rzekł drżącym od gniewu głosem, — nasyć że się, zobacz wszystko abyś mi nareszcie dał pokój i prześladować przestał. Chciałeś widziéć zapewne ubóstwo moje... oto je masz, — dodał, — patrz, przeglądaj, przewracaj, śledź... proszę i błagam.
W istocie nie było tam co oglądać, w pierwszéj izbie kilka stołków starych, stolik prosty a na nim rzucona xiążka. Szambelan mimo trudnego położenia w jakiem się znajdował, nie wytrzymał by okiem nie paść na otwarte dzieło i z przestrachem postrzegł w niem Zbójców Schillera. Zimno mu się zrobiło i twarz wykrzywiła dziwnie, ale gospodarz ruchem ręki zapraszał daléj, musiał wnijść do alkierzyka w którym tylko łóżko nieposłane i biedne, kilka odartych xiążek i trochę sukien z wpół otwartego powyrzucanych kufra znajdowały się.
Zresztą, ściany nagie, nędza prawie i zaniedbanie wymownie świadczące że poza tą chwilą nie było już przyszłości...
Pęk zeschłych kwiatów leśnych, jedyną był może oznaką jakiegoś zajęcia i uczucia, chwilowego pragnienia, ale i ten znać rzucony został wprędce pod nogi i walał się rozsypany na podłodze.
— Otóż masz coś tak pragnął zobaczyć, — zawołał coraz się unosząc Poroniecki, — może ci piersi otworzyć i rany w nich pokazać jeszcze i wyspowiadać się dlaczego zostałem odludkiem i mizantropem! Nie! nie! to by już było zanadto, tego tylko Bóg po człowieku wymagać ma prawo... Tobie dość będzie papierów dowodzących żem przecie nie zbójca, nie oberwany z szubienicy zbrodzień, nie podpalacz i morderca!
To mówiąc wysunął szufladę nielitościwy gospodarz, i kilka papieru arkuszy rzucił na stolik przed Szambelana.
— Nie wstydź się waćpan, czytaj, patrz pytaj, rób śledztwo do końca, abyś się wreszcie uspokoił i napasł do syta.
— Ale mój panie, — zawołał Wędżygolski opierając się i odzyskując trochę przytomności, — WPan postępujesz ze mną wcale nie...
— Wcale nie napastliwiéj od WPana, — zaśmiał się pierwszy, — natręctwo nieznośne odpieram otwartością nieprzyzwoitą prawda, ale konieczną, bo to moja broń ostatnia...
Jestżeś syt czy nie, mów? może ci jeszcze czego potrzeba? metryki urodzenia, świadectwa żem miał ospę szczepioną, pasportu czy zaręczenia policji żem nie był pod sądem?...
— Ale cóż to jest znowu! — oburzył się Szambelan.
— Wprost ośmielam się bronić, — rzekł Poroniecki, — postępuję przeciw wszelkim prawidłom przyzwoitości, płacąc za nieprzyzwoite WPana prześladowanie. A teraz, — dodał głos podnosząc, — proszę i to jeszcze sobie zanotować, że i ja śledzić potrafię, — że i ja mogę sobie zrobić zabawkę krok w krok chodząc za panem gdy się uganiasz za Anusią stolarzanką która sobie drwi z starego satyra, że i ja umiem dobadać się przeszłości, odgadnąć pod siwizną jaką była młodość, i ja mam usta... a na ostatni raz ręce silne i żylaste.
To mówiąc otworzył drzwi wiodące na ulicę ku furtce i wylękłego Szambelana wyprawił zadychanego od wzruszenia jakiego doznał, niewiedzącego dobrze co począć z sobą, gniewać się czy milczyć, krzyczyć czy znieść cicho zasłużoną nieco obelgę i grubijańskie obejście.
Właśnie mimo krzaku wirginji w którym bzyczały osy, przemykał się nie oglądając za siebie staruszek, gdy w chwili kiedyby oczów ludzkich najmniéj pragnął uniknąć, zetknął się oko w oko z panem Referendarzem i godną jego siostrą.
Był to dzień utrapień dla nieszczęsnego Szambelana, — nikt bowiem straszniejszym dlań nie był nad starą pannę i krochmalnego jéj brata.
Petronella cofnęła się widząc wychodzącego z pustego dworku w którym nikt dotąd nie bywał staruszka i załamując ręce, zawołała z przejęciem:
— Pan Szambelan tutaj! — w Imie Ojca i Syna... a taiłeś się pan tak starannie ze swemi stosunkami, a ubolewałeś że nic dojść nie możesz? Więc to jakaś tajemnica? poznaliście się... znacie? a przed nami to zakryte?
Złapany na gorącym uczynku stary potrzebował całéj swéj przytomności umysłu aby się wytłumaczyć nie przyznając do upokorzenia jakiego doznał i sceny którą mu zrobił Poroniecki; rozmaite myśli przebiegły mu po głowie, zawahał się, zmieszał, chciał odejść tymczasowo aby wolną chwilą uprząść jakąś bajeczkę, ale panna Petronella nie puszczała i uśmiechając się nagliła.
— Taki to z pana przyjaciel, — rzekła, — oświadczasz się zawsze ze swą przychylnością, a masz widać sekreta których my pewniebyśmy jednak nie zdradzili... czyż się to godzi?
— Ale żadnych sekretów — jąkał się Szambelan, prawdziwie najnaturalniéj w świecie.....
— Bywałeś tu a niceś nie mówił? więc go znasz? więc z nim w stosunkach?...
— Tak, w istocie, od kilku dni, poznajomiliśmy się przypadkiem, na przechadzce, nie wiedziéć jak przylgnął do mnie biedny człowiek, — oglądając się dokoła mówił stary. Bardzo zacny a nieszczęśliwy i godzien litości...
— Więc któż to taki? — nalegała panna Petronella...
Szambelanowi tak dalece wykłamać się była potrzeba i odwrócić podejrzenia, że nie bardzo obliczając następstwa, jął mówić żywo słuchającéj z najgorętszem natężeniem ciekawości pannie Petronelli:
— Człowiek zrażony do świata, ale wielkiéj zacności, ogromnie bogaty..... familji bardzo znakomitéj, spokrewniony z najpierwszemi domami... pełen talentów, dobroczynny, czuły ale dusza zraniona potrzebująca wypoczynku...
— Byćże to może?
— Ze łzami spowiadał się przedemną, — dodał stary, — musieliście państwo postrzedz jak ztamtąd wybiegłem wzruszony, przejęty... rozczulił mnie swoją niedolą.....
— Ale jakimże sposobem poznaliście się?
— Najnaturalniéj, sam uczuł jakąś ku mnie sympatję, zbliżył się..... potrzeba zwierzenia, zresztą niewysłowiony jakiś pociąg który nas wzajemnie ku sobie nęcił... dosyć że padliśmy sobie na szyję i obleli łzami...
— Aż tak! — zawołała panna Petronella, — ale mówże porządnie? cóżeś widział? co słyszałeś? bogaty? nieszczęśliwy? czy żonaty? nie? jakże?
Szambelan zrobił minę tajemniczą i zafrasowaną.
— Więcéj nad to mówić mi jeszcze niewolno, — rzekł, — związany jestem słowem uroczystem, świętem, złożonem na ołtarzu przyjaźni... milczę.... bo muszę...
Panna Petronella ruszyła ramionami.
— Ale przecieżby to od nas nie wyszło — odezwała się.
— Słowo dane, słowo święte! — pospiesznie rzekł ocierając się ciągle i poglądając ku furtce Szambelan, — dosyć że to jest najzacniejszy z ludzi, ale serce zranione głęboko.
— Czemuż u lepszych, niż ci co mu życie zakrwawili nie szuka pociechy? — westchnęła panna.
Referendarz pokiwał głową i dobył wstążeczek orderowych z dziurki surduta chcąc je uwidocznić, niewiele zresztą przykładając uwagi do rozmowy, która go mniéj obchodziła niż siostrę, chciwą szczegółów i łakomą gawędki.
Szambelan byłby się już wymknął, ale mu nie dozwoliła.
— Czegoż się WPan tak spieszysz? — zawołała z gorzkim wyrzutem rachując na to, że w dłuższéj rozprawie z czemkolwiek wypaplać się musi. Cóż się stało z panem Joachimem? On, co nigdy z miasteczka się nie ruszał, znikł nam z oczów nagle, w tem być coś musi? nic pan nie wiesz?
— Sam się temu dziwuję i zrozumieć nie mogę.
— Czy nie zbroiła co córeczka? hę? zięć może? przecież to nie dla polowania?
— Nic nie wiem.
— Pełen dziś WPan jesteś najobrzydliwszych tajemnic, — z wyrzutem odpowiedziała panna, ale choć nas tak jako ludzi obojętnych i obcych nie okazując nam zaufania, na któreśmy zasłużyli traktujesz, my nie umiemy odpłacać równą monetą. Chodź z nami... mam rzeczy ciekawe...
— Ciekawe? — powtórzył Szambelan.
— I nie będę z nich robić tajemnicy jak WPan, — dodała uśmiechając się misternie panna Petronella. — Wystaw sobie, kochany Szambelanie, że od przybycia téj Adelki, wszystko u nas w miasteczku głowy potraciło, — nie mówią tylko o niéj, nie pragną tylko ich towarzystwa, nie chodzą tylko tam... Niechże my, słabe ludziska, ale xiądz Herderski siedzi dnie i wieczory całe u Podkomorzanki, u Żelizów tylko ona na placu, młodemu Oktawowi zdaje mi się głowa się zawróciła, Malutkiewicz fraka nie zrzuca, idzie rozmowa tylko o niéj... to śmieszne!!
— Piękność, — odezwał się stylem Stanisławowskim stary — zawsze panuje nad światem:
Pomimo wszystkie płci naszéj zalety,
My rządzim światem, a nami kobiety.
— Ale jeden dzieciak, boć to ledwie rozwinięte, a płoche i samowolne jak dziesięcioletnie dziewczę, — mówiła panna. — Wystaw sobie, że nawet Referendarz...
Brat uśmiechnął się z pewnym rodzajem zadowolnienia.
— No! no! — rzekł, — a cóżby to było tak zdrożnego, nie widzę, ani mój wiek, ani pozycja nie zagradzają mi drogi.
— Ale się formalnie zakochał, Szambelanie! — ciągnęła daléj panna Petronella, — co na to powiesz?
— Ja podobnie, — rozweselając się powoli, ale nie bez obawy poglądający jeszcze za siebie, odpowiedział Wędżygolski, — wszyscyśmy zakochani, ale nie z równą nadzieją! Ja pierwszy nie mam żadnéj.
— Jakże i owszem, — szepnęła panna, — możesz mieć nadzieję i pewną, że się z ciebie śmiać będą. Podkomorzanka jak była całe życie, tak jest nieopatrzną, zraża ludzi poważnych i dojrzałych, a młokosów wabi. Wystaw sobie, że młodego Oktawa zapraszają tam codzień na jakieś czytania, niby na lekcje... chłopcu biednemu zawrócą głowę, a z tego przecie nic być nigdy nie może. Tymczasem mój brat, któryby mógł mieć serjo jakieś widoki, dwa razy już nie został przyjęty.
— Jakież widoki? — powtórzył zdziwiony Szambelan wpatrując się z osłupieniem w Referendarza — jakto? panbyś myślał?
— Ale ja nic nie myślę! nic nie chcę! — oburzony tem aby go nie skompromitowano, zawołał urzędnik — panienka ładna, podoba mi się, jednak do jakichś tam projektów bardzo daleko.
— Ale gdyby... przerwała siostra.
— Dajże WPanna temu pokój... dosyć! — rzekł Referendarz stanowczo... wiele na to potrzeba bym życie moje komuś powierzył...
Przeprowadziwszy chwilę rodzeństwo które się na to zgodzić nie mogło, by po dwóch u drzwi Podkomorzanki odprawach, raz trzeci do nich zapukać, choć pragnęło bardzo wcisnąć się do zaczarowanego oczyma Adeli ustronia; Szambelan pod pozorem pilnéj sprawy cofnął się ku swojemu dworkowi. W drodze dopiero ochłonął zupełnie i zdał sobie rachunek z tego co go spotkało, oburzając się na Poronieckiego, i gdy tam słowa nie miał na odpowiedź mu należną, teraz wymowne bardzo znajdował wyrazy na skarcenie jego zuchwalstwa. — Śmiałek jakiś! — mówił do siebie, — ale to postępek nie do darowania, puścić go płazem nie można..... toć on ze mną począł sobie, jak z jakim młokosem.... Wprawdzie były powody, miał o co się przyczepić do mnie, ale zawsze! — Cóż teraz począć? najstosowniéj plunąć, pogardzić i milczéć!...
Wchodził do swojego dworku usiłując wsunąć się jak najciszéj, tak aby uniknąć oczów pani Farfurskiéj, ale ta już na niego czatowała oddawna. Ledwie za klamkę pochwycił, gdy przeciwne drzwi otworzyły się szybko i kuzynka stanęła przed nim z rozognioną ciekawością twarzą.
— Cóż to się stało? — zawołała, — pan byłeś u sąsiada?
— Ja?
— Widziałam jak wychodziłeś! na moje oczy!
— Tak! tak! w rzeczy saméj, właśnie o tem mówić miałem, śmieszne zdarzenie, sam mnie zaczepił, prosząc o radę w jednej sprawie; niepodobna było odmówić!
— Dlaczegóż dotąd tak unikał, a tu nagle tak się rozczulił?
— Rozczulił, w istocie, zgadłaś Jadwisiu! tak było, łzy miał w oczach... ale to tajemnica do pewnego czasu... nie mogę nic powiedziéć... dałem słowo...
— Nawet mnie? — z wyrzutem poczęła, krygując się kuzynka.
— Ale nikomu a nikomu...
To mówiąc, Szambelan wpadł do swojéj izdebki myśląc że przerwie rozmowę, ale pani Farfurska pogoniła za nim.
— Co mi to pan prawisz! — odezwała się, tajemnica? bałamuctwo! Niby to ja tak ograniczona jestem, że uwierzę, tyle czasu od Waćpana uciekał, a tu nagle zwierzenia się jakieś i tak ścisłe związki...
Szambelan przyparty ostro, nie znalazł już innego środka nad oburzenie, z którem rzadko, w stanowczych tylko chwilach zwykł był wybuchać. Przybrał więc minę uroczystą i poważną, odprostował się, usta zesznurował i rzekł powolnie.
— Nie widzę potrzeby nikomu zdawać rachunku z moich czynności!
— Żartuj zdrów! — rozśmiała się kuzynka — przed kimże to grasz tę komedję.
— Mościa pani!
Chwilę popatrzywszy na niego szydersko, Farfurska rozśmiała się w głos i wyszła.
Dzień to był feralny dla nieszczęśliwego starca, który upadł wysilony na kanapę, narzekając na nieznajomego, swoję ciekawość, niewolę miasteczka i życie pełne goryczy.
Przybycie pana Joachima, powracającego ze wsi i przychodzącego przywitać sąsiada, przerwało czarne myśli i nieco rozjaśniło mu czoło.
— Dawnożeś WPan z przejażdżki?
— Kilka godzin tylko.
— Nie uwierzysz, — dodał sąsiad, — jak nam tu WPana brakło i długim czas jego oddalenia się wydawał. Zdaje mi się, że znajdziesz zmian wiele.
— Tu? a cóż się tak odmienić mogło?
— A! a! winna wszystkiemu Podkomorzanka i panna Adela..... miasteczko ciągle jeszcze zajęte nowem zjawiskiem, Referendarz już formalnie się kocha, ja szaleję, młody Żelizo pisze poezje, panna Petronella sarka, xiądz Herderski się unosi, wszyscy patrzymy na siebie z ukosa...
— No, a nasz nieznajomy? — spytał od niechcenia przybyły.
Szambelan zaczerwienił się i zakrył chustką.
— A! ten, — rzekł — no, to wiadomo że się do niczego nie miesza, i jak był, tak pozostał dzikim i nieprzystępnym. Wprawdzie, dorzucił miarkując się, ja z nim małą zabrałem znajomość, ale mnie ona do dalszych stosunków nie nęci, dziwak opętany.
Oddalenie się pana Joachima wcale na poczynającą się chorobę nie pomogło, pojechał niespokojny o siebie, niepokój powędrował za nim, powrócił podrażniony i nierad cierpieniu i lekarstwu. Rozplątany węzeł marzeń wił się po jego sercu i głowie, napróżno usiłował ochłodnąć, zapomnieć, wyszydzić sam siebie, nic nie pomagało, obraz Adeli stał przed nim nieruchomy, a któż nie wie że ideały rosną, gdy rzeczywistość z oczów znika. Tak się i tu stało, w wyobraźni i sercu spragnionem rysy zaledwie pochwycone, oblały się blaskami czarnemi, cały poemat rozwinął się na tle tęsknoty i dumań.
Joachim postrzegł że oddalenie było oliwą na ogień wylaną, że zbliżenie mogłoby chyba ostudzić i oprzytomnieć. — Poczynająca się namiętność już mu kłamała i nasuwała rozumowania fałszywe których on logice pozornéj oprzeć się nie mógł. Mówił w sobie, że powinien narazić się na niebezpieczeństwo aby je przebrnąć i zwyciężyć, a w głębi tego było pragnienie powrotu, tęsknota za czarnemi oczyma pięknego dziewczęcia, niewysłowiona żądza cichego zapatrywania się na nią. Uczucie żądało zbliżenia, rozum je posłuszny tłumaczył jak pedagog najęty tem że rzeczywistość leczy, odczarowuje, że są plamy i na słońcu, że w codziennem obcowaniu to co zdala wydawało się tak jasnem, ściemnieć musi i znijść z obłoków na szarą ziemię.
Z postanowieniem więc walki odważnéj powracał biedny wędrowiec do miasteczka, rachując na swe doświadczenie i siły.
Po przykrem wrażeniu jakiego doznał gdy mu Szambelan zaczął mówić o otaczających Adelę, o przebywającym przy niéj młodym Oktawie, już był powinien poznać że sam przed sobą kłamał obojętność, ale uczucia tego nie chciał nawet tłumaczyć; niespokojny pochwycił kapelusz i zostawując Szambelana zakłopotanego, wyszedł niedobrze wiedząc dokąd, a machinalnie znalazł się przed gankiem Podkomorzanki.
W małym jéj saloniku cicho było, nikt mu wnijścia nie zaparł, od progu sieni poznał po głosie Oktawa że jakąś czytał poezją... ścisnęło mu się serce boleścią niewysłowioną, zazdrością, którą rozum usłużny zaraz troskliwością o cudze losy wyłożył.
Powiedzmy prawdę, niema podlejszéj i przewrotniejszéj władzy w człowieku nad ten jego sławiony rozum, który sam przez się najczęściéj samoistnie czynnym nie jest, poddany woli i uczuciu, służy im jak chcą i prowadzi gdzie każą. Godzi się on na biało i czarno, na czerwono i sino, byle miał powód najlżejszy, wezwany potakuje, pochlebia, a że ma uzurpowaną powagę, na jego ostatecznych wyrokach filuterne uczucie i wola opierają się zrzucając z siebie wszelką odpowiedzialność. Doskonały obraz wytrawnego i potrzebującego łaski pasożyta i pochlebcy, czasem łaje w taki sposób żeby gderanie mogło być przyjemnem, najczęściéj upiera się przekonywać o tem, co już wprzódy uczuciu i woli udało się przygotowywać. W razie niepowodzenia nic go nie kosztuje z przekupioną na swą stronę pamięcią, dowodzić że on wcale był innego zdania i z góry przewidział wszystko zło jakie się stać miało; zrzuca on winę na swoich współtowarzyszów z któremi jednak nie przestaje być w najlepszéj komitywie, i odzyskuje nadwyrężoną powagę. Powiada że go wypędzono, że się w domu nie znajdował, że mu dano inną robotę, że został zahukany, krzyczy, płacze, dowodzi i w końcu przekona o niewinności, aby daléj bruździć jak przedtem.
Dlatego to w życiu najwytrawniejszy rozum częstokroć do niczego nie prowadzi, ma się go zawsze na usługi przyjaciół, w potrzebie cudzéj, dla siebie czyni się z nim jako zapragnie. Uczucie i wola kierują człowiekiem, a po drodze rozum latarką przyświeca równie do przepaści jak na wyżynę.
Pan Joachim téż niedoświadczony w pewien sposób bo jego życie od walki go uchroniło, nadto ufał rozumowi którego nie wyprobował. Rozum na progu powiedział mu, że głos Oktawa jest niebezpieczeństwem dla Adeli, i dlatego na nim przykre robi wrażenie.
— Co za nieostrożność Podkomorzanki, — rzekł do siebie — zbliżać dwoje młodych, nastręczać na oczewiste niebezpieczeństwo! Doprawdy to nie do darowania!
To mówiąc poruszył klamkę i powoli wsunął się do saloniku w którym młody, dźwięczny głos Oktawa odzywał się pieśnią Bohdana pełną tęsknoty niewysłowionéj.
Przy okrągłym stoliczku Podkomorzanki stojącym u okna, siedziała ona robiąc swoję siatkę zwyczajną, jedyną pracę jaką jéj żywość i roztargnienie przedsiębrać dozwalały, (choć i w téj często opuszczała oka), — obok zadumany xiądz Herderski zdawał się myślą gdzieś błądzić daleko za fantazją poety po światach mu nieznanych lub zapomnianych oddawna, naprzeciw Adela dumała także z oczyma wlepionemi w zielone gałęzie posplatane wieńcami u wpółotwartego okna jak Bohdanowe dziewczę u krosienek; daléj wyprostowany Oktaw z twarzą okrytą żywym rumieńcem uczucia podniecanego poezją i harmonją słów poety, — czytał niewiedząc na którym jest świecie tak mu serce biło i pierś rozpłomieniona buhała...
Na widok wchodzącego, pierwsza gospodyni, za nią Adela powstały z miejsc z okrzykiem po którym łatwo poznać było, że nie obojętnym był dla nich pan Joachim; Oktaw zatrzymał się, spojrzał smutnie, głos mu umarł na ustach i chwila złota szarym okryła się mrokiem.
— A! nie przeszkadzam, — zawołał wchodzący, — proszę nie przerywać, ja siadam i słuchać będę z rozkoszą.
Ale możnaż związać rozerwane pasmo i przecięte na pół uczucie, które się chowa od oka ludzkiego z przestrachem? Oktaw był jakby zimną wodą oblany, słuchacze z czarownego wybiegli mu koła... pieśń umarła nieskończona.
— Dajmy pokój, — rzekł zamykając xiążkę...
— Zkądże kochany nasz gościu, — poczęła Podkomorzanka żywo ściskając go za rękę, — dlaczegóźeś tak od nas uciekł na długo, co się z tobą działo? gdzie bywałeś? bawiłeś się dobrze?
Adela uśmiechnęła mu się tylko zarumieniona, a w twarzy jéj lekkie pomieszanie zdradzało jakieś uczucie, które pan Joachim po swojemu wytłumaczył.
— Radziśmy panu serdecznie, — rzekł xiądz Herderski, — brakło nam cię, wspominaliśmy często..... szczególniéj panna Podkomorzanka.
— Na cóż to mój xięże wydajesz moję tajemnicę, — śmiejąc się podchwyciła gospodyni, — ot, pan Joachim gotów pomyślić, że nam tak potrzebny, iż się już bez niego obejść nie potrafimy.....
— Nie pani, — rzekł przybyły, — w tę zarozumiałość jużby mnie nawet najgrzeczniejsze słówko z samych ust jéj posłyszane nie wbiło; znam siebie aż nadto dobrze, i wiem jak dalece mało się komu na co przydać mogę!
— Skromność nie w miejscu, mój sąsiedzie, a jednak prawdą a Bogiem, tęskniłyśmy obie za tobą, nieprawda Adelko?
Adela zarumieniła się trochę.
— Nie wiem dlaczegobym panu przyznać się miała, że nam go brakło, — rzekła podając mu rękę, — mało się znamy, ale ja jestem napastliwa i tak popsuta ludzką dobrocią, że się niesłychanie czepiam do ludzi.
— Są bo ludzie do których się wszyscy czepiają, a do tych należy pan Joachim.
Przyjęty tak uprzejmie biedny człowiek, uczuł taką w sercu błogość, że nie był panem już siebie.
— Nie wiem jak dziękować, — rzekł wzruszony, — miło mi być ludziom pożytecznym, a jam do tego nie przywykł.
— Wpadliście państwo w studnię komplementów, — odezwał się xiądz, — i stoimy po chińsku prawiąc sobie słodycze, czy nie lepiejby usiąść i odpocząć?
Żelizo z xiążką w ręku w ciągu całéj téj rozmowy ze spuszczonemi oczyma przetrwał nieruchomy. Jakże to wytłumaczyć że ci dwaj ludzie poczuli się nieprzyjaciołmi i zrozumieli, że sobie zawadzają wzajemnie? — Pan Joachim miał jakiś żal do młodego chłopca, a Oktaw niecierpliwił się w duszy jego powrotem. — W młodem sercu już także zasiane wejrzeniem, budziło się wielkie i silne uczucie, ale inaczéj wcale, niż na pustkowiu, w zbolałéj piersi pana Joachima.
Tam miłość była zakazanym owocem niosącym z sobą cierpienie, walki, śmierć i upokorzenie; tu rozkwitała ona bujno nadziejami całego życia, które się w nią jak winna latorośl w gałęzie drzewa wplatało. Oktaw miał prawo marzyć, spodziewać się, wierzyć i sięgnąć po serce, tamten wyszedł już z gry życia straciwszy stawkę bezpowrotnie. Spojrzeli na siebie, a w oczach ich spotkały się dziwne, nieodgadnione uczucia obawy, niewiary, zazdrości.
Ze wszystkich boleści jakiemi karmi ziemia swe dzieci, niema straszniejszéj nad zazdrość... Zgryzota to sęp Promoteusza szarpiący rozkrwawione łono, zazdrość to głód co własne zmusza pożerać wnętrzności; człowiek nią owładnięty, zwija się w męczarniach niewysłowionych na które czas jeden przynieść może lekarstwo. W tem cierpieniu mieści wszystko co najstraszniejszego dręczyć może serce, bo zazdrość nie jest biczem z jednego sznura, ale plecionką z nieskończonéj ich liczby złożoną.
Uczucie zazdrości budzi nienawiść rychło, ale tu jedno serce zbyt na nią było młode i poczciwe, drugie zbyt obolałe i odwykłe; po chwili wahania spojrzeli na siebie przyjaźnie, serdecznie jak dawniéj byli przywykli.
— Oktaw poczciwy choć się z nami może znudzi, — zawołała Podkomorzanka, — ale dobry dzieciak czytuje nam i przynosi co gdzie znajdzie, a Adela tak niepotrzebnie lubi poezję, że i mnie nią karmi!
— Pani to mówisz! — odezwał się Żelizo, — takie bluźnierstwo... woliszże pani prozę i codzienne życie ze wszystkiemi jego brodawkami i kalectwem?
— Proszę z większem uszanowaniem mówić o prozie życia, panie Oktawie, — przerwała gospodyni, — przecież to moja suknia codzienna.
— Pod którą chyba jest druga szata niedzielna, bo byś pani pewnie w téj nie wytrzymała.
— A kto ci się pozwała domyślać?
— Serce twe pani!
— Patrzcie pochlebcę! — W istocie nie mam nic przeciw ideałom i poezji, ale zadaleko w nie brnąć niepotrzeba...
— Lub lepiéj rozumiejąc, — wdał się xiądz Herderski — do ideałów niebieskich dążyć.
— Choćby na ziemi! — rzekł pan Joachim.
— Trochę trudno!
— Otóżeśmy pojechali daleko! — plaskając w dłonie przerwała gospodyni, — uchowaj Boże panna Petronella podsłucha... co o nas powie?
— Że nie rozumie! — cicho szepnął Żelizo.
— Wystaw sobie sąsiedzie, — mówiła daléj Podkomorzanka, — na cośmy były przez twą niebytność wystawione, na Senekę Malutkiewicza i gazety Referendarza.
— Jeżeli nie na coś więcéj jeszcze, — rzekł xiądz Herderski, — bo Referendarz serjo się stroi i zalecać myśli do panny Adeli.
— A! boki zerwę! oto ślicznaby była para! Witam panią referendarzową, dygając dokończyła ciotka...
— Moja ciociu, w takim razie pana Oktawa potrzebaby równem prawem ożenić z panną Petronellą, żebyśmy my dwoje nie byli wyjątkiem.
— Tak i Szambelanowi jeszcze znaleść piętnastoletnią jaką piękność...
Wszyscy już szczerze śmiać się poczęli...
— Ale to xiądz dziekan na prześladowanie mnie tylko tę perukę Referendarza jak miecz Damoklesa trzyma nad głową moją... godziż się to takie straszne rzeczy wymyślać!
— A! niech Bóg broni! cokolwiekbądź, złe czy dobre, ale to tak jest... Referendarz ciężko rumiany....
W téj chwili prawie na imie jego jakby wywołany wezwaniem, wraz z siostrą zjawił się w progu obżałowany i wszyscy uśmiech pokrywając jak mogli, umilkli; ale panna Adela robotę schwyciwszy wymknęła się do swojego pokoiku.
Wieczór był gdy p. Joachim z młodym Żelizą wyszli od panny Podkomorzanki, a okolica tak była piękna oblana srebrzystem światłem xiężycowem, niebo tak wypogodzone, powietrze tak łagodne, taka cisza w powietrzu, że oba mając się już pożegnać, zawołali prawie razem, iż zamknąć się w domu teraz byłoby grzechem.
— Wieszże co Oktawie, — rzekł pan Joachim, — chodźmy ulicą za miasteczko ku młynom, użyjemy powietrza i nocy, a rozmarzeni i tak rozmową, pogawędzim jeszcze, w młodéj jak twoja duszy zawsze jest coś do wylania.
— Najchętniéj, — odparł Żelizo, — tem bardziéj że nocne rozmowy wydają mi się zawsze piękniejszemi od dziennych w których człowiek onieśmielonym się czuje, byle cokolwiek miał nieśmiałości.
Wyszli więc powolnie mijając dworki piasczystą drogą która daléj brzozami i wierzbami wysadzona wiodła ku stawowi i młynom. Wieczór przyświecał im blaskiem xiężyca i gwieździstego nieba.
— Szczęśliwy twój wiek, — odezwał się westchnąwszy pan Joachim, dozwala ci wszystkiego lepiéj od nas starych używać, pierwsze wrażenia są zawsze silniejsze, gorętsze i milsze, potem, ty wierzysz we wszystko, w świata pogodę i w ludzi, w poezją i piękność, my już wiemy że to wszystko garść popiołu, kropla błota...
— Z teorji wiem, że tak bywa na starość, rzekł Oktaw, — ale sądzę iż człowiek młodym się może uchować do zgrzybiałości i śmierci. Świat ma dwie strony to pewna, lecz jednéj z nich wolno nie widziéć, szata to z łachmana i purpury zszyta... a ja postanowiłem na purpurę tylko patrzéć.
— Jakżeby to było szczęśliwie, gdybyśmy mogli nie wiedziéć na co patrzeć nie chcemy, ale niestety! tak nie jest; przychodzi chwila boleśnego odczarowania, uronienia ostatniéj nadziei, złamania deski rozbitka i fala go unosi... Świat wówczas staje się czem jest dla mnie, widowiskiem nieciekawem, smutnem, w którem poza bielidłem i barwizną widzę marszczki i zżółkłą skórę...
— Więc pan nie kochasz świata?
— I owszem kocham go jeszcze i spodziewam się po bratersku miłować go do śmierci, kocham go ale nie jestem w nim zakochany, a to wielka różnica. Inna jest owa miłość młodzieńcza w któréj blaskach wszystko się wydaje złote i różowe, inna chrześćjańska miłość z politowaniem złączona, do któréj pobudka nie piękność i poezja świata, ale jego nędza i boleści. Ja go kocham jak Łazarza, ty jak Apollina jeszcze... tobie jeszcze świat strojny i wesół, dla mnie ubogi i biedny.
— A jednak, si muove! — zawołał Oktaw składając ręce, — strona piękna i poetyczna świata, jest jego twarzą prawdziwą, czarna obliczem fałszywem tylko! poezja jest życia prawdą, proza zmyśleniem... Jakże żyć w tych łańcuchach rzeczywistości, nie dźwigając się na wyżyny! Wszystko co uszlachetnia, co uskrzydla, co do Boga przybliża, jest poezją; poezją niebo i aniołowie, przyszłe życie i nieśmiertelność, możnaż bez tego wytrwać i nie zostać zwierzęciem? Starość co przybliża do grobu powinna owszem z ciała odzierać, a uduchownić człowieka.
— Tymczasem dzieje się przeciwnie! — rzekł pan Joachim. — Nie sądź, — rzekł, — żebym ja nie pragnął poezji i w duszy jéj nie miał jeszcze; ta jest wielka różnica między nami, że z ciebie płynie ona w świat który ozłaca, we mnie zamiera, że ja jéj żądam i nie znajduję, a dla ciebie ona wszędzie.
Po tysiącu zawadach w poszukiwaniu poezji życia, nie znalazłszy jéj nigdzie, gdy każda istota w końcu zawiodła ułomnością, obnażyła kalectwo, myśmy tak wprawni do poznawania ujemnéj strony ludzi, że za nią druga nam znika.....
— Zawsze to dowód osłabienia, znużenie w upadku, — rzekł Oktaw.
— Życzę ci, byś ich nigdy nie doznał!
— Naprzykład, — przerwał młodszy, — daruj mi pan, że tak dziwne zadam pytanie, gdzież skazę i ułomność upatrzyć pan potrafisz w téj anielskiéj istocie, jaką jest panna Adela, która zdaje się ideałem z niebios zdmuchniętym...
Pan Joachim chwilę zamilkł zatrzymując oddech w sobie, tak go ten wystrzał zmieszał, i tęskno odpowiedział:
— Ideał rzeczywiście, lecz to tylko chwila w jéj życiu, kwiat młodości który uwiędnie, każdy z nas ma promienne swe perihelium, ale dla jednych ono trwa mgnienie oka, dla drugich lata całe, dla nikogo podobno do końca, chyba los szczęśliwy koniec przyspieszy. Ideał pozostanie li tem czem jest, nie zczerni go ziemia, nie obrucze zetknięcie z ludźmi, nie pochwyci nędza lub namiętność?.... Ale pozwól nawzajem zrobić sobie uwagę kochany Oktawie, że gorąco, może nazbyt żywo mówisz o tym ideale. Byłżebyś?... nie chcę dokończyć.....
— Nie wstydzę się ani waham wyznać co czuję, — odparł Oktaw. — jestem w uwielbieniu i extazie przed panną Adelą.
— Piękne to uczucie, — rzekł pan Joachim, ale...
— Chcesz pan powiedziéć niebezpieczne?
— Prawie zgadłeś, od uwielbienia do tego co ludzie nazywają miłością, mniéj niż pół kroku.....
— A daléj?...
— Spytaj innych co to uczucie niesie z sobą! Niepokój, boje, tęsknotę, obezwładnienie, sił upadek...
— Jabym rzekł przeciwnie: ono ożywia, opromienia, unosi, oczyszcza, zdolnym czyni do ofiary. Taką jest miłość samolubna jaką ją pan odmalowałeś, malowali ją w ten sposób starożytni, bo inaczéj nie pojmowali; chrześćjańska nic nie pragnie prócz poświęcić się cierpieć i podnieść tak wysoko, by na cześć samemu zasłużyć!
— W młodem sercu, to gość niebezpieczny!
— Pożądany, panie, bo je wypełnia i ubiela...
— To prawie wyznanie że się kochasz?
— Nie, nie! po stokroć nie, wyraz zużyty i lichy, ale czczę i padam przed panną Adelą.
Słysząc te z ogniem wymówione wyrazy, pan Joachim smutnie się zamyślił.
— To uwielbienie, ta cześć, — dodał Oktaw, — nie łączy się u mnie z żadną myślą w przyszłości, z żadną śmieszną nadzieją, z żadną zazdrością. — Słońce wszak świeci wszystkim...
Uśmiechnął się na te słowa starszy i nic nie odpowiedział, a chwila była milczenia i rozmowa przerwaną została...
— Byłeś pan z niemi często, — spytał wreszcie pan Joachim, — poznałeś lepiéj naszego nowego gościa, wielbisz go, ale jakżebyś mi go opisał? ja prawie jéj nie znam.
— Otóż właśnie że znając ją, a raczéj czując doskonale jaką jest, opisać jéj nie potrafię, ani się o to pokusić nawet mogę... Opisz mi pan promień słońca, tchnienie wiosny, śpiew słowika, powiew wiatru niosący wonie kwieciste?...
Zresztą ażeby ocenić, trzeba porównać, a jam nic jeszcze nie spotkał na ziemi cobym mógł przy niéj postawić! Znasz pan tę postać tak cudną, ten wdzięk który ją otacza, ten głos, to wejrzenie, tę całość, w któréj nic a nic nie razi, nic nie ma niedokończonego, niedoskonałego, żadnego fałszywego tonu co się w pospolitych tworach prawie wszędzie spotyka; temu obrazowi postaci, odpowiada dusza pełna świeżości dziecinnéj i dojrzałości dziwnéj, umysł naiwny a wykształcony, nie spowity niczem narzuconem, nie rzucający się na niemożliwe, z przedziwnym instynktem ku wszystkiemu pięknemu, ku wszelkiéj prawdzie i dobru... Co za poezja w niéj! co za poezja!
— Gorących pan farb użyłeś na jéj odmalowanie, ale powiedzże mi, — uśmiechając się rzekł pan Joachim, — również spokojny i pan siebie opuścisz Kaniowce, jakeś tu przyjechał? to uczucie nowe nie spali cię i nie zamąci przyszłości?
— Nie! — odparł śmiało Oktaw, — ja jéj nie kocham, to coś innego, to pokorna extaza przed najpiękniejszym tworem Bożym, którego nie uznaję się godnym... pan mnie masz za wielkiego zuchwalca!!
— Młodość ma odwagę Tytanów, bo nie wie, że niebo wysoko i wdrapać się nań przez Pelion nawet i Ossę... niepodobna... Dajmy pokój temu, kochany Oktawie, twojem niebem jest jeszcze nauka, którą ci zdobywać potrzeba, o innem będziesz miał czas marzyć, gdy swobodniéj po pracy oddychać zaczniesz. — Pomnij tylko to jedno słowo i radę starego przyjaciela, który przeżył wiele i przecierpiał tyle, że już wie coś z życia tajemnic. Szczęścia we dwoje niema na świecie i być nie może, bo niema dwóch istot tak dla siebie stworzonych idealnie, któreby świat w swoich objęciach zamknąć mogły... Szczęście człowieka to pokój sumienia, a potem, to noce jak dzisiejsza pogodne i xiężycowe, to dnie jasne, to xięgi, to kwiaty, to muzyka, to sztuka... to czyste przyjemności które my mało cenim i depczemy jak kwiaty, choć w ich kielichu silne gnieciem lekarstwo. — Po pracy tylko umysłowéj, po nasyceniu widokiem natury, owocem sztuki, tworzeniem kto po temu ma siły, przesytu i kwasu nie doznajemy. Jasne chwile życia bez zgryzot i goryczy na dnie są te, w których uczuciem lub myślą się podnosim. Poezja natury, xiążki, sztuki, myśli, lepszą jest niż ciągniona ze świata, ludzi i stosunków społecznych. Tu zawsze zawód nas czeka.
— Więc nie żyć z ludźmi i nie kochać? — porwał się Oktaw gorąco, — z martwą kartą, z milczącem morzem, z zimnym posągiem lub kołyszącą do snu muzyką?
— Patrz jaka to noc! — jaka noc! — odparł nie chcąc mu odpowiadać starszy, co za obraz, jaka cisza urocza!.. Jak tu xiężyc odbija się srebrzysto w fałdach wód, jak tam trzciny szumią pieśnią tęskną, jak lasy zdala jéj wtorują, jaki błogi spokój rozlany wszędzie... Spójrz w górę co to za niebo! jak gwiazdy iskrzą się i mrugają, a tam u dołu gdyby łodzie z żaglami białemi mkną maluchne obłoczki przejrzyste..... Niewiele takich nocy ma krótkie życie człowieka, w nich natura wypowiada mu tajemnice i matka serdeczna przychyla się ku niemu szepcząc słowa pociechy! Jutro? któż wie? burza, mgła, obłoki zczernią i zmienią ten dziś tak uroczy obraz, że rzekłbyś był nieśmiertelnym.
Milczmy, patrzmy i módlmy się, kochany Oktawie, bo żadne i najwymowniejsze słowo ludzkie nie warte tego co śpiewa dziś ten wieczór letni... Nie czujeszże myśli, które w ciebie płyną! nie spotęgowuje cię to milczenie nocy i nie magnetyzuje ta uciecha, nie rośniesz i nie olbrzymiejesz? Takie godziny zesłane są człowiekowi by go natchnęły i wsparły, by mu karm dały na długie dni szare i tęskne... to godzina, w któréj się powinien modlić wraz z ziemią, bo nad nią z ciemności i głębi niebios zwrócona jest twarz Boża.
Któżby się nie uczuł lepszy? komu nie przyjdą najczystsze wspomnienia do duszy wśród tego obrazu, który pociąga tylko co czyste i pogodne jest w duszy!
Jestli tu fałszywa nuta? jestli rys zbyteczny w téj czarownéj całości?
Oktaw wysłuchał w milczeniu, ale znać było że poezja nocy nie zaćmiła w nim żywszego obrazu wypiętnowanego w sercu, ona służyła za tło tylko zjawisku niebieskiemu. Nie pojął on uniesienia pana Joachima jak on sam może go nie zrozumiał biorąc za naturalne to co w nim było pobudzone innem uczuciem wywołującem extazę, pobudzającem do uwielbień!
I siedli na obalonéj kłodzie przysłuchując się krzykowi ptastwa, szumowi młyna, szelestom trzcin i dalekiéj pieśni pastuszéj, którą wiatr nosił po polach.
Noc była już późna gdy p. Joachim ścisnąwszy w milczeniu rękę Żelizy, który pozostał zamyślony nad stawem, odszedł powoli do domu. Oktaw rozmarzony widokiem nocy, nie mógł się od niego oderwać, cisza i samotność wprawiały go w dziwne jakieś usposobienie do dumania, myśl biegała z końca w koniec świata odgadując przyszłość, tworząc obrazy jedne piękniejsze od drugich. Snuły się przed nim mary urocze, wiotkie i mgliste jak cienie, przychodziły z uśmiechem wabiącym, odchodziły długiem wabiąc wejrzeniem; czas upływał, w miasteczku wszystkie już prawie światła były pogasły gdy Żelizo wstał wreszcie i powolnie powlókł się do domu. Ale zamiast najkrótszéj drogi przez ulicę Dworkową, poszedł okrążając jeszcze miasteczko przez groblę koło młynów, uliczkę mostową i rynek. Wody rozgrzane ziały z siebie pary unoszące się w fantastycznych kształtach nad szeroką stawu powierzchnią, a plusk tylko wody pod mostami i stukot kół młyńskich jednostajną ciszę przerywał.
Już się zbliżał ku miastu, gdy wśród milczenia ciszy głos w oddaleniu tęskną począł nucić piosenkę. Oktaw zatrzymał się i słuchał; poznał w niéj śpiéw kobiecy świeży i młody, bo starość inaczéj boli i narzeka... Słowa nawet mimo odległości dolatywały go wyraźne, a zwrotka kończyła się pokilkakroć powtarzanym wierszem:
Biednaż moja, biedna dola!
W duszy Oktawa przygotowanéj wrażeniami nocnemi pieśń ta odbiła się rzewnie i prawie do łez go wzruszyła.
Zdało mu się, że wśród uśpienia całego świata głos ten wieśniaczy jeden, strudzony pracą bezsenną, boleść całego ludu wyśpiewywał skarżąc się Bogu — i zamyślił się nad światem.
Coraz bardziéj przejmowała go nuta pieśni rzewna, jęcząca i smętna, słowa jéj gorzkie, i przypomniał sobie że wyrazy i głos ten słyszał już nieraz gdzieś wprzódy. Wszyscy w istocie znali ją w miasteczku bo się im często piosenka Andzi wieczorami obijała o uszy, a najmniejsze chłopię znało Andzię stolarzankę i stawało na nią patrzéć gdy przechodziła ulicą.
Dlaczego obraz tego dziewczęcia ulicznego żywo przyszedł przed oczy Oktawowi i wprawił go w jakiś stan niespokojnego rozdrażnienia? czemu przyspieszył kroku idąc ku śpiewowi, a postać ślicznéj dziewczyny wiejskiéj mignęła mu otoczona blaskiem i urokiem zjawiska?? któż wie? kto wytłumaczy wszystkie tajemnice młodości serca, ułudy zmysłów i słabości człowieka?
Trzeba było znać ową sławną Andzię żeby pojąć jaki ją urok otaczał. Była to cudnéj urody istota, młodziuchna, świeża, ideał wiejskiéj piękności, trochę rozbałamucona pochlebstwy i podziwem ludzi, ale zarazem najpoetyczniejszy kwiatek wyrosły trafem niepojętym na brudnem śmiecisku. — Zkąd się to wzięło w ubogiéj chacie rzemieślnika tak niepodobne do tego co ją otaczało, tak świeże i piękne? nikt wytłumaczyć nie umiał. Matkę straciła Andzia w kolebce, chata w któréj ojciec jéj mieszkał, stała nad stawem na pagórku, odrapana i w ziemię wklęsła, tam to pod starą gruszą bawiąc się w piasku na słońcu, wychowało się dziecię Opatrznością Bożą, bez opieki, dozoru, starania rzucone i zaniedbane. Stary ojciec stolarzanki przybłęda ze stron dalekich, nie mądry rzemieślnik, więcéj pił niż pracował, i o dziecku swem myśléć wcale nie miał czasu. Niegdyś cieśla we wsi z któréj uciekł chłopakiem, na stolarza wykierował się własnym przemysłem bez nauki, a choć mu zręczności nie brakło, grubéj tylko podejmował się roboty, która i podchmielonemu szła łatwo.
Łatał stare połamane sprzęty, strugał stoliki do żydowskich domów, czasem podejmował się szaf i skrzynek, a najwięcéj okien dla szklarzy którzy je kawałkami zielonych szyb zaprawiwszy, na jarmark wywozili.
Ale i do téj pracy idącéj mu już machinalnie i nie ciężko, stary Prokop brał się tylko w ostateczności. Głównem jego i upodobaném zajęciem było przesiadywanie w gospodzie, gawęda z ludźmi, opowiadanie, rozprawy i wędrowanie przy kieliszku. Do tego miał prawdziwą zdatność, gadał za wszystkich, o wszystkiem, wnioskował logicznie, cudzą sprawę objął łatwo i wyłuszczył zręcznie, a gdy z cybuszkiem w gębie zasiadł na ławie i począł prawić, otaczano go kołem i słuchano godzinami. Wielkiego mówcę wszyscy częstowali, pił z każdym i pod noc najczęściéj powracał do chaty kołysząc się, niepewny na nogach, w wesołem usposobieniu i z butą królewską. Żadne téż ważniejsze przedsięwzięcie nie obeszło się bez Prokopa który był radcą rzeczywistym wszystkich mieszczan i wieśniaków okolicznych. Na czczo była to głowa niepospolita obdarzona zdrowym rozsądkiem i doświadczeniem długiem, ale napiły takiéj nabierał fantazji, że często go już słuchano tylko jak bajarza, choć z tych szumowin nic zrobić nie było podobna. Osobliwszą miał znajomość ludzi i charakterów, opartą na jakimś instynkcie i kilku wielkich pewnikach, tak że jeno popatrzył komu w twarz to go do szpiku wiedział i zgadł co się z niego święcić miało.
Z kim był żonaty Prokop, niewiedziano dobrze, miała to być piękna kobieta, służąca z jakiegoś dworu, mało kto ją pamiętał, bo niewiele się pokazywała i w kilka miesięcy po weselu zostawując córkę umarła. Prokop nie płakał po niéj wcale, gdy się nad nim użalano milczał, a namawiany do powtórnego ożenienia głową trząsł i powtarzał.
— Jednego głupstwa dwa razy robić nietrzeba.
Stara gospodyni co mu jeść gotowała, mlekiem kupnem wykarmiła dziecię, które stanąwszy na nogi dojrzewało już bez żadnego starania. Ojciec czasem przypatrywał się swéj sierotce, niekiedy brał ją na kolana milczący, ale po chwili odpychał nie okazując nigdy wielkiéj czułości. Późniéj jednak przywiązał się do dziecka nałogowo, a w miarę jak Andzia piękniała i rosła, owładła nim jakoś, bo stary się jéj obawiał.
Są i w tworach Bożych najpospolitszych cuda dni powszednich których pojąć niepodobna; widzimy czasem gdzieś na przegniłym dachu, na mchach oślizłych, wyrosły z ziarna zaniesionego wiatrami kwiatek barw świeżych i kształtów przedziwnych, który wytrysnął niewiedziéć jak i wyżywił się niewiedziéć czem. Wygnaniec to widocznie zdaleka, pokutujący samotnie, który patrzy w słońce sam jeden póki go burza nie złamie i nie wyrwą wiatry.... Takim to cudem wyrosło owe dziewczę w ubogiéj chacie na podziw i na panowanie temu co je otaczało. Jeszcze gdy była dziecięciem, na ulicy stawali przechodzący lubować się jéj twarzyczką i postacią, a Andzia zawcześnie się dowiedziała że była piękną. Umiała téż czynić się piękniejszą jeszcze strojem, który stwarzała z niczego: trochę kwiatków i gałganków, błyskotki któremi ją darzyli wszyscy, wystarczały na przyozdobienie z szczególną jakąś urządzane sztuką. Długie nieraz godziny siedziała przed rozbitem lusterkiem i zaplatała czarne warkocze, muskała je, opinała chusteczkę, ściągała gorsecik, myła rączki aby były białe i świeże. Nieraz znajdowano ją tak uśmiechniętą do siebie białemi ząbkami i rozmawiającą z sobą.
Do pracy znowu trudno ją było napędzić, i siedziéć nie lubiła nad żadną robotą chyba do swojego stroju. Ojciec probował ale nic nie dokazał i ruszywszy ramionami zdał na wolę Bożą, nikt jéj nie uczył niczego, wyrosła sama sobie w polu, na łąkach, w lasach okolicznych zbierając kwiatki, słuchając ptaszków nauczycieli, lub na wzgórku siedząc nad ulicą, którędy co żyło płynęło do miasteczka. Wszyscy ją znali i kochali wszyscy od dziecka przywyklibyli do téj pięknéj twarzyczki z czarnemi oczyma, do ust zawsze śpiewu pełnych i często nakarmiono ją w miasteczku, obdarzono tak, że ojciec wcale się mógł o nią nie troszczyć. Po całych dniach nie bywało Andzi w domu, a wieczór dopiero wracała z piosnką na śmiejących się wargach.
Stara gospodyni która się do niéj przywiązała jak do własnéj córki, gdy za długo jéj nie było, szła szukać wiatru w polu, ale nigdy prawie nie udało się jéj odgadnąć, gdzie się dziewczę podziało. Jednego dnia na ruinach klasztoru, drugiego w lesie, trzeciego znajdowano ją w ulicy, a spytana śmiała się tylko z troski, nawet nie mówiąc gdzie była.
Tak rosnąc Andzia przywykła do samowolności i wyszedłszy z dziecka, zachowała dawne swe obyczaje; ojciec nie śmiał się jéj przeciwić, nikt inny nie miał prawa, i poszła w świat gdzie ją oczy poniosły. Jak używała swobody nikt dobrze nie wiedział ale ją miała pełną, a pracy nie lubiąc szukała tylko rozrywki. Śmiało to jéj wszystko dotąd z drogi ustępowało, nie obawiała się ani ludzi, ani języka, ani wejrzenia, odpowiadała odważnie i niebardzo ją kto śmiał zaczepić, tak rzeźką płaciła odpowiedzią. I teraz po całych dniach nie widywał jéj ojciec, szukała gospodyni czasami, ale gdzie brzęczała muzyka, gdzie się ludzie skupiali, gdzie widzianą być mogła, pewniéj tam znaleźć można ją było. Rojem snuła się za nią młodzież, a ona żartowała z niéj nielitościwie; nawet z wyższego nieco świata oblegali ją wielbiciele, choć i tym nie lepiéj się działo. Podarki, hołdy przyjmowała jak dań sobie należną od każdego, nic to ją przecie nie wiązało i nie pobudzało do wdzięczności, nazajutrz śmiała się w żywe oczy z tego który jéj za ostatni grosz kupioną przyniósł błyskotkę. Na powszedni dzień i niedzielę równie strojna, Andzia nie pokazała się w ulicy nie przesiedziawszy godziny przed zwierciadełkiem, a Bóg wie zkąd się tam u niéj brały stroje, takie ich miała bogactwa i rozmaitość, choć ojciec wcale na to nie łożył.
Oddać téż mu trzeba sprawiedliwość że się i pochodzenia dostatków córki nie dopytywał wcale, a tak znać ufał, że dziewczę da sobie radę same, że mimo zbytku swobody na jaką ją naraziło sieroctwo, nic się o nią nie kłopotał.
Robiono mu nieraz uwagę że córka jego przepaść może i zwalać się tak samopas puszczona.
— Oho! — odpowiadał Prokop — z taką twarzą i głową nie zginie! bywajcie spokojni, kiedy ja się nie troszczę!
Jakoż i główka to była choć trzpiotowata nie lada, i język giętki i charakter dumny, a dziwaczna na podziw. Czasem się jéj ktoś podobał, to go szukała sama i chodziła z nim i za nim, potem gdy ją znudził lub się z czem niezdarnem wydał, w oczy go już widziéć nie chciała. Dziś tu, jutro tam, nikt nie zgadł gdzie pójdzie, co zrobi i jak kogo przyjmie. Wesoła i ochocza, zawołana tancerka, niekiedy znowu jak ją napadł smutek, siadłszy podparta na rękach przeciw stawu z oczyma wlepionemi, siedziała cały dzień, wieczór, noc, ani ją można było wyciągnąć. Płacze i śmiechy napadały ją tak jak chmury i pogoda, ani było zgadnąć kiedy i dlaczego.
Piękność to była wcale nie wioskowa, co od rumieńca i młodzieńczéj krasy całego pożycza uroku i gaśnie z rumieńcem i krasą, wysoka, gibka, wiotka i zręczna Anusia miała kibić i budowę Atalanty, główkę niewielką okrytą bujnemi warkoczami włosów czarnych, twarzyczkę owalną z czarnemi wielkiemi głęboko osadzonemi oczyma, usta maluteczkie i trochę pogardliwie ułożone, rączki jak u pani białe i nóżkę prześliczną. Wyraz jéj twarzy był raczéj surowy niż wesoły, nawet uśmiechając się i śpiewając marszczyła brwi, które nawykły składać się groźno. Zawsze ubrana do twarzy, miała ten przedziwny instynkt kobiecy który jéj dozwalał odgadnąć co istotnie było piękne i przypadało do lica. Ale strój jéj jak humor różne przybierał charaktery; czasem w chwilach rozweselenia ubierała się krasno i pstro, niekiedy skromnie i ciemno, zawsze jednak starannie.
W kościele, na ulicy, przed domkiem, gdziekolwiek się pokazała, oczy wszystkich zwracały się na Andzię, szaleli młokosy, zaczepiali ją nieznajomi, ale to w niéj nie obudzało podziwienia ani wdzięczności, nie unikała od nikogo i niewiele ją to bawić się zdawało. Idąc ulicą zawsze prawie coś nuciła i po tym głosie srebrzystym poznawano ją zdaleka, a piosnką najulubieńszą Andzi była właśnie ta która teraz brzmiała nad stawem wśród nocnéj ciszy.
Oktaw spotykał to dziewcze od lat wielu, dziećmi się znali jeszcze, ale nigdy owa piękna trzpiotowata Andzia nie zrobiła na nim wielkiego wrażenia; podziwiał jéj nadzwyczajną piękność, a w duszy myślał z żałością dokąd ją ona zaprowadzić może, Andzia znowu zdawała się szczególniéj lubić młodego chłopaka, chociaż on o tem nie wiedział i domyślać się nie mógł. Szukała go nieraz, zaczepiała sama, zatrzymywała rozmową, łudziła uśmiechem, a gdy po dłuższem oddaleniu powracał do Kaniowic, prawie był pewien, że pierwszą gdzieś na drodze piękną stolarzankę napotka. Nikt téż tego niepostrzegał, bo Andzia tylu zresztą przywabiała i tak była przystępną, że pierwszeństwo dawane Oktawowi nikło przy innych jéj wybrykach, kochanków różnego stanu i wieku miała w mieście kopami, a każdy z nich miał chwilę w któréj mu się śniło że został wybranym z tysiąca.
Ta płochość nie najlepszą robiła jéj sławę, mówiono różnie o Andzi, najczęściéj źle, kobiety twarz od niéj odwracały gdy przechodziła — jednakże nikt nie mógł dowieść by lekkość posunęła za daleko, pozory były straszne, potwarzy nie brakło. A gdy usłużne usta przyniosły do ucha dziewczyny jednę z tych bajek które na jéj rachunek klecono, zamiast gniewać się, pusta Andzia śmiała się z nich serdecznie.
Im postępowanie jéj jawniéj było płoche, tem Oktaw więcéj unikać musiał, i choć go niemal codzień zaczepiała i mignęła mu się przed oczyma, rzadko się na dłużéj spotykali. Patrząc na nię nigdy mu serce nie zabiło, nie objął urok któremu wszyscy ulegali...
Dlaczegóż teraz głos téj tęsknéj piosenki poruszył go do głębi i zmusił wysnuć całą przyszłość téj młodości tak nieopatrznéj, wesołéj a tak strasznéj?
Uczucie jakiejś litości, współczucia, wspomnienia lat dziecinnych w których mu brzmiała ta piosenka, ogarnęło Oktawa który żywo zbliżać się począł ku brzegowi i chacie stolarza.
Domostwo to stare i liche w dość malowniczem stało położeniu, nad obrywem brzegu gliniastym, patrząc na staw i lasy poza nim rozsnute w siwych głębiach równin dalekich. Po nad dachem chaty stara grusza na wpół uschła, wyciągała krzywe swe ramiona, a daléj rosły bzów gąszcze i sadek wiśniowy wśród którego stały kilka ulów pustych..... Od drogi ku górze wiła się żółtawa ścieżynka do furtki w parkanie, który obwieszały chmiele i perestupy. Właśnie naprzeciw wnijścia wysoko na kamieniu u drzwi domku siedziała Andzia, a postać jéj biała oświecona xiężycem zdala była widną. Oktaw spostrzegł ją i odgadł poetyczną i smutną jak ta piosenka którą nuciła.
Znać ojciec jeszcze nie wrócił z gospody, a córka czekała nań może, tak wśród cichéj, śpiewając nocy, choć jéj tylko wiatr i trzciny słuchały.
Zbliżając się Oktaw zwolnił kroku i gdy coraz wyraźniéj śpiew dochodził rzewny i przejmujący, zatrzymał się by dłużéj nim nasycić. Oko dziewczęcia mogło go dostrzedz łatwo stojącego nieruchomie wpośród drogi oblanéj jasnym xiężyca promieniem, ale jak go poznało?
Nie wiem — pieśń ucichła nagle, dziewczę zerwało się z siedzenia, podbiegło do parkanu, wychyliło przezeń ku drodze i zawołało stłumionym głosem w którym drżał jeszcze wyraz bolesny niedokończonego śpiewu.
— Zkądże tak późno, paniczyku ?
— Poznałaś mnie? — zapytał zdziwiony chłopak.
— O! o! jakże to was nie poznać! widzę was dawno jak idziecie powoli, słuchając Andzinéj piosenki, a dokądże tak nocą?
— Powracam z przechadzki! — rzekł zawstydzony Oktaw, czując się wyszpiegowanym.
— Tak! wiem nawet zkąd, ze dworku gdzie ta śliczna panienka!
— I to już wiecie?
— Wszystko kochany paniczyku! Czegóż ja nie wiem! i co się w sercu dzieje i co po myśli chodzi! a jak nie wiem to zgadnę, to tak łatwo! — odpowiedziała smutnie dziewczyna, — nie mam nic do roboty, chodzę dzień cały a znam was wszystkich..... Mogłabym wam powiedzieć coście myśleli w drodze nawet.....
— Doprawdy?
— A cóż? słuchaliście piosenki i chodziło wam po głowie, co to za pusta dziewczyna! nie dość dzień cały jéj próżnować, jeszcze po nocy śpiewa żeby ludzi bałamucić?
— Może coś podobnego! — rzekł Oktaw — ale doprawdy zkąd wam tak późno na ten śpiew się zebrało?
— Jak wam na przechadzkę paniczyku, — odezwała się Andzia wciąż stojąc o płot oparta i schylona — noc taka piękna a smutna, to i w człowieku tęskno... powiedziéć niema komu to się wiatrom śpiewa.
— I tobie więc tęskno? — odezwał się nieco zbliżając młody chłopiec którego oczarowywała Andzia powoli — tobie co nie znasz tylko śmiech i zabawę!
— A! a! jakże to znacie dobrze Andzię! pustą i trzpiotowatą stolarzankę!
— Taką cię znają wszyscy!
— Prawda! prawda! ale czyż i wy! Gdyby człowiekowi wesoło było i ochoczo na sercu, toby się zgarnął a siedział w jednem miejscu i nie błądził szukając wesela, widzicie zwierzęta jak im dobrze, to na przyźbie się grzeją do słońca, a wściekły pies lata po szerokim świecie.
Oktawowi serce się ścisnęło, tak smutnie wymówiła te słowa.
— Tak! tak! — dodała stolarzanka, — nie dziwujcie się że biegam a szukam... a nigdzie znaleźć nie mogę... tyle mojego co téj szumnéj młodości, a potem... któż spojrzy na rozbite wiadro choćby z niego pił w dni upalne? Wyście wszyscy tacy, a lepszego niema między wami! Śmieję się z wami i z was, niech mi się młodość choć śmiechem zapłaci! co mi tam!!
Oktaw smutnie się zadumał.
— Cości się dziś na smutek Andziu zebrało czy cię kto zawiódł i porzucił?
— O! z kilkunastu, — odpowiedziała szydersko, — odprawiłam na grzyby, a kilkadziesiąt mi jeszcze zostało, a wszystko nic potem... Ale my tu gadamy sobie, a gdyby to ludzie zobaczyli że po nocy paniczyk w dole a Andzia na górze, coby to już z tego za piękna bajka wyrosła!
— Prawda, masz słuszność, ale ja idę, — rzekł Oktaw.
— No! nie spieszcie, cóż to wam zaszkodzi że was posądzą, przecie ja się nie boję, nie pierwszeć to będzie ani ostatnie... taka dola nasza... a tyle mego co z kim dobrym jak wy, przegada się i przemyśli we dwoje... Pamiętacie dawniej! e! kiedyśmy to razem biegali na górę i budowali ze starych cegieł chaty i zbierali ślimaki nad stawem? Dobre to były czasy, a wówczas to się jeszcze śpiewało inaczéj i zasypiało spokojniéj... ale to już nie wróci? Wyście urośli i Andzia także, a teraz się jéj wstydzicie?
— Ja? ciebie, a dlaczegóżby? — spytał Oktaw.
— Ale ja się nie dziwię! Andzia trzpiot, mówią wszyscy, lata, śpiewa i chichocze, cóżby to powiedzieli że panicz się z nią bratał... a szkoda młodych lat, tak nam z sobą dobrze było? prawda?
— Którychże lat nie szkoda? — odrzekł powoli chłopiec..... pamiętasz Andziu stare czółno w którem odpłynęliśmy od brzegu, co go późniéj nie było czem przypędzić ku niemu!
— O! i jak! trzeba, było pójść w grzęzką wodę... a jam się śmiała jak dziś, a wy płakaliście podobno... Nie popłyniemy już tak razem paniczyku!
— Stare dzieje! — rzekł wzdychając Oktaw.
W tem zdala słyszéć się dała nucona głosem ochrzypłym piosnka Prokopa powracającego z gospody, Andzia nadstawiła ucha, podniosła się, pojrzała w stronę z któréj głos dochodził smutnie i szybko dodała.
— Jak zechcecie młode czasy przypomnieć, przyjdźcie na górę do jezuitów, ja i tam się chodzić nie boję o mroku... a teraz dobranoc, ojciec wraca i coś śpiewa jakby mu na sercu nie było lekko, mógłby się pogniewać i na was i na mnie. O mroku u Jezuitów, jeśli zechcecie, pogadamy dłużéj paniczyku...
To mówiąc dziewczyna znikła przesunąwszy się ku drzwiom chaty, a Oktaw z niewyrażonem uczuciem niepokoju powlókł się ku miasteczku. Wchodził w mostową uliczkę, gdy naprzeciw idącego spotkał starego Prokopa.
Stolarz szedł sobie pomaleńku dobrze mierząc kroki których niezbyt był pewien, przygarbiony z laską w ręku, a nieodstępną fajką w ustach, głowę miał spuszczoną pokrytą czapką na bakier, a ręką w bok się ujął z fantazją. Znać mu dobrze we łbie szumiało, bo się wyraźnie zdwoił, chwilami postępował spokojnie, to znów stawał, wykrzykiwał, śmiał i śpiewał jakby z sobą wesołą prowadził rozmowę.
I słychać było jak przemawiał do siebie.
— Prokopie, stary pijaku... a co! znowu z karczmiska od żyda? hę? a nie mówiłem to ja tobie, że to się źle skończy? ot tak kiedyś pod ławą...
— Kochanie, — odpowiadał sam sobie po chwili, — wszystko to się robi dla ludzi, proszą o radę, jak nie poradzić? ofiarują kieliszek, jak nie przyjąć? byłoby nieludzko..... a głowa słaba i zaraz w niéj się bałamuci.
— Co ty gadasz głowa słaba? ot to osioł! a gdzież jest taka druga jak twoja?
I począł się śmiać do rozpuku.
— Wszystko to bałwany, jak im dwadzieścia razy czego nie powiesz, to nie zrozumieją, chociażby szło o własną ich skórę! Ty, to co innego kochanku!
— A jużciż, znają Prokopa przecie, — dodał poprawując czapkę która mu się na kołnierz już zwieszała, — żeby jaka sprawa zawiła wyświdruje do rdzenia i wyhebluje pod politurę.
— Ale tobie przez to pijaństwo, — rzekł znowu, — i świdrem nie wojować i do politury się nie dobić! Karczma a karczma, — córka hula sobie, ojciec sobie..... czort weź! i po wszystkiem.... Cztery deski, będzie koniec..... a taki ludzie pożałują jak nie stanie, bo kto im to tak poradzi?
Tak sam z sobą rozprawiając głosem przerywanym śmiechem, czkawką i krzykiem, Prokop zbliżył się nieznacznie do idącego naprzeciw Oktawa, który unikając go, drugą wybrał stronę ulicy. Ale cień rzucony od xiężyca go zdradził!
Stary zrównawszy się z nim, stanął, wyprostował, podniósł kij i wielkim głosem zawołał:
— Wer da? kto idzie! stój!
— Swój!
— Swój albo i nie swój! — rzekł pijak przerzynając drogę, to moja ulica, kto ty taki?
Oktaw mógł łatwo uciec, ale mu się to zdało niegodnem jego dostojeństwa, wstrzymał się więc i czekał stolarza który szedł mahając ku niemu.
— Swój albo i nie swój! — powtarzał — zkąd? po co? dlaczego? po nocy? jaki swój?
To mówiąc spojrzał mu w oczy i poznał nareszcie.
— A! Żeliziak! — rzekł poufale, — co ty tu robisz, hę? włóczysz się po nocy?
— Wracam z przechadzki od młyna.
— Od młyna! a cóż w tym młynie? słowa mielą czy kości ludzkie? gadaj?
— Mąkę na chleb, mości Prokopie.
— Mąkę albo i nie mąkę! — odezwał się pijak, — z téj mąki nie będzie chleba! ani korowaja ani pieroga... rozumiesz!
— Dlaczego?
— Dlatego że ja wiem zkąd ty powracasz paniczyku, — rzekł Prokop drogę mu sobą zapierając — byłeś u Andzi, prawda? no! przyznaj się! To łotr dziewczyna! jaka matka, taka córka, niema co mówić! ona zwodzi ciebie i pięćdziesięciu dudków takich jak ty, i będziecie się włóczyć za nią a ona z was się śmiać! Djabeł w niéj siedzi, wiesz, to najpewniejsza rzecz... zajrzyj jéj w oczy, jaki jest djabeł, mówię tobie i rogaty do tego! Ale powiedzże mi paniczyku, niechże sobie inni, po co ty chodzisz do Andzi? he?
— Mylisz się Prokopie, ja tam nie byłem!
— A! a! gadaj zdrów takim jakeś sam..... żebyś i nie chciał być tobyś musiał, bo ona by cię sama wciągnęła? A ty wiesz bratku co to kobieta? otóż ja ci powiem — słuchaj!..... nic innego tylko djabeł!
— Co wam się roi, dajcież mi pokój śmiejąc się rzekł Oktaw, — ani znam ani wiem.
— I znasz i wiesz! — odparł stary usiłując utrzymać się na nogach, co mu niełatwo przychodziło stojąc w miejscu. — Myślisz sobie: trzeba zełgać przed starym Prokopem, a nuż kijem obłoży? Mogłoby to być! ale nie! Żebym miał bić wszystkich których Andzia zwodzi, w lesieby kijów nie stało. No! tamte trutnie to co innego, ale powiedzże mnie, tobie to na co! — Dziewczyna niegłupia, kupisz jéj co, przyjmie, potraktujesz, nie od tego, ale żebyś ty ją zbałamucił nie myślę, onaby ciebie zaprowadziła na nitce do starego didka swojego tatka... bo to jako żywo nie moja córka ale własna didkowa! Co mnie do niéj, niechaj on jéj pilnuje! Ja mam inne rzeczy do roboty!
Oktaw chciał odejść, ale stary mu nie dał.
— Poczekajno, — rzekł, — rozmówmy się. Ja ci powiem dlaczego ja pijany, nie tak bardzo pijany, ale trochę, bo wszystko tu w miasteczku na mojéj głowie..... nic się nie dzieje bez Prokopa, on sędzia, on przysiężny, on swat, on kum, głowa i co potrzeba... No! to tak daléj nie może być, mnie wódka spali, ja temu nie wystarczę, niech sobie innego wybiorą! powiedz im żeby sobie drugiego poszukali!
I natychmiast przechodząc do innego przedmiotu z łatwością jaką mają tylko pijani dla których logika ma cale inne prawidła, odezwał się znowu:
— Przyznaj się żeś był u Andzi!
I pogładził go pod brodę.
— No, przyznaj się, nic ci nie będzie! a co mnie to szkodzi! chcę tylko wiedziéć żeby ci dać naukę... Tyś jeszcze paniczyku młody, nic nie rozumiesz, a mnie już bywało i na wozie i pod wozem.
— Ale jako żywo nigdziem nie był! wracam od młynów, chodziłem z panem Joachimem! — począł się tłumaczyć Oktaw chcąc pozbyć starego.
— No, to gdzież ten Joachim? utopiliście go pod kołem młyńskiém żeby was nie wydał?
— Powrócił do domu...
— A tobie tędy było bliżéj do dworku? hę? jaki bo ty mądry, przez piec do drzwi...
— Mój Prokopie, alboż to już po ulicy chodzić niewolno, czy co, że się do ludzi czepiacie.
— Po ulicy chodzić nikt nie broni! mnie to ni grzeje ni studzi! chodź ty sobie całe życie, ale co wychodzisz?? nu! gadaj!
— A! dajcież mi pokój! noc, czasby i wam do domu i mnie.
— Dawno! ale widzicie, — rzekł niepozbyty pijak, — ja mam całą gromadę na mojéj głowie, a wy jednę dziewczynę, i oba musiemy się włóczyć po nocy..... Patrzajcie, — dodał, — ditkowe dziecko już się jéj i paniczyka zachciało! a ładna bestyja, tylko takie nic potem jak matka... I tamta była gdyby malowana, co z tego?... Prokop pije i pamięci zapić nie może choć posiwiał... ot co to one umieją!
Stary ruszył się z miejsca, a Oktaw chciał skorzystać z tego i uchyliwszy głowy odchodził, gdy Prokop pochwycił go za rękę.
— Zięciaszku, kochanie, poprowadź mnie do chaty! czegoś dziś nogi jak słomiane choć ci się klnę że wyżéj półkwarty nie było! Może jeden, może dwa kieliszki pieprzówki! Tylko do furtki mnie pomóż, a ja ci odsłużę..... zobaczysz, powiem ci wszystko prawdę o Andzi, a to ci potrzeba wiedziéć kiedy i ty już tędy chodzisz... Nic jeszcze nie wiesz...
— A gdyby mnie niebyło, Prokopie, któżby cię do domu zawiódł? — spytał Oktaw nie wiedząc co począć.
— Gdyby ciebie nie było! słuchaj, tobym się nie zatrzymał, szedł a szedł i nogiby się nie poplątały, nie potrzebowałbym łaski niczyjéj, a ot kurczu dostałem... ani rozgiąć kolan i to nie od wódki ale od siedzenia i pracy... Cały dzień sądziłem sprawy nie wstając z za stołu, jużciż to robota, podprowadź mnie kochanku, a pytaj mnie o co chcesz, wszystko tobie powiem, pod chejrymem... Gadaj bezpiecznie co z starego wyciągniesz to twoje, bo ja jutro zapomnę nawet żeśmy się dzisiaj widzieli...... Nie dla tego żebym był pijany, ale że tyle mam na głowie, co strach...
Nie było sposobu uwolnić się od starego, Oktaw więc, choć w duszy nie rad, musiał go ująć pod rękę i zawrócić się z nim do furtki.
— Prawda, oczy! — rzekł zmieniając przedmiot Prokop, — szatańskie, kiedy na mnie spojrzy, a długo potrzyma oczyska te, to mi się robi straszno, cóż to wam? Wszyscy za nią latają poszalawszy, ale jéj nikt tak nie zna jak ja, mnie pytaj! Wiele was jest wyprowadzi w pole... didkowa córka! uciekaj pókiś cały! ja ci to mówię!
Mruczał tak niezrozumiale jedno powtarzając stary Prokop z ciężkością po stroméj ścieżce drapiąc się do góry, nareszcie stanąwszy u parkanu rozśmiał się głośno.
— Bywaj zdrów! myślałem zawsze, że ty masz rozum, a ty taki głupi jak i drudzy! dobranoc!
Nierad z siebie powrócił Oktaw do cichéj izdebki i gdy padł znużony na pościel, rozgorączkowana wyobraźnia przedłużyła mu wrażenia dzienne, mieszając w jedno wszystkie dnia obrazy i postacie. Adela, Podkomorzanka, pan Joachim, Prokop i Andzia, najdziwaczniéj splątani z sobą, przykrą do ranka stali się dlań zmorą. Wśród tłumu tych męczących go mar, które z kolei zbliżały się i oddalały gnębiąc go wyrzutami i naciskając szyderstwy, występowały to Adela ze swym uśmiechem anielskim, to Andzia z przebijającém wejrzeniem powtarzająca mu ciągle — O mroku na pagórku...
Obudził się zbity i zmęczony, ale w uszach ciągle mu brzmiały jak pokusa nieodstępna wyrazy stolarzanki, któréj twarzyczka i groźne oczy z brwiami czarnemi niepozbyte goniły go wszędzie.
Są obrazy tak silnie piętnujące się we śnie na mózgu człowieka, że na wieki w nim zostają; przypomina je jak rzeczywistość, mieszają się do życia wypadków, choć marą przeleciały w chwili gorączkowego snu tylko. Oktaw tak otrząść się nie mógł twarzy Andzi, która z przypomnieniami lat dziecinnych startemi już, splotła się na nowo.
Wczoraj jeszcze miał ku niéj litość tylko, a ideałem dlań była czysta piękność Adeli, otoczona aureolą tak jasną, że ślepł od niéj olśniony; — dziś obraz ów uroczy zbladł przy ziemskim z całą potęgą rzeczywistości stojącym mu na oczach. — Tamto rozwiało się jak niebiańskie widzenie, niepochwycone, dalekie, a choć w głębi zostały po niem światłości, żywiéj serce biło do dzikiego uśmiechu prostéj dziewczyny, któréj głos brzmiał szatańskiemi obietnicami szczęścia.
Wstydził się swojego marzenia młody chłopiec, upokorzony był zmianą jaką odkrył w sobie, ale czuł się jak w gorączce nie mogąc pokonać choroby... Wstał ciężki i zawstydzony nie śmiejąc nawet myśléć aby pójść do Podkomorzanki rano, choć był przynieść tam coś obiecał. Zdawało mu się że na jego twarzy, w oczach, wyczytają wszyscy zajęcie wiejską dziewczynę poniżające, dziwne, niepojęte, niedarowane temu kto pokochał raz przed Adelą.
Został więc osłabły pod pozorem choroby w izdebce swojéj, usiłując czytaniem i pracą pozbyć się przypomnień snu który mu jeszcze myśl mącił. Dzień przeszedł powolnie, ciężko, nieskończonemi godziny, wlokąc się do wieczora, ale im słońce niżéj zstępowało nad ziemię, ten niepokój Oktawa prześladowanego słowy czarownicy ogarniał gwałtowniéj.
Nie myślał on wcale iść na górę gdzie mu płoche dziewczę wieczorną wskazało godzinę, czuł że związałby się na wieki tym krokiem nieopatrznym, że skalałby wspomnienie chwili owéj, gdy tam raz pierwszy zobaczył Adelę, ale im bliżéj było zmierzchu tem okrutniejsza porywała go bojaźń i szał niepojęty. Głowa paliła się, serce biło, ręce drżały, a wejrzenie błąkając się po xiędze, nic z niéj schwytać nie mogło.
Szczęściem o zachodzie słońca zerwał się gwałtowny wicher, który przenosił chmury czarne; i sucha burza jakaś. Na zachodzie tylko czerwona łuna świeciła, a niebo całe osłonione było gęstemi obłoki które w oczach zdawały się zbierać, kłębić i biegły na drugi koniec widnokręgu. Zmierzchało gwałtownie, deszcz zdawał się grozić co chwila, Oktaw pomyślał że nikt w taką porę przechadzać się nie może i spragniony wyjść, a pewien będąc że Andzi nie spotka, wyleciał sam prawie nie wiedząc co czyni, ku murom pojezuickim. Co go tam wiodło? któż serce zrozumie? po co szedł? dlaczego sam przed sobą burzą się tłumaczył?
Na uliczkach miasta pusto było zupełnie, wiatr unosił ogromne kłęby kurzawy która zasypywała oczy i rozbijała się o ściany domostw, lub biegła w głębie ciasne zaułków — oczekiwanie burzy wstrzymywało każdego w domu.
Oktaw przebiegał ścieżkę ku pagórkowi wiodącą, zawahał się chwilę naprzeciw jezuickich murów, zdawał walczyć czy iść lub obrócić gdzieindziéj, wreszcie posunął pod cień drzew zarastających cmentarz i ogród, i z bijącem sercem przypadł na ławie u starego rozwalonego ogrodzenia.
Tu uczuwszy się sam począł szydzić z niepokoju i bojaźni własnéj i poić się gorzkiemi wymówki.
Zmianą którą często podobny stan duszy wywołuje, z rozmarzonego stał się zimny i szyderski, smagał się śmiesznością swego położenia, kłamstwy które sam sobie w ciągu dnia naprawił, upadkiem na którego był drodze. — W téj chwili powiedział sobie wszystkie prawdy jakieby mógł najsurowszy wyrzec sędzia.
Ale wśród patetycznéj przemowy, zaszeleściały obok gałęzie, ręka czyjaś padła mu na ramię i poza sobą ujrzał Andzię stojącą, zarumienioną, z uśmiechem smutnym i groźnie zwróconemi czarnemi oczyma.
— Patrzcie, — odezwała się cicho dziewczyna, — przyszedł! tegom się nie spodziewała!
— Ani ja, żebyś ty tu była! — uśmiechając się ale zmieszany rzekł Oktaw.
— A czegóżeś w burzę i wicher pędził tak na górę? E! kłamiesz paniczu! spodziewałeś się! wiedziałeś że ja tu będę...
Łatwo was słówkiem pociągnąć! — dodała smutnie, — każdy z was leci oszalały, a powraca zawstydzony i smutny...
Prawda, — odezwała się zawachawszy, rumieniąc znowu — przyznaj paniczyku, że bardzo źle myślałeś o mnie idąc tutaj... i gdybyś mnie nie osądził wietrznicą i pustą, czybyś przyszedł do prostéj dziewczyny... Otóż to sądy ludzkie i miłość wasza!
Łez dwie błyszczących trysły z oczów Anusi i zatrzymały się na długich jéj rzęsach, głos stał się drżący i pierś poruszyła się gwałtownie.
— Ale cóżem ja temu winna że mówię co pomyślę, że idę gdzie mi się zamarzy, że szukam ludzi i śmieję się im w oczy śmiało i nie kryję i czasem szaleję... Ci co kłamią, co się chowają, tym nic, bezkarnie uchodzi broić, mnie już osądzono! osądzono! ojciec własny i ty paniczyku!
Załamała ręce a łzy polały się jéj po twarzy. Oktaw ostygł i żal mu się zrobiło biednéj dziewczyny.
— Co ci jest? — zawołał — cóżem ja zrobił? czem mogłem ci wyrządzić przykrość?
Andzia nic nie odpowiedziała, groźne jéj wejrzenie zmieniło się w łagodne, usta poczęły uśmiechać, spojrzała na chłopca i podała mu rękę ściskając dłoń jego z całéj siły.
— E! to nic! to nic! zwyczajnie Andzine dzieciństwo! nie słuchajcie! co to wam szkodzi, że proste dziewczę zapłacze i poboli? Ot, jużem i wesoła jak dawniéj bywało, pamiętacie, kiedy to nigdy się nie płakało, chyba z bólu i strachu. Teraz to inaczéj się boli i lęka inaczéj. A i wyście się bardzo odmienili mój paniczyku, taki z was smutny i zamyślony zrobił się człowiek, takeście zestarzeli...
— To prawda, Andziu, ale téż i lat niemało temu.
— Mało, nie mało, kto to policzy i powie! komu one za wiele stały a innym przeleciały błyskawicą! A prawda, żeśmy się wówczas kochali bardzo i widywali co dnia; ale potem Andzia wyrosła na nic dobrego, a panicz na rozumnego człowieka i wszystko poszło w niepamięć. Przyznajcie się, — poczęła po chwili namysłu, — że i wy mnie macie za taką jak wszyscy, wiecie że biegam za muzyką, że chłopców koło mnie ćma, że dla mnie nocy ni dnia niema, i myśleliście sobie... a! nie chcę mówić coście dumali... Ale wiecie po com tu przyszła?
— Przypadkiem.
— Nie, tak jak wy, umyślnie, na co kłamać? Co mnie tam obchodzi jak ludzie osądzą, ja o nich nie dbam wiele, ale z wami co innego; znamy się od dziecka, widzieliście mnie inszą, nie chcę żebyście myśleli żem się marnie zwalała! Jedno wam tylko powiedziéć chciałam... jedno... nie rzucajcie wy na mnie kamieniem, trzpiotam się, bo mi smutno na świecie sierocie, alem taka jakem była gdyśmy się piaskiem bawili...
To mówiąc zarumieniła się cała i wstrzęsła konwulsyjnie.
Ponad ich głowami przelatywała właśnie burza, i gałęzie drzew chrzęszcząc ugięły się do ziemi, a kilka z nich skręcone wichrem pospadały, i w ruinach ze świstem i szumem przedarł się wiatr gwałtownie aż cegły z gzemsów runęły w czarne groty z głuchym łoskotem.
Andzia przeżegnała się, Oktaw machinalnie przysunął do muru, a grom potężny rozległ się w dolinie i na chwilę zagłuszył wszystko. — Deszcz lunął tak gęsty i ulewny, że świat zakrył przed ich oczyma ćmą grubą, wśród któréj niekiedy jasny błysk oślepiał na chwilę, i coraz większe ogarniały ich ciemności. Przybliżeni do siebie stali tak chwilę niemi przed tym wspaniałym obrazem zamętu, który się odbił w duszy Oktawa.
— Otóż, — rzekła, przysłaniając się malowniczo narzuconą chustą na głowę Andzia, — na co się to panicze narażają chodząc wieczór na przechadzkę..... mokniesz pan teraz przestraszony, i nie wiesz jak powrócisz do domu i czem się ojcu wytłumaczysz? Mnie przynajmniéj nikt nie spyta gdziem była i dlaczego przemoknę do nitki. Cóż komu do sieroty? gdybym utonęła w stawie lub powiesiła się na gałęzi, ledwieby kto spytał gdzie się Andzia podziała..... a byliby tacy coby przysięgali żem z żołnierzami uciekła!
— Dlaczegóż nie siedzisz w domu, i narażasz się na złe języki? — spytał Oktaw.
— A! zamknięcie mnie dusi, cisza mnie przeraża, sama jedna ginę, mnie trzeba powietrza, słońca, ludzi, śpiewu, wówczas nie tak czuję duszy tęsknotę i boleść serdeczną. Pan Bóg stworzył mnie omyłką do jakiegoś innego życia..... ja to czuję..... a myślicież żeby nie powiedzieli na zamkniętą, że boję się oczów bom coś zbroiła złego? Andzia już przepadła i nic jéj nie ocali!
To mówiąc zakryła oczy chustką, a rzewny głos jéj poruszył Oktawa do głębi.
— Cóż się bo z tobą dziś dzieje, — rzekł, wszyscy cię mają za wesołą i trzpiota, a tobie tak ciężko na świecie!
Oj! ciężko, — odpowiedziała przytulając się do niego z uczuciem i drżeniem, ty nie wiesz paniczu jak ciężko. Dzieckiem puszczona byłam sierotą na łaskę Bożą, po słówku zbierałam mowę któréj nie było mi komu włożyć w usta, po jednéj pruszynce pociechę wyżebraną jak jałmużnę..... Ojciec mnie nigdy nie pogłaskał a przeklinał ile razy zobaczył..... Teraz rojem za mną ludzie, ale czy dla mnie? miło im popatrzéć na twarz wesołą, posłyszeć śpiewkę i podurzyć się myśląc że mnie bałamucą..... Ja szaleję, ale w duszy! nikt moich łez nie widzi..... przecież wielem ich już wypłakała!
Te słowa tęskne, poetyczne prawie, tak prawdziwym natchnione były smutkiem, coraz głębiéj sięgały do duszy chłopaka, który się uczuł przeniesiony jakby w kraj lat dziecinnych, zapomniał o wszystkiem i choć ulewa przejmowała do nitki, pozostał wkuty przy drżącéj Andzi która dłoń jego z gorączkową siłą cisnęła.
— Z dawnych lat, — rzekła mu po chwili, — jedno mnie zostało przypomnienie serdeczne, to wasze..... jam zawsze was kochała jak brata, wyście dla mnie byli zawsze dobrym i litościwym, nawet teraz nie boicie się zwalać zbliżając do mnie... O! ja wam umiem być wdzięczną..... Ale, na Boga, nie wierzcie temu co mówią ludzie, co wczoraj nawet mój ojciec, mnie nikt nie zna, prócz staréj Agafji... a może i ona..... Patrzcie na mnie, ja wam na te pioruny Boże przysięgam, żem taka jak byłam dziewczęciem, żem nie łotrzyca uliczna choć oplwana od ludzi. Możecie śmiało dotknąć téj dłoni któréj nikt nie uścisnął tak śmiało... a miejcie zawsze jak dawniéj litość nademną... i nikomu, nikomu, choćby oczom swoim nie wierzcie....
Gdy coraz żywiéj domawiała tych słów, a Oktaw miał na ustach odpowiedź, Andzia nagle zbliżyła się ku niemu i gorącemi usty wycisnęła mu pocałunek na czole, wyrwała się i uciekła w głąb ruin nie oglądając za siebie.
Młody chłopak stał długą chwilę prawie oszalały wzburzonemi uczuciami, niespodziewanemi słowy i całem Anny postępowaniem; litość, miłość jakaś dzika i zwierzęca, niepohamowany pociąg i strach zarazem niepojęty ogarniały nim. Patrzał za uciekającą nie śmiejąc ją gonić, powtarzał jéj słowa, wzdrygał się, chciał leciéć, hamował. Burza wrzała coraz zajadléj, ale deszcz się przejął nieco i pioruny gęste zastąpiły go, a po każdym z nich wicher z nową zajadłością potrząsał drzewami z których kilka runęły wyrwane burzą i potrzaskane gromem.
Oktaw stał pod murem osłupiały...
Między dniem wczorajszym spokojnych marzeń w krainach ideału, a dniem dzisiejszym tak gorączkowo rozkosznym, jaka różnica! Wczoraj jeszcze był spokojny i spoglądał w przyszłość niezmienionem okiem, teraz lękał się w nią spojrzéć, przerażał, i sumienie gryzło go jakby popełnił występek. Napróżno pytał się siebie czem przewinił, nie umiał znaleźć grzechu, a szpony jego mściwe czuł w sobie.
I widział, że choć namiętność któréj nie pojmował, co go zawiodła na to miejsce, już mu paliła wnętrzności trucizną, — nie umiałby się jéj oprzéć raz drugi, poszedłby jeszcze zwyciężony by znowu cierpieć...
Obraz Andzi zaczynał w wyobraźni jego nabierać potęgi i uroku, nie była to już prosta dziewczyna, była to Ofelia Hamleta, był to znowu ideał jakiś dziwaczny, tem straszniejszy że łzami nęcił i smutkiem przywabiał.
W oczach jego zgasło wszystko — obowiązki pracy, przyszłości nadzieje, czysty uśmiech Adeli, a serce biło gwałtownie i na czole palił stigmat pocałunku jak rozpieczone żelazo. Szalone dziewczę byłoby go omamiło jednem wejrzeniem może, ale urok trwałby chwilę gdyby nie łzy i tęsknota, gdyby nie język boleści najwymowniejszy na świecie.
— Ona jest nieszczęśliwą, mówił do siebie — biedne dziecko... biedne dziecko... ona mnie kocha! ona potrzebuje pociechy! Co począć? jak się obronić!
— Uciekać, mówił rozum... uciekać!
— Ona umrze, — odzywało się serce, — ona się zgubi, ja mogę ją dźwignąć — ja jeden mogę ją ocalić!
Śmiech szyderski rozległ się w téj chwili po ruinach i zagłuszył szum wichru tak był przeraźliwy i straszny. Oktaw zadrżał i dreszcz przeszedł mu od stóp do głów...
Wtem z za wyłomu kościoła pokazała się blada z rozczochranemi włosy twarz nieznajomego z dworkowéj ulicy.
Człowiek ten, jak śmiech jego dowodził, był świadkiem schadzki, i po ludzku musiał ją sobie wytłumaczyć w sposób sprośny... Oktaw zadrżał nad następstwy jakie to mogło sprowadzić. Stał nie śmiejąc się już ruszyć, czekając szyderstw lub nauki która go spotkać miała, bojąc się uchodzić i czując potrzebę nastawienia czoła na drugą burzę straszniejszą dlań od pierwszéj.
Nieznajomy, który stał w czasie ulewy pod sklepieniem kaplicy niedalekiéj, wychylił się, przelazł przez gruzy, i szybkim krokiem zbliżył się do oblanego wstydem Oktawa.
Twarz jego jednak nie okazywała ochoty do szyderstwa, smutna była i ponura, pełna jakiegoś politowania i dobroci...
— Daruj mi ten śmiech, — rzekł powoli, — było to mimowolne..... widziałem was, ale się nie macie czego lękać..... mnie tu nikt nie zna, ja nic nie powiem nikomu..... Jam stary, — dodał, — ale i ja byłem w Arkadji i wiem jaką się drogą z krainy czarów wychodzi! Spojrzyj na mnie, jam wędrowiec co odbył tę pielgrzymkę..... powiedz sobie że i ty tak z niéj powrócisz....
— Panie, — odezwał się Oktaw, — możesz to sobie tłumaczyć jak zechcesz, masz prawo, ale pozwól słowem niepokalanem zaręczyć ci, że to było pierwsze i przypadkowe spotkanie, że.....
— Nie potrzebujesz mi nic mówić, — odparł nieznajomy, ja wiem wszystko... miłostki dziecinne, przypomnienie lat młodych..... mimowolnie podsłuchałem wczoraj. Bóg wie jak znalazłem się tu znów dzisiaj..... każde słowo utkwiło we mnie. Tyś nic nie winien, ale ci grozi przyszłość..... Słuchaj: — nie myśl by z uścisku choćby prostego dziewczęcia można się było rozwiązać i uciec czystym i spokojnym. Pocałunek pali, miłość wiąże, wspomnienia trują..... a w końcu zostaje taki szkielet żywy jak ja, wypalony pamięcią, wytęskniony zgryzotą, zbolały, włóczący się, jak mara po świecie, na którym tylko upiorem.
Zmierzch padał coraz gęstszy, ale po chwilowéj burzy która przeleciała ponad doliną Kaniowiec, już od zachodu czerwieniła się łuna jasna, i z drugiéj strony wschodził opłukany xiężyc rumianą tarczę swą dźwigając powoli z za drzew otaczających klasztor.
Strumienie deszczu płynęły jeszcze z pagórka gliniastemi wyrwami, a z ziemi podnosiły się pary ku górze, liście odżyły, zapach zieleni napełniał powietrze.....
Nieznajomy wziął Oktawa za rękę.
— Chodźmy, — rzekł, — stać tu ci nawet niebezpiecznie, w powietrzu tem trucizna dla ciebie... biedny chłopcze... I powiedz mi, dorzucił porywczo z ruchem gwałtownym, co myślisz począć? Przypadek uczynił mnie twoim powiernikiem, doświadczeńszego dać ci nie mógł — mów otwarcie. — Co myślisz począć?
— Mów, cobyś zrobił kiedy wiesz wszystko?
— Ja dziś, a ty... o! wielka to różnica! ja za serce coby mnie pokochało, za usta coby mi zwilżyły czoło takim pocałunkiem, dałbym życie, — dodał z uśmiechem bolejącym nieznajomy, — ale ty... masz li prawo sprzedawać to czego nie znasz, za to co ci darmo jeszcze przyszłość dać może? — Ja! a ty! zwiędły chwast i wyrastający kwiat! Nie, mów co uczynisz...
— Nie wiem, — rzekł Oktaw, — jestem odurzony, nie pan siebie, litość raczéj niż inne uczucie mnie wiąże...
— Litość! — rozśmiał się starszy, — biedny kłamco! jakeś to od wczoraj nauczył się sam przed sobą tłumaczyć i uczucia swe rozbierać! Ty to nazywasz litością!
Ha, zresztą, — dodał — ja ci nic nie powiem, najlepsza rada już się na nic nie przydała, gdy ogień objął budynek..... nie mówmy o tem lepiéj, jabym krzyczał namiętność, ty byś wołał litość! nigdybyśmy się pono zrozumieć nie mogli.
Ale słuchaj, — los nas zapoznał z sobą, a ja choć od ludzi jak od dzikiego zwierza uciekam, może rad jestem temu. W miasteczku nie mam przemówić do kogo, bo może niewarto... prześladują mnie głupią ciekawością swoją, ja ich nie chcę! Stare to graty... ja lubię młodych, w nich jest choć iskra uczucia, a choćby i namiętności, ale coś żyje, a my starzy już dogniwamy tylko, tarzając się w błocie..... Bądźmy przyjaciołmi... może to przyda ci się na co, a pewno nie zaszkodzi! A! gdyby to młodość z cudzego mogła doświadczenia korzystać!
Powiedzże mi, — dodał, — powiedz kto jesteś... co tu robisz, jaką sobie kujesz przyszłość, co marzysz? nie gardź dłonią która się ku tobie wyciąga, nie przywykła ona ludziom się napraszać.
Oktaw chwycił rękę nieznajomego i uścisnął ją w milczeniu, głos jego choć chwilami szyderski i cierpki, przemawiał do duszy, znać w nim było cierpienie, osamotnienie, ale płonęła jakaś poczciwa iskierka miłości ku ludziom.
— Panie, — odezwał się Oktaw, — trudno mi będzie powiedziéć ci coś o sobie... nie jestem niczem, pracuję by zostać czemś, by się oswobodzić, by stanąć o swych siłach. Ojciec mój! ale wy i jego nie znacie! Oto nasz dworek tam w starych drzewach ukryty, gdzie on święcie pół życia przebolał, gdzie ja spojrzałem na świat rozjaśnionemi oczyma. A! trzeba abyś go poznał, bo to święty i wielki człowiek stary Żelizo, nie naszych czasów, nie dzisiejszego pokolenia! Mógłżebym panu opisać to, co mi się na ziemi najwspanialszem wydaje, jego boleść i cierpliwość niezmożoną, wytrwanie w cierpieniu i spokój duszy. Z małegośmy wyszli, a samą wielkością charakteru starzec ten zyskał poszanowanie i miłość u świata. Staraśmy szlachta téj ruskiéj ziemi, ale dawno wydziedziczeni z własnego zagona, musieliśmy pracować na cudzem; ojciec wprzódy zarządzał majątkami w sąsiedztwie, nieostrożne zerwanie się w czasie pożaru na ratunek, raziło go paraliżem i niemocą... Od lat wielu leży w łóżku bezwładny, ale choroba stała się dlań błogosławieństwem, nauczył się w niéj modlić i stał przez nią świętym. Panie! — zawołał Oktaw, — potrzeba go poznać, aby pojąć, czem jest stary Żelizo!
Ubodzy jesteśmy, mam tylko matkę i ojca, do nich należy życie moje.
Chcesz wiedzieć o czem marzę? — chcę być dla nich pomocą i wsparciem, chcę się poświęcić, by im starość uczynić pogodną i szczęśliwą.
— Ale dla siebie, dla serca? czego pragnąłeś mój młody przyjacielu?
— Dla siebie — zajęknął się Oktaw, — niedawno jeszcze marzeń i nadziei nie miałem, cały byłem w pracy i przyszłości moich starych rodziców. Wiatr jakiś wionął na mnie, wyobraźnię rozkołysał, nie poznaję siebie... Wczoraj jeszcze byłem tak spokojny i szczęśliwy, inny obraz nosiłem na sercu... wyżéj sięgałem myślą... dziś, nie znam siebie, wszystko się zaćmiło i zczerniało... sam nie wiem co począć?
— Zwyciężyć nie potrafisz, — rzekł nieznajomy, — uciec byśmógł tylko.
Ale czy dziś zechcesz uciekać?
Nie! nie! — rozśmiał się szydersko — człowiek uciec nie potrafi od siebie, a gdziebykolwiek poszedł, wlecze z sobą niebezpieczeństwo... Wczoraj powiadasz, śnił ci się wyższy ideał, daléj sięgałeś uczuciem, ale już miałeś ten głód w sercu który raz rozbudzony nigdy się nasycić nie daje... jutro, Bóg cię ustrzedz może, tyś bezsilny i rada moja nic potem... próżne słowa! próżne rady!
— Więc cóż począć? — rzekł Oktaw.
Nieznajomy stanął nagle wśród drogi, popatrzał nań długo, a w oczach łzy mu się zdawały pokazywać.
— Powiesić się lub utopić zawczasu, — zawołał, — może byłoby najlepiéj — żelazną wolą zgnieść człowieka w sobie, a wyrobić posąg uczciwy... należałoby sprobować... ale fatalność! fatalność! nie! niema środka losu uniknąć, myśmy słabi, a dola ma dłoń kamienną!...
To mówiąc pochwycił rękę młodego człowieka i potrząsłszy nią, szybko się od niego oddalił.
W dworku Podkomorzanki siedział prawie dzień cały pan Joachim, nastawując czoło niebezpieczeństwu, którego wielkość powoli zmniejszał sam sobie, pochwycony urokiem niewysłowionym. Raz jeszcze kosztował życia i ktoby nań teraz spojrzał baczniéj, poznałby łatwo, że wielka w nim zaszła zmiana od powrotu ze wsi... Twarz nawet nosił rozpromienioną, uśmiechniętą, jaśniejszą i w świat patrzał z zajęciem, jakiego w nim dawniéj nie budził. — Ludzie obchodzili go więcéj, on sam chwytał się na nadziejach i rachunkach na przyszłość, weselszym czuł się w sercu, odmłodniałym i szczęśliwym prawie. — Uczucie jego nie miało charakteru, jaki przybiera w młodości gdy po raz pierwszy wybucha, jakkolwiek silne bo w sercu świeżem zasiane, uśmierzone było latami, smutkiem przecierpianym, zawodami; pogodne było i łagodne jak piękny dzień jesienny. Pan Joachim sam je przed sobą ledwie nie ojcowskim przywiązaniem tłumaczył tak było czyste i poczciwe. Módz kochać kogoś i życie mu poświęcić już dlań wielkiem było szczęściem.
Przecież nie była to miłość jesienna co nic nie pragnie i wyrzeka się wszelkich nadziei; przychodziły chwile odrodzenia w których marzenie złote swe namioty rozpościerało nad głową znużoną; a boleść co przebudzeniu ze snów towarzyszyła miała swą rozkosz i błogość.
Ten stan nowy wprawił pana Joachima w spokój zupełny, nie czując jeszcze w sobie namiętności, nie straciwszy pokoju ducha, poddał mu się za powrotem i zabezpieczył zupełnie.
— Zląkłem się niepotrzebnie, — mówił w sobie — to nie jest miłość coby mnie nieszczęśliwym bo szalonym uczynić mogła, to poczciwe przywiązanie ciche, co się nigdy nie wyda z sobą i zamrze ze mną nieznane u mnie chwil parę osłodzi... Możnaż ją widziéć i nie pokochać, i nie ocenić i nie przywiązać się, i nie przyklęknąć na chwilę?
Nie trzeba więc było wabić i ciągnąć pana Joachima do dworku Podkomorzanki, sam on poszedł tam chętnie i poddał się złotemu jarzmu z ochotą. — Gospodyni rada mu była i wdzięczna, Adela z serca dziękowała, zbliżyli się, poznali lepiéj, spoufalili, i w kilka dni Wielica stał się domownikiem prawie.
Znaczna dla obcych była ta zmiana stosunków pana Joachima który dotąd nie tak poufale, nie tak posłusznie żył z sąsiadką, a choć sam nie postrzegał różnicy, biła ona w oczy wszystkich.
Powoływano go tam od rana, to na przechadzki, to do czytania, to na rozmowę i radę, a wreszcie Podkomorzanka potrafiła wytłumaczyć panu Joachimowi, że powinien u niéj jadać, i niewarto mu trzymać osobnego stołu dla siebie. W ten sposób mniéj już Wielica był w domu niż u Podkomorzanki... która się także nie postrzegła, coraz bardziéj rozmiłowując w człowieku, że ściągała na siebie i na niego i niepotrzebne domysły i złośliwe posądzenia.
Były to może jedyne chwile szczęśliwe w życiu biednego Wielicy, który całkiem oślepł na niebezpieczeństwo, a czując się lubionym a potrzebnym, odżywał na nowo.
W istocie Podkomorzanka zbliżając się doń, pokochała go jak brata, i z żywością sobie właściwą, nie wahała mu się tego okazywać, a Adela...
To pewna że uczucie budzi się uczuciem, że oczy nie kłamią choć usta milczą, że w głosie nawet i ruchu zdradza się miłość wszelka i staje wprzód zrozumiałą dla tego ku któremu się zwraca, niżeli ją słowo wypowie. A choć Wielica nigdy ruchem, wyrazem, ni wejrzeniem nie zdradził się dobrowolnie, mogłaż Adela nie poznać co się w jego sercu działo?
Zgadywało dziewczę i obawiało się odgadnąć i tłumaczyło przed sobą niedoświadczeniem własnem — powtarzając: — To być nie może! — A głos wewnętrzny mówił pocichu: — Tak jest!
Przypuszczając nawet że ją kochał, Adela raczéj była dumną tém niż przelęknioną. — Znajdowała go prawie młodym, a twarz smutna i poorana cierpieniem, nie była dla niéj bez wdzięku; czuła że na jego ramieniu śmiało się oprzéć było można, na piersi spocząć bezpiecznie, a sercu jego otworzyć, poskarżyć i zaufać.
Budzące się w niéj uczucie dla Wielicy nie wytrysło gwałtownie z cechami namiętności i porywu, ale zjawiło się maluczkie, nieznaczne, łagodne, ciche, nieprzerażające a przecież niepokonane...
Codzień on stawał się jéj potrzebniejszym, rozumiała go co chwila lepiéj, oceniała wyżéj, wreszcie głos nawet jego mile zaczynał brzmieć w uchu, a gdy odszedł, dom czegoś zdawał się pusty, życiu brakło woni i blasku. Oczekiwano go niecierpliwie, puszczano niechętnie, a Podkomorzanka nie dziwując się wcale przywiązaniu Adeli które podzielała, jeszcze je poddmuchiwała pochwałami gorącemi i przyjaźnią serdeczną.
— Z tobą, — mówiła Adeli, — wszelkie na mnie spływa szczęście, ot i tego poczciwego Wielicę potrafiłaś mi swoim uśmieszkiem pociągnąć, czego ja nie mogłam dokazać choć pragnęłam od tak dawna. Co téż bo to za człowiek?
Adela rumieniła się na to i wymawiała.
— Ale mów sobie co chcesz, — powtarzała ciotka — on tu nie dla mnie staréj tylko dla ciebie chodzi... a któżby za tobą mój aniele na koniec świata nie poszedł!
— Ciocia mnie psuje!
— Bądź spokojna, gdy przyjdzie pora powiem ci dlatego prawdę...
Nazajutrz po owéj burzy i Żelizo który był przyrzekł przyjść do Podkomorzanki zjawił się przed wieczorem, ale widocznie tak zbladły, zmieniony i nieledwie zawstydzony, że Podkomorzanka która zrozumieć nie mogła co mu jest, posądziła o chorobę.
— Cóż to WPanu jest? — zapytała troskliwie, — widocznie musisz być nie zdrów?
— Zupełnie nic...
— Może to nasza przechadzka wieczorna, — dodał pan Joachim, — nabawiła pana Oktawa potajemnéj febry.
— Nie jestem i nie czuję się chory, — odparł zmieszany Żelizo, — to chwilowe może jakie niedomaganie, na które zważać nietrzeba...
Panna Adela spojrzała nań, ale on spuścił oczy nie czując się godzien spotkać jéj wzroku. W duszy jego dziwnie się wszystko zburzyło i przekształciło! Adela nawet wydała mu się inaczéj, chłodną jakąś istotą, marmurowym posągiem... dom ciasnym, Podkomorzanka nieznośną, pan Joachim niebezpiecznym.
Rozmowa szczęściem poszła torem obojętnym o miasteczku, o burzy, aż pan Joachim zapytał wreszcie.
— A! mówią mi że tylko Szambelan i pan jesteście tak szczęśliwi, że znacie już tajemniczego sąsiada. Widziano pana wczoraj przechadzającego się z nim?
— Dosyć że u nas, uśmiechnął się Żelizo, wszystko natychmiast widzą, słyszą i wiedzą...
— I powtarzają, — rzekł Wielica.
— I powiększają, — zawołała Podkomorzanka. — Ale powiedzże nam pan co o nim?
— Tyle tylko wiem, — odpowiedział Oktaw, — że wczoraj zaskoczony burzą, (tu się mimowolnie zarumienił i zmieszał), spotkałem go na jezuickiéj górze, sam mnie zaczepił, mówiliśmy z sobą niewiele, nie powiedział mi kto jest. — Znać w nim człowieka co ucierpiał i struł sobie życie... ale w głębi musi być dobry i zacny.
— Poznał się także z Szambelanem... jak słychać, — dodał pan Joachim, — ten go nawet w domu odwiedził, jest więc nadzieja, że powoli wszyscy go znać będziemy. Dziś mizantropów mniéj niż kiedy, praktyczność naszych czasów wskazuje w tém niedogodności wiele, a professja spowszedniała.
— Możnaż w istocie być mizantropem, nie będąc na wpół zwierzęciem? — odezwała się Adela — człowiek, zdaje mi się, jest tak dalece stworzony do życia wspólnego, że bez towarzystwa i związku z drugiemi, nawet pojąć go trudno. Gotowam przystać na to, co gdzieś czytałam, że osamotniony dziczeje i małpieje...
— Moja duszo! — przerwała Podkomorzanka, — co téż pleciesz? a asceci!
— Ci nie byli nigdy osamotnieni, — rzekł pan Joachim, — żyli oni w Bogu i z Bogiem, a mimo to, wiemy na jak straszliwe widziadła i pokusy narażała ich samotność i pustynia. Zdaje się że gdy ludzie nie otaczają człowieka, przychodzą nań zmory i mary..... sam on, chyba w nicości i piekle zostać może.....
— Oddalenie się od świata jednak może być czasem lekarstwem, — dodała Podkomorzanka, — a często staje potrzebą...
— Czasowo, — dodał Wielica, — ale po niéj wracamy do ludzi z nową dla nich miłością, lepszą może, bo ugruntowaną na poznaniu ich słabości, mogącą się oprzéć nawet ułomnościom, nawet ciężkim zawodom. Spokojną i nie ślepą jak je malowali starożytni, ale z miłosierdziem poglądającą w świat jasnemi oczyma.
W ciągu następnych kilku tygodni nic się w położeniu osób któreśmy tu poznali, nie odmieniło, młody tylko Żelizo stał się smutniejszy i dawną swą wesołość prawie dziecięcą postradał, gdy pan Joachim przeciwnie zdawał ją odzyskiwać. Pomimo pilnéj baczności jaką panna Petronella i pan Szambelan zwracali na każdy krok sąsiadów, nic jednak zrazu nie odkryli takiego, coby im talenta do tworzenia historji z niczego, dozwalało zużytkować. Były wprawdzie pokuszenia i domysły, ale oprzeć ich gruntowniéj i stwierdzić nie znajdowali zręczności.
Na Oktawa najmniéj patrzano, a choć wieczorami często im z oczów niknął niewiadomo gdzie się podziewając, choć spotykano go błąkającego się w okolicy murów pojezuickich i lesie pobliskim, przechadzki te nie były tak niezwyczajne, by uwagę zwracać mogły lub obudzać domysły. Więcéj niechęci i zazdrości wzniecały częste przesiadywania pana Joachima u Podkomorzanki i szczęśliwemu wybranemu dawano to uczuć przy każdéj najmniejszéj zręczności. Szczególniéj siostra Referendarza patrząc na to okiem zazdrosnem z powodu osnutych przez się zamiarów, wyrzucała bratu, że nie umie wcale zalecać się i najlepszą traci zręczność.
Referendarz słuchał wymówek prawie ulegle, probował nawet postępować wedle planu siostry, ale pomimo to, nie udawało mu się osiedziéć i zadomowieć u Podkomorzanki, którą każde przybycie jego zamrażało.
On sam téż nudził się śmiertelnie w towarzystwie tych pań, i gdyby nie piękne oczy Adeli na których poznać się umiał, dawnoby pewnie porzucił niepotrzebne zachody. Adela jak na wszystkich tak i na nim robiła to wrażenie, które wywiera każda wyższość. Referendarz czuł się ku niéj pociągniony, onieśmielony i zakochany zarazem, przy niéj zdawał się sam sobie lepszym i doskonalszym... Szambelan który tu także bywać pragnął na stopie poufałego przyjaciela, a zbywany był zimną grzecznością, równie z Referendarzem począł czuć urazę do Joachima Wielicy, widząc że nad niemi niezasłużone otrzymał pierwszeństwo i sam jeden tylko korzystał z przybycia Adeli...
Szeptano więc pokątnie, a najjawnieszym skutkiem urazy do Podkomorzanki było zbliżenie się chwilowe Wędżygolskiego do Referendarza i Petronelli, dzielących jego losy i uczucia. Chcieli oni do poczynającego się spisku zaciągnąć professora Malutkiewicza, ale ten się im nie dał i nie na wieleby mógł być przydatny, bo na wszelką plotkę odpowiadał Seneką. — Xiądz Herderski zaś stanął ze starą swą przyjaźnią po stronie Podkomorzanki.
— Czegóż wy od niéj chcecie, co za dzikie pretensje? — mówił, — przyjmuje tych, którzy jéj więcéj do smaku przypadają, możesz zabronić uczciwéj przyjaźni i w niéj wyboru? Przecież nikogo nie odpychają, a stosunki jakie komu przyjemniejsze i swobodniejsze i świat i kościół dozwala i błogosławi... Nikogo jednak nie odstręczają niegrzecznością, wszystkim radzi.
— Bardzo szanuję pana Joachima Wielicę, — mówił na to Szambelan, — ale kiedy on to i my przecie godniśmy jéj towarzystwa, a sąsiad nie jest znowu tak dalece nad nas czemś wyższem w jakimkolwiek względzie, by.....
— Cóż tedy ten sąsiad! co sąsiad! — wołał xiądz Herderski, — porzućcie Waćpaństwo! Kole to was w oczy że się stołuje u Podkomorzanki i zajada jéj zwierzynę, ale by na nas wszystkich nie wystarczyła przecie... a zające i na targu sprzedają.
— Tu nie o zająca chodzi, xięże dziekanie — ale to nieustanne przesiadywanie, już nawet ludzie o tem gadają! — mówił Wędżygolski.
— Cóż powiedzieć mogą?
— Paplą że się myśli starać o pannę Adelę, a toć przecie zważywszy jego wiek i położenie śmieszneby było...
— Śmieszne? ja nie widzę...
— Bo WPan dobrodziéj téż zaślepiony jesteś!
— Ja! mości Szambelanie!
— Tak, asindziéj. Zacny człowiek pan Joachim... aleć mu już nie o żeniaczce myśleć.
— Któż znowu mówi że się żeni!
— Wszyscy!
Dziekan kończył śmiechem rozmowę, którą żółć zazdrosnych goryczą przejmowała. Szambelan wreszcie nie mając przed kim żalów rozwodzić, powrócił trochę do swojéj tokarni i klawicymbału, do ustroni domowéj i pikowego kaftanika, nieznajomy bowiem od ostatniego spotkania z nim wzbudzał już taki przestrach, że Wędżygolski ujrzawszy go zdala, uciekał równie szybko jak dawniéj śledził i gonił.
Jak na przekór teraz, Szambelan spotykał go mimowolnie częściéj niż wprzódy, a Poroniecki śmielszy, nie myślał unikać starego, który jak skoro go zdaleka najrzał, chował się do najbliższego dworku lub za parkan, obawiając być postrzeżonym. — Niepodobna było wyjść wieczór żeby téj postaci strasznéj z rozwianemi włosy i podniesioną głową nie spotkać, musiał więc Szambelan w domu siedziéć. Skutkiem osamotnienia było, że stary począł już nowo wytoczoną ballustradę zakładać przed swoim domkiem; i wrażenie jakie ona sprawić miała, silnie go zajmowało. Dziwił się tylko, że te balaski tak misternie utoczone, tak wdzięcznych kształtów i pięknego rysunku, nie wzbudzały niczyjéj admiracji, że nikt przed niemi nie stawał, a mało kto wiedzieć się zdawał o ustawieniu ich nawet.
— To dlatego że nie są jeszcze pomalowane! — mówił w duchu staruszek; — nie dosyć wychodzą!
Z tokarnią jednak samą, z klawicymbałem przy którym nucił:
Świat srogi, świat przewrotny.
Lub:
Ja sobie pcham taczkę moję
I jestem z nią szczęśliwy...
W towarzystwie kuzynki nawet, długo tak w zamknięciu i odosobnieniu pozostać nie umiał, i wieść niosła że się wieczorami wymykał na dalekie przechadzki, a niektórzy utrzymywali iż czarne oczy stolarzanki któréj miał już raz kupić przepyszne korale, wiodły go w stronę jéj mieszkania i zwykłych trzpiotowatego dziewczęcia wycieczek. Szambelan nie przyznawał się do téj słabości, kilka jednak razy wspomniał nawet przed zazdrosną kuzynką, że stolarzanki od niejakiego czasu nigdzie ni widać ni słychać, że w tem coś być musi, bo obyczaje całkiem i nagle zmieniła. — Śpiew jéj w istocie nie rozlegał się przed chatką, a Andzia znikła z oczów i ledwie ją niekiedy przemykającą się żywo ktoś postrzegł na ustronnéj uliczce.
— Tu także coś jest! — mówił sobie Szambelan pocichu, nie bez kozery, dziewczyna tak wesoła na którą miło było choć zdaleka popatrzéć — co za szkoda! Pewnie ją kto zbałamucił!
Z uwagami temi nie śmiał się jednak przed nikim wydawać stary, aby nie obudzić podejrzeń że się do zbytku zajmuje dziewczyną, a milczenie przymusowe bolało go mocno jak wszelka przykrość tajemna z którą się wyjawić nie można. Tokarnia więc i klawicymbalik zostawały jako jedyne pociechy, a balaski olchowe wyrastały żywo, — humor jednak zmieniony i pochmurzone brwi dowodziły że praca ta niezaspokajała Szambelana przywykłego do czynniejszego życia.
Młody Żelizo także mniéj częstym stał się gościem we dworku Podkomorzanki — przychodził onieśmielony, stawał milczący, unikał wzroku i dawną odwagę całkiem jakoś utracił. — Czysty i spokojny wzrok Adeli nie mniejsze i teraz czynił na nim wrażenie, ale nie czuł się godnym go spotkać, a serce miał dziwnie rozdarte jakiemś uczuciem dwoistem.
Jak dwa podobnéj natury uczucia mogą się czasem pomieścić w jednéj piersi człowieka? niewytłumaczoną to tajemnicą — przecież któż tego nie doznał?
W uczuciach tych tyle jest odcieni i taka rozmaitość, że często nic mniéj podobnego do miłości jak druga miłość nosząca to imie w niedostatku innego. — Tak i tu było z Oktawem — w Adeli widział ideał, pokochał w niéj co wyższe, piękne, co wielkiem czuł i z lepszego świata rodem, — inne było całkiem poczynające się, a raczéj odradzające przywiązanie jego do prostego dziewczęcia ulicznego, ku któremu ciągnęły wspomnienia młodości całą swoją potęgą, otwarta jéj dłoń, łatwość stosunków, poezja miłości jakiejś dziwnéj, nowéj dlań, gwałtownéj, porywającéj.
Oktaw obawiał się namiętności, walczył z nią, podnosił wyobraźnią by uczynić czystą i godną siebie, a codzień więcéj ona panowała nad nim i chwytała go gwałtowniéj. Każdy dzień niewidzenia przypłacał niepokojem, w chwilach samotności obraz natrętny stawał mu w oczach, każda przechadzka wiodła gdzie się ją spotkać spodziewał.
Kilka jednak dni po spotkaniu w ruinach w czasie burzy, siedział w domu zamknięty, i nierychło nareszcie złamany tęsknotą nieprzezwyciężoną poszedł późnym wieczorem na pojezuickie wzgórze, tłumacząc się sam przed sobą, że Anny tam pewno nie zastanie.
Jakże się zdziwił spostrzegłszy ją zdaleka opartą o mur w tem samem miejscu gdzie z nim stała przed kilku dniami — zadumaną i smutną.
Nie miał już siły oddalić się obaczywszy ją i szybko zbliżył do dziewczęcia, które go z krzykiem i błyskiem czarnych oczów powitało tak gorąco, tak serdecznie jak nikt jeszcze nigdy w życiu!
Chwilę stali milczący, a Oktaw poruszony, o całym świecie dla niéj zapomniał, Anna patrzała mu w twarz długo jakby z niéj myśl wyczytać pragnęła.
— Przecieżeś ty przyszedł do mnie, — zawołała głosem drżącym, — a jam tu codzień była daremnie, codzień późno wracała przysięgając że nie pójdę więcéj, i codzień kłamała przed sobą. — Ja tylko jeden raz chciałam ciebie widziéć i coś ci powiedziéć!
Ten stary i straszny człowiek co się tu co dnia włóczy, widział nas, nieprawdaż! może on przed ludźmi rozpowie? ty za to pokutować będziesz, czemum ja tylko winna... powiedźcie — ja na to znajdę radę!
Widziałam wówczas że ciebie złapał, mówił coś, śmiał się, powracaliście razem, nieprawdaż! ja śledziłam krok każdy! ale mam, znajdę sposób na niego i milczéć będzie musiał.
To mówiąc ścisnęła dłoń podnosząc do góry i brwi jéj zmarszczyły się groźbą namiętną.
Piękną tak była jak anioł niosący pomstę na ziemię... usta jéj drżały, krew oblewała oblicze pełne życia i zapału, ale wprędce ominął ją gniew i zwiesiła głowę smutnie ku ramieniowi Oktawa.
— Com się tu napłakała z waszéj przyczyny, — rzekła, — myślałam, a nuż ludzie rozgadają — mnie to nic, mówią i tak co chcą na mnie, trochę więcéj mniejsza o to — ale dla ciebie... Nie! nie! nie przychodźcie tu więcéj, a jakby wam kiedy tęskno było, a chciało się poskarżyć, pogwarzyć lub posłuchać Andzi śpiewu, nie tu... ot tam, wiecie w lesie za klasztorem polankę, — gdzie mogiła stara i krzyż i chatka pusta strażnika..... ja tam chodzę wieczorami... czasem mnie tam znajdziecie.
Mówiła prędko urywanym głosem spiesząc się niespokojna, a dłoń Oktawa w obie ręce schwyciwszy, to go odpychała to pociągała ku sobie, oczyma rzucając po ciemnych zakątach i śledząc czy ich kto znowu nie widzi.
— Człowiek ten w istocie nas zobaczył, — odpowiedział Oktaw, ale nie może powiedziéć nikomu, bo z nikim nie żyje i nikt go tu nie zna.
— Dziwny jakiś człowiek, — szepnęła Andzia z wyrazem przestrachu, — ciągle go widzę jak się błąka po okolicy, a większą część dnia przepędza tu na starym klasztorze... Co robi, nie wiem, chodzi, szuka, myśli, kilka razy podpatrzyłam go rozmierzającego krokami korydarze i dziedzińce, dobywającego papiery, a zajętego tak mocno tą robotą, że nawet mnie nadchodzącéj nie postrzegł.
W kilku miejscach spuszczał się do grobów, chodził po nich... i słychać było stukanie w mury pod ziemię... uciekłam ze strachu... Nie wiem czy Bóg mu rozum odjął... czy... nie rozumiém, ale to straszny jest człowiek!
Opowiadanie to zastanowiło Oktawa.
— Prosta ciekawość to tylko prowadzić go tu musi, nic do roboty nie ma i po gruzach się włóczy jak nieraz my wszyscy.
— O! nie tak jak my! — odparła Anna — po twarzy znać przecie, że go tu coś obchodzi mocno, że czegoś szuka i coś wie..... Cały tem zajęty, niespokojny, a ledwie kroki lub szelest posłyszy, natychmiast zmienia postawę i inną przybiera... obojętną... bojaźliwą.
— Ale cóżby to być mogło? — spytał Oktaw.
— Któż to wie, może czarownik — cicho odpowiedziała Anna, która jako dziecię ludu miała wiarę w czary i cuda, siłę ludzi wybranych i cały ów świat tajemnic dla nas już nieistniejący. — Widzieliście twarz jego, oczy — jaki straszny! Ja co się nie boję nikogo, drżę cała przed nim... Żyje tylko z trupami co tu leżą — to mówiąc przeżegnała się — w tych grobach i zwaliskach, może wywołuje duchy... straszny jakiś człowiek.
Oktaw uśmiechnął się na te słowa, a dziewczyna dostrzegłszy niedowiarstwo, mówiła daléj nie puszczając rąk jego.
— Wiem że wy pewnie w czary i upiory nie wierzycie jak wszyscy panowie... ja się ich także nie boję... ale możnaż nie wierzyć? Od wieków wiecznych chodzą po ziemi widma i strachy, tylu ich ludzi widziało! Są tacy co z niemi żyją i posługują się niemi, więcéj od drugich wiedząc i znając drugiego świata. Nie śmiejcie się, nie śmiejcie, przecież w duszę wierzycie, a czemuż nie w duchy?
To mówiąc wzdrygnęła się.
— Widziałażeś kiedy ducha? — zapytał Oktaw.
— A... może! — cicho szepnęło dziewczę, a oczy jéj dziwnie zabłysły — może dlatego się ich nie boję, choć są złe i dobre duchy... Ale uwierzylibyście mnie, kiedy nie dajecie innym wiary?
— Cóżeś ty widziała?
— Wiele! wiele! — uśmiechając się smutnie odpowiedziała Andzia, — ale chodźmy ztąd, mrok pada, a ten człowiek straszny gdzieś pewnie krążyć musi, aby nas znowu podejrzeć... chodźmy...
Oktaw się nie opierał, Andzia schwyciła go za rękę jakby się obawiała by jéj nie uciekł i pociągnęła gwałtownie za sobą wiodąc wąziuchną ścieżynką między zarośla, w stronę polanki i mogiły o któréj wspominała.
Szli tak we dwojgu milczący, bo jemu i jéj słów zabrakło, a wyrazy stały się niepotrzebne; Oktaw z głową spuszczoną ale niespokojny i wzruszony, ona z podniesionem czołem smutnem i groźnem wejrzeniem, prawie dumna i widocznie silniejsza uczuciem i wolą nad onieśmielonego chłopaka, który już zwyciężony walczył jeszcze i w sercu więcéj miał obawy niż miłości.
Ścieżynka wąziuchna z obu stron obwieszona gałęźmi, zmuszała ich ciągle przybliżać się ku sobie, a ręka Anny nie puszczała dłoni towarzysza jakby obawiała go utracić... Przeszedłszy gąszcze splecione, mieli przed sobą rozrzedzające się zarośla, las starszy przerąbany nieco, a w głębi ukazała się polanka z mogiłą zieloną i opuszczoną chatką strażnika. Dokoła cichą tę ustroń obejmował bór sosnowy i dęby stare, u których stóp zieleniła się łąka leśna wypasiona i krótką trawką pokryta... Na najbliższy ten wypas gnali zwykle pastuszkowie z miasta bydło, które daléj iść nie mogło lub do trzody nie należało, cały dzień prawie zawsze tu kogoś zastać było można i śpiew się jakiś rozlegał, ale ku wieczorowi uciekały dzieci, bo mogiła stara choć krzyż stał na niéj, zdawna miała złą sławę, i gadano o wychodzącem z niéj upiorze. Cała polanka poprzecinana była mnóstwem ścieżek, a ślady mnogich ognisk zagasłych pokrywały podnóża dębów osmalonych i ogorzałych.
Bliżéj miasteczka stała owa chata pusta, a raczéj budka maleńka, o jednéj izbie bez stroju i podłogi, nad którą dach przegniły jeszcze się trzymał, choć pozapadał w miejscach wielu. U wysokiego progu leżała kłoda gruba, a przy niéj kilka zgasłych polan i gałęzi.
— Widzicie że choć o duchach mówię, nie obawiam się ich przecie, i chodzę tu gdzie nikt o zmroku się nie odważy... Tu nas téż nie zobaczą ludzie i nie znajdzie złe oko..... Jedna ta ścieżynka prowadzi na polankę, a drogi daleko...
To mówiąc Andzia pierwsza usiadła na kłodzie, a chłopak przy niéj i chwilę znowu milczeli oboje... Mrok powoli zalegał głębie boru i trochę jaśniéj tylko było wśród łąki na któréj krzyż odblaskiem zachodu u góry oblany, malował się w oddaleniu.
— Ja tu znam wszystkie kątki, — zawołała Andzia, — dzieckiem mnie pędziła ciekawość, a teraz..... tęsknota..... Czasem chce się iść, iść, gdzie oczy poniosą na koniec świata, szukać czegoś nieznanego i uciec od ludzi... O! ciężko bo na świecie, a choć usta piosenką się śmieją, to serce jękiem płacze... Na mnie tak napada to szalone wesele, to czarny smutek, a pokoju nie mam nigdy.
— Bo go nie szukasz Anno! — odparł Oktaw powoli.
— Jak ja z wami to go czuję w sobie, — rzekło dziewczę z jakimś wstydem, odwracając twarz, ale wieleż to tego! Wy pojedziecie znowu daleko, a ja latać będę jak szalona.
— Pojadę, — odezwał się Oktaw, — muszę, bo mi nie siedziéć, a wy zapomnicie o mnie!
Anna zerwała się żywo i odskoczyła na krok zakładając ręce na piersi:
— A tyle lat zapomniałam ja was? choć wyście i nie spojrzeli na mnie; a przechodząc wstydziliście się i głową mi skinąć... i ja nie chciałam patrzéć nawet aby wam sromu nie robić! Andzia wszystko pamięta, nawet jak słońce świeciło wtedy kiedy panicza widziałam.
Wam potrzeba powracać, — odezwała się po chwili rozmowy dziewczyna, — nie chcę aby ojciec i matka narzekali na syna... znajdziecie mnie tu wieczorem, a nie obawiajcie się oczów ludzi, bo tu nikt nie chodzi o mroku. Chodźcie ja was wyprowadzę na inną drogę, którą wrócicie do miasteczka nie postrzeżeni.
— Nie, jeszcze czas, — przerwał jéj Oktaw, który słuchał jéj słów z zajęciem coraz większem, posiedźmy trochę, do domu trafię... powiedz mi co o sobie...
— Wieki by to gadać można, a w dwóch słowach moje życie. — Biedna Andzia! sierota jakiéj niema na świecie... Chcecie posłuchać to powiem... ot to właśnie coście wiedzieć chcieli... czym widziała ducha kiedy... ale wy wierzyć nie zechcecie?
— Mów, mów, — zawołał Oktaw zbliżając się do niéj ciekawie i odzyskując naiwność i wiarę dziewczęcia na chwilę.
— Wam jednym powiedziéć to mogę i więcéj nikomu, ludzie by się śmieli, a z tych rzeczy śmiać się nie godzi... Mnie duch wychował i wykołysał.
— Duch! — zawołał Oktaw zdziwiony, — jaki?
— Nie wiem, bo nigdy nic nie mówił do mnie, ale od dzieciństwa widziałam go tak jasno i wyraźnie, jak was widzę przy sobie... Podobny był do pięknéj a smutnéj kobiety w białéj odzieży z rozpuszczonemi włosami czarnemi; siedział dzień i noc przy mojéj kołysce, pilnował mnie w podwórku, a gdy patrzał na mnie, czułam się tak spokojną i szczęśliwą, jak już nigdy nie będę... Nocą duch był jasny i gdy się przesuwał po izbie, widziałam go jak smugę światła, we dnie biało wyglądał.
— A któż ci powiedział że to był duch?
— Nie wyglądał jak inni ludzie..... Przez ciało jego jak przez okno widać było na wylot... czasem podlatywał nad ziemię i mnie podnosił, a głosu nie miał wcale...
Jak zapamiętam w dzieciństwie, biała ta postać była ciągle ze mną i przy mnie, nieodstępną opiekunką. Czasem przy ludziach nawet zjawiła się dla mnie, ale gdym ją drugim pokazywała, śmieli się ze mnie mówiąc że mi się coś przywidziało... Serce mi mówiło wcześnie że to był duch matki, a stara moja niańka tak mi ją właśnie opisywała na śmiertelnéj pościeli w białéj odzieży z czarnemi włosami..
— Kiedyż duch ten przestał ci się pokazywać? — spytał Oktaw z obawą którą w nim wznieciło to zwierzenie dziewczyny, niemal posądzając ją o obłąkanie.
— Długo tak, — mówiła daléj Anna, — żyliśmy z nim ciągle, co dnia budząc się znajdowałam go u kolebki, szedł za mną gdziem biegła i nieodstępował na krok... Potem przyszedł raz xiądz do mojego ojca i surowo mu wymówił, że mnie ani pacierza ani modlitwy nie uczono i do spowiedzi nie przysposobił... Przysłali braciszka z xiążeczką w któréj mi czytał o Panu Bogu i świętych, kazali chodzić na naukę do kościoła... Duch ciągle był jeszcze przy mnie, widziałam go w dzień pierwszéj spowiedzi poprzedzającego mnie do kościoła, na stopniu ołtarza, a gdym odeszła od niego, znikł i więcéj się już nie ukazał.
— Jestżeś pewna że ci się nie przywidziało? — spytał Oktaw bojaźliwie.
— Ja wiem że wy mi wierzyć nie możecie? ale mogłoż mi się przywidywać jedno i to samo lat kilkanaście, codziennie? mogłyż zwodzić mnie oczy? Duch ten czuwał nad dzieckiem swojem... czułam w nim matkę... Sama ona nic uczynić mi nie mogła, dotknąć jéj niewolno było dziecięcia, a gdy obejmowała rękami, nie czułam jéj uścisku; ale gdy mi co zagroziło, stawała nademną tak, że mnie otoczyła sobą i o nię rozbijała się wszelka moc ziemska.
— Czemuż w dzieciństwie nigdy mi nie mówiłaś o tem?
— Bo ona stała i palec kładnąc na ustach zakazywała mi mówić. Dziwna rzecz, — dodało dziewczę — słów nie miała, niemą była, a gdy chciała mi co powiedziéć, spojrzała tylko i słyszałam głos jakiś w głębi duszy tak wyraźnie i jasno, jakby się o uszy obijał.
— A teraz widujesz ją jeszcze?
— O! prawie nigdy... czasem we śnie mi się zjawia, ale marzy mi się wówczas żem jeszcze dziecięciem, a ona u kolebki stoi i osłania mnie jak dawniéj... Możem téż jéj niewarta...
I łzy polały się z oczów dziewczęcia które twarz ku ziemi spuściło pochylając się do piersi Oktawa.
— A teraz, chodźmy, chodźmy, — zawołała Andzia, — tobie czas! ty potem przyjść mi nie zechcesz gdy cię unudzę i gadaniem i łzami, a mnie trzeba żebyś przyszedł.!. Dawniéj powiadałam sobie, że mnie na ciebie zdaleka patrzéć można, teraz przez litość musisz czasem choć słówkiem mnie pocieszyć...
Wstawszy z progu Andzia, wywiodła go drożyną przez łąkę i część boru prowadzącą na szeroki gościniec łączący miasteczko z pobliskiemi wsiami, ale nim doszli do niego, zwolniła kroku.
— Ja teraz już, — odezwała się powoli — nie chodzę nigdzie; choć duszę się w chacie, siedzę w niéj zamknięta... Powiedz mi co mam robić, ty lepiéj wiesz co trzeba... nic nie umiem... Wy się całe życie uczycie, jak ja was zrozumiem, prawda? i mnieby umieć coś potrzeba?...
— Ale któż uczyć cię będzie i od czego poczniesz biedna? — spytał Oktaw zadziwiony słowy dziewczyny.
— A jakżeście wy poczynali? — odpowiedziała Andzia. — Teraz mi nie wsmak tany i piosenki, bo i dawniéj po największym szale na płacz mi się zbierało... a tak siedziéć z założonemi rękami a gryść się myślami to sroga męka... poradźcie mi co... Jak ja więcéj umieć będę, toć się przecie do was przybliżę...
— Nauka! — zawołał Oktaw smutnie, — czyż ona ci potrzebna, i gdzie jéj koniec i miara dla ciebie? Ty żyjesz sercem tylko..... Któż wie czy ona cię podniesie czy zniży..... Stracisz to co masz, a nie nabędziesz czego pragniesz!
Słowa te choć zdawały się trudne do pojęcia dla prostéj dziewczyny, uchwyciła Andzia gorąco i widać było, że wielkim wysiłkiem umysłu czy serca zrozumiała je..... Milczała chmurna, ale znać walczyła z sobą i odezwała się żywiéj:
— I wy mnie tak kochać nie możecie i ja was zrozumieć paniczu drogi, — a ja tak was miłuję jak życie, wyżéj niż życie, bo czem ono bez was? Gdybyście wy stali na górze a ja na dole, musiałabym doleciéć do was skrzydłami, lub dojść po kamieniach lub rękami się wdrapać... a wy choć przy mnie zawsze na górze!
Domawiając tych słów dziewczę, objęło Oktawa i uścisnąwszy raz jeszcze, znikło w borze, a chłopak znalazł się na szerokim gościńcu sam jeden naprzeciw miasteczka które w szerokiéj trybie widać było w oddaleniu.
Gościńcem wlokły się fury wiejskie, szli ludzie, wracało bydło rycząc i z ciszy lasu rzucony znów w życie zwyczajne Oktaw musiał opamiętać się, aby do trybu codziennego ochłonąwszy z wzruszeń niezwyczajnych powrócić.
Cała rozmowa ta z Andzią, migła przed nim jak sen, a dziewczyna ze swem poetycznem rozmiłowaniem, smutkiem, powieścią o duchu matki, sieroctwem i niepokojem wydawała się jakąś marą nieprawdopodobną. Słowa jéj proste a ułożone z poczuciem instynktowym piękna, niby jakaś pieśń duszy, wracały do pamięci i brzmiały w niéj dziwną harmonją.
Uniesiony, zdziwiony Oktaw badał siebie czy sam nie dodaje co do nich, czy ich nie stroi uczuciem własnem i szatą pożyczaną, tak dalece zdawało mu się niepodobieństwem by zaniedbane dziecię ubogiéj chaty mogło się zdobyć na pojęcia takie i wyrazy.
— Nie jest to pospolita istota! — mówił w sobie — przypominając dzieciństwo i to co w niem zwiastować mogło Andzię dzisiejszą... I przychodziły mu na myśl jéj słówka, zapytania, piosenki, które składała, zapowiadające już wówczas umysł co się pragnął rozwinąć i wyżéj poleciéć; a żal przychodził nad biedną sierotą co się nigdy wybić nie mogła z więzów i musiała zmarnować.
— A gdybym użył jéj przywiązania do mnie, — zawołał w sobie Oktaw po chwili, — aby ją podnieść i uczynić istotą jaką być godna? Gdybym zamiast sam zniżać się do niéj, ją dźwignął ku sobie i z téj gliny w którą Bóg wlał ducha iskrę, utworzył niewiastę godną tego imienia?
Niepodobieństwo jednak po krótkiéj rozwadze odbierało Oktawowi siłę.
— Jak to począć? — mówił — i coby powiedzieli ludzie? Ona już tak zniesławiona! I czas li rozpoczynać wychowanie, gdy życie bije pełne w piersi wzburzonéj, a młodość niepokoi nieuleczoną tęsknotą do przyszłych przeznaczeń?
— Więc zginie tak marnie ten piękny kwiat, w którym jednak woń piękniejszą pomieścił Bóg, niż w pospolitych roślinach ziemi? więc musi odpokutować za grzechy ojców i pokoleń, za nędzę swą i opuszczenie! A! niezrozumiałe jest życie i dobrze pyta ów hiszpański poeta. — Do czego ono służy? — a ja bym dodał — kto nim rządzi?
Smutnie powtórzył Oktaw po kilkakroć słowa poety, a oczy jego padły w téj chwili na miasteczko, ku któremu schodził gościńcem wśród mnogiego ludu. Mała mieścina leżała teraz w mrokach wieczornych, czarno na szarem tle się malując, i gdzieniegdzie tylko z okien dworków, chat i rynkowych domów świeciły pozapalane już światełka; a ponad dachami kłęby wpół przezroczystemi wznosił się dym znamionujący życie; niby oddech budowli, z których prócz trochy światła i dymu, nic się nie dobywało...
— Otóż obraz życia, — rzekł odpowiadając sobie chłopiec — w głębi iskra jasna... nad nami wyziew czarny... w duszy pragnienie dobra, w czynie sadze i swędy... A gdyby iskrę podniecić, gdyby ognisko powiększyć, czyby płomień nie objął i dymów i nie pożarł wyziewu... lub domostwa! — dodał cicho i powtórzył znowu:
— Do czego życie służy?
Wnętrze domku zajmowanego przez starego nauczyciela, miało ten pozór smutnéj pustki, który oczom powszednich ludzi przedstawia zawsze kryjówka uczonego pracownika. Nic tu nie było dla oka i wdzięku, nie wiele dla wygody, najmniéj dla popisu przed ludźmi.
Malutkiewicz żył sam jeden, jeść przynoszono mu z miasteczka, kawę gotował sobie sam w blaszanéj machince, chłopak ubogi posługiwał mu, stróż kulawy oporządzał koło dworku. W pierwszéj izbie przeznaczonéj na przyjęcie rzadkich gości, stara kanapa na zbyt cienkich nóżkach chwiejąca się i wysoka, kilka krzeseł, stolik owalny z lirą, były wszystkim sprzętem. Pył grubemi warstwy pokrywał ściany niegdy wyklejone ciemnym szpalerem, a dziś mnogiemi garby odęte. Na kominku w którym się nigdy nie paliło, stał gipsowy Sokrates któremu dawno już rozbił ktoś głowę nieforemnie późniéj naklejoną. I tu piętno powolnego zniszczenia jakiemu świat ulega, pył grubemi pokłady spoczywał na wszystkich płaszczyznach. A że przez izbę tę do dalszego mieszkania chadzano dla skrócenia drogi, środkiem jéj od drzwi do drzwi leżało czarne już płótno mające strzedz podłogi, dość jednakże zabłoconéj. Daléj był alkierz równie prawie obszerny jak bawialnia o parze okien od ogródka, nieco ciemny ostawiony pułkami pełnemi xiążek z większym stołem i parą ławek, gdzie Malutkiewicz młodzież miasteczka nauczał. W kącie nawet dulcis recordatie praeteritorum była tablica czarna, z przyczyny któréj alkierz nazywał się szkołą. W szafach od stropu do ziemi spoczywały foljanty inquarto i wszelakiéj formy łacina poważnie wyglądająca w pargaminowych i skórzanych okładkach. Właściciel téj biblioteczki który ją sam układał tak z nią był oswojony, że po nocy nawet mógł w niéj co chciał wyszukać. Nie lubił téż gdy mu tu kto przez ciekawość drabował, i uczniowie co śmieli dotknąć szacownych skarbów, często odklęczeli za to naruszenie porządku. W lewo ze szkoły drzwi wiodły do pokoju, który był razem sypialnią i pracownią nauczyciela; ale łóżko, kufer z odzieniem i trocha rzeczy, mało zajmowały miejsca, a wielki stół pod oknem stojący głównie zwracał uwagę. Mnóstwo xiążek porozkładanych, zapisanych papierów, ogromny kałamarz, lichtarz z umbrelką, machinka do kawy, i na kawałeczki drobne pocięty papier do notatek, miały każde z osobna wyznaczone sobie stanowiska. W pośrodku tyle tylko zostawało próżni ile potrzeba na przyporzysko człowiekowi i oparcie jednego łokcia, na chustkę do nosa i xiążkę.
Tu to Malutkiewicz przyrządzał swego Senekę i lubował się studjując innych klassycznych pisarzy, nad któremi zwykł był odpoczywać po pracy. Nieodstępnemi obok pism ulubieńca leżeli Horacjusz, Virgili, Terencjusz, Homer, Heziod i Owidjusz. Professor lubił sentencje i w téj izbie pełno ich było po ścianach wielkiemi głoskami ponakreślanych tu i owdzie dla uprzytomnienia pamięci; a najwidoczniéj stało nadedrzwiami:
Discipulus est prioris posterior dies....
Zresztą jawne tu wszędzie znać było ubóstwo, i przywyknienie do niego, a izba jak i dom świadczyły o obyczaju stałym który życiem rządził; każda rzecz aż do świstka najmniejszego, miała swe miejsce wyznaczone, każdy sprzęt przykuty był do oddanego dlań kątka, a xiążki przyrosły już jedna do drugiéj leżąc przy sobie.
Dnie także rozporządzone były jak najregularniéj i Malutkiewicz nie potrzebował nawet zegara który w szkole gdakał, bo nałóg uczynił go najlepszym chronometrem. Budził się zawsze o jednéj godzinie, siadał do pracy, wstawał od niéj lub odpoczywał, wedle swojego programu; nic naruszyć nie mogło raz ustanowionego porządku. W pewnych dniach przychodziły dzieci z miasteczka, które przez amatorstwo nauczał wybierając zdatniejsze subiekta z parafialnéj szkółki; a poświęcając im część swojego czasu, professor płacił, jak mówił, dług społeczeństwu. Łatwo się domyślić że go oddawał w takiéj monecie jaką miał, to jest, po większéj części łaciną.
Ranek cały zwykle aż do obiadu pracował Malutkiewicz u siebie zamknięty, a chłopiec jego tak dobrze wiedział że panu nie będzie potrzebny, iż zwykle wychodził sobie do miasta, i nie powracał aż na porę obiadową. Zostawał więc stary sam jeden i w ciszy oddawał się swemu Senece. Sąsiedzi nawet szanując to przywyknienie, nigdy mu w rannych godzinach nie śmieli przeszkadzać.
Jednego tedy ranku siedział tak przygarbiony nad xięgą Naturalium Quaestionum które go najwięcéj kłopotały, gdy szelest zdający się pochodzić z pierwszéj izby, zwrócił jego uwagę. — Zdawało się że ktoś po cichu wejść musiał — czekał i kiedy niekiedy dawał znać o sobie pokaszlując i tupocąc nogami. Professorowi przyszła naprzód na myśl nieprzyjaciołka papieru i osobiście przezeń nienawidzona mysz, która mogła się znajdować w pułapce, ale wprędce nastawiwszy ucha, przekonał się że to było daleko większego rozmiaru stworzenie. Nie przypuszczał nawet żeby to człowiek być mógł i nasrożył się przerażony ideą szczura gospodarującego wśród xiążek.
— Tegoby jeszcze brakowało, — rzekł — móle i pleśń, myszy... a na dobitkę szczury! Jużbym chyba uciekł ztąd! ale cóż to jest? pytam?
Nastawił ucha i lekki kaszelek zdumiał go niepospolicie. Wiedział dobrze że chłopak jego nigdy w téj porze nie przychodzi, ani kto z miasteczka, któż więc?
I zdumiony z obróconą do drzwi twarzą, na ponowiony kaszel i szelpotanie, zawołał niezmiernym głosem pełnym niepokoju i frasunku że mu robotę przerywano.
— Któż tam? kto tam?
Głos który wyrzekł odpowiedź, tak był nieśmiały i cieniuchny, że zeń nic nie zrozumiał Malutkiewicz.
— Pali się! czy co takiego, że mnie w téj godzinie ścigają! Muszę wstać! to coś jest!
Obwinąwszy się więc w szlafrok który już był dawno emeryturę na kołku wysłużył, niezmiernie kwaśny wyszedł do szkoły i przez jéj drzwi patrząc do pierwszéj izby, ujrzał w progu stojącą... młodą dziewczynę.
Na widok tego zjawiska, które jednak w sobie nic przerażającego nie miało, bo to była Andzia skromnie ale starannie ubrana... professor usta otworzył, okulary poprawił i jak stał tak skamieniał wryty.
Znał on w przechadzkach swych spotykając ją, szaloną ową dziewczynę o któréj piękności i swawoli całe gadało miasteczko, miał o niéj wyobrażenie najgorsze, i nie mógł pojąć co taka istota robiła u niego: W pierwszéj chwili miał już na języku:
— Vade retro Satanas i — Noli me tentare diabole! ale skromna postawa dziewczęcia które cicho czekało jak zlitowania wyjścia staruszka powstrzymało wykrzyknik.
— Czegóż ona u licha chcieć może odemnie? — rzekł w duchu, — żeby choć była przyszła po obiedzie... ale wybrała godzinę Naturalium Quaestionum...
Już potrzeba było wyjść koniecznie i Malutkiewicz przeszedłszy szkołę, stanął naprzeciw dziewczyny w progu.
— Czego ty tu chcesz? — zawołał groźno.
— Ja! — odpowiedziało dziewczę onieśmielone — ja...
— No! ale czegóż! gadaj!
Słów zabrakło przybyłéj; stary patrzał i nie poznawał w tem wylękłem dziewczęciu swawolnéj ulicznicy, a oczy jego nie bez przyjemności spoczęły na ślicznéj twarzy osmuconéj i zręcznéj postawie Anusi.
— Licho wie co ludzie gotowi pomyśléć! — rzekł sobie w duchu — ot to mi odwiedziny potrzebne, i czego ona może potrzebować odemnie!
— No mówże psotnico jakaś? pocóżeś tu przyszła? — zapytał, — ja nie mam czasu!
Andzia jakby ośmielona chwilowym namysłem, postąpiła krok ku staruszkowi który ostrożnie się cofnął powtarzając z Seneką:
Amor, ut lacrima, oculis oritur, in pectus cadit.
I oczy spuścił.
— Ja się chcę uczyć proszę pana! — szepnęła cicho.
— Co takiego? — powtórzył Malutkiewicz.
— Chciałabym się uczyć, — rzekła dziewczyna.
— Uczyć! a piękny mi student! — zawołał professor osłupiały... co? po łacinie? oszalała! uczyć! jakto? czegóż ty się chcesz uczyć?
— Albo ja wiem czego uczyć, — ośmielając się dodała Andzia, — tego czego się wy uczycie aby mieć rozum... czytać, pisać!
— Słyszysz! i mnie sobie wybrała za professora! załamując ręce, — rzekł professor. — Co ty sobie żartujesz... swawolnico ty jakaś! tfu!
— Ale to nie są wcale żarty, — odpowiedziała podchodząc śmieléj i w oczy mu patrząc dziewczyna, — chcę się uczyć! Mówią że pan umiesz wszystko, uczysz z łaski tylu chłopców, czemużbyś mnie nie miał?
— Oszalała! zaiste oszalała! — rzekł professor cofając się za próg, — a tobie po co nauka?
— A wam na co? — zapytała dziewczyna.
Malutkiewicz zamilkł.
— Ślicznaby rzecz była żebym takiego wziął ucznia, — odezwał się po chwili. — Albo to tobie czas poczynać abecadło? dopieroby mi oczy wypiekali! Oszalała! ucz się szyć, prać, ale tobie mieć z xiążkami do czynienia? cóż ci to zaświtało w głowie?
— Mój ty dobry stary! cóż na mnie i na ciebie ludzie powiedziéć mogą? co dziwnego że mnie z litości i miłosierdzia uczyć będziecie? Zresztą, niechby sobie ludzie gadali, wam to co szkodzi? Bylibyście dobroczyńcą moim..... ja chcę, ja potrzebuję, ja muszę się uczyć!
Słowa te wymówiła tak gorąco, że stary poruszony niemi został na chwilę, ale zwrót myśli na położenie dziewczyny i własne, na dziwacznem żądaniu wprędce go oprzytomnił.
— Dajże ty mi pokój, — rzekł, — śliczny mi uczeń, a to jabym się przy tobie nauczył jeszcze czego niepotrzebnego, bałamutko jakaś! śmiechubym tylko narobił z siebie... idź sobie szukaj nauczyciela gdzie chcesz, nie mnie...
— Jabym przychodziła z chłopcami razem co tu do was z miasteczka idą, — szepnęło dziewczę, — cóżby wam to szkodziło że ze mnieby się śmieli...
— Tak, i uczyłabyś się po łacinie! po łacinie!
Professor mówiąc to, wybuchnął głośnym śmiechem wziąwszy się za boki, ale smutna twarz Anny jakąś go litością przejęła, i zbliżył się ku niéj z współczuciem.
— Mów bo mi czego chcesz, jeśli tam wiesz czego ci się zachciało, szczerze, jak na spowiedzi, któż wie, nie ja, to ktoś poradzić ci może na to...
— Chcę się uczyć, — odpowiedziała dziewczyna, — nie umiem nic, wstyd mi i pragnę coś umieć..... dajcie mi radę kochany panie...
— Ale moje dziecko, na naukę tobie naprzód zapóźno, — odparł Malutkiewicz, — powtóre, wedle stawu grobla, w twoim stanie niewiele umieć i wiedziéć potrzeba... bo na cóż ci umiejętność?
— A na cóż wam?? — powtórzyła znowu dziewczyna... jeśli wam ona potrzebna, czemu nie mnie? Każdemu się zda jaśniéj widziéć, znać więcéj i rozumieć lepiéj.
— I to prawda, — rzekł Malutkiewicz udobruchany, — jednakże..... widzisz waspanna, nauk jest wiele, a dla ciebie niewiedziéć co wybrać? Jedne prowadzą do tego, drugie do owego... jakby ci to wytłumaczyć... a więcéj ich niż życia ludzkiego staje na zdobycie...
I już chciał zacytować coś po łacinie erudyt, gdy sobie przypomniał że go Andzia niezrozumie.
— No, to jabym się nauczyła choć trochę! — uparcie swego się trzymając dorzuciła Anna.
— Ale od czegóż zacząć? dokąd zmierzać? zawołał Malutkiewicz.
— Wy to lepiéj odemnie wiecie!
— Ja!... ot to mi licho nasłało tę szaloną dziewkę, — rzekł sobie stary, — nie wiedziéć co począć, a jużciż jéj uczyć niepodobna...
Wtem myśl jakaś przebiegła mu przez głowę i szybko zakończył.
— Otóż o tem trzeba pomyśléć... przyjdźcie jutro po odpowiedź.
— Jutro? — spytała Andzia żywo i weseléj — o któréj?
— Znowu mi kawał ranka zje! — rzekł w sobie stary — ale cóż robić... no..... wcześniéj niż dziś! zobaczymy! nim siądę do pracy... może się coś obmyśli...
Ale to osobliwsza przygoda!!
Dziewczę chciało go w rękę pocałować, pewny jednak przepisu Seneki że:
Habet suum venenum blanda oratio.
Nie słuchał więcéj i cofnął się chyżo do szkoły nie odwracając głowy, aż za Andzią drzwi się zamknęły.
Spojrzał wówczas na zegar straciwszy przy niezwykłem zajęciu miarę czasu i zdziwił się postrzegłszy że już było po jedenastéj, — chciał daléj ciągnąć rozpoczętą robotę, ale zbyt był pomieszany swą przygodą i umysł jeszcze uspokoić się nie mógł.
— Otóż patrz, — rzekł do siebie, — i to prawda, że:
Formosa facies, muta comendatio est
jakby tak stara baba, tobym ją kijem był przepędził, a te czarne oczy i na mnie dziada podziałały, cóż za dziw że drudzy głowy tracą!!
I począł przeciwko zwyczajowi ubierać się do wyjścia powtarzając: — Dziwna przygoda!
Wdział naturalnie professor frak swój najnowszy ze starych, kamizelkę z baryłkowemi guzikami, ów kapelusz szeroki w górze a wązki od spodu, i ująwszy w dłoń laskę, zabierał się wychodzić, gdy chłopiec jego tak niezwyczajną i nigdy niepraktykowaną zdumiony ochotą, przerażony zaparł mu sobą drogę w progu domostwa i krzyknął:
— Co to panu się stało?
— Hę? co? jak? — zamyślony przebąknął Malutkiewicz, — co? jak?
— Pan wychodzi! o téj porze!
— Słyszysz! czy mi wyjść niewolno?
— A jakżeż będzie! — zawołał chłopiec — a godzina obiadu?
— Uczynię jak mi się zda lepiéj! — odparł trochę oburzony zuchwalstwem sługi stary, — czekaj i milcz pełniąc swój obowiązek... to do ciebie nie należy!
— Pewnie chory! — szepnął chłopak, — tego to jeszcze nie bywało nigdy żeby mi tak odpowiedział!
I stanął w ganku Janek patrząc co daléj się dziać będzie z professorem, który powoli kroczył ku dworkowi Podkomorzanki.
Tam także odwiedziny jego w takiéj porze, niemałe wywołać miały zdumienie, byłto bowiem fakt tak niesłychany, tak niepojęty, że Podkomorzanka widząc z ganku zbliżającego się Malutkiewicza, naprawdę się przestraszyła z razu.
— A cóż to za gość rzadki! — zawołała.
— Zwłaszcza w téj godzinie kiedym zwykł siedziéć za stolikiem, — odparł professor, — ale życie ma niespodziane swe zwroty! Ani mi się téż śniło bym panię dobrodziejkę dziś odwiedził i to jeszcze przed południem, ale necescitas frangit legem...
— Przyznaję się że mnie przestraszasz! — wprowadzając go do pokoju, odezwała się Podkomorzanka żywo, — mówże proszę, co takiego? co się stało?
Ale żywo Malutkiewicz nie mówił nigdy, a dziś potrzebował namyśleć się dobrze od czego zacząć i jak to opowiedziéć; nim więc postawił kij, powiesił na nim kapelusz, usiadł i zebrał idee, Podkomorzanka miała czas dobrze się zniecierpliwić.
— Professorze, widzisz że mrę z ciekawości, jestem kobieta przecie.
— A ja mężczyzna mościa dobrodziejko, przynajmniéj quoadam nim byłem, — dodał professor, — o ile pani ciekawą, tyle ja znowu dyskretny i uważny być muszę z obowiązku płci i wieku... Rzecz w istocie niepomału dziwna, osobliwa i nie do wiary!
— Ale cóż to takiego?
Na te słowa weszła Adela, a że professor more antiqo pocałowaniem ręki witał, nim wstał, poszedł, dopełnił obrzędu, powrócił i usiadł napowrót, gospodyni do ostatka straciła cierpliwość ramionami zżymając.
— A! jakiżeś nudny professorze! — zawołała.
— Nie przeczę, — odezwał się — być może, ale gdyby nie w domu pani i pod jéj dachem, prawdą za prawdę bym odpowiedział, żeś pani w zbyt gorącéj wodzie kąpana!
— Już pozwól że i mniéj niecierpliwa istota, miałaby prawo być ciekawą! przychodzisz w godzinie w któréj nigdy świat cię nie widzi, z całą powagą nauczycielską pedagoga, z jakiemś przygotowaniem do czegoś ważnego... i trzymasz mnie pół godziny na gorących węglach.
— Jakto? jużby być miało trzy kwadranse na dwunastą! — co do słowa to biorąc, rzekł Malutkiewicz i dla sprawdzenia dobył zegarka, którego widok Podkomorzankę dobił.
— Jest... ile chcesz, sprzeczać się nie będę, ależ mów..
— Rzecz tedy jest taka, — odezwał się zbierając myśli stary — ale naprzód Exordium.
— Nie darujesz przemowy?
— Niemogę... Wypadek wychodzi ze zwykłych codziennego życia naszego trybów, raczysz mi pani cierpliwego do końca użyczyć ucha... nie przerywać i nie zmuszać do summaryjnego opowiadania któreby nic nie znaczyło i nic nie powiedziało. Zaczynam ab ovo: znacie państwo wszyscy w miasteczku pewną dziewczynę, imieniem Annę, córkę stolarza Prokopa pijaka, ale nie bezmózgiego człowieka. Istota owa sławna tu jest z piękności i trochę z trzpiotostwa swojego...
— Nadzwyczaj zajmująca i oryginalna postać! — przerwała Podkomorzanka, — nie mogę się jéj napatrzéć gdy spotkam, co to za oczy! jaka kibić! jaki wdzięk ruchu!
— To ta którą mi ciocia pokazywała! — dodała Adela.
— Ale mówże daléj professorze, jaki ona miećby mogła związek z rannemi twemi odwiedzinami?
— Wielki bardzo: dziś tedy pracowałem wedle zwyczaju nad pierwszą xięgą Naturalium Quaestionum, gdy słyszę coś szelpocze w przedpokoju, coś pokaszliwa, wychodzę zdumiony, widzę oto ta Andzia.
— Ona! u ciebie!
— Osłupiały nie umiałem pojąć co znaczy jéj przybycie, dziewczyna zmieszana, ja zdziwiony, tandem poczynam pytać i dowiaduję się że panna Anna chce gwałtownie..... słuchajcież panie... uczyć się! — i wybrała mnie sobie za nauczyciela!
Podkomorzanka parsknęła wielkim śmiechem.
— Uczyć się! czego? łaciny?
— A choćby i łaciny byle się uczyć, — odpowiedział Malutkiewicz, — nagle jéj taka przyszła ochota! Dziewczyna jakem się mógł przekonać z krótkiéj rozmowy rozsądna, nie głupia, ale jak i dlaczego zapragnęła czerpać ze zdroju umiejętności, nie pojmuję. To tylko wiem że gotowa z chłopcami do mnie chodzić, tak gwałtownie o nauce jakiejś któréj wyobrażenia nie ma, marzy...
— Prawdziwie, niesłychane prawisz nam rzeczy!
— Sam to wiem! Próżna to tedy myśl żebym ja sobie takiego miał wziąć dyscypuła... ludzieby mi oczy wykłuli; a z drugiéj strony zadanie i pytanie — czy się godzi pragnącego nie napoić? głodnego nie nakarmić?
— Pytanie to w ten sposób już postawiłeś kochany professorze żeś je rozwiązał razem... odpychać się nie godzi!
— A czegóż ja ją uczyć będę? ja! — zawołał Malutkiewicz. — Pomyślałem tedy sobie, pójdę do panny Podkomorzanki po radę i coś tam ułożymy.
— A! ciociu droga! — zakrzyknęła Adela któréj oczy zabłysły radością, a nie mogłażbym ja jéj uczyć, zająć się nią i...
— Dziecię moje, nie byłoby żadnéj przeszkody, — odezwała się trochę zafrasowana Podkomorzanka — ale... to szalona dziewczyna, popsuta, zalotnica; samo zetknięcie z nią, wprowadzenie jéj do domu...
— To egoizm ciotko! — przerwała Adela, — godziż się na to oglądać! Nie mamyż właśnie większych jeszcze obowiązków względem zepsutéj, opuszczonéj, zaniedbanéj istoty, którą pokierować możemy, poprawić i w śliczną tę postać wlać nową duszę... O! co to za szczęście byłoby dla mnie...
Malutkiewicz pokręcił głową zażywając tabaki i pociągnął w prawo kołnierz, chustkę i kamizelkę wedle obyczaju zakręcające się w stronę przeciwną, znać było w rysach jego lekkie wzruszenie, Podkomorzanka z dumą uściskała Adelę...
— Ona uczy nas obowiązków naszych, — zawołała — tak jest, opuścić biednéj dziewczyny nie podobna, zajmiemy się nią obie, ja wybadam... potem uczyniemy co Bóg natchnie, a razem uwolniemy cię od kłopotu kochany professorze, bo z takim uczniem miałbyś ciężkie zadanie, te czarne oczy mogłyby cię z mistrza na żaka przerobić.
— To może nie, — rzekł Malutkiewicz, — ale zawsze formosa puella to nie smarkacz któremu się łapę bije i klęczéć każe... ani wiem cobym począł, a któż wie, nużby się odezwała młodość którą dawno pogrzebałem. Pamiętam co Seneka powiada:
Amare iuveni fructus est, crimen seni,
co się dla pani tłumaczy, że młodemu kochać dobrze jest, staremu występkiem. A zatem, — dodał zabierając się do kapelusza i laski, — poselstwo moje spełnione, Anusię pani przysyłam i od wszelkich następstw ręce umywam... Jednak przyzna pani, że wypadek dziwny i nagłe postanowienie téj wietrznicy bezprzykładne... Znamy to przecie jako latawicę od lat wielu, nigdy jéj na myśl nie przyszło wziąć się do niczego, a tu ni z tego ni z owego chce zostać uczoną... Zkądże myśl? jaki powód? ginę w dochodzeniu przyczyny, ale wyznać potrzeba, że człowiek niepojęty i kładnąc się w trumnę tyle się go zna co w powijaczach, choć się samemu w téj skórze chodziło.
— Ale bo to już z twarzy znać, — zawołała Adela, — niepospolitą istotę, taka piękność nie spotyka się na ulicach, coś w niéj szlachetnego, poważnego, a w wesołéj jéj pieśni którą słyszałam, dziwny się smutek i tęsknota przebijały... A! jakże mi już pilno ją zobaczyć i zacząć moje posłannictwo...
Nazajutrz rano Malutkiewicz o zwykłéj godzinie nawet nie zasiadł do roboty, oczekując na Annę, która na porę oznaczoną się stawiła. Widać było z jéj oczów że pierwsza odprawa i trudności spotkane wcale jéj nie zraziły, że miała silne postanowienie i gotowa była przezwyciężyć wszystkie przeszkody.
— Otóż, — rzekł wychodząc professor — zrobiło się lepiéj niż można się było spodziewać, ze mnie dla waćpanny nauczyciel niestosowny, bo inna to rzecz dzieciaków za uszy ciągać, a co innego taką uczennicę wziąć się za późno kształcić, — ale znalazły się osoby dobréj woli, które to za mnie uczynią.
— Któż taki? — spytała Anna.
— No, jużbyś się i domyśléć powinna że nie kto inny jak panna Podkomorzanka...
Andzia podniosła głowę zadumawszy się na chwilę. Widywała ona niekiedy na ulicy przyszłe swe nauczycielki, ale ich zbliska nie znała.
— Ktokolwiek, bylem się uczyła! — odpowiedziała śmiało — więc iść do niéj?
— Idź, moje dziecko, a pamiętaj jednak, — dodał nauczyciel z powagą, — żebyś mi się za moje dobro nie wypłaciła źle, i sprawuj się jak należy...
Andzia uśmiechnęła się tylko i tak jéj było pilno do zamierzonego celu, że skinąwszy główką Malutkiewiczowi, który mimo swego stoicyzmu z niejaką przyjemnością na nią spoglądał, wybiegła zaraz wprost odważnie spiesząc do dworku Podkomorzanki.
Była to chwila śniadania, przypadkowo i pan Joachim częsty dziś gość znajdował się na niem, ciesząc widokiem Adeli, która mu właśnie wczorajszą przygodę z Malutkiewiczem opowiadała, Podkomorzanka uśmiechała się zadumana, gdy niespodzianie otworzyły się drzwi i piękna Anna dość śmiało weszła do salonu.
Tym co ją widywali zdala na ulicach miasteczka, inaczéj wcale tu się wydała i zyskała jeszcze na zbliżeniu. Była to piękność tak zdumiewająca, z wyrazem siły, smutku i męztwa, oko jéj czarne tak paliło i iskrzyło się dzikiem jakiemś uczuciem, że mimowolnie ujrzawszy ją, wszyscy wzrok wlepili w to zjawisko pełne surowego wdzięku.
Anna stała nie zmieszana, i podniósłszy głowę okrytą obfitemi włosy czarnemi, zapatrzyła się na Podkomorzankę i Adelę, jakby badała przyszłość swą w ich oczach.
Adela wstała co prędzéj zbliżyć się do niéj jeszcze więcéj zdumiała, znajdując w prostem dziewczęciu białe ręce, ubranie smakowne, coś co się zdało jakby przebraną innego pochodzenia wydawać kobietę. Instynktowo każde oko niewieście naprzód pada na te cechy zewnętrzne które niby nic nie znaczą, a wiele jednak bacznemu dostrzegaczowi powiedziéć mogą.
— Już wiecie po com tu przyszła, — odezwała się Anna do Podkomorzanki, — stary wam powiedziéć musiał; jestem sierota, dzieciństwo moje i lata młode przeszły w ulicy, na śmiechach pustych i zabawie... alem ja szaloną udawać musiała tak życie było ciężkie i smutne! Nauczcie mnie czego! Żebrak prosi jałmużny, a pobożni ludzie nie odmawiają mu jéj, ja proszę nauki...
Podkomorzanka żywo czuć umiejąca, miała już łzy w oczach, głos Anny był tak sympatyczny, postać tak dziwnie zajmująca, wszyscy otoczyli ją kołem, pan Joachim nawet przy Adeli pojął piękność téj istoty która sama sobie instynktem dała postawę pełną wdzięku i szlachetności.
Dwa te typy były jakby umyślnie stworzone dla odbicia dwóch oddzielnych i dalekich od siebie światów do których należały.
Adela przypominała Beatrix Cenci swą twarzyczką z drobnemi rysy i wdziękiem oryginalnym, na którego tle smutek spokojny się odbijał; Anna podobną była raczéj do mężnéj Judith tak jakby ją mógł pojąć jaki Carache. W twarzy panienki błyskała myśl rozwinięta, swobodna, rozpromieniona, oskrzydlona, w obliczu dziewczyny widać było poryw ducha który wybić się usiłował a skrzydeł sklejonych rozwinąć nie mógł.
Obie były piękne, ale jak różnie! Adela zachwycała poskramianą w sobie żywością, Anna niczem nie skrępowaną odwagą; téj rysy i postawa delikatne były i idealne, tamtéj silne a tak czyste i wspaniałe, że przypominały pierwsze wieki świata i ród świeżo z rąk Bożych jeszcze wyszły. — Adela była przy niéj dziecięciem, ta ledwie nie posągiem starożytnym, ale w dziecku świeciła iskra, gdy posąg milczał nie mogąc stłuc swéj marmurowéj szaty.
— Zkądże ci ta myśl nauki i zmiany życia? — spytała Podkomorzanka.
Anna zarumieniła się.
— Nie wiem, — odpowiedziała zmieszana, — pracy nie lubię, wszystko mi cięży i nudzi, możebym znalazła trochę pokoju, i swobody.
— Zkąd jéj te wyrazy, te myśli! — zawołała Adela.
Joachim stał zdumiały.
— Ale nauka jest także pracą i ciężką, — odezwał się, — szczególniéj dla ciebie panno Anno co się do niéj bierzesz za późno.
— Tak, ale to praca któréj ja chcę! — odpowiedziała, — ona mi nie będzie ciężarem...
— A cóżbyś umieć chciała? — dodała Podkomorzanka.
— Wszystko co wy umiecie! wiele! jak najwięcéj! — odezwała się Anna, — zróbcie ze mnie dzikiéj i prostéj..... taką jak jesteście same.....
Podkomorzanka zamilkła na chwilę...
— Ale dziecko moje, w twoim stanie jakże późniéj przywykłszy do innych myśli i życia wytrwasz z temi któremi cię los otoczył?
— Na to Pan Bóg, — zawołała Anna, — znajdę zawsze do kogo przemówić i kto mnie posłucha.
Tu znowu rumieniec oblał twarz dziewczyny która mimo usilnéj chęci nie zdradzenia tajemnicy, wydawała się z nią oczom baczniejszym.
— W tem wszystkiem, — szepnął pan Joachim Podkomorzance po francuzku, jest coś z czem się ona wygadać nie chce... ale to nie pospolite zjawisko.
— A dla mnie prawdziwy dar Boży! — dodała Adela, — moją ona będzie uczennicą... prawda, — spytała, — myśmy młode obie, zrozumiemy się lepiéj kochana Anno, chcesz żebym była twoim nauczycielem?
— Bóg ci to zapłaci, a ja... do śmierci wdzięczną będę.
I chciała rękę Adeli ucałować, ale ta nastawiła jéj rumianą twarz swoję i w milczeniu poprowadziła za sobą do pokoiku.
Podkomorzanka i pan Joachim zostali sami oboje zamyśleni i zdziwieni.
— No cóż pan mówisz o niéj? — spytała gospodyni.
— Nie umiem nic wyrzec, ale panna Adela! a! cóż to za serce anielskie, jaka prostota duszy wielkiéj!
— Prawda, kochany sąsiedzie, to anioł! to anioł.
— Pani! ja pewnie nie zaprotestuję przeciw temu, raczejbym dodał niż ujął, bo nie wiem czy kto na świecie tak ocenia pannę Adelę!
Głos drżący Joachima pierwszy raz zwrócił na siebie uwagę Podkomorzanki, która wejrzeniem pobieżnem rzuciła na twarz jego i trochę się zmieszała.
Dotąd zdawało się jéj że spokojny sąsiad jest przyjacielem domu tylko, teraz przemknęła się myśl inna i nieco ją strwożyła.
— Ale to być nie może! — powiedziała sobie w duchu — a gdyby i tak! ale nie! ale nie!
Pan Joachim po milczeniu Podkomorzanki poznał znowu że się dał w podejrzenie i uląkł skutkiem jego, a nużby go z raju wygnano? z tego raju do którego przywykł dziś, w którym mu było tak dobrze, swobodnie, tak ciepło i rozkosznie choć przyszłość sobie zakrywał i roić się o niéj obawiał?
Serce bić mu zaczęło...
— Przyznaj pan, — dodała gospodyni, — że to nas dwie potrzeba na to, mnie staréj warjatki i tego świętego trzpiota Adeli, żeby taką, między nami mówiąc, osławioną dziewczynę wziąć na wychowanie... Ale jeśli się jednę duszę wyrwie od zguby i oświeci, nie wartoż się na to poświęcić na ludzkie języki i choćby potwarze?
— Cóż zresztą na was powiedziéć mogą? — odparł pan Joachim — śmiać się będą!
— Ja im pomogę! — zawołała Podkomorzanka.
— Nie zrozumieją poświęcenia panny Adeli.
— Któż kiedy poświęcenie czyje ocenił!
— Zresztą, — zakończyła gospodyni, o Adelę się nie boję, sama tych nauk i rozmowy pilnować będę... a choć mi nie w smak że ta zalotnica dotknie się szaty mojéj przybranéj córki... mogęż dlatego odepchnąć pragnącą? Ja sama wzięłabym to wychowanie na siebie, ale mi Adelka nie da...
Po chwilowéj rozmowie odszedł pan Joachim, ale nim do swojego dworku zdążył już po drodze Szambelan go uchwycił.
— Wiesz, to jest wiedzieć musisz co się dzieje?... taż to słyszę Andzia stolarzanka zaczęła chodzić do professora Malutkiewicza... w biały dzień!! zgorszenie powiadam ci! całe miasteczko trąbi! Drudzy mówią że głupi stary najadłszy się starego pargaminu myśli się z nią żenić!
Pan Joachim ruszył ramionami z oburzeniem.
— Czego téż ludzie nie wymyślą! — rzekł uśmiechając się. — W istocie dziewczyna ta chcąc się uczyć, poszła go prosić...
— Tere fere! chce się uczyć, umie ona co jéj potrzeba!
— Malutkiewicz ją oddał w ręce Podkomorzanki!
— Jakto? i ta już u Podkomorzanki?
— Zostawiłem ją tam właśnie.
— Więc niechybnie stary dziad ogłupiał, myśli jéj dać jakie takie wychowanie i zaślubić... to jasne jak dzień.
Szambelan ruszył ramionami z wyrazem głębokiego nieukontentowania.
— Od niejakiego czasu, dziwy się dzieją u nas, — dodał, — poszaleliśmy po trosze, a wszystko przez niewiasty; już to i Waćpan kochany sąsiedzie nie bez notabenki.
— A o mnie tam co? — zapytał Joachim.
— Domyślisz się łatwo.
— Tępy jestem.
— Ja nie chcę plotek powtarzać.
— Na ten raz odważ się...
— A cóż? mówią żeś zakochany w pannie Adeli, i że również matrymonialne masz zamiary.
— Już? — z politowaniem zagadnął Wielica, — mój Boże, jak to się u nas łatwo tworzą niestworzone baśnie z niczego...
— Juściż pozwól że jest pewien fundament, — podchwycił Szambelan, — z Podkomorzanką byłeś jak my wszyscy, znaliśmy życie twoje, po przybyciu panny Adeli utonąłeś w tym dworku, tam całe dnie spędzasz, stołujesz się, siedzisz, służysz, musi to ludzi uderzać.
— I już ożenili mnie! — dodał Wielica, — to wybornie! Nie można więc bywać nigdzie, dla nikogo mieć przyjaźni, z nikim się widywać żeby zaraz ktoś nie uplotł sobie...
— Ale za cóż się gniewasz! — przerwał stary, — co w tem złego, pannie Adeli to nie szkodzi, a Jegomości odmładza. Tylko nie powinnibyście tak wyłącznie zabierać sobie tego domu, który i nam bardzo jest przyjemny, a dziś dostać się do niego niepodobna. Referendarz, ja, ledwie się doń doprosim raz w tygodniu, gdy Waćpan masz dnie całe..... to naturalnie trochę nas zniechęca.
— Ale cóż ja na to mogę poradzić? Podkomorzanka przyjmuje lub zamyka się jak jéj się podoba, nie jestem mistrzem ceremonji ani szambelanem...
Stary Wędżygolski który już był nieco rozdrażniony, wspomnienie swego tytułu wziął za jakąś przymówkę, nie mogąc tylko na razie dociec coby ona znaczyła, zamilkł i spochmurniał.
— Dlaczegóż ja równie ci nie zazdroszczę, — dorzucił Wielica, — zabranych stosunków z naszym ciekawym nieznajomym, u którego bywasz, a nas z nim jednak nie zbliżasz?
Wspomnienie to tak zarywało na przymówkę, że stary jeszcze bardziéj pokwaśniał.
— Wszak od téj pory znajomość musiała wielkie uczynić postępy? bywasz pan tam często?
— Tak, dosyć, — odparł Wędżygolski opryskliwie, — ale sprawy z moich czynności nie zwykłem zdawać przed nikim.
— Przepraszam, — ukłonił się Wielica.
— Jestem z nim w istocie bardzo dobrze... i poufale... ale to człowiek niedostępny i kapryśny... i dałem mu słowo że milczéć będę...
Uśmiech pana Joachima który przed domem Szambelana pożegnał go, zakończył tę niemiłą dla obu rozmowę.
Podkomorzanka po odejściu p. Joachima zamyśliła się smutnie zostawszy sama, uczynione postrzeżenie wywołało cały szereg przypuszczeń najrozmaitszych, niepokój ją ogarnął, zaczęła robić sobie wymówki za niebaczność postępowania i z obawy o swe dziecię szukać na niebezpieczeństwa ratunku.
— To dziecię z główką zapaloną, potrzebujące przywiązania, żywe, on miły i łatwo się mogący podobać choć nie młody... a jam była dotąd tak głupia, żem ani pomyślała o tem warząc sobie biedę... Wprawdzie przechodziło mi to przez myśl... ale nie przypuszczałam by się mój wdowiec miał tak prędko rozpłomienić! Teraz, niema wątpliwości, jest już jakieś uczucie... a jednak wieki są niestosowne i dla Adeli cośby lepszego znaleść można. Lepszego?? — spytała sama. — Któż to wie co lepsze! człowiek wytrawny, pełen serca, miły... kochałby ją miłością ojcowską i mężowską... byłabym o los jéj spokojną... a jednak ta różnica wieku... ta żywość Adeli która pokochać go nie mogąc gwałtownie, późniéjby wywołała może jakie uczucie nieszczęśliwe.
Podkomorzanka zaczęła chodzić niespokojna.
— Winnam temu sama... a dziś może zapóźno, zapraszałam go do domu; otóż i skutek mojéj zwyczajnéj nieopatrzności. Stara już jestem a głupia, ludzi nie znam, świata nie rozumiem, wszystko jasno i pogodnie widzę...
Przywiązanie do Adeli zwiększyło niepokój Podkomorzanki, która téż i niebezpieczeństwo sobie roiła daleko straszniejszem niż było... Postanowiła więc natychmiast swe dziecię wybadać i poruszona czekała odejścia Anny, aby zaraz się zaspokoić otwarcie mówiąc z Adelą.
Wkrótce téż Anna odeszła, a wychowanka wbiegła do salonu żywo i rzuciła się w objęcia ciotki cała wzruszona i szczęśliwa.
— Ciociu! mateczko! — zawołała, — cóż to za dziewczę i kochane stworzenie! jaką mi dałaś uczennicę! A! ty nie wiesz co ja z niéj zrobię...
— Takiego trzpiota jakeś sama! — odezwała się ciotka, — widzę to z twojego dla niéj zapału!
— Nie masz wyobrażenia co to za istota! coś tak oryginalnego, a umysł pojętny niesłychanie, a rozsądek niezmierny, a serce...
— I wszystko to poznałaś w pół godziny...
— Na to nietrzeba długo czasu, Anna nie umie udawać, cała jeszcze jak ją Bóg stworzył, naiwna, szczera, otwarta... a piękna! a miła...
— Otóż i rozkochałaś się w niéj zupełnie, smutnie dodała Podkomorzanka, — ale ostrożnie moje dziecko... Któż wie, i tu może czekają cię gorzkie zawody, na dnie tego serca mogą być uczucia niepohamowane, a wzrosłe na dzikiéj téj roli jak chwasty..... przyjdzie ci trzebić, znajdzieszże siły ku temu?
— Nie wątpię!!
— A! szczęśliwa, ty jeszcze o niczem nie nauczyłaś się wątpić... ale nie mówmy o Annie, mamy na ten raz coś ważniejszego...
Adela spojrzała ciotce w oczy.
— No, a zatem bez przygotowań mateczko..... i śmiało do rzeczy, — masz mi co do wyrzucenia?
— Nie, ale cię chcę spytać tylko; spodziewam się że szczerze mi odpowiesz.
— Jak na spowiedzi...
— Otóż, powiem ci, — patrząc jéj w oczy zaczęła Podkomorzanka, — że mnie coś pan Joachim niepokoi...
— Pan Joachim?
— Tak jest, trochę się znam, a trochę przeczuwam, ten człowiek gotów się w tobie pokochać... choć nie młody (i nie zbyt stary jeszcze...) widzę że mówi o tobie z takiem uczuciem, z takiem uwielbieniem, jak gdyby już coś było...
Adela zarumieniła się co nie uszło oka ciotki.
— Ale gdzież znowu, ciociu, to być nie może?
— Może lub nie, przewidujmy wszystko.
— Przewidzieliśmy już, — smutnie dodała Adela, — więc cóż daléj ciociu kochana?
— Dajmy że jest zakochany.
— Przypuszczam choć nie wierzę...
— Miłość ta rośnie coraz gwałtowniéj...
— Dajmy na to.
— Co z nią począć? — zapytała ciotka — jakież ty masz dla niego uczucia?
— Przyznam się ci najszczerzej... że... ot, sama nie wiem.
— Jakto? nie jesteś pewna że on ci obojętny?
— Ale nie obojętny mi wcale, lubię go, potrzebny mi, przywykłam, mogę powiedziéć żem się do niego przywiązała.
— A gdyby?
— To już za dalekie przypuszczenie ciotuniu, zostawmy czasowi i Bogu, dalsze rozwinienie tego co dotąd ledwie spokojną przyjaźnią nazwać się może.
— I nic cię to nie przeraża.
— Widzisz ciociu żem spokojna...
— Powiedz że nie jest ci obojętny!
Adela spuściła oczy...
— I ja go umiem szanować, — zaczęła Podkomorzanka zmieniając nieco ton rozmowy — ale wieki wasze nie bardzo stosowne, to, jak sama powiadasz, tylko przyjaźń spokojna, a nuż późniéj serce się dopomni gwałtowniejszego uczucia?
— Zdaje mi się że przypuszczamy na raz zbyt wiele, ja tu jeszcze nie widzę coby ciocię niepokoić mogło...
— Ale bo i ten biedny człowiek któremum może do zbytku drzwi nasze poufale otworzyła, widzę że codzień więcéj przywięzuje się i tom była powinna przewidziéć, bo któżby nie szalał za tobą... a nuż on pokocha gwałtownie... to dla niego śmierć!
Adela wstrzęsła się i porwała żywo.
— Z uczuciem żartować się nie godzi, — dodała ciotka, — rodzi się ono z maleńkiego żarenka, a wyrasta niepostrzeżone... dla ciebie to się zdać może ledwie nie zabawką, dla niego być może zabójstwem. Trzeba znać jego życie i zawody, trzeba wiedziéć jak silną bywa ta miłość ostatnia któréj człowiek chwyta się jak deski zbawienia? Cóż, jeśli nie miał pierwszéj? jeśli młodość przeszła dlań w zawodach i ofiarach.
— Ciotko, matko droga, czyń jak ci się podoba, — odezwała się Adela, — powiadam ci co czuję dla niego, szacunek, przyjaźń, przywiązanie nawet, ale zbyt mało znam serce własne bym się tak zimno z przyszłością rachować mogła! To wiem że gdyby mi powiedziano dziś że więcéj go nie zobaczę... zdaje mi się że mocnobym cierpiała, że boleść tego rozstania byłaby wiekuistą.
Podkomorzanka zakryła oczy i plasnęła w dłonie, a rumieniec Adeli i jéj pomieszanie jeszcze ją więcéj uderzyły niż słowa.
— Otóż skutki mojego zaślepienia! — zawołała — stary! ale nikomu wierzyć nie można! przed wszystkiemi drzwi zamykać! wszędzie zdrada i niebezpieczeństwo.
Adela pocichu przyszła i pocałowała ją w rękę z osmuconą jakoś twarzą.
— Uspokój się moja matko najdroższa, — odezwała się głosem poważnym, — chciałaś odemnie szczerości, a ja i tak kłamać nie umiem i święta babcia zaleciła mi w życiu strzedz się fałszu jak plamy. Powiedziałam ci co czuję w duszy, ale nie obawiaj się, ja i boleść i ofiarę wesołą twarzą dźwignąć potrafię. Gdybym kochała nawet i płakać musiała, przywiązanie i łzy połknę w milczeniu, a zawsze ci będę posłuszną... Ja chcę żyć tylko dla ciebie.
— A jaż to dla siebie myślisz żyję? jabym dla fantazji mogła żądać od ciebie poświęceń i narażać cię na cierpienia? — Dziecię moje, o jakże się nie rozumiemy! Ale ja trwożę się i truchleję nad przyszłością, jabym ci narzeczonego z nieba sprowadzić chciała, aby był godzien ciebie... żebym umarła spokojna o twoję przyszłość...
— Ciociu droga, — pieszcząc ją szepnęło dziecię — a możeż człowiek kiedykolwiek przewidziéć przyszłość czy swoję czy cudzą? obrachować ją i stworzyć? jestże ona w mocy ludzkiéj? Nie zawodząż ci na których piersi spoczywa głowa nasza, których serce trzymaliśmy w dłoni? możnaż kiedy wyrzec żeśmy panami jutra?
— Przecież coś począć muszę! — przerwała Podkomorzanka.
— A gdybyśmy daléj szli po prostu jak dziś bez rachuby za sercem i instynktem?
— I wszystka wina potem na mnie!
Adela się rozśmiała.
— Ciociu, — rzekła, — twoje przywiązanie dla mnie zatruwa ci spokój! nadto już przewidujesz i cienia się lękasz... a Pan Bóg... a anioły stróże! a mój że choć dziecinny rozumek! Przecież i on coś wart? a modlitwy babci? a twoje?... O! doprawdy lękać się nie mamy czego... zmieniać nic nie potrzeba... a tak nam dziś dobrze że i w rajuby lepiéj nie było...
— Otóż to ja tego się lękam, że ci już tak bardzo dobrze! — w duszy powiedziała sobie Podkomorzanka.
Wielica po rozmowie z Szambelanem pod jakiemś smutnem wrażeniem powrócił do swojego dworku. Ostatniemi czasy mało w nim przesiadywał; zajęty silnie nowym przedmiotem nie miał czasu zastanowić się nad sobą i rozpatrzéć w swem sercu. Słowa obcego człowieka sprowadziły go powoli na drogę chłodnéj rozwagi, a w domu list leżący na stole na którego kopercie poznał pismo córki, wciągnęły w stare kółko idei z których był uciekł na chwilę.
Obejrzał się po szarych ścianach tego więzienia w którem lat tyle przebył bez nadziei, bez przyszłości promyka, jednostajne licząc godziny zbliżające go do upragnionego końca zobojętnionego życia, i widok cichych izdebek samotnika, przywiódł mu na pamięć uczucia z któremi dawniéj wegetował w pustce swojéj. Schodząc do serca potem i mimowolnie porównywając stan duszy do tego jakiemu był przywykł, uderzony został różnicą jaka w nim samym zaszła. — Dawniéj w tem kółku ciasnem, ze swoim psem, strzelbą, xiążkami, u komina cały świat zapominał i daléj nie sięgnął myślą nad to co go otaczało, dziś przeraził się rozbujałemi nadziejami które gdzieś ponad dachy miasteczka poleciały odrosłemi skrzydły.
List córki go opamiętał i jeszcze bardziéj uwidocznił mu odmianę jaka w nim zaszła, przedtem byłby go chwycił żywo — teraz obawiał się otworzyć. Cała przeszłość, lata stracone, przeżyta młodość, przecierpiane bóle przyszły na pamięć nagle i przy nich owe nadzieje jesienne śmiesznie się i dziko wydały; serce biło młodo, a nieubłagana rachuba wskazywała zbliżające się szrony i siwiznę.
I łza z głębin wyschłych wyśliznęła się powoli na powiekę dawno nią nie zwilżoną... niepostrzeżona, ostatnia; jak kropla krwi z zaciągnionéj rany która na niéj twardnieje i zastyga. Wielica poczuł ją na oku, zdziwił jéj i chwycił za pierś rzucając list córki.
— Gość to wielki, — zawołał w duchu, — niespodziany, nawiedzający pustkę zamkniętą! Łza! Jeszczem więc ich nie wypłakał! źródło nie wyschło jeszcze. — Zkądże te kwiaty jesienne, ten powrót do życia! Na to chyba ażeby po nim zgasł już promień ostatni, i wiekuista noc opasała!
I wziął list do ręki znowu, bojąc się go otworzyć..... jakiś przestrach dziecinny nim miotał.
— Wszystkiego się już boję, — rzekł w sobie, — wróciłem do dziecinnych strachów jak gdybym nie był obyły i ostrzelany ze wszystkiem... Cóż mi ten list przynieść może nowego? przecierpiałem od nich co tylko było można, dobra spodziewać się nie mam prawa, złe już wypite do dna. Alem dziś małego serca i samolub, i lękam się aby myśl o niewdzięcznem dziecięciu nie zczerniła złotych marzeń któremi karmię się oszalały. Upadłem więc aż do egoizmu, aż do zapomnienia obowiązków...
Z gorączkowym niepokojem nareszcie pan Joachim rozpieczętował pismo które zastał na stole, nie omylił się, było od córki, ale przeczucie téż nie było daremnem, bo list wcale inaczéj wyglądał niż te któremi się zwykle do niego odzywała. Pan Joachim pobladł czytając go i wstrząsł się nowem wrażeniem głębokiem i bolesnem. Dotąd Ewelina przybywając na wieś, zaledwie o tem w kilku słowach chłodnych donosiła ceremonjalnie, list zaś ostatni wcale inaczéj napisany, zdawał się oznajmywać przykrą jakąś zmianę w życiu dziecięcia, które z uczuciem boleści nieśmiało tuliło się pod skrzydła wprzód zapomnianego ojca. Oto są słowa pisma które niespodzianie zastygłe przywiązanie obudziło w rodzicielskiem sercu pana Joachima.
— „Nie wiem jak zacząć kochany ojcze, tyle się czuję winną względem ciebie, tak nieśmiem nawet o przebaczenie prosić. Może téż choć trochę długie milczenie moje wytłumaczy oddalenie, świat który ogarnął twe dziecię i nieszczęśliwy rozdział jakiś który mnie zawsze bolał, choć nań poradzić nie miałam siły. — Pierwszą moją myślą przybywszy na wieś było odezwać się do ciebie, prosić cię ażebyś mi nie odmawiał swojego przybycia. Jestem sama jedna, — a co więcéj chora, nikogo tu nie znam, rachuję na to że ojciec mi będzie opiekunem. Nie mówmy o przeszłości mojéj, tam winy wiele, ale czyż za to karaną być mam odrzuceniem i zaparciem? Drogi ojcze, teraz dopiero poznaję życie, trochę lepiéj rozumiem ludzi, a ze smutkiem przyszedł żal żem twego serca ocenić i pod jego zasłoną naprzód być nie umiała.
Nie dziwuj się memu listowi, wiele się rzeczy zmieniło, chcę i potrzebuję cię widziéć, poskarżyć przed tobą, poradzić i słuchać jak dziecię, byleś mnie przyjął jak swoję przywiązaną choć bardzo winną córkę.“
Ewelina.
Wielica przebiegł list kilkakrotnie i oczom swoim nie wierzył, — córka go wzywała, osmutniała, cierpiąca, opuszczona może!! — Szczęśliwa obchodziła się bez ojca, — zapominała o niem, unikała go, — boleść zmusiła ją odezwać się do opiekuna jedynego jakiego miała na świecie, choć najmniéj jéj znajomego, bo z rąk babki przeszła w objęcia męża ledwie z dzieciństwa przypominając sobie czułe starania tego którego jéj się późniéj prawie wstydzić kazano.
Dotknięty tym listem, w chwili właśnie gdy potrzebował zapomnieć jakie go obowiązki ze światem łączyły, Wielica doznał boleści nieokreślonéj, zawahał się nawet czy odpowiedziéć córce zimnem słowem czy gorącym uściskiem.
— Zapomnieli o mnie i wyrzekli się, dla czegóżbym ja nie miał się ich teraz wyprzeć i odepchnąć? Dziś kiedy ja znowu jasną widzę na mojem niebie jutrzenkę, oni pragną bym się im poświęcił znowu, by może jutro gdy się stanę niepotrzebnym — rozstać chłodno i drzwi mi zamknąć z szyderstwem?
Tak mówiło uczucie zburzone, ale wstyd ogarnął natychmiast.
— Nie, — rzekł po chwili namysłu, nie godzi się być złym dla występnych, ani naśladować winnych, lepszemi być musiemy od nich pragnąc ich nawrócić! — Bóg tylko wie jak wielką będzie ofiara, jak ciężki rozbrat z nadzieją dla obowiązku, ale obowiązek święty, ale głos dziecka nie może być daremnym. Rzucę wszystko i muszę biedz ku niemu choćby to życie kosztować miało. Opuszczona, chora, sama jedna! cóż się stało? Także prędko i dla niéj skończyło się to malowane szczęście na które mnie patrzyć nawet nie było wolno?
I w tejże chwili wysłał Wielica po konie... Ale go oczekiwano u Podkomorzanki, trzeba się było wytłumaczyć przynajmniéj i pobiegł natychmiast do dworku sąsiadki. Na twarzy pana Joachima tak widoczne było wzruszenie gwałtowne i cierpienie którem bolał, że gospodyni spojrzawszy nań, wykrzyknęła z przestrachu.
— Co ci się stało panie Joachimie?
Adela także wstała od krosien cała drżąca i niespokojnem śledząc go okiem, z bijącem sercem podbiegła usiłując napróżno utaić przed ciotką obawę i wzruszenie.
W istocie spokojne choć smutne zwykle oblicze Wielicy tak było blade i napiętnowane wrażeniem świeżem a silnem, usta drżące, oczy zabłąkane, że każdy się mógł domyśléć gwałtownéj burzy miotającéj piersią niedawno jeszcze oddychającą nadzieją i marzeniem.
— Panie Joachimie na miłość Bożą, co się stało?
— Nic! nic! pozwólcie mi ochłonąć, — rzekł rzucając się na krzesło — nic — odebrałem list od córki... Czytaj pani, — dodał, nie mam tajemnic dla przyjaciół, czytaj i powiedz co mam czynić. Wiesz nasze stosunki, znasz mnie dawno.
Podkomorzanka list przebiegła okiem ciekawem, ale wśród czytania kilkakroć spojrzała na Adelę na któréj widny był niepokój i usilna praca aby go pokryć przed ciotką.
— Jedziesz więc pan? zapytała oddając pismo.
— Wszak muszę! — rzekł Joachim.
— Niewątpliwie... obowiązki przedewszystkiem, a choć nam szczerze żal będzie pana...
— Państwu mnie! — zawołał poruszony Wielica, — a czemże ja jestem dla was? dobrym znajomym tylko, jakich łatwo znajdziecie tysiące, jednym z tych przechodniów na drodze życia którym się rzuca wejrzenie i słowo jak jałmużnę! Tak, dla was ja tylko żebrakiem, ale wy dla mnie! coście mi dali więcéj niż się zwykłemu daje żebrakowi, życzliwość, pociechę, otuchę, nadzieję, nowe kółko osamotnionemu, nowy dom temu który go nie miał... nowe uczucie w piersi zastygłéj i skrzepłéj.
Spojrzał na Adelę stojącą z rumieńcem na twarzy i wejrzeniem politowania i współczucia; usta jéj otwarły się i nie zważając na nic zbliżyła się do Joachima.
— Nie sądź że nas pan jak obcych i obojętnych ludzi z któremi się na drodze życia spotyka i mija... poczciwe uczucia są trwałe, alboż możemy się rozstać na zawsze i mamy pożegnać? Godziż się myśléć że zapomnim o sobie... dlaczego tak boleśnie przemawiasz pan do nas.
— Bom stary i biedny, — odezwał się Wielica, — i wiem że na jutro nic rachować nie można, że chwila często burzy co budowały lata... że co z oczu znika to się i w pamięci zaciera...
— Nie, — odpowiedziała Adela nie umiejąc już powstrzymać słów które dyktowało serce, — tylko najnieszczęśliwsi i najsłabsi pod wrażeniem chwili żyją nie kierując sobą. Wszakże są serca które szanują uczucie i pielęgnować je potrafią, najsroższem dla nich wątpić o tem.
— Życie nie nauczyło mnie ufać, przerwał Wielica.
— Pojmuję żeś pan tak przejęty i poruszony, — odezwała się skłopotana Podkomorzanka, — ale dzieląc twój niepokój, nierozumiem czemu żegnasz nas tak rozpaczliwie jak gdybyśmy na długie lata rozstawać się mieli. Cóż znowu, powrócisz da Bóg i znajdziesz tu zawsze toż samo miejsce nie zajęte i serca przyjazne jak dzisiaj... Przecież, — dodała usiłując rozmowę rozweselić, — nie sądzisz by cię miał zastąpić Referendarz lub Szambelan, tegoby już było zanadto!
Ten żarcik ostudził jakoś wszystkich.
Adela opamiętała się nieco, Joachim powściągnął, ale smutek mimo starania Podkomorzanki, osiadł na wszystkich twarzach, ona sama uległa mu mimowoli.
Wielicy przeczucie jakieś mówiło, że opuszczając ten dom i wracając do świata innego, zrywa węzeł który mu był miły, a związać go późniéj nie potrafi. — Ociągał się z pożegnaniem, liczył chwile, wstawał i siadał, wyszukiwał powodów do przeciągnienia odwiedzin, nie miał siły powiedziéć sobie że odejść potrzeba.
Tak upłynęła przykra dla wszystkich godzina, a przychodzący sługa z oznajmieniem że konie były gotowe, zwiastował nareszcie konieczność rozstania. Przeze drzwi pół otwarte wcisnął się Parol wyżeł Wielicy od niejakiego czasu trochę zapomniany stary przyjaciel i towarzysz w samotnych przechadzkach, — który jakby przeczuwając smutek pana, począł mu się skomląc łasić i przymilać.
— Ot i ciebie mój stary opuścić potrzeba i porzucić, aby cię gdzie tam czyje psy nie rozszarpały, — szepnął pan Joachim.
— To nam go pan zostaw, — zawołała Adela, — wiesz jak psy lubię... będzie to nam przypominać przyjaciela, a gdy da Bóg powrócisz, Parol nam o tem wcześnie swoją radością oznajmi... zwierzęta lepszy od nas instynkt mają.
Podkomorzanka nic się nie odezwała, ale oko jéj znowu zwróciło się na Adelę, która w milczeniu prosiła jeszcze o Parola.
Wyżeł pozostał... a pan jego smutnie, powoli powlókł się do dworku przed którym już stały nielitościwie prędko zaprzężone konie, i Szambelan przez parkan dopytujący woźnicy dokąd się wybierali.
— Cóżto, pan nas opuszczasz? — zawołał postrzegłszy Joachima, — dokąd? co za projekt nowy? nic nie wiemy.
— Nagły interes mnie zmusza.
— Wiedziéć nie można? — ciekawie podchwycił stary.
— Rzecz nie ciekawa... jadę do córki...
— Hrabina przyjechała?
Ale napróżno badać probował Szambelan, gdyż Wielica nie miał mu wcale ochoty odpowiadać, i pożegnawszy szybko, nie zaglądając nawet do dworku, ruszył drogą oddawna zapomnianą, — ku swemu dziecięciu.
— Dzieją się jakieś osobliwsze rzeczy, — rzekł sobie w duchu sąsiad odchodząc od parkanu powoli, — tajemnice! podróże! konszachty, romanse! rozbójnicy! nic już zrozumieć nie można, i człek odepchnięty od wszystkiego... głupie miasteczko. Referendarz ma wielką słuszność! Tu żyć niepodobna... świat nieznośny... inaczéj bywało, inaczéj wcale za młodych lat moich! Na czem się to skończy! nie pojmuję!