Resztki życia/Tom III/Całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


RESZTKI ŻYCIA.

POWIEŚĆ
przez
J. I. KRASZEWSKIEGO.


De que la vida servia?
Tirso de Molina.
El burlador de Sevilla.
(A. II s. XIII)





WARSZAWA.
NAKŁADEM KSIĘGARNI MICHAŁA GLÜCKSBERGA,
przy ulicy Krakowskie-Przedm. Nr. 9 (411)
w domu Wgo Grodzickiego.

1860.




I.
O


Okolica Kaniowiec obfita w piękne przechadzki i dalekie widoki, pomimo uroku lasów sąsiednich i wybrzeży stawu który się daleko ponad miasteczkiem rozciągał, — wspaniałą ruiną pojezuickich murów najwięcéj ku sobie nęciła. Tu zwykle w wieczory letnie i ranki wiosenne przychodzili pustelnicy z ulicy Dworkowéj na samotne rozmyślania, czytać w chłodzie lub jedni drugich śledzić zdaleka. W piękne dnie ogród sąsiedni zawsze był pełen osób, a każdy miał ulubiony jakiś kątek, który szczególniéj ukochał. — Przyczyniało się i to może do wyboru miejsca, że wzgórze pojezuickie najbliżéj było miasteczka, a sucha prawie zawsze ścieżynka, wiodła ku niemu cieniem drzew osłoniona.
Po odjeździe pana Joachima w dworku Podkomorzanki pusto się jakoś i smutno zrobiło; nikt o oddalonym nie mówił, ale twarze pokazywały, że go im wszystkim brakło. Adela wprawdzie zajmowała się swoją uczennicą z zapałem i roskoszą, ale salonik w godziny wolne, smutny jakoś i bezludny się jéj wydawał.
Podkomorzanka zamyślona siadywała nad swoją siatką któréj iglicę często po kwadransie trzymała w ręku nieruchoma, to znów gwałtownie poczynała nierówne plątać oka. Zjawili się zaraz Szambelan i Referendarz, sądząc że pod niebytność wybranego, potrafią go zastąpić, ale zimno ich przyjęto.
Żelizo mniéj teraz uczęszczał do dworku, a gospodyni postrzegła w nim wielką zmianę, onieśmielenie jakieś, niepokój, twarz nawet nie tak swobodnie opromienioną młodością jak dawniéj. Na czole jasnem troska napiętnowała marszczki które życie miało ryć coraz głębiéj. Wzrok nawet Adeli dawniéj wszechmocny i rozgrzewający nie miał siły wywieść go z zadumy i pogrążenia.
Jednego z wieczorów po wyjeździe Wielicy, tak jakoś nudnie i długo płynęły godziny Podkomorzance, że się zebrała na przechadzkę późniéj niż zwyczajnie, choć mrok już szary poczynał okrywać okolicę.
Oktaw, Adela i ciotka udali się milcząc znajomą nam uliczką znowu ku tym murom, gdzie najwygodniéj im było patrzéć na dalekie błonia, godzinę spędzić w zamyśleniu i samotności. Nie wiem jak się to stało, że czatujący na te przechadzki sąsiedzi, niepostrzegli naszych pań i nie pogonili za niemi, tak że Oktaw sam im towarzyszył.
Wszyscy byli milczący i pochmurni, rozmowa się nie kleiła wcale, a Podkomorzanka podrażniona nie wiedząc czem, niespokojna w gorszym niż zwykle humorze, gniewała się sama na siebie za to usposobienie, którego nie mogła wytłumaczyć.
Powoli weszli na górę, a ścieżki wydeptane powiodły ich za klasztor i kościół ku zarosłemu drzewy ogrodowi i kapliczkom. Pusto już było w téj stronie i zdala tylko głos pastuszków powracających z łąk ciszę przerywał piosenką, nad doliną wypogodzone jaśniało niebo, a staw odbijał w sobie ciepłe blaski zachodu.
Adela przypatrywała się z zajęciem obrazowi okolicy i stawała ilekroć z między drzew ukazał się okolony gałęźmi piękny pejzaż Kaniowiecki, Żelizo szedł za niemi posępny, Podkomorzanka zamyślona...
Na tylnéj ścianie gmachu kościelnego wmurowanych jeszcze było kilka nagrobnych kamieni, aby się im przypatrzéć i wiersz jakiś o którym Żelizo wspominał odczytać, zbliżyli się razem ku ruinie, do któréj podziemiów wiodły tu właśnie drzwi dawniéj zapewne obwarowane, dziś stojące otworem. Wnijście to zasypane stosem obwalonych cegieł, zarosłe chwastami, korytarzem ciasnym spuszczała się w lochy grobowe... Właśnie po nad niem i zboków były owe płyty kamienne których napis wskazał Żelizo; na jednéj z nich serce matki wypisało żal swój po dziecięciu takiemi słowy gorzkiemi i pełnemi tęsknoty, że czytającym łzy zakręciły się w oczach.
Stali powtarzając po cichu ów wiersz natchniony boleścią, gdy nagle z czarnéj owéj jamy wiodącéj do podziemia, którędy ledwie ciasne zostawało przejście, dał się słyszeć szelest i w tejże prawie chwili przez otwór ciasny ukazała się postać blada okurzonego, z rozczochranem włosem nieznajomego z ulicy Dworkowéj.
Z obu stron spotkanie to było tak niespodziane, że Adela i Żelizo nawet z krzykiem się cofnęli jakby ujrzeli upiora, a nieznajomy wstrząsł się cały na widok jakby tam umyślnie dla śledzenia go postawionych świadków. W pierwszéj chwili chciał nawet cofnąć się szybko żeby poznanym nie być, ale oczy jego padły na osłupiałą Podkomorzankę, i wzrok obojgu spotkał się, zatrzymał, długiem wejrzeniem badając wzajemnie. W rysach twarzy kobiety malowało się niepojęte zdumienie, przestrach i rozczulenie, na twarzy mężczyzny zrazu gniew, potem uczucie jakieś niewyczytane, wpół szyderskie, pół przejęte — ale z obu twarzy łatwo było poznać, że nie samo niespodziane zjawisko gościa z podziemiów, nabawiło strachem i przerażeniem; ani schwytanie go na tajemniczéj grobowéj przechadzce...
Podkomorzanka stała nieruchoma ze wzrokiem wlepionym w twarz nieznajomego, drżąca, z usty jakby do krzyku otwartemi, Poroniecki nie spuszczał z niéj oka, skamieniały i zbladły. Adela po dziecinnemu się wylękła, chciała uciekać ale widząc ciotkę odrętwiałą nie śmiała jéj porzucić, Żelizo rzucił się także na ratunek Podkomorzanki, która powoli przechodząc z tego stanu dziwnego osłupienia, krzyknęła, posłoniła się i omdlała. — W chwili kiedy się ku niéj, by ją ratować rzucono, postać nieznajomego znikła im z oczów nagle. — Żelizo pobiegł po wodę do sadzawki, Adela odeszła już ze strachu, przyklękła przy ciotce usiłując do zmysłów przywieść rozcieraniem i wołaniem. Ale Podkomorzanka tak była silnie zemdlona, że ledwie chłodną wodą potrafili się jéj dotrzeźwić nierychło.
Nareszcie otworzyła oczy powoli, ale zaczęła się śmiać serdecznym śmiechem boleści, który przeraził równie Adelę jak Żelizę, nieumiejących poradzić sobie, a wzrok jéj wlepiony w jedno miejsce świadczył o nieprzytomności. Nie wiedzieliby może co począć, gdyż Żelizo obawiał się odejść i Adelę samą porzucić przy choréj, gdyby na głos przerażającego śmiechu tego nie zjawiła się nagle Andzia, któréj głowa pokazała się z za krzaków naprzód, a w tejże chwili sama dziewczyna przypadła na ratunek Podkomorzanki.
— Co to jest? — zawołała żywo, — przestraszyła się pani czegoś?...
I nie czekając odpowiedzi poczęła zdjętą z szyi chusteczką silnie rękę przewiązywać.
Śmiech ustawał powoli i łzy potoczyły się po twarzy Podkomorzanki, milczące, obfite, oko oprzytomniało, słaby głos począł niewyraźnemi słowy się odzywać.
Andzia ze zręcznością ludzi przywykłych radzić sobie samym w każdym przypadku, powoli podniosła jéj głowę, posadziła i palcem na ustach położonym zaleciła Adeli milczenie. Wszyscy przelękli skupili się dokoła czekając końca téj kryzys, która ich przeraziła swą gwałtownością.
Usta Podkomorzanki wciąż jeszcze niezrozumiale szeptały:
— On! on!
— To nasz sąsiad z Dworkowéj ulicy, — odezwał się wreszcie Żelizo, — ów nieznajomy o którym pani słyszałaś.
— On się tu nieustannie włóczy! — dodała Andzia.
— To on! — powtarzała obłąkanym wodząc wzrokiem Podkomorzanka.
— Wszyscyśmy się przestraszyli — szeptała Adela prawie rozpłakana tem ciotki położeniem, ale nigdym się nie spodziewała żeby ciocia tak okropnie przerazić się mogła... Co za nieszczęśliwy przypadek...
Znajomy głos Adeli, krzątanie się Andzi która żywo zajmowała się chorą, wywiodły ją nakoniec z tego przykrego stanu nieprzytomności.
— Chodźmy do domu — odezwała się cichym głosem.
Ale powstawszy z ziemi na którą upadła, tak się uczuła złamaną i bezsilną, że z jednéj strony Oktaw z drugiéj Adela ręce jéj podać musieli. Andzia poszła przodem wskazując im drogę już o mroku coraz gęstszym niepewną. Co chwila potrzeba się było zatrzymywać dla wypoczynku tak silnie Podkomorzanka tem wstrząśnieniem nagłem dotkniętą została; brakło jéj oddechu, jakieś obezwładnienie ją ogarnęło, a na mnogie pytania towarzyszących, ledwie się słowem niewyraźnem odzywała, niekiedy jeszcze cicho do siebie powtarzając: — To on!
Dla tych co znali ciocię wesołą, panią siebie, przytomną zawsze i nieulegającą nigdy wrażeniom strachu, wypadek cały był niepojęty.
Wprawdzie zjawienie się nagłe téj postaci wychodzącéj z grobów, wybladłéj, dziwnéj i do upiora podobnéj, mogło bardzo przerazić, ale przestrach już był minąć powinien, a Podkomorzanka co chwila zdawała się słabsza i silniéj jakiemś wrażeniem wewnętrznem przejęta. Adela nie poznawała ciotki, Żelizo gubił się w domysłach.
Tak wszystko czworo dowlekli się powoli podtrzymując przestraszoną do uliczki Dworkowéj, a tu Żelizo zostawiwszy ją w ręku kobiet, pobiegł po matkę na ratunek; gdy Andzia silnie ująwszy słabą, wraz z Adelą przeprowadziła do domu.
Oktaw tłumaczył to sobie samym przestrachem, ale nigdy w życiu podobnego jeszcze nie widział, obawiając się więc o skutki pospieszył do matki.
— Kochana matko! — zawołał wpadając wzruszony do dworku w którym właśnie odbywała się wieczorna modlitwa, — Podkomorzanka zachorowała nagle!...
Stary Żelizo na głos syna w którego dźwięku poczuł wzruszenie głębokie, przerwał pacierze.
— Co się stało, moje dziecko?
— Podkomorzanka z przestrachu zachorowała, ledwieśmy ją osłabłą do domu potrafili przeprowadzić, spieszcie na pomoc, bo tam głowy potracą.
— Jakże? z czego? — zawołała matka już wdziewając chustkę — co się stało?
— Poszliśmy na przechadzkę do murów jezuickich... znacie z tyłu kościoła napisy grobowe gdzie jest nagrobek dziecięcia. Staliśmy i czytali, gdy ten dziki człowiek Poroniecki niewiedziéć zkąd zjawił się nagle u wejścia do lochów, i jak upior stanął przed nami. Podkomorzanka dostała mdłości, serdecznego śmiechu, i jeszcze do siebie przyjść nie może...
— Cóż on tam robił w lochach? — zapytał Żelizo.
— Bóg go wie, całe jego życie tajemnicą, a mówią że się tam nieustannie włóczy po tych zwaliskach.
— Biegnijże Jejmość, a ty Oktawie idź za matką i dawaj mi znać... Jużciż tak bardzo przelęknąć się nie mogła żeby ją to aż o chorobę przyprawiło! Ale cóż tam robił ten człowiek!
I stary począł się modlić zaraz na intencją choréj wracając po chwili do tego spokoju, który był stanem zwyczajnym jego duszy.
Żelizowa z synem wyszli spiesząc do dworku. Mijali właśnie uliczkę wiodącą do ruin, gdy Oktaw uczuł się pociągnionym za rękę i o mało nie krzyknął znowu ujrzawszy Poronieckiego który go wstrzymał gwałtownie.
Twarz nieznajomego była bledsza niż zwyczajnie, oczy obłąkane, usta drżące, a wyraz cały okazywał niepokój i dziką jakąś namiętność wzburzoną.
— Co się z nią stało? — szepnął Oktawowi.
— Przestraszona widokiem pańskim omdlała, — rzekł młody człowiek — ledwieśmy się docucić jéj mogli... ale bo téż potrzeba wam było ukazać się tak nie w porę...
— Powiedz mi — któż to jest ta kobieta? gorąco począł Poroniecki.
— Panna Podkomorzanka!! przecież widywać ją lub słyszéć choć o niéj pan musiałeś...
— Panna... powiadasz... a imie jéj? — pytał nieznajomy natarczywie.
— Ludwika!
Poroniecki stał wrosły w ziemię, oczy mu się tylko iskrzyły.
— Tak! — rzekł do siebie uśmiechając się — fatalność... ukazałem się wychodzący z grobów... bom dawno umarły! — los jest logiczny zawsze.
— Ale cóżeś tam pan robił!
— Żywi z żywymi, umarli muszą z umarłymi przestawać, co dziwnego? Nie uważasz że ja upiorem jestem? Za karę tylko noszę zeschłe ciało i pogruchotane kości po świecie. Zresztą? — ale idź, — przerwał, dowiedz się co się z nią dzieje, i przyjdź mi oznajmić, jakeś... dobry, a raczéj jakeś młody.
To mówiąc niepewnym krokiem Poroniecki skierował się ku swojemu domowi, a Żelizo za matką do Podkomorzanki.



II.
G


Gdy się ujrzała znów w swoim cichym saloniku, otoczona znanemi twarzami i ścianami biedna chora, powoli odeszła jéj zupełnie odrętwiałość i zesłabienie, rumieniec powrócił na twarz, oczy nabrały blasku i rozdrażnienie tylko jakieś po tem grobowem widzeniu pozostało.
Żelizowa znalazła ją już uśmiechnioną łagodnie i usiłującą uspokoić przytomnych, a Adela u nóg klęcząca, szczebiotała, starając się ciotkę rozweselić i cały wypadek w żart obrócić.
— Wszyscy tu znają tego dziwaka, — mówiła, — a Andzia kilka razy mi o nim wspominała...
— Bóg go tam wie co on robi, alem ja go nie sto razy spotykała u jezuitów, — dodała dziewczyna. — I mnie on nastraszył nie raz wychodząc nagle z jakiejś kryjówki, bo się nie boi w najciaśniejsze wciskać kąty... ale to musi być chyba czarownik jaki lub szalony... bo cóżby on tam raz wraz robił? W miasteczku od czasu jak tu przybył z nikim się nie poznał, a Szambelana co go śledził, oduczył od tego podobno dosyć niegrzecznie... chodzi sam, nie żyje z nikim. Raz tylko, i Andzia się zarumieniła trochę, — podobno zaczepił Żelizę... gadali z sobą z pół godziny.
— A gdzież Oktaw! — spytała Podkomorzanka, — niechbym mu podziękowała za jego staranie.
— Mój syn — odpowiedziała staruszka — musi być w ganku, czeka tam na mnie.
— Poproścież go tu, poproście, — żywiéj odezwała się chora.
Andzia wybiegła po Oktawa pierwsza, korzystając z chwili téj aby się zbliżyć do niego, a gdy młody chłopak wszedł do saloniku, smutna przypadła na ławce w ganku zająwszy jego miejsce.
— Przepraszam cię kochany Oktawie, — obracając się ku niemu przemówiła Podkomorzanka — nastraszyłam cię bardzo? nieprawdaż, ale to już przeszło! Tak poczciwie krzątałeś się koło mnie, pozwól sobie podziękować.
— Gdyby nie Andzia którą tam Pan Bóg nam zesłał, nie bardzobyśmy sobie dać radę potrafili, — rzekła uśmiechając się Adela, — pan Oktaw ma tylko tę zasługę wraz ze mną, że się okrutnie ciocinego strachu przeląkł.
— Ty słyszę znasz tego upiora? — zapytała Podkomorzanka.
— Ja?
— Andzia mi mówiła żeś raz z nim rozmawiał dosyć długo...
— A tak! — przebąknął Żelizo pomieszany nieco przypomnieniem okoliczności w jakich się to trafiło — w tych samych ruinach zachwycony burzą zetknąłem się z nim i miałem to szczęście że sam mnie zaczepił...
— A o czemżeście mówili?
— O ludziach, świecie... znać w nim zbolałego i zmęczonego życiem człowieka, niewiele przecie nauczyć się mogłem..... Dziwak i nieszczęśliwy...
— Prawda, — zawołała śmiejąc się już Adela, która od kolan ciotki nie odstępowała, — że doskonale się dobrał do miejsca i wypadku z tą swoją twarzą bladą, oczyma zbłąkanemi, włosem rozczochranym... i okropną fizjognomją.
— Moje dziecię; — cicho dodała Podkomorzanka całując ją w czoło — nie śmiéj się nigdy z bladéj twarzy i obłąkanych oczów, są to piętna żywota i boleści, które poszanować potrzeba. Któż wie ile razy zblednąć musiał cierpieniem ten, komu na wieki krew do serca uciekła? ile razy płakały te oczy które dziś już bez łzy suche i straszne są obłąkaniem?
— Żal mi go serdecznie, ale po cóż tak straszny, — mówiła Adela, — i chodzi po jamach żeby ludzi przerażać swojem zjawieniem? Nie mogę tego sobie inaczéj jak szaleństwem wytłumaczyć.
— Dlaczegóż szaleństwem? — zawołała dosyć żywo Podkomorzanka — są tak długie godziny w pustych i niezajętych niczem resztkach życia pod starość, że się dziwować nie godzi, jeśli fantazja zaprowadzi kogo na mogiły... do grobu, w gruzowiska i ruiny!... kto wie co może powiedziéć podniesionemu duchem milcząca czaszka i proch znikłych ludzi... Biedny zaprawdę kto w śmierci musi szukać pokarmu, ale nie zawsze obłąkany i szalony.
— Ciocia tak dobra że go jeszcze tłumaczy, — odezwała się Adela, — bo co ja to mu téj chwili trwogi nie daruję! Byłyśmy w strachu śmiertelnym i gdyby nie poczciwa moja Andzia... Ale gdzież się już ten trzpiot podział? zapytała wodząc oczyma — przecież mnie choć dziś nie powinna opuścić?...
— Nie obawiajcie się panieneczko, — z za drzwi ukazując się — przerwała Andzia, — jeżelim wam na co potrzebna, to mnie macie póki chcecie...
Połóżmy panią żeby sobie odpoczęła, a same nad nią siedziéć będziemy i bajki prawić choćby do białego dnia...
To mówiąc uśmiechnęła się i przystąpiła do Adeli, która ją pogłaskała po twarzy.
— Dobrze, dobrze, — odpowiedziała Podkomorzanka, — każecie mi leżyć położę się, ale niechże poczciwa Żelizowa powraca do domu i naszego starego uspokoi, że mi się nic nie stało. Dobranoc wam..... bądźcie o mnie spokojni... Nic się staremu gratowi jak ja nie stanie, twarde to i zaschłe! jakby tak któréj z was młodszych możeby ciężko przestrach odchorowała, ale ja jużem nie jednego w życiu doznała, nie jedno silniejsze od tego wzruszenie, dłuższa boleść biły o tę wątłą budowę którą Bóg kruchą uczynił, aby świadczyła o Jego sile... Przejdzie i to jak przeszło wiele innych w życiu przygód, utrapień i wzruszeń, jak przechodzi życie samo.
To rzekłszy uścisnęła Podkomorzanka Żelizowę, uśmiechnęła się do Oktawa i biorąc rękę Adeli powoli posunęła się do swego pokoju, ale pogrążona w zadumaniu i widocznie jeszcze nie rozbudzona z wrażenia jakiego doznała.




III.
O


Oktaw długiem wejrzeniem pogonił za odchodzącemi, a wzrok jego spotkał oczy Anny zwrócone nań z wyrazem uczucia które się nieopatrznie zdradzało i wejrzenie spokojne, łagodne, ale niemniéj przejmujące pięknéj Adeli, które go badać się zdawało.

Wyszedł rozmarzony dziwnie temi dwoma promieniami które świeciły w duszy jego jak dwa słońca na jednem niebie, równego blasku, równéj siły, choć barwy odmiennéj.
— Która z nich? — pytał sam siebie i odpowiedziéć nie umiał. — Godziż się je porównać, a jednak urok prostego dziewczęcia jest li mniéj potężny od czystéj aureoli tego niebiańskiego zjawiska? Jedna i druga piękne jak anioły... ale ta będzież mnie kochać kiedy jak Anna, a możeż co miłość zastąpić? Do téj zniżyć się muszę, tamta podniosłaby mnie do siebie... ku Adeli lecę wyobraźnią, tchnieniem poezji, ku tamtéj ciągnie namiętność, wspomnienia, szał jakiś nieprzezwyciężony! przy jednéj z nich zapominam o drugiéj, gdy obu nie widzę, obraz ich w jednę całość się łączy! A! to coś niepojętego! Miał słuszność ten człowiek, potrzeba uciekać!
Przypomnienie Poronieckiego który czekał wiadomości o zdrowiu Podkomorzanki, zmusiło Oktawa odprowadziwszy matkę, zwrócić się nazad ku jego mieszkaniu. Uliczka którą przechodził jeszcze była ożywiona wieczornym ruchem przechadzających.
Już się ta była wieść rozeszła o wypadku Podkomorzanki, a że nikt z sąsiadów nie był przy nim i wzmiankę tylko jakąś z ust czyichś pochwycono, łatwo sobie wyobrazić jak przekształconą i powiększoną została.
Złapano zaraz Oktawa obrzucając zapytaniami, jak to było? czy prawda że Poroniecki ukazał się im nagle z trupią głową w ręku i pochodnią, okryty białem prześcieradłem, sztylet trzymając w zębach... że Podkomorzankę chciał zabić! i t. d. i t. d.
Usłużny Szambelan pomimo szacunku jaki teraz okazywał dla nieznajomego, już chciał biedz wzywać pomocy urzędu i załogi prosić, a kobiety truchlały...
Opowiadanie Oktawa który cały wypadek jak był opisał, i odarł go nielitościwie z przyczynionych dodatków, jakkolwiek nieco uspokoiło, wydało się jednak mniéj od bajki prawdopodobnem.
Wszyscy wzruszali ramionami domyślając się że chłopak coś ukrywa i nie dopowiada, a Szambelan szeptał że się zawsze sąsiada jakby przeczuciem obawiał i mocno go miał w podejrzeniu.
Pożegnawszy pannę Petronellę, Referendarza i wylękłego Szambelana który nie przestawał dowodzić, że nieznajomy wypadł ze sztyletem.
Oktaw pod pozorem przechadzki, przesunął się nie chcąc być widzianym przez ciekawych sąsiadów ku domkowi Poronieckiego.
Świeciło się tu w jednem oknie i furtka od ogródka była otwarta, jakby kogoś oczekiwano; wszedł więc, a słysząc z sieni żywy chód w sąsiedniéj izbie, ku niéj się zaraz obrócił.
Tu zastał Poronieckiego, który wielkiemi kroki latał, długie swe włosy zarzucając na tył głowy i oburącz trzymając się za czoło. Postrzegłszy wchodzącego nieznajomy stanął i zapytał:
— Jakże się ma? zdrowsza?
— Lepiéj, lepiéj, ale jednak wzruszenie to mocno się jéj czuć dało. Oddawna ją znam, zawsze silną i niełatwo ulegającą podobnym wstrząśnieniom... musiała się jednak niezmiernie przerazić!
— Czegóż? człowieka który się jéj nagle ukazał! dzieciństwo!
— Nie pojmuję i ja...
— Możesz mi co powiedziéć o Podkomorzance? o téj kobiecie? — spytał po przestanku Poroniecki, — ten wypadek zajmuje mnie i radbym wiedziéć kto ona?
— Zdaje mi się żem już to panu mówił — rzekł Oktaw. — Jest to córka możnego niegdyś obywatela... dziś oddawna pani swéj woli, niezamężna, majętna, osiadła u nas w miasteczku gdzie wiele czyni dobrego.
— A to dziewcze co z nią było?
— Panna Adela, jéj kuzynka, siostrzanka, która wprzód wychowywała się przy babce... sierota równie... po śmierci swéj opiekunki wzięta przez Podkomorzankę.
Poroniecki zdawał się myśli zbierać.
— Rodzice Podkomorzanki pomarli więc?
— Oddawna, kilkanaście lat temu.
Milczeli oba.
— Siadaj, chodź, rób co ci się podoba, — rzekł po chwili gospodarz chwytając się za głowę — nie umiem gości przyjmować bom ich rzadko miewał u siebie; alem ci rad żeś mnie odwiedził. Ja także, — dodał, — czuję się nie dobrze, ten krzyk kobiecy przejął jakoś... nie swój jestem,.. drżę i czuję gorąco na przemiany... Głupie życie — rozśmiał się w końcu, — siwe włosy nic nie znaczą i nie dają rozumu!! dziecko się w starcu jeszcze odzywa!
Wstrząsał się tak i widocznie okazywał pomieszany i chory, że Oktaw chociaż mu pilno było do domu, nie chciał go opuścić.
— Ale pan także nie dobrze jesteś, — rzekł; coś na to poradzićby trzeba, położyć się, napić, spocząć!
— To wszystko dobre dla tych, którzy przywykli się pieścić, — odparł gospodarz z uśmiechem goryczy pełnym, ale dla ludzi od losu wypróbowanych ani rad, ani łóżka, ani medykamentów, ni spoczynku! Słyszałeś pewnie o tych biednych żołnierzach co na placu boju rzuceni z porozbijanemi łbami, po trzy dni i trzy nocy tracąc krew i nie mając czem ust odwilżyć, wyszli jednak z życiem samą siłą własną, bo nie wybiła ich godzina... Tak nie jeden raz było ze mną, znam się z pobojowiskiem i chorobą. — Nic mi nie potrzeba — ludzkie rady i pieszczoty więcéj ciężą niż wspomogą. Jeśli jest siła w głębi człowieka — wytrwa, jeśli zabraknie jéj — zginie... No, to zginie... a nieużyteczną gębę jedną mniej na świecie.. cóż za szkoda?
— Każdy z nas przecie użytecznym być może!
— A! a! tak pochlebiamy sobie rzekł Poroniecki — jedni drugim niewieleśmy potrzebni, a częściéj zawodni, Panu Bogu także nie bardzo służym na świecie, nam samym dosyć ciężko życie dźwigać, więc po cóż żyć?
Za młodu, wam, co innego śni się — ale gdy troska twarz kryje, przekwitną nadzieje i serce w piersi stwardnieje, wierzaj mi, śmierć jest dobrą rzeczą.
— Przyszedłeś więc do tego! — zawołał Oktaw, — że możesz pan to szczerze powiedziéć!
— Nigdy nie kłamię, — odparł nieznajomy, bo to się téż i na nic nie zdało — życia nie cenię bom go sprobował.
Na chwilę zamilkli oba. Oktaw poglądał na przechadzającego się Poronieckiego i śledził w jego twarzy uczuć, które się na niéj wypiętnowały długiemi powtarzając laty. — Dziwna téż to była ruina ta twarz na któréj obok śladów piękności, wszystkie burze serca i zniszczenie namiętności, nędze żywota i cierpienia wycisnęły swe szpony. Reszta niedogasłego życia błyskała jeszcze w oczach głęboko pod czaszkę wsunionych, a niekiedy iskrzących ogniem, który stare ich płomienie przypominał.
— A! i ja... i ja byłem w Arkadji! — odezwał się po chwili wciąż chodząc i ruchem gwałtownym ciała usiłując zburzenie wewnętrzne opanować gospodarz — i jam był młody... i mnie uśmiechały się usta dziewcząt i ku mnie szły dłonie ich drżące i ja wierzyłem w wiekuistość uczucia, w nieśmiertelność szczęścia, w niezachwianą wierność serca, w cnotę i miłość ludzką..... ale to wszystko dziś poszło w gruz i rozsypkę...
Ty stoisz na progu tego gmachu o wspaniałych portykach z którego ja odczarowany wyszedłem... i nie powiem ci jak ten co za dwa złote miał zobaczyć dziwotwór, a widział jakąś klejonkę oszusta, żebyś szedł i patrzał z kolei, zwodzić cię nie chcę, powiadam, nie idź i nie płać! — Wiem że słowa tu na nic, że wszyscy tą drogą przejść musiemy, a żal mi cię serdecznie. W twojéj młodości ja widzę moją własną i dlatego jak od innych nie uciekam od ciebie..... radbym napaść oczy widokiem tego w co już nie wierzę, a co kocham jeszcze jak pijak któremu wódka spaliła wnętrzności, a jednak drży gdy ją zobaczy.
Tyś jeszcze szczęśliwy, pudełko Pandory masz w piersi całe i nienaruszone... nadzieje wszystkie, wiarę wielką... śmieje ci się co mnie goryczą napełnia...
I stanął naprzeciw Oktawa założywszy ręce na piersi z uśmiechem politowania.
— Hej! hej! — rzekł, — gdyby mi twoich lat dwadzieścia przy mojem doświadczeniu! Któż wie! na nicby się i to może nie przydało, razem to nie chodzi, gorączka dwudziestoletnia pożarłaby nawet wspomnienia bolów i cierpienia.
I niewiadomo zkąd i jak łzy nagle polały się po twarzy nieznajomego, a on ich nawet ocierać nie myślał, pobiegły strumieniem po marszczkach twarzy wyżłobionych dawnym płaczem...
— Prawda że tu zimno, ubogo i smutno — dodał zwracając rozmowę — źle ci?
— Nie, — odparł Oktaw, — jam nie przywykł do pieszczot, nie zważajcie na mnie, ale wam?
— Mnie wszędzie i zawsze chłodno! muszę latać aby się rozgrzać nieco... słońce albo pali lub nie grzeje wcale... powietrze ostudzone... żyć trudno... nawet ciałem walczyć potrzeba aby wyżyć i przeciągnąć nędzę naszą... cóż duchem?
Którąż z nich dwóch kochasz tymczasem? dorzucił śmiejąc się i zwracając do Oktawa.
— Jakto? — zawołał młody chłopiec.
— No! bo Andzia ciebie kocha i kusi... a tamta? to śliczne, czyste dziecię... jakże ją zowiesz? Adela?
— Nie śmiałbym na nią podnieść oczów!
— Masz słuszność! doprawdy rozumniejszy jesteś niż sądziłem... w miłości szukamy serca; dlaczegóż ma być koniecznie oprawne w brylanty? Nigdy wyżéj sięgać nietrzeba i na palce się spinać, bo wówczas lada szczutkiem cię kto wywróci.
Nieznajomy zdawał się w ciągłéj gorączce która się co chwila wzmagała, głos jego coraz stawał się żywszy, silniejszy, oczy jaśniéj pałały, usta poruszały się prędzéj..... ujął Oktawa za ręce.
— Mój młody przyjacielu, — rzekł — wzbudzasz we mnie jakieś uczucie, którego dawno nie doznawałem, czysty jeszcze jesteś i poczciwy. Widzę cię nad brzegiem przepaści... okrążonego niebezpieczeństwy, chcesz li posłuchać dla twéj nauki a dla ulgi mojéj, spowiedzi z życia biednego człowieka? Dawno, o dawno nie spowiadałem się już ni przed xiędzem, ni przed kimkolwiekbądź..... ciężą mi grzechy i boleści... będziesz li miał cierpliwość posłuchać długiéj powieści?
— Byleś mnie godnym zaufania osądził!
— Ja młodości ufam, bo w niéj są siły Boże... późniéj człek sobie obcina te skrzydła, by chodzić o kulach...
Wysłuchawszy dziejów, lepiéj zrozumiesz dziwaka który ci się wydał zrazu pół obłąkanym, lub jednym z tych fanfaronów cierpienia, co rany swe produkują prosząc o jałmużnę litości... Jestem tem czem mnie życie uczyniło... jak Bóg stworzył, a nie kłamię nic... i litości zresztą więcéj się obawiam niż pragnę. Litość jest doskonałą dla tych co ją dają, ale co ona tym którzy ją przyjmować muszą? ciepłą wodą... bez woni i smaku!
Słuchaj więc i ucz się, młody przyjacielu... bo to dzieje prawdziwe.




IV.
U


Urodziłem się pod dachem ubogiego szlacheckiego dworku, który zła dola częściéj nawiedzała niż spokój i dostatek. Powoli z majętności, znaczenia, stosunków, został zagon ziemi lichy, imie które ledwie podpisać umiano, i dokoła świat obcy i zimny. — Dziad mój mnie wychował, napół ze mną dzieląc się chlebem spleśniałym swéj nędzy. Pamiętam go starym zgrzybiałym, zaciętym napół, oślepłym od łez w chatce naszéj pustéj, zimnéj i milczącéj; wołającego do Boga o opiekę dla sieroty, któréj losu zapewnić nie mógł. Na tym zagonie i dachu które jeszcze do nas należały, tyle było długów, że i ztąd co chwila nas wygnać miano... wypraszał się starzec swoim wiekiem i ślepotą. — Jam go w ostatnie czasy wodził i był jego oczyma gdy sam jeszcze dobrze patrzéć nie umiałem.
Niegdyś był to wojak i żołnierz odważny, posiekany cały, blizen więcéj miał niż włosów na wypełzłéj głowie; kiedy nam chleba brakło, karmił mnie piersią starych czasów. Ale codzień gorzéj nam było w zimnéj chacie już nie naszéj, nareszcie jednego pamiętnego dnia, zjechało dużo ludzi, wrzawa się stała ogromna i ja z dziadem znalazłem się bez przytułku.
Wprawdzie nowy dziedzic ofiarował mu komorę w pustéj chacie sąsiedniéj, ale stary żołnierz wziąwszy kij w ręce, drżący cały nie chciał być na łasce ludzi co go na starość wygnali z jedynego schronienia.
Pamiętam łzy moje gdy przyszło opuszczać dworek nasz i surowe wyrazy starego i pierwszy dzień słotnéj jesieni któryśmy przepędzili wlokąc się po błocie bez celu i kierunku.
— Idźmy! idźmy! — mówił dziad przyspieszając kroku, — jak najdaléj od téj przeklętéj ziemi gdzie siwych nie szanują włosów, gdzie pamięci ni serca nie mają, chodźmy do dzikich, na pustynię..... Tu powietrze zabijać musi bo trupy mieszkają. Ale przecież cały ród ludzki nie przegnił do szczętu, przecież gdzieś jest litość i Bóg i ludzie warci tego imienia? Mnie już nic nie potrzeba, mówił, — położyć się pod płotem i umrzeć, ale dziecko! nie byłożby komu dziecka powierzyć?
— Do pierwszych wrót kołataj, — powtarzał mi, — aleśmy nie rychło pod wieczór dwór jakiś napytali, dziad kazał mi się wieść wprost do izb, a tak był przejęty, że nie patrząc osób począł wołać od progu.
— W imie Chrystusowe jeśli Chrystusa znacie? stary żołnierz i sierota... nie kawałka chleba ale przytułku żebrzę dla dziecka. Jestli między wami litościwe serce? Ja nic dla siebie nie chcę, potrzebuję tylko umrzeć aby świata waszego nie nosić na piersi kamieniem... Kto z was przytuli sierotę?
Stary płakał i padał na kolana, mnie klękać kazał, ale nas zbyto groszem, a on jałmużnę rzucił im pod nogi.
— Daję wam dziecko, — wołał, — nie chcę pieniędzy ni chleba, toć to syn Boży bo ochrzczony, brat wasz w Chrystusie, dacież mu się zwalać nikczemnie!!
Dziad wyglądał im na szalonego i przerażające jego wołanie ludzi tylko powystraszało; a gdy poczuł że od niego pouciekali, starzec jął kląć okropnie.
Jeszcze dziś włosy powstają na głowie, gdy sobie przypomnę wyrazy jego...
— Bądźcie przeklęci wy co odrzucacie starość i sieroctwo od wrót waszych, bądźcie przeklęci wy i plemie wasze i groby i pamięć wasza niech będzie przeklęta... Bogdajbyście dzieci zostawili sierotami na łasce obcych, bodajbyście służyli bydlętom, a próżno wołali zmiłowania Bożego..... Przeklętą niech będzie ziemia co was zrodziła, powietrze którem oddychacie, kraj co was wyhodował... bogdajbyście sierotami konali na własnych progach, wy co zaparliście się brata i odepchnęli sierotę...
Starzec naprzemiany płakał, modlił się i wpadając w rozpacz znowu rozpoczynał rzucać klątwy. Noc spędziliśmy w lichéj gospodzie gdzie nam litościwa kobieta kawałek chleba i trochę słomy dała na posłanie, a do świtu dziad jęczał i rzucał się jak w chorobie, dopytując tylko ażali już dnieje.
— To być nie może, — wołał, — by cały już kraj skamieniał i ogłuchł, żeby im wszystkim serca wydarto z piersi! trzeba iść; szukać, znajdzie się brat i człowiek, chybaby byli dziećmi szatana!
Ze dniem poszliśmy w dalszą wędrówkę, ale nas wszędzie tak samo przyjmowano, jałmużną, chlebem, a sieroty nikt nie podjął się wziąć od starca i zbywano różnemi wymówki.
Ku wieczorowi trzeciego dnia dziad co dotąd nadzwyczajną jakąś pchany siłą szedł, żem za nim ledwie mógł podążyć, choć wprzódy ledwie miał mocy dosyć, by przez izbę się przewlec — upadł mi nagle przed wrotami domostwa które opuściliśmy właśnie.
— Dość tego, — zawołał — ludzi niema, czas umierać... i przycisnął mnie do serca z takiem łkaniem rozpaczy którego do śmierci nie zapomnę. — Gdy będziesz głodny idź do psów, — rzekł, — nie do ludzi... idź między wilki prosić ochłapa... niema braci, niema ludzi!... Krzyże stoją, ale Chrystusa z nich zdjęli żeby na niego nie patrzéć, żeby go nie naśladować... Ziemia przeklęta... w bydło nas Bóg przemienił... umrzeć, umrzeć by nie patrzéć!
I tak wołając, miotał się biedny dziad mój aż krwawa piana stanęła mu na ustach, oślepłe wywróciły się źrenice i skonał z jękiem przeraźliwym w konwulsjach... za rękę mnie cisnąc tak, żem w skrzepłéj dłoni pozostał przy trupie przestraszony i wpół ledwie żywy.
Że to było pod samemi dworu wrotami, zbiegli się zaraz ludzie, wrzawa stała się wielka, przestraszono się trupa i sądu, a nad ciałem jeszcze niezastygłem na żebraku, miotano przekleństwa że się tu umierać ośmielił.
Z tego wszystkiego pozostało mi tylko jedno głębokie wówczas wrażenie, że ludzie byli nieprzyjaciołmi moimi, że od nich uciekać i chronić się należało. I gdym tłumy ciekawych ujrzał gromadzące się dokoła trupa, wyrwałem dłoń z ręki starca zsiniałéj i zimmnéj myśląc instynktowo o własnem bezpieczeństwie.
Miałem wówczas około dziesięciu lat gdym tak na szerokim rozdrożu pozostał samiuteńki jeden i własnym zostawiony siłom. Szczęściem dla mnie, dziad opuszczając chatę naszą, porwał był papiery w których był ślad i dowody naszego pochodzenia i wcisnął mi je za nadrę, sądząc, że mnie gdzie potrafi umieścić, a polecając bym ich strzegł jak najpilniéj. Miałem więc przynajmniéj jakiś ślad kim byłem i jako włóczęga lub zbieg pochwycony być nie mogłem. Ale w pierwszéj chwili tak byłem przerażony ostatniemi wypadkami, przekonany że jestem prześladowany i ścigany, że odbiegłszy trupa dziadowskiego, rzuciłem się oślep drogą nie myśląc gdzie pójdę i co z sobą zrobię. — Pierwszą noc przebyłem w pustem polu pod gruszą, na deszczu od którego mnie tylko szmata przemokła już broniła. Jak na brzask wybrałem się daléj i od drzwi do drzwi żebrząc zziębły szedłem nie wiedząc dokąd idę. W myśli tylko miałem odejść jak najdaléj, gdzieby o mnie i o dziadzie nie słyszano...
Trzeciego dnia ze strachem przebywszy ogromny bór dębów i sosen, znalazłem się w kraju zupełnie dla mnie obcym i od tego który opuściłem odmiennym.
Dzieciństwo moje upłynęło na szerokim stepie, wpośród którego gdzieniegdzie mały gaj zieleniał, a parowami płynęły srebrne rzeczułki i u brzegów ich tuliły się wioski; pierwszy raz w życiu widziałem niezmierne lasy stare i wydało mi się żem zaszedł na drugi koniec świata. Ziemia nawet pod stopami mojemi była inna, jaśniejsza, żółta, piasczysta, a te olbrzymy wiekowe, dęby i sosny potężne, ze swym szumem poważnym przestraszały mnie i nęciły zarazem.
Po słotach zaświeciło słońce, ociepliło się powietrze, strach powoli ominął, a żem był dzieckiem, począłem z ciekawością rozglądać się w tem co mnie otaczało. Byłbym może daleko większego strachu doznał w téj puszczy, gdyby nie to że wiodący przez nią gościniec był bardzo ludny i co chwila spotykałem to pieszych, to konnych, to wozy które w tę samą stronę co ja dążyły. Niektórzy z ludzi zapytywali mnie dokąd idę i dziwili się widocznie widząc dziecko tak odpuszczone i same, chłopek jakiś wsadził mnie na wóz i podwiózł pół dnia, użaliwszy się nad bosemi nogami które pokaleczyłem do krwi nieprzywykły będąc do chodzenia.
Nareszcie tak trzeciego dnia gdy się las przerzedził i coraz częstsze na brzegu jego pokazywały karczemki; odsłoniła się równina wielka i wśród niéj w dole nad rzeką pokazało się szeroko rozłożone miasto. Ja com nigdy nie widział nic prócz lichéj żydowskiéj mieściny w któréj był nasz kościołek parafialny, dokąd z dziadem w pogodną porę chodziliśmy, stanąłem osłupiały, postrzegłszy niezmierną przestrzeń całą zabudowaną ściśniętemi domami, strzelające wyżéj błyszczące wieże kościołów, i taką liczbę ogromnych budowli.
Strach mnie przejął myśląc co to tu ludzi być musi, i jak ja mały i biedny wśród nich dam sobie radę żeby nie zginąć i na nieprzyjaciół nie trafić. Śnili mi się już wrogi i prześladowcy! ot, jak rozpoczynałem życie!
Długo nieśmiałem ruszyć ku miastu i zbliżyć się do tego mrowiska z którego już zdala pomieszane głosy dzwonów, turkot powozów i gwar ludzi mnie dochodził; aż nareszcie zmorzony głodem i zmęczeniem pchany jakąś nadzieją, posunąłem się za drugimi.
Tu już wozów i wieśniaków, żołnierza i żydów coraz więcéj było, a na pagórku zasadzonym wśród skał resztkami sosen z wyrąbanego lasu, napotkałem naprzód kilku mojego wieku dzieciaków ochoczo i wesoło bawiących się w piłkę.
Śmiechy ich i wesele wstrzymały mnie, i stanąwszy z boku nieco, jąłem się przyglądać zabawie któréj nigdym jeszcze nie kosztował.
Świat to był dla mnie nowy, bom oprócz wychudłych pastuszków wiejskich do których zbliżyć się nie miałem czasu, nie znał nigdy rówieśników, a wesołości i śmiechu nie wiele się w życiu napatrzył. Dziatwa ta więc pociągnęła mnie ku sobie i wlepiłem w nią oczy myśląc że oprócz nędzy jest jeszcze coś na świecie... że są sieroty któremi się ktoś opiekuje, i dzieci niegłodne.
Usiadłszy tak pod sosną na pagórku, spoglądałem to na miasto dziwując mu się, to na chłopaków blizko latających za piłką która niegdy aż ku mnie się zataczała, alem ja jéj tknąć nie śmiał. A że mnie głód wielki morzył i chleba jeszcze oschłego miałem kawałek w szmatce, począłem gryść mój suchar przypatrując się dzieciom , których wesele i mnie orzeźwiać zaczęło.
Chłopcy nie spojrzeli nawet na mnie, tak zajęci zabawą i sobą, ale po chwili zbliżył się stary już mężczyzna w długiéj ciemnéj sukni, którego zrazu nie postrzegłem, bo stał pod drzewami na uboczu. Wziąłem go za nieprzyjaciela i chciałem uciekać, ale łagodna jakaś i spokojna twarz uspokoiła mnie wkrótce; on popatrzał na mój chleb suchy, na podartą i obłoconą odzież, na pokaleczone nogi którem był kawałkami od koszuli odszarpanemi poobwiązywał, i w końcu zapytał:
— Zkąd jesteś moje dziecko?
— Ja nie wiem, — odpowiedziałem — jestem sierota.
— Dokąd idziesz?
— Nie wiem, za jałmużną...
— Nie masz więc ani rodziców, ani nikogo?
— Nikogo, — odparłem, — obawiając się wspomnieć o dziadzie.
— Nie tutejszy jesteś?
— O! z daleka.
— A jakżeś się tu dostał?
— Jak widzicie, piechotą...
Jegomość ten począł mi się przypatrywać bacznie, łzy jakoś zakręciły mu się w oczach.
— Biedactwo, — rzekł, — któż byli twoi rodzice?
— Nie wiem...
— Ale jakże się zwało miejsce zkąd wyszedłeś?
Nieśmiałem mu powiedziéć.
— Czegóż się ty boisz? — szepnął mi z serca pochodzącym głosem ów jegomość — mów, mów, ja ci pomódz może potrafię... nie lękaj się...
— Boję się...
— Czego?
Wszystkiego się boję, — rzekłem, — i zacząłem płakać wspomniawszy dziada i wygnanie nasze...
Pogłaskał mnie po twarzy ów człowiek i uspokoił jakoś, bo głos jego miał siłę pociągającą dobroci, któréj skłamać nie można.
— Mów, — rzekł, — bo inaczéj ja ci nie potrafię być pomocą, otwarcie i szczerze mi gadaj. Szczęście twoje, żeś nie dostawszy się do miasteczka trafił na mnie, tamby cię co złego istotnie spotkać mogło... ale mi powiedz szczerze coś zajeden zkąd i jak tu przyszedłeś.
Nie wiem jak, ale mimo przestrachu ów człowiek takie we mnie wzbudził zaufanie, żem po krótkiéj chwili nietylko mu powiedział co o sobie wiedziałem, alem nawet ukryte papiery pokazał.
Dziwnie począł ramionami ruszać i mruczeć coś pod nosem, aż wreszcie rzekł mi:
— Jeśli nie chcesz zginąć, słuchaj mnie, nie obawiaj się niczego i idź ze mną... Sam jeden zginiesz i zwalasz się w miasteczku... Ja może potrafię cię poratować... A potem odwróciwszy się do dzieci bawiących zawołał:
— No! mości panowie, pora do domu!
Dziatwa rzuciła się ku niemu, a ja za nią w ślad z tyłu się sobie powlokłem.



V.
T


Takie było pierwsze moje ze światem spotkanie i mało komu pewnie na pierwsze danie los taki kęs przygotował. Zwykle miękko ludziom w kolebce, trochę słodyczy jest choć na brzegu kielicha, mnie troskliwe przeznaczenie zwodzić nie chciało, i dziecku dało skosztować sieroctwa, nędzy i głodu.
Były to życia początki nie zwiastujące wcale uroczystych godów...
Za owym jegomością o którym wspomniałem z wielką powagą wiodącym za sobą całą gromadkę moich rówieśników, poszedłem tedy i ja zdala, ostrożnie, uważając że poczciwe człeczysko często się oglądał czy téż ja idę. — Chłopcy ciekawi wkrótce poczęli zbliżać się do mnie, ale młodsi szczególniéj z figlami i żarcikami które nie oszczędzały nawet mojéj widocznéj nędzy i znękania. — Często tak w pierwszych latach rozpieszczone zwłaszcza dzieciaki, zamiast instynktu litości, mają tylko zwierzęcy popęd do prześladowania słabszych — wina to pierwszych wrażeń i wychowania. — Krew nawet na szmatach któremi nogi moje były obwinięte śmiech ich pobudzała, trochę mnie to przestraszyło i myślałem się pozostać i ukryć, gdy przewodnik nasz dosłyszawszy zapewne co tam się poza nim działo, długą począł do żaków perorę.
— A gdyby który z was, — rzekł, — był w jego położeniu, miłoby wam było żeby z niego szydzono zamiast pomódz, i przedrwiwano coby się miano litować? — a jesteścież wy pewni że to jednego z was nie spotka? kto to wie? Jutro może najbogatszy być na ulicy i bez chleba... Panu Bogu nic trudnego.
Chłopcy upamiętali się zaraz bo téż w téj ich napaści, więcéj było swawoli niż złéj woli, i jeden z nich nawet dobywszy z kieszeni jabłko obdarował mnie niem, za co, pamiętam, pocałowałem go w rękę, bo po suchym chlebie, zapach owocu świeżego zdał mi się cudownym... a tak byłem głodny, żem zaraz jeść począł chciwie.
Spuściwszy się z gliniastego pagórka, znaleźliśmy się u brzegu płytkiéj, po ogromnych skał obłamach, płynącéj rzeczułki, którą przebyliśmy po moście przy młynach, i ztąd weszliśmy już w ulicę która się pięła do góry dość sromo i przykro.
Nigdy w życiu takiéj jak tu wrzawy nie słyszałem jeszcze i zrazu wylękły stanąłem nie śmiejąc postąpić daléj; ulicę całą zajmowały wozy z ciężkością drapiące się ku górze, ludzie, pędzone konie, i powracające bydło... Bruk miejscami powybijany po którym chodzić nie umiałem, dotkliwie ranił nogi moje, a że gromadka z przewodnikiem dość pospieszała i mnie trudno ją było napędzić zdyszanemu, nie wiem jak, nie chcąc ich z oczów stracić, przelękły tłumem, wpadłem między wozy i bydło.
Uczułem nagle silne uderzenie w bok prawy, krzyknąłem z bolu i padłem na ziemię, nie wiedząc co się ze mną stało... Oczy mi zasłoniło i straciłem przytomność.




VI.
G


Gdym przyszedł do siebie nieco, ujrzałem się leżącym z boku ulicy, na ziemi pod strzechą małego domku, otoczony wielkim tłumem żydostwa i gminu, a stary ów jegomość co mnie prowadził z sobą, krzątał się z chłopakami nademną. Mocny ból czułem w boku i na przebitéj odzieży krew się pokazywała, starano się mnie uspokoić, a cyrulik z bliskiéj kamienicy opatrywał uderzenie które mi bydlę rogami zadało. Płakałem pocichu przestraszony, ale gdy rana nie okazała się niebezpieczną, sparty na ramieniu jednego z rówieśników moich, ostatkiem sił powlókłem się za niemi. Szliśmy długo ulicą pod górę ciągle co mnie zmęczyło niezmiernie, tak że gdy potem w prawo w ciaśniejszy zaułek ku mieszkaniu mego przewodnika iść jeszcze przyszło czas jakiś, kilka razy siadałem na ziemi, tak mi się w głowie zawracało i oddechu brakło.
W ostatku dowlokłem się do progu dworku drewnianego stojącego w dość obszernym dziedzińcu na ustroniu od miasta, a stary ów jegomość co mnie zabrał z sobą, pospieszył naprzód czegoś niespokojny. Gdyśmy za nim do ganku doszli, znaleźliśmy go rozmawiającego pokornie z jakąś tłustą jejmością która się zżymała i ruszała ramionami.
— No! to go odesłać do szpitala do panien miłosiernych, — mówiła, — co ja tu z nim robić będę? mało my to mamy biedy z tymi co niby to płacą, a jeszcze będziemy daremnych brać na głowę, czy to ja wielka pani. Na to jest szpital! Mało to sierot szlacheckich na świecie. Pan wiesz panie Słonkiewicz, — dodawała, — wszystko teraz podrożało, za dwieście albo i trzysta złotych ciężko utrzymać, a nie bez tego żeby dyrektorowi nie trzeba było prezentu, prefektowi także... ot i wasanu... a wszystko to z kieszeni mojéj która i tak i niebardzo wypchana.
Mruczała tak stara kobieta czegom ja wówczas niebardzo zrozumiał, ale obaczywszy mnie okrwawionego i bladego, ruszyła się pierwsza troskliwie na pomoc, łając wszystkich i gderząc ze starego nałogu.
Byłato wdowa Kulikowa utrzymująca studentów wedle ówczesnego obyczaju, u któréj ów jegomość w długim surducie, co pierwszy się do mnie zbliżył, zostawał jako korepetytor... Nigdy nie zapomnę poczciwego owego Słonkiewicza jednę z istot najmniéj pokaźnych, a najzacniejszych jakie poznałem na ziemi. Pan Teodor, gdyż zwano go pospoliciéj tem imieniem, był synem ubogiego ekonoma i jak ja został sierotą od klassy czwartéj, musiał więc w szkołach jeszcze na chleb zarabiać. Uczył się doskonale choć talentu nie miał wielkiego, ale za to serce złote. Dosyć wysokiego wzrostu, z długą szyją i włosem twardo najeżonym na głowie, twarz miał niepospolicie brzydką i o dziesięć lat starszą od siebie; a mimo to pełną takiego wyrazu spokoju i uczciwości, a dobroci że ku sobie pociągała każdego. Nie podobna go było nie kochać. — Z powodu ciężkich zapewne ruchów i powolnego obejścia, w szkole jeszcze przezwano go wielorybem, a że pozostał w miejscu gdzie dokończył nauki, nazwisko to poszło z nim w świat i pospolicie studenci nawet inaczéj go nie mianowali. Łagodny i powolny, pełen uszanowania dla starszych, nigdy nie narzekający na nic, nie wiedząc jak się pomieścić po ukończeniu szóstéj klassy, został korepetytorem i biedny kawałek chleba zapracowywał w pocie czoła na kwaterze pani Kulikowéj, która choć gderała, narzekała, gniewała się na sługi i chłopców dzień cały, w gruncie była poczciwą i litościwą kobietą. Ciągła tylko bieda, walka, niepokój, nauczyły ją nieustannie się skarżyć, kląć i od rana do wieczora jakieś sobie powody zmartwień wymyślać. Najczęściéj były to rzeczy błache, gdyż w większych razach Kulikowa jak ów niedźwiedź w bajce, traciła mowę i pocichu tylko płakała.
W pierwszéj tak chwili wyłajała Wieloryba za to że mnie przygarnął i sprowadził, hałasowała że jéj kłopot przymnożył, odgrażała się że mnie do szpitala miłosiernych odeśle, ale obaczywszy położenie moje, zaraz jęła się krzątać koło mnie. Znalazła i starą bieliznę i szmaty na obwinienie rany i kątek w alkierzu z łóżeczkiem dla mnie, a koniec końców zburczała znowu Słonkiewicza, że tak nieostrożnie prowadził i na uderzenie bydlęcia naraził. Biedny Wieloryb milczał z głową spuszczoną i uśmiechał się widząc że jejmość do serca wzięła położenie sieroty.
Ubodzy pierwsi mnie na świecie przygarnęli, nie było tam słów i obietnic, grzeczności i nadskakiwań, rozpadań się obłudnych owszem trochę utyskiwania i gderstwa, ale zarazem poczciwy uczynek płacił za gorzkie słowo, a starania Kulikowéj były prawdziwie macierzyńskie. Miała ona swoich dwóch chłopaków którzy chodzili do szkół, utrzymywała ich, siebie, małą córeczkę, z okruszyn studenckiego chleba, często w domu grosza brakło, jednak miłosiernie przygarnęła sierotę. Rana moja opatrzona zagoiła się prędko, choć ból w boku na całe życie pozostał, zwlokłem się z łóżka i już znalazłem że mi Kulikowa i Słonkiewicz obmyślili dalszą przyszłość.
Wdowa nie była w stanie wziąć na siebie ciężaru jednego więcéj dziecięcia, ale gdy Wieloryb oświadczył się że ze swéj pensyjki coś na rzecz mojego utrzymania ustąpi, oboje targując się i dumając jakby to uczynić aby szlacheckie dziecko nie zmarniało, znaleźli jakąś poczciwą duszę, a nazwiska nawet nie wiem kto to był, co na cel ten maleńką jakąś kwotę zaofiarował.
— Już za strawę nic nie wezmę, — mówiła Kulikowa, ono to się pożywi i przy moich chłopakach, ależ odziać potrzeba... a możeby go i do szkoły posyłać, to zaraz i xiążki i papier i odzież trzeba dać przystojniejszą, bo odartusa do klassy prefekt nie przyjmie.
— No, to już ja, to już ja obmyślę, — dodał Wieloryb.
I tak zostałem w tym kątku ubogim, zrazu pół posługaczem bo Kulikowa nikomu próżnować nie dawała, potem już uczniem szkoły. Wieloryb uczył mnie w wolnych godzinach trochę czytać i pisać, abym do pierwszéj klassy mógł być przyjęty. Niełacno mi to szło, bom zapóźno musiał nakładać się do tego rodzaju pracy, ale Słonkiewicz dopilnowywał i nieustannie mi kładł w uszy że od tego przyszłość cała zależy.
Nie bardzom to ja rozumiał wówczas co ona znaczyła przecież na sobie mi wskazując przykład, trafił Wieloryb do mojego przekonania.
— Widzisz mój kochany, — mówił — i ja jak ty byłem sierotą bez kawałka chleba, odumarli mnie rodzice, a przecież ucząc się, ot do czego doszedłem...
W istocie położenie Wieloryba zdawało mi się wówczas jeśli nie szczytem szczęścia, to jednem z najwspanialszych na świecie. Nawet pani Kulikowa szanowała go i niekiedy była dlań grzeczną, do stołu siadał na pierwszem miejscu, miał władzę sądowniczą i wykonawczą, dwa surduty, buty zawsze całe, parasol czerwony, i izdebkę przy naszych osobną.
To pewna że on ani marzył ani zapragnął więcéj, a przy maluczkich jego potrzebach i oszczędności, czasem nawet mógł kupić xiążkę pod kościołem, co dla niego najżywszą było rozkoszą. Mało mu czasu pozostawało na czytanie, ale godziny swodobne spędzał nad staremi szpargałami, które odarte kupiwszy sam oprawiał, kleił, numerował i o ile wiem, doszedł był do siedmdziesięciu tomów bibljoteki, którą miał za wielce szacowną. Spoczywała ona w kuferku pod kluczem, zastrzeżona od wilgoci panującéj w całym domu, cegłami na których skrzynka sparta była; a co kilka miesięcy Wieloryb suszył ją w swojéj izdebce.
Rzadkiéj to był skromności, cichości i dobroci człowiek, o ile go dziś sobie przypominam, milczący, potulny, nie umiał sobie dać rady ze swawolną młodzieżą, ale go tak kochali wszyscy, że najbardziéj rozbrykani uspokajali się jednem jego zaklęciem: — jak mnie kochacie!
Postać miał niemiłą zrazu, nawet surową na oko, ale wpatrzywszy się w niego, poczciwą duszę, cichą i świętą, czytać było można z wejrzenia czystego i skromnego. Najmniejszéj w nim zazdrości, ani chęci wywyższenia, zawsze rad z wszystkiego, spokojny, przyjmował życie jak mu je Bóg zsyłał, w pokorze dziękując za nie.
Kulikowa gderała na niego, ale go téż szanować umiała, truchlejąc nieustannie aby jéj kto téj perły nie napatrzył i nie odmówił ofiarując korzystniejsze warunki. Próżna to była obawa, gdyż Wieloryb tak był niepozorny, że niktby się nań nie skusił, nie poznawszy go bliżéj.
W kilka miesięcy przy usilnéj pracy Słonkiewicza i starszego syna Kulikowéj który mnie pokochał i mną się opiekował, byłem jako tako przygotowany do szkoły, sprawiono mi bóty, surducinę, czapkę i Wieloryb wdziawszy odświętne odzienie, poprowadził mnie do dyrektora.
Powziąłem już straszliwe wyobrażenie o tym potentacie na odgłos imienia którego, co tylko należało do szkoły, chowało się w mysze jamki, do którego Kulikowa przystępowała z adoracją i złożonemi rękami, którego Wieloryb bez czapki przez dziedziniec przeprowadzał schylając się przed nim do kolan, gdy więc iść przyszło osobiście się stawić przed majestatem dyrektorskim, ledwie mnie bladego, wylękłego i trzęsącego się jak w febrze, wepchnął do pokoju poczciwy Słonkiewicz.
Dyrektor szkoły był maleńki człowieczyna gdzieś zdaleka przybyły, czupurny, czarniawy, żywy, trochę zezowaty, zresztą podobny do innych ludzi chodzących po ulicy. Może w skutek tego że taki był maleńki, chodził zawsze mocno wyprostowany, głowę do góry, poważnie bardzo, i głos sobie wyrobił dyrektorski, to jest dyktatorski. Widać było spojrzawszy nań że na tych barkach spoczywała troska o wychowanie przyszłych pokoleń, bo niepospolicie się puszył, nadymał i usiłował być wielkim człowiekiem. Order na szyi którego nigdy nie zdejmował nawet chodząc w szlafroku, czynił go jeszcze świetniejszym, a czub najeżony wzrostu mu dodawał.
Co robił, nie wiadomo, to pewna, że krzyczał wiele, machał rękami, i gdzie się pokazał, przestrach paniczny rozsiewał. Udobruchać go jednak zdaniem Kulikowéj która ludzi znała, było łatwo. Tajemnicę tę znali i sami klienci. Przynoszono mu na ofiarę począwszy od głów cukru aż do brzęczącéj monety, od mąki do wazoników z kwiatami, a jeśli on nie przyjął, żona pocichu przygarniała te datki do spiżarni. Były jednak fakta w których dał dowód niezłomnego charakteru i odmówił darów zbyt lichych lub w biały dzień przyniesionych przy gościach. Straszne te przykłady bezinteresowności trafiały się najczęściéj z tymi, którzy długo opierali się i kurczyli, aż w ostatku prześladowaniem przyciśnieni przynosili ofiarę na ołtarz zapóźno. Dyrektor odrzucał ją z oburzeniem, zgrozą, łajaniem, a niekiedy konfiskował na rzecz szpitalów. — Mówiono o tem głośno, tak jednak by na przyszłość od przyjacielskich darów nie zrażać innych...
W ogóle ten naczelnik wychowania publicznego, ubogich téż rodziców i uczniów nie lubił, przyjęcie do klass każdego charłaka szło z wielkim z jego strony oporem.
— Na co się im uczyć, — mawiał, — niech idą do rzemieślnika.
Szukano różnych pozorów aby nie przyjmować biednych, nawet w niedostatecznéj odzieży, w braku xiążek, papierów udowadniających pochodzenie i t. p. Dla majętniejszych ułatwiało się wszystko cudownie i prawo tłumaczyło inaczéj, — ubogich odpychano bez litości, niekiedy z szyderstwem. — Dla tych examen był publiczny, twardy, ostry i obwarowany jak najściśléj, inni odbywali go osobno w mieszkaniu dyrektora lub przy obfitem śniadaniu wydanem przez rodziców. Wiedział i Wieloryb dobrze, że dyrektor był nieprzyjacielem oświaty dla ubogich i miał swoję po temu teorję, przeczuwał zatem jak ciężkie będzie przyjęcie moje do szkoły, ale w imie Chrystusowe poświęcał się na nieuchronną przykrość, która go tu spotkać miała.
Wepchnięto mnie tedy do wielkiéj izby dosyć ciemnéj, po któréj z długim cybuchem w ustach, przechadzał się ów mały ale ważny człowieczek, od którego nateraz przyszłość moja zależała. Wieloryb stanął równie pokornie jak ja u samych drzwi i począł od ukłonu pełnego namaszczenia.
— No! co to tam takiego? — żywo począł dyrektor.
— Jestto, proszę Jaśnie Wielmożnego pana — (tytuł ten wprawiał zawsze w dobry humor pana radzcę stanu) — jestto biedny sierota, dziecko szlacheckie, które Kulikowa przyjęła z litości, chcielibyśmy go oddać do szkół,
— Do szkół! a to poco! — odezwał się stając potentat — po co! wszyscy do szkół! do czego im ta nauka! Wszyscy do tych szkół się cisną! szkoły są dla majętnych dzieci szlachty! Ma rodziców?
— Sierota zupełny i bez żadnego funduszu.
— No! to oddajcie go do majstra... wiecie, klassy i tak zbyt liczne...
— Na jednego toby się tam jeszcze miejsce znalazło — pokornie prosząc rzekł Słonkiewicz i zbliżył się całując w łokcie dyrektora i dodając drugi raz Jaśnie Wielmożnego, a prosząc za mną abym mógł być przyjęty.
Pokora jego ujęła widać dygnitarza, który nadąwszy się mocniéj, ale łagodniejąc dodał w sposobie kondolencji.
— Niepotrzebnie i wy i Kulikowa jakimś włóczęgą się obciążacie, a xiążki? a mappy? zkąd on to weźmie kiedy bez funduszu?
Popatrzał na mnie surowo, niepodobało mu się żem stał ręce założywszy na piersi i sam raczył mi je spuścić i pokazać jak się przed zwierzchnikiem stać powinno.
— No! no! — rzekł w końcu, niechże zdaje examen, zobaczymy, a papiery ma?
Słonkiewicz jeszcze raz w łokieć go pocałował, a ja odetchnąłem gdyśmy wyszli z przybytku, do którego dopuszczony zostałem. — Poczciwy Wieloryb musiał potem ze mną obchodzić po kolei, prefekta i nauczycieli wszystkich polecając mnie ich łasce i prosząc o lekki examen. Przyszła nareszcie chwila próby stanowcza, a skutkiem zabiegów Słonkiewicza, choć niebardzo byłem przygotowany, a przytomność mnie całkiem odbiegła gdy odpowiadać trzeba było, zostałem przyjęty do pierwszéj klassy.




VII.
P


Pobyt mój w szkołach żywo jeszcze do dziś dnia pamiętam, a choć położenie stawiło mnie w dosyć przykréj zawisłości od ludzi, ubóstwo narażało na prześladowanie, bo ci co stali na czele wychowania, pierwsi dawali przykład niecny poszanowania dla grosza, a nieposzanowania ubóstwa; — jednakże są to może najmilsze lata życia mojego. Nie myślałem o przyszłości, otaczający towarzysze byli życzliwi, lepiéj mi było niż u dziada, i tu dopiero żyć począłem.
Byłem pod opieką Wieloryba który kochał we mnie moje sieroctwo i opuszczenie, i żywo się zajmował moim losem. Kulikowa posługiwała się i gderała, ale także przywykłszy, niemal na równi ze swemi dziećmi mnie pielęgnowała, studenci widząc cichego i pokornego nie bardzo się znęcali nademną. W klassie wprawdzie siedziałem daleko i nikt się mną szczególniéj nie zajmował, ale téż nie prześladowano. Potrzebę nauki wpoił we mnie Słonkiewicz stawiąc się nieustannie za przykład, i wziąłem się do pracy zrazu ciężkiéj i nudnéj z usilnością wielką. — Były dnie nudy i utrapienia, ale święta, ale przechadzki nasze nad brzegiem rzeki, gry, zabawy, wieczorne śpiewy i rozmowy — jakże dziś jeszcze uroczo się wydają!! Szczególną dla mnie woń mają dotąd jeszcze te wspomnienia lat pierwszych w szkołach spędzonych, z wydartemi łokciami i często dziurawemi butami.
Zrazu wypłacałem się Kulikowéj myjąc talerze, czyszcząc odzienie współtowarzyszów i zastępując chłopca do usług, ale w trzeciéj już klassie Słonkiewicz mój opiekun, uznał mnie zdatnym do pomagania mu w korepetycjach i kazał próbować się z pierwszą klassą, któréj dozór mi powierzył.
Tak z dziecka prawie rozpocząłem zawód pedagoga i do czwartéj doszedłszy staraniem poczciwego Wieloryba otrzymałem tak zwaną kondycję. Pierwsza była bardzo licha, rzucił bowiem okiem na mnie pan dyrektor i kazał przychodzić do swojego syna dla powtarzania z nim matematyki, za co, rozumie się, nie dawał nic prócz wysokiéj protekcji swéj i drogocennych uśmiechów kiedy był wesół...
Niedługo jednak wybyłem u niego, bom utrapionemu pieszczochowi piątéj z rzędu konsolacji Jaśnie Wielmożnego, ochoty do nauki wpoić nie mógł i wybijaniu okien w klassach przez niego zapobiedz nie potrafił, usunięto mnie więc jako niezdatnego od zaszczytu karmienia regułą trzech ukochanego Benjamina pani dyrektorowéj. Kulikowa zaś choć byłem jéj przydatny, widząc że gdzieindziéj zarobić sobie coś potrafię, sama nastręczyła mi miejsce u równie ubogiéj wdowy Pacewiczowéj, która także kilkunastu utrzymywała studentów.
Gdy przyszło opuścić dom Kulikowéj (bo do dyrektora od niéj tylko chodziłem na godziny, utrzymywany będąc przez nią) — gdy rozstać się trzeba było z zacnym panem Teodorem i towarzyszami, młode jeszcze naówczas serce mocno mi się ścisnęło. Byli to pierwsi ludzie na świecie z którymi dobrze mi było, do których się przywiązałem wdzięcznością i wspomnieniami, Kulikowa łając płakała przy rozstaniu, pan Teodor nieustannie mi kładł w uszy przepisy postępowania z doświadczenia czerpane, towarzysze żegnali nie bez smutku i łez.
Do tych izdebek nizkich i ciemnych, do tego podwórka ocienionego dwojgiem lip starych równie jak do ludzi przyrosłem był i choć nie daléj jak na drugą wynosiłem się ulicę, zdało mi się że w całkiem obcy świat i nowe wędruję kraje.
Życie wszakże niewiele się odmieniło, z tą różnicą żem tu stanął na wyższym stopniu z podwładnego wychodząc na dozorcę; przybyło z władzą troski, odpowiedzialności i kłopotu, a mniéj miałem czasu na własną naukę. Ale młodość ma siły niepojęte... spałem wówczas ledwie parę godzin w nocy pracując dla siebie, we dnie trzeba było pilnie swawolników dozierać, nieraz się zgryść, a w dodatku często nie dojeść, bo Pocewiczowa sama była uboga i ubogich tylko miała u siebie — a jednak wszystkiemu się jakoś podoływało.
Nowa gospodyni moja równie poczciwa jak Kulikowa, wcale innego była temperamentu, modliła się, zalewała łzami, a rady sobie dać nie mogła do zbytku będąc powolną i miękką. Studenci robili z nią co chcieli, professorowie zmuszali do ciężkich ofiar, wszystko ją drożéj niż innych kosztowało i na każdéj rzeczy oszukaną była. A żem ochotnie jéj służył i zastępować się ją starał, nie dziw żem się stał potrzebnym. Ale z czynniejszem życiem niemało przybyło utrapienia, bo nawet gospodarstwem domowem zajmować się musiałem, gdy i w tem Pocewiczowa rady sobie dać nie umiała. Tak przebiedowałem czwartą i piątą klassę nie zawsze w całych butach ale wesoło i bez troski o przyszłość która mi się już po przebytem łatwą wydawała.
W obu tych latach dostały mi się nagrody, chociaż nic za sobą nie miałem oprócz usilnéj pracy, a tu jak na świecie nie koniecznie praemia dostają się najgodniejszym. — Obok mnie wzięli je wprawdzie najgorsi uczniowie, których rodzice datkiem i przyjęciem ujęli nauczycieli i JW. dyrektora, ale dano i mnie ulegając konieczności. W piątéj klassie już, choć xiążkę mi przeznaczono, uważałem że dyrektor surowy był dla mnie i dawną stracił przychylność. Wiele do tego było powodów których ja wówczas jasno widzieć nie mogłem, stało się że raz na ulicy o mroku nie zdjąłem przed nim czapki, co u nas za crimen laesae majestatis się uważało, potem świsnął ktoś na lekcji professora historji którego nie lubiono, a ja powołany do wydania winowajcy wraz z innymi złożyłem się naturalnie niewiadomością.
W piątéj więc już klassie nie bardzo byłem dobrze położony u dyrektora, a szósta pogorszyła jeszcze ten stan nieszczęśliwy. Gromy co chwila spadały na mnie, podwoiłem usilność, nic to nie pomagało. Kto chce psa uderzyć o kij mu łatwo, a władza nasza nie zbyt dobierając kija, używała i kułaka w potrzebie. — Wołano mnie nieustannie do kancelarji dyrektora objawiając groźno nieukontentowanie za dziurawe buty jednego, za nabitego guza u drugiego, za nieumianą lekcją innego z uczniów moich; mnie samego examenowano surowo, a nauczyciele wszyscy pod dyktatorską władzę potentata zgięci pokornie, przypodobać mu się usiłowali prześladując tych dla których niechęć okazywał. Padałem więc ofiarą nie umiejąc sobie wytłumaczyć czem na gniew taki zasłużyć mogłem i przebłagać go nie będąc w stanie. Trafiają się takie antypatje i w szkołach, a znać władca nasz czuł ją dla mnie. — Musiałem więc podwójnie nad sobą i swoimi pracować, a chodziło mi wielce o to, by niechęć jawna nie zaszkodziła do wzięcia medalu przy kończeniu nauk który dla przyszłości mojéj zdaniem Wieloryba był potrzebny nieodzownie. Uczyłem się wedle wyrażenia szkolnego, na medal, i współuczniowie już mi go zawczasu przepowiadali, ale przeznaczenie chciało inaczéj.




VIII.
M


Mieliśmy w tejże klassie towarzysza syna zamożnych rodziców, który siłą podarunków, obiadów i wieczorków, śniadań i balików, przeszedł kurs cały. Ojciec kochający jedynaka, nie szczędził kosztów na podtrzymywanie go w szkołach, wszyscy nauczyciele byli od niego płaceni pod pozorem lekcji prywatnych których nie dawali, kilka razy do roku przyjmowano Jaśnie Wielmożnego szampanem i kolacją, podarki płynęły z okoliczności każdych świąt i uroczystości, a Porfirek przechodził z klassy w klassę tryumfująco przed innemi, przez wszystkich wychwalany jako dziecię największych nadziei.
Byłto chłopak żywy, próżny, rozpieszczony, ale nie bez zdatności. Obdarzony wielką przytomnością umysłu, w najkrytyczniejszym razie umiał sobie dać radę i wywinąć się z niebezpieczeństwa. Lekcję umiał czy nie, mówił niezmiernie śmiało, szybko, bez zająknienia, tak że słów jego pochwycić nie było można. Śmieliśmy się z tych jego improwizacji zuchwałych, ale nauczyciele przyjmowali je za dobre. Największą brednię wiedząc o tem recytował bezczelnie, pospiesznie, głośno i ani oka zmrużył choć sam był przekonany, że niedorzeczeństwa wyplatał.
Porfirek ilekroć przechodził, głaskany był przez wszystkich, a nie mogąc w nim czego innego pochwalić, unoszono się nad jego przytomnością umysłu, rokując dlań wielkie powodzenie w świecie. Miał i to za sobą, że choć czuł rodzicielskie obiady i podarki, uniżonością i pokorą zbytnią ze swojéj strony jeszcze do reszty jednał względy władzy, którą szanował w oczy, za oczy zręcznie jéj język pokazując.
Filut jakich mało, gładko się wykręcał ze wszystkiego i niebardzo był przez nas lubiony, ale téż niewiele dbał o to nie żyjąc wcale z towarzyszami. W ostatniéj klassie ojciec który dotąd łożył na przeprowadzanie syna coraz wyżéj z honorami nagród i pochwał których mu nie szczędzono, postanowił wyrobić dlań medal koniecznie i od początku roku sprowadziwszy się do miasta, co niedziela dla nauczycieli dawał obiady, woził naszego władzcę swoim powozem na podwieczorki, słał prezenta i powiększał dozy czując że po nich on i syn na laurach spoczywać będą mogli.
Zdania nasze, moje usilną pracą wymożone, jego opłacone sowicie, były prawie jednakowe w xiędze nauczycieli, choć Porfirek nic prawie nie umiał. Potrzeba więc było mnie koniecznie zgnieść stojącego na przeszkodzie, aby jego postawić na mojem miejscu.
Nie było to trudnem wcale do uczynienia przemocą, ale i najpodlejsi z ludzi mają wstyd jakiś, a radziby tak swoję robotę ubarwić, aby miała pozór przynajmniéj sprawiedliwości. Szukano więc do mnie przyczepki nie mogąc jéj znaleźć rok cały i tak doszliśmy oba do ostatecznych examenów rocznych. Dyrektor dał był słowo że ulubieniec medal wziąć musi przedemną i dotrzymał go pod pozorem krnąbrności i zuchwalstwa, pisząc mi w rubryce obyczajów zdanie wątpliwe. To mnie oburzyło niezmiernie, bo w atestacie pozostać miał ślad wieczny mojego niedobrego prowadzenia się, wolałbym był niesprawiedliwe ocenienie nauki, niż rzucenie plamy na całą może przyszłość. I choć poczciwy Wieloryb hamował mnie jak mógł przekonywając, że trzeba uledz w cichości lub pokorą starać się przebłagać dyrektora, przejęty niesprawiedliwością poszedłem publicznie upomnieć się o moję krzywdę.
To pogorszyło jeszcze sprawę moję, gdyż zręczny człowiek samo znalezienie się moje, przedstawił jako dowód charakteru krnąbrnego i usprawiedliwienia swojego zdania. Zamiast więc medalu, zaledwie otrzymałem świadectwo szkolne, w którem że mi złéj noty nie postawiono w obyczajach, winienem to był poświęceniu Słonkiewicza. Wieloryb bowiem potajemnie wyrobił to pocałowaniem w łokcie dyrektora i napomnieniem o mojéj skrusze i żalu. — Porfirek z powszechnym aplauzem otrzymał żądany medal i tegoż dnia po examenach, władzca szkoły, nauczyciele i całe ciało gymnazjalne na wielkim balu u ojca jego zapili zgryzotę sumienia libacjami szampana, a w kilka dni potem parę siwych koni i faeton znany bardzo ukazał się w stajni i wozowni pana dyrektora.
Chociaż z innymi współuczniami zaproszony byłem i ja na tę medalową uroczystość, nie poszliśmy na nią ze Słonkiewiczem i sami jedni w ciemnéj izdebce przesiedzieliśmy wieczór ten smutnie gwarząc. — Wieloryb starał się we mnie wpoić tę cnotę, którą miał w wysokim stopniu, pokorę i rezygnację, usiłował mi dowieść, że potrzeba było pojednać się ze wszystkimi, przebłagać gniewy i daléj jeść chleb korepetytorski.
— Mój kochany, — mówił, — nie w szkole tylko, ale tak jest wszędzie na świecie: możniejsi kupują sobie co chcą, my powinniśmy im ustępować z drogi i milczyć aby nas nie zgnietli. Wojna z nimi próżna, bo sprzymierzeńców nie znajdziesz, a cały świat pójdzie za groszem i siłą, przeciwko prawdzie i sprawiedliwości. Jeżeli rozpoczniesz wojnę, powiedz sobie z góry że paść musisz, a maszże ty siły na męczeństwo?
— Ale to oburza! — wołałem.
— I mnie to oburza, — odpowiedział Wieloryb, — ale ja cierpię cicho, pomodlę się, Panu Bogu ofiaruję i daléj biedę klepię. Co my biedni przeciw sile i liczbie! Próżnobyśmy wołali i porywali się, ci nawet co w duszy jak my czują, słowem się za nami nie odezwą.
Według téj teorji swojéj czarnym kawałkiem chleba kontentując się Słonkiewicz, został przy Kulikowéj i uczniach swoich, nie pragnąc więcéj nad to co miał i pokornie zastosowując się do woli przeznaczenia, ale mnie, mimo usilnych przekonywań do podziału swojego losu namówić nie potrafił. Postanowiłem opuścić miasteczko, szkoły i pójść w świat szeroki dobijać niezależności.
Wieloryb słuchając marzeń moich uśmiechał się z litością i może miał słuszność..... wielem ucierpiał tylko a nic się nie dobił, cierpienie zostało najczystszym zyskiem téj walki, która mnie doprowadziła do stanu w jakim dziś widzisz.....
— Cóż z sobą poczniesz? — pytał niespokojny Słonkiewicz — gdzie pójdziesz szukać i jakiego chleba mając tu choć biedny ale gotowy? myślisz że tak łatwo o pracę nawet?
Z pełna i ja nie wiedziałem co z sobą zrobię, ale mocne miałem postanowienie opuścić miasteczko i dozór studentów, przewidując że mnie to nadal przy każdéj zręczności prześladować nie omieszkają, a zbyćby się radzi niepotrzebnego świadka popełnionéj niesprawiedliwości. Po rozjechaniu się uczniów, zostałem jakiś czas u Pocewiczowej, która mnie błagała napróżno abym jéj daléj nie opuszczał, potem przeniosłem się do Wieloryba i z nim spędziliśmy kilka tygodni wakacyjnych, czytając, chodząc po pięknéj okolicy, rozprawiając o życiu jak ci co go jeszcze nie znają.
Wiecznieśmy z sobą sprzeczali się różne mając pojęcia, ale te spory jeszcze nas lepszymi czyniły przyjaciołmi. Dotąd w szkołach oprócz naukowych, żadnéj xiązki prawie nie miałem w ręku, teraz dopiero zacząłem czytać pożyczając z kolei od Słonkiewicza z kufra drogocenne jego xięgi jedna po drugiéj i pożerając je chciwie. — Bóg wie co to tam było na dnie tego zbioru najdziwniéj zebranego przypadkiem zawsze i bez żadnego planu. Słonkiewicz bowiem nie mógł wybierać i nabywał co najtańsze dzieła wszelkiéj treści, tak że i słowniki i gramatyki i medycyna i botanika i polityka i romanse, równe w kufrze jego miały prawo obywatelstwa. — Ozdobą i najdroższą perłą był francuzki Plutarch pani Dacier, którego ja z zachwyceniem pożarłem, — po nim zaraz natrafiwszy na Djabła Kulawego i Dykcjonarz filozoficzny!!
Niezatarte na mnie jednak wrażenie uczynił biograf stary, a świat ów greko-rzymski, wydał mi się w nim majestatyczny i potężny charakterem, daleko wspanialszy i idealniejszy od tego co mnie otaczało. Uwielbiałem pogański hart duszy tych bohaterów którzy nie mając przed sobą nieśmiertelności chrześćjan, święcili się aż do śmierci dla utrzymania dostojeństwa człowieczego...
Często ze Słonkiewiczem siadłszy u stóp Sokuléj skały, w pustéj a uroczo pięknéj okolicy, po kilka godzin aż do zapomnienia się spędziliśmy na czytaniu i rozprawach.
Tum go jeszcze bliżéj poznał, tego najzacniejszego z ludzi, cichą cnotę nieocenioną, maluczko miejsca zabierającą na świecie, skromną, nic nie pragnącą, dopełniającą wszystkich swych obowiązków, a nie żądającą w nagrodę nawet czci i uznania. — Wieloryb ukrywał się z równą usilnością jak drudzy pokazywali, chronił od oczów, czynił maleńkim, obawiał wszystkiego i drugich ceniąc przesadnie, sobie ledwie poczciwość śmiał przyznać.
Jednego ranka zdziwiono nas niezmiernie poselstwem od dyrektora, który mnie do siebie wzywał. Nie byłem już od niego zależnym i nie mogłem pojąć o coby chodziło i na co mu mogłem być potrzebny; chciałem z razu nie pójść, ale Słonkiewicz zaklął mnie na wszystko w świecie najdroższe żebym szedł natychmiast. Ubrałem się więc i choć niechętnie udałem do dyrektora...
Kazano mi czekać w przedpokoju chwilę, gdziem miał czas czyjeś wielkie oglądać kalosze i wspaniały płaszcz axamitem podbity; nareszcie dopuszczono przed oblicze władzcy, którego znalazłem na kanapie z fajką, a naprzeciw niego wspaniałéj postaci mężczyznę, z wąsami sumiastemi, usiłującego się z nim rozmówić, choć oba różnemi mówili językami, wzajem je dla siebie kalecząc przez grzeczność.
Gdym stanął w progu, dyrektor wskazał na mnie ręką, wspaniałemu gościowi swemu.
— Otóż to jest lupus in fabula, — rzekł — o którym mowa, uczeń dobry, nie mogę powiedziéć, pilny, pracowity, obeznany z młodzieżą, bo od lat trzech korepetytorem był... mogę go panu Prezesowi zarekomendować.
Nie wiedząc czemum był winien tę łaskę, skłoniłem się grzecznie w milczeniu.
— Zdaje mi się, że życzyłeś sobie, — dodał, — znaleźć kondycję na wsi, oto właśnie się nastręcza u JW. Prezesa, który ma syna jedynaka i chce go do szkół przygotować.
Prezes oglądał mnie naprzód bacznie, i powstawszy rozpytywać począł o pochodzenie, nazwisko, familję, położenie.
Rozpowiedziałem mu szczerze życie moje, dodając że nie miałem całkiem familji i byłem zupełnie panem siebie.
Odprawiono mnie po chwili, wskazując mieszkanie Prezesa do którego dla umowy z nim udać się miałem za godzin kilka. Słonkiewicz gdym powrócił i opowiedział mu o co chodziło, razem się ucieszył i zasmucił; długo walczył z sobą usiłując odgadnąć co dla mnie lepszem być mogło, a ostatecznie zawyrokował, że wolałby mnie widziéć korepetytorem w miasteczku.
— Masz zaledwie rok osiemnasty, gdzie ci się samemu jednemu puszczać w świat, między ludzi! tysiące popełnisz niedorzeczności nie z dobréj woli ale przez nieznajomość stosunków... możesz sobie życie zwichnąć!
Gdym jednak oświadczył mu, że wypadek ten uważam za opatrzną ręką podany mi środek oswobodzenia się, Wieloryb smutny zamilkł i puścił mnie dla umówienia się z Prezesem.
Układ nasz przyszedł łatwo, gdyż ofiarowana mi nagroda za dozór przy synu Prezesa, zdała mi się niezmiernie i nadspodziewanie wielką, przyjąłem więc wszystkie warunki z wdzięcznością i we dwa dni potem ze łzami rozstawszy się z Słonkiewiczem, Kulikową i Pocewiczową, ruszyłem na wieś pełen najsłodszych nadziei.




IX.
J


Jestem do zbytku gadułą, — przerwał z westchnieniem nieznajomy, ciągle przechadzający się po izdebce, obróciwszy się do Oktawa, — ale te lata pierwsze człowieka i dziś jeszcze gdym plunął na życie, mają dla mnie urok wielki. Patrzę na nie jak na ciebie mój przyjacielu, z tą żądzą odżywienia się tchnieniem młodości, która napada nas przetrawionych spalenizną pod koniec życia utrapionego.
Jak widzisz nie było to tam wielkich rozkoszy i powodzeń, chleb czarny, nędza, ubóstwo, przemoc i niesprawiedliwość już w pierwszych latach, a jednak bije serce jeszcze na wspomnienie tych jasnych godzin pierwocin życia. — Śmieję się z tego siebie dawniejszego, który mógł naiwnie znajdować przyjemność w rzeczach co dziś oczówby nie odwróciły na chwilę, — a przecież kocham tego siebie lepiéj niż dzisiejszego...
Wyjazd z miasteczka był początkiem drugiéj epoki życia a raczéj on dopiero otworzył mi na świat wrota.
Już w drodze poznałem Prezesa, który mnie wiózł, dostojnego obywatela wysoce ceniącego swą godność szlachecką i prezesowską, człowieka prawego zresztą ale obałamuconego tradycyjnem poszanowaniem dla swego stanu i jego przywilejów, wierzącego głęboko w to że na szlachcica pracuje natura wieki aby go wydać, i że to drogie jéj dzieło przewodniczy losom świata. Zresztą pojęcia jego szlacheckie były nawet uczciwe i piękne, bo przyjmował przynajmniéj obowiązki, dopominając się przywilejów, i czuł ciężary jakiemi je okupić należało; ale téż znowu idea chrześćjańska braterstwa całkiem mu znikała z oczów gdy szło o stosunki społeczne. Mnie którego brał do domu za nauczyciela do syna, acz młokosa, jako szlachcica z pewnym uważał szacunkiem, ale wcale nie za równego sobie, a że szlachcica miał także kamerdynera, obu nas widocznie kładł na jednéj szali.
Szlachcic bowiem bogaty i szlachta goła, stanowiły dlań dwie całkiem odrębne kategorje, a do ostatniéj ja i lokaj należeliśmy. Nie powiem żeby mnie to poniżało, bo przywykłem był nikogo nie mieć za gorszego od siebie, i do innych zasług nie do położenia wartość człowieka przywiązywałem, ale pociesznie było widziéć jak Prezes pilnie odrazu zakreślił mi granice w których zdaniem jego powinienem był zostawać, nie dopuszczając się zbytniéj poufałości. W drodze zaraz dał mi to do zrozumienia uprzedzając że po odbytych w przytomności francuza lekcjach z jedynakiem, będę mógł zajmować się sobą, nie mając obowiązku mieszać do towarzystwa.
Podróż przeszła dosyć nudnie, gdyż odebrawszy instrukcje choć się z czemkolwiek odezwałem do Prezesa, zbywał mnie półsłówkami i siedział zamyślony i milczący. — Dziwnym trafem choć kilka wielkich lat rozdzielały mnie od mojéj ucieczki z dziadem i śmierci jego, poznałem jadąc miejsca którem przebywał wprzód pieszo, okolicę naszą, nawet domek w którymeśmy mieszkali.
Niepodobna mi było od łez się powstrzymać przypomniawszy okropną śmierć starca i moje osierocenie z którego cudem wyrwany zostałem przez litość Słonkiewicza. Ale powóz minął szybko okolicę i o milę daléj dopiero ujrzeliśmy dwór Prezesa bardzo wspaniały, na wzgórzu przy wielkiéj wsi nad stawem pobudowany. Była to rezydencja nie tak dawna, gdyż w kraju naszym wyjąwszy prawdziwie wielkich panów nie stawiano pałaców, i ten sięgał tylko ostatniéj epoki, nosząc na sobie cechy smaku Stanisławowskiego. Znać było że i pałace i budowle otaczające go, wedle jednego planu odrazu postawione zostały... na miejscu pewnie gdzie dziadowski poczciwy był dwór szlachecki. Tu już widocznie na coś pańskiego zakrawało, mieliśmy i herby na facjacie w maltańskim krzyżu, i galerje na małą skalę dom z oficynami łączące, i oranżerje wspaniałe, i figarnie i — pompatyczną rotundę kościoła parafialnego naprzeciw alei z napisem złotemi literami:

„Soli Deo!“

Zakrawała ta dedykacja trochę na Wolterowską, a przepych tutejszy bardzo był wyblakły, ale mnie nowemu jeszcze na tym świecie, wszystko się przepysznie wydawało.
Ze drżeniem wszedłem wprowadzony przez Prezesa na dół do sal i pokojów codziennych, gdyż na górze inny apartament od uroczystości i gości, ale i tu wśród ogromnych komnat ciemnych przyozdobionych gdzieniegdzie złocistemi zégary i obrazami w szerokich ramach, zdało mi się po królewsku wspaniale, po izdebkach Kulikowéj, i alkierzyku Pocewiczów.
Prezes był wdowcem, po żonie została mu córka mojego wieku i syn znacznie od niéj młodszy, do którego trzymano francuza, ja byłem przeznaczony aby języka potrzebnego w obywatelstwie nie zapomniał i do niektórych pomniejszych lekcji. — Wszystko co żyło zbiegło się zaraz na powitanie gospodarza, który mnie dosyć lekko Franusiowi i jego nauczycielowi przedstawił.
Panienka która z Franusiem razem wyszła naprzeciw nas z towarzyszką już w wieku, nie była zachwycającéj piękności, ale niewiem dlaczego widok jéj niesłychanie mnie zmieszał i wprost na mnie skierowane ciekawie oczy, zupełnie onieśmieliły. — Dotąd prócz Kulikowéj i mojéj Pocewiczowéj a dziewcząt prostych nie widywałem nikogo, nie dziw że szykowniejsza i wdzięczniejsza twarzyczka i postawa takie na mnie zrobiły wrażenie. — W twarzy téj był wyraz dobroci i rozsądku niewysłowiony, coś sympatycznego i łagodnie poważnego zarazem.
Tu zatrzymał się nieznajomy i po chwili wahania patrząc na Oktawa, dodał:
— Na co mam kłamać lub kryć to co czułem, nie, potrzeba żebyś wiedział jak mała i drobna okoliczność rządzi ludzkiem życiem. To dziecię mojego wieku lub nieco młodsze, ta panienka na którą ledwiem śmiał podnieść oczy, miała złamać całą przyszłość inaczéj pewnie mogącą się rozwinąć... gdyby! a! gdyby... cóż powiem! fatalność! — są przeznaczenia i wola przeciw nim nie pomoże!
Wiem że ta nauka nie chrześćjańska — i że mnie za heretyka poczytać możecie, ale obronić się jéj nie umiem.
Dwór tedy do którego wchodziłem, składał się z Prezesa, z córki jego Ludwiki, syna Franusia, w wieku już podeszłym krewnéj gospodarza pani Fendrich, niegdy żony pułkownika w wojsku pruskiem, i francuza pana Le Bon, który w istocie był szwajcar, ale tak jak do nas frankońskie wina za francuzkie przychodzą, tak i szwajcarowie za paryżanów przyjeżdżają, po naszemu mówiąc — służył on za francuza. Był to sobie dobry człowiek, uległy, grzeczny, nie orzeł wcale, pracujący dla grosza i powiększenia spadkowéj winnicy którą gdzieś miał koło Neufchatel‘u, zresztą zimny, samolub ale nieszkodliwo bo tchórz... Jestem pewien że Pan Bóg wielu stworzeniom daje tchórzostwo jako zabezpieczenie aby nie robiły złego na świecie, dlatego téż każdego prawie tego rodzaju człowieka, strzedz się potrzeba — byłby zły gdyby się nie obawiał.
Pan Le Bon przy dosyć ogromnéj głowie, niewiele umiejąc przywiązywał niezmierną wagę do tego co posiadał, uparty był trochę ale nie zaczepiając go, żyć z nim było można poznawszy słabostki.
Franuś był dosyć zepsutem dziecięciem jako jedynak, ojciec chował go do wielkich przeznaczeń i górne na nim budował nadzieje, w oczy go chwalił, niesłychane w nim upatrywał zdolności i wmówił w chłopca zarozumiałość. Pod rozmaitemi pozorami wolno mu było nie uczyć się, swawolić, nie słuchać nauczyciela, drwić z niego, grymasić, a ojciec zawsze znalazł coś dla uniewinnienia ukochanego dziecięcia.
— Niepodobna go tak obarczać znowu suchą nauka, — mówił, — umysł jego pewien jestem, póki dźwignie póty się starać będzie podołać, Franek lubi naukę, ale wiek jego i żywość! Potrzeba czasem i swawoli dla ciała, nie lubię dzieci zbyt posępnych i spokojnych, to dowodzi charakteru skrytego i niedobrych skłonności.
Nieposłuszeństwo względem nauczyciela tłumaczyło się wewnętrznem uczuciem sprawiedliwości, lub skutkiem rozumowania do którego chłopiec miał zdolność szczególną, — żarciki ze starych wesołym humorem, dziwactwa stanem zdrowia.
Ale Franuś po prostu był zepsuty, rozpieszczony, a pan Le Bon uznając to nie zadawał sobie pracy poprawiania go, obawiając się ojcu narazić.
Cale inaczéj wychowaną była starsza córka Prezesa, któréj pierwsze lata zeszły pod okiem matki surowszéj nieco a sercem umiejącéj opłacić to co czyniła z obowiązku, znać na niéj było to tchnienie macierzyńskie które jak promień słońca roślinie, daje dziewczęciu barwę i życie. Luzia dorosła już panienka, dojrzałą była może zawcześnie, ale osierocenie które ją zostawując samotną dopełniło lat, nie odjęło naiwności i żywości dziecięcéj.
Śmiała, wymowna, pełna uczucia, nie umiejąca nic pokryć i skłamać, dla ojca była ona przedmiotem nieustannego przestrachu i niecierpliwości. Nie lubił jéj wcale, a że Luzia obchodziła się jeszcze surowo z Franusiem który ją przed Prezesem zaskarżał, do reszty straciła u niego łaskę. Była nawet zdaje mi się mowa o tem aby ją nakłonić do klasztoru w celu by posag znaczny powiększył majętność przyszłego dziecięcia, ale gdy na pierwsze słowo o tem zakrzyknęła żywo, ojciec nie nalegając więcéj, tajemnie tylko polecił pani Fendrich, żeby ją ku temu przygotowywać się starała.
Ale nikt mniéj do klasztornego życia usposobiony nie był nad Ludwikę, która nieustannie walczyć z sobą musiała aby wybuchy swéj szczerości i oburzenia powstrzymać..... Nie będąc piękną Prezesówna miała dla mnie przynajmniéj wdzięk nadzwyczajny, cała jéj świeża i rumiana twarzyczka oddychała szczerotą, uśmiech pełen był dobroci, oczy świeciły blaskiem duszy szlachetnéj.
Pani Fendrich jéj towarzyszka, byłato sobie osoba spokojną, cicha jak Le Bon, rada swemu położeniu w domu Prezesa, które jéj chleb i wygody zapewniało, zresztą posłuszna woli pana i brata i zabawiająca się czytaniem starych francuzkich romansów. Mówiła niewiele, po większéj części potakiwała każdemu, gdy nie mogła, milczała, lubiła kawę i konfitury, a w rozmowie często wspominała o Berlinie i Wrocławiu w którym z mężem jeszcze znaczną część życia spędziła.
Zaraz nazajutrz wytknięte mi zostały ścieżki po których chodzić miałem, naznaczone mieszkanie w oficynie przy panu Le Bon, godziny nauki, zabawy, obiadu i wieczerzy; z resztą czasu zbywającego mogłem robić co mi się podobało. Franuś mnie pierwszego wieczora obejrzał i znalazł dosyć znośnym, co wywołało pochwały innych gdyż dzieciak w istocie rządził tu ojcem, domem i wszystkiem; z pomocą jego otrzymałem indygenat w towarzystwie i wnijście do salonu.




X.
W


W tym to domu dojrzałem i przebyłem długich lat kilka, — mówił daléj Poroniecki, z których spowiedź cięższa jest dla mnie niżeli z reszty mego życia. Prezes zajęty był urzędowaniem i gospodarstwem, większą część czasu przesiadywał w mieście, myśmy w towarzystwie o którem wspomniałem, pędzili dni i lata dosyć jednostajne, a jak dla mnie szczęśliwe. Nie umiałem się jeszcze, jak dziś, obawiać pomyślności, i nie wiedziałem że wszelkie szczęście ludzkie burzę zwiastuje.
Jak się stało żem śmiał spojrzeć na pannę Ludwikę i pokochać ją, dziś nie powiem... ale to przyszło nieznacznie i powoli, a z mojéj strony nie mam sobie do wyrzucenia zbytku odwagi i natarczywości. Od pierwszego wejrzenia wydała mi się istotą jedyną ku któréj ciągnęło mnie serce, czemś tak mi potrzebnem do życia jak powietrze i światło, ale nie pragnąłem ani się do niéj zbliżyć, ani jéj to powiedziéć, taką przejmowała mnie bojaźnią i poszanowaniem dla siebie. Długo spotykały się nasze oczy i niema ich rozmowa, kończyła się wprawiając mnie w nieopisane rozdrażnienie.
Ubogi sierota wiedziałem dobrze że w oczach ojca spojrzenie nawet na jego córkę za grzech nieprzebaczony by było miane. Nie ośmieliłem się ani przemówić pierwszy, ani zbliżyć, ani wyjść z zakreślonego mi ściśle obwodu codziennych stosunków. — Lubiłem patrzéć na Luzię ale ukradkiem, śledziłem jéj kroki, słuchałem rozmowy, ciągle zdaleka i zawsze oddzielony od niéj przytomnem mi położeniem mojem.
Oswojono się ze mną prędko i nie wielkiemi obarczony byłem ciężarami, zrana odbywaliśmy lekcje z Franusiem który uczył się jeśli chciał, lub zmieniał program dnia według fantazji. Pogodą wypraszał się na konne przejażdżki lub przechadzki, w deszcz zachciewało mu się zabawy jakiejś, a francuz musiał z nim używać nadaremnych środków dyplomatycznych aby go do pracy posadzić choć na godzinę. Chłopak nie był bez zdatności, ale nadzwyczaj zepsuty. Najmniejszy przymus oburzał go i skoro Prezes powrócił na jaki dzień do domu, skarżył mu się że go niegodziwie męczono, a humor ojca i obejście jego z nami gniewne, świadczyły że Franuś nas źle przedstawił.
Ludwika czując jakim niebezpieczeństwem dla brata było to uleganie jego zachceniom, śmieléj od nas z nim walczyła i codzień téż Prezes zimniejszym był dla niéj. Ona jedna w domu opierała się czasem bratu który otwarcie mówił z dziecinną naiwnością, że chciałby żeby już sobie za mąż poszła i przestała mu dokuczać. Le Bon, pani Fendrich i cały dwór, nie mówiąc już o mnie, byliśmy powolnemi sługami Franusia, który się rządził jak zachciał, a najdziwniejsze jego pomysły wzbudzały tylko w ojcu rozczulenie nad nieporównanem dziecięciem. Znając jego władzę służba, oficjaliści wszystko co chcieli przez Frania robili, a pochlebstwo i dogadzanie, czyniły go codzień swawolniejszym. Gdy siostra nie miała najmniejszego prawa żądać ni rozkazać, brat młodszy trząsł domem jak mu się podobało, a my stosować się zmuszeni byliśmy do jego dziwacznych fantazji.
Dzieciak nie miał złego serca, ale w nim zawcześnie rozwijało się wszystko co jeszcze spać było powinno i więcéj go zajmowało gospodarstwo, konie, sąsiedztwo, odwiedziny, niż nauka do któréj najmniejszéj nie miał ochoty.
Staliśmy wszyscy, on, ja i francuz w oficynie, pani Fendrich z panną Ludwiką w pałacu, a na śniadania, obiady i wieczory schodziliśmy się razem. Nieszczęśliwa stara kuzynka była wówczas zwykle przedmiotem żarcików Franusia i znosiła je z cierpliwością przykładną, czasem podobało mu się drwić i ze mnie lub Le Bona, siostry tylko która mu nie przebaczała, obawiał się zaczepiać.
Wieczory wedle programu spędzać powinniśmy byli na czytaniu jakiemś, ale Franio rzadko na to przychodził i tak umiał przerywać pytaniami, uwagami, że w końcu xiążkę zastępowała rozmowa, a chłopak wyrywał się do przedpokoju do sług których towarzystwo nad nasze przenosił i tam dokazywał jak chciał. Naówczas najczęściéj pan Le Bon nieśmiejąc gonić ucznia który z nim w cztery oczy bardzo ostro się obchodził, siadał przy pani Fendrich i rozpoczynał spokojną gawędkę o swoim Neufchatelu i państwie pruskiem, a ja mimowolnie zbliżałem się do panny Ludwiki z którąśmy albo pocichu rozmawiali lub czytywali razem.
Najszczęśliwsze to były życia mojego godziny i gdybym nic więcéj nie zapragnął, nie posunął się daléj, dziś bym może jeszcze żył ich wspomnieniem spokojny. Wprędce panna Ludwika postrzegła zapewne jak wiele mi brakło do ukształcenia i jak pragnąłem wypełnić niedostatek mojego wychowania, ona mi pierwsza dała xiążki, otworzyła bibljotekę i wskazała co z niéj wybierać, W dzień dosyć mając czasu na pracę własną, wieczorem potem jéj zdawałem z niéj sprawę, rozprawialiśmy, a umysł jéj dojrzalszy i żywszy potężnie wpływał na mnie.
W pierwszym roku mojego pobytu u Prezesa choć czułem w sercu najżywsze dla niéj przywiązanie i wdzięczność, a choć potrafiłem sobie zarobić na przyjaźń, nie dopuściłem nawet zuchwalszéj myśli żadnéj.
Stosunki nasze były braterskie, spokojne i czyste, czułem tylko że panna Ludwika codzień większą władzę miała nademną i że gdyby mi się ztąd oddalić przyszło, bolałbym srodze nad stratą jéj jednéj. Starałem się téż może z téj obawy być jak najposłuszniejszym Franusiowi, jak najmniéj go obarczać, a pracując nad nim nieznacznie, przy zabawie, w rozmowie wpajać mu potrosze potrzebę nauki i ogólniejsze jéj zasady. Tak mi się to szczęśliwie jakoś powiodło, że Franio mnie polubił, a znajdując towarzysza do wielu niewinnych rozrywek, zapowiedział ojcu że się nigdy ze mną nie rozstanie.
— Pana Le Bon to sobie papa może wyprawić kiedy zechce, — rzekł wskakując mu na kolana, ale poczciwego Poronieckiego ja sobie arenduję na zawsze...
Prezes skutkiem tego poświadczenia obdarzył mnie w końcu roku złotym zegarkiem i dopuścił parę razy do zaszczytu palenia fajki w jego obecności, na krzesełku u proga. Wpłynąłem nawet na postępowanie siostry z bratem, dowodząc jéj z mojego dawniejszego doświadczenia, że taki umysł jak Franusia, siłą i groźbą nie da się pokierować, że potrzeba prowadzić go łagodnością i niemal uleganiem, obudzając tylko ciekawość, łechcąc próżnostkę wmawiając ochotę do pracy. Luzia trochę téż mniéj była surową dla Franusia, a dzieciak i to przed ojcem wyśpiewał, bo się zaraz dopatrzył w tem mojego wpływu.
Po roku byłem już tu jak w domu i zdało mi się żem nigdy ich opuścić nie powinien, Franuś nawet zapowiadał że mnie z sobą weźmie do szkół, do uniwersytetu, a potem osadzi mnie w oficynie na resztę żywota.
Jedną z najtrudniejszych w świecie jest historja takiej nieszczęsnéj miłości jak moja, — rzekł wzdychając Poroniecki. — Dziś ja sam sprawy sobie z niéj zdać nie mogę.
Zrazu kochałem sam o tem nie wiedząc, i panna Ludwika przywiązała się do mnie nie myśląc by to uczucie na niebezpieczną namiętność urosnąć miało. Możebyśmy w tym stanie przetrwali szczęśliwi do końca, gdyby nie traf który w drugim już roku, zbliżył nas do siebie niespodzianie.
Krewna i dawna towarzyszka młodości Ludwiki, przybyła na dni kilka do nas; była to panienka nieco od niéj starsza a wielce różna temperamentem, trzpiotowata, wesoła, swobodna i naczytana francuzkiemi romansami. Śliczne to dziecię poczęło od tego, że przy pierwszem śniadaniu zrobiło ogląd towarzystwa pilny, wycałowało Frania, rozruszało Le Bona który zaraz nową na obiad włożył kamizelkę, wyciągnęło z pani Fendrich całą jéj życia historją, i mnie nawet zawsze dość ponurego rozweseliło i ożywiło. Franek zerwał lekcje ażeby być z panną Julją przed którą na dziedzińcu konno się popisywał i uganiał po pokojach — wszystkich nas oczarowała.
Dowiedziałem się późniéj że pierwszego dnia obejrzawszy mnie i wyśledziwszy wejrzenia nasze, powiedziała kuzynce, że się w niéj kocham. We trzy dni potem na przechadzce, szepnęła do ucha mnie znowu, że widzi wszystko, ale że nikomu nic nie powie. Próżnom się zaklinał że nie rozumiem i nie wiem o co chodzi.
— Na co to tu kłamstwa! — dodała, — trzeba ślepego żeby nie widział jak się państwo kochacie... ale ja was nie wydam...
Trzpiot dziewczyna raz sobie to wbiwszy w głowę, nie miała spokoju póki nas oboje nie zbliżyła i nie uregulowała naszych stosunków jak mówiła. Przez ciąg jéj pobytu daléj zaszliśmy skutkiem zabiegów panny Julji niż przez cały rok poprzedzający.
Może skutkiem tego że ona sama kochała się wówczas na zabój w ubogim chłopcu o którym rodzice jéj słyszéć nawet nie chcieli, choć późniéj wyszła za bogatego sąsiada, Julka pragnęła mieć towarzyszkę w Ludwice. Ale o ile pierwsza była trzpiotem, druga nawet w młodych uczuciach poważną. Wymógłszy na mnie wyznanie podchwycone uwielbienia i czci dla panny Ludwiki, poniosła je z dodatkami swojemi do ucha towarzyszki, a w parę dni potem zaprzysięgła przedemną, że Luzia także mnie kocha, pobudzając i ośmielając abym z nią był otwartszy.
— Ale pani, — rzekłem, — na czem się to wszystko skończy? na wygnaniu z raju i wstydzie... na męczarni dla mnie, na cierpieniu dla niéj...
— A na czemże się zwykle kończy miłość? — odparła ze śmiechem Julja, — sama ona jest już szczęściem i więcéj od niéj wymagać nie potrzeba... nad to co dziś daje... a jutro!? co tam!!




XI.
T


To pewna że po wyjeździe Julji oboje zbliżyliśmy się nieznacznie ku sobie, i sam nie wiem jak przyszło do tego, żem jednego wieczora wśród swawoli Franusia i rozmowy Le Bona, powiedział jéj że życie moje do niéj należy.
— Słuchaj pan, — odparła na to smutnie, nie łudźmy się dziecinnie choć latami dziećmi może jesteśmy... nie sądź bym ja tak płochą była jak ta poczciwa Julka, ja nie pojmuję innego przywiązania tylko wiekuiste, i komu je poślubię, dotrzymam. Moje przywiązanie stać się może dla ciebie zawadą i ciężarem, prześladowaniem, ale ja dwa razy w życiu kochać nie będę... Raz na wieki...
— I ja nie inaczéj téż pojmuję to święte uczucie, — odpowiedziałem, — ale mi łatwo przyjdzie dochować je do śmierci, łatwiéj niż pani wystawionéj na pokusy, zostającéj pod władzą ojca... dla któréj tysiąc się znajdzie ludzi ponętniejszych od biednego sieroty...
— Wieszże pan co dla mnie ponętą? to może nie ów świat większy, nie ludzie błyskotliwi, nie dowcip i ułożenie, ale poczciwe wierne serce które mnie nie zdradzi...
Od tego wieczora długich wyznań, byliśmy związani na wieki, a słowo Ludwiki, tak naówczas sądziłem i — nie zdaje się bym się omylił, starczyło za największą przysięgę. — Opowiedziałem jéj życie moje, sieroctwo, opuszczenie, ale położenie to nie wpłynęło na jéj uczucie i nie zmieniło dla mnie, owszem zdawała się tem czulszą im z większéj niziny dźwigała mnie ku sobie. Nie sądzę by kto naówczas dostrzegł naszych stosunków które się mało zmieniły wzajemnem wyznaniem. Ludwika była spokojną i pewną siebie, ja posłusznym jéj kierunkowi. Stara kuzynka i francuz nie posądzili nas o nic, a Franuś po dziecinnemu prześladując choć mu się coś śniło, niebardzo rozumiał jeszcze na jak straszną nadeptał tajemnicę. Życie szło ciągle trybem jednym i płynęło niepostrzeżone dla nas pędem strzały. Czekaliśmy wieczora, zasiadali do czytania a xiążka służyła za pośrednika... Franuś wybiegał do przedpokoju, Le Bon zasiadał przy staruszce, my byliśmy przy świadkach a sami. W lecie na długich przechadzkach równie nas swobodnych zostawiano, i często dziecię z francuzem puszczało się daleko, staruszka pozostawała w tyle, my jedni szliśmy przy sobie niewyczerpaną prowadząc rozmowę.
Nie będę ci rozpowiadał dziejów tych znanych dwojga serc i dwojga ludzi — miłość jest to także ziarno gorczyczne maluczkie, a wyrastające na drzewo rozłożyste, niepostrzeżone w sercu się zasiewa, obejmuje, zalega, i gdy je wyrwać potrzeba już zbyt głęboko wpiło się w pierś i opasało człowieka. Tak stało się z nami, a położenie moje w tym domu, nieustannym napawało mnie strachem. Ludwika śmielsza była odemnie choć lepiéj może znała ojca i widziała niepodobieństwo otrzymania jego pozwolenia, ale przywiązanie jéj mniéj gwałtowne napozór, nie obawiało się ani walki z ludźmi ani z czasem.
Upływało już lat dwa mojego w tem miejscu pobytu gdy jednego wieczora sobotniego Prezes nie jak zwykle sam, ale w towarzystwie młodego jakiegoś człowieka powrócił do domu. Gości u nas bywało nie wielu oprócz blizkich sąsiadów i Julii która kochając się raz trzeci, dziwiła się mocno Ludwice i mnie żeśmy dotąd trwali w statecznem i rosnącem codzień przywiązaniu do siebie. — Dało to wielce do myślenia, że Prezes przybywszy zaraz posłał do pani Fendrich oznajmując aby srebra dobyto i wieczerzę podano wystawnie w górnym salonie. Oprócz imienin Prezesa nigdy się to jeszcze za mnie nie trafiło, mocno więc byliśmy wszyscy zaciekawieni przybyłym, gdy Franuś który pierwszy do ojca poleciał, doniósł nam że z nim przyjechał p. Bolesław M..... i szepnął na ucho mnie: — To już pewnie do Ludwisi, a czas żeby sobie za mąż poszła...
Chociaż nie brałem tych słów dziecka na serjo, wstrząsłem się jednak i pobladłem, a Franek postrzegłszy to dodał:
— O! o! pan byś temu nierad, ale to nic nie pomoże, przecież Ludwisię za mąż wydać musiemy... a jak papa każe to pójdzie choćby nie chciała... Pan Bolesław bogaty, prawda że zająkliwy i ojciec jego świniami handlował... ale ma piękny majątek...
Po samem podaniu herbaty widać było że Prezes przyjmował nie bez zamiarów, dobyto stare srebra, oświecono pokoje, pannie Ludwice kazano się ubrać i my nawet odświętne przywdzieliśmy stroje.
Choć domyślała się bardzo o co chodziło, biedna ofiara ukazała się ze spokojem który i mnie dodał odwagi, bardzo skromnie ubrana, smutna zresztą i zrezygnowana. Pan Bolesław był przyzwoitéj powierzchowności i dosyć ładny mężczyzna, otarty widać w świecie, ubrany wykwintnie bardzo, trochę może zawiele noszący błyskotek, ale zająkliwy szkaradnie i nie wielkich zdolności. — Ojciec dorobkowicz chodzący w kapocie zyskawszy majątek w handlu bydłem i karmnemi wieprzami, starał się dając mu fortunę znaczną, stosowne téż obywatelskie, jak mówił, dać wychowanie. Powiodło mu się to co do formy, gdyż pan Bolesław mógł wszędzie pokazać się przyzwoicie, ale na głowę ciasną nauczyciele publiczni i prywatni środka nie znaleźli. — Lubił hulać bo mu to nieco język rozwiązywało, polował konno jeździł doskonale, a w towarzystwie kobiet ciężko mu szło jakoś i nie bardzo w niem sobie podobał. Przybycie jego do domu Prezesa na które stary ojciec nakłonił, miało w istocie na celu staranie o pannę Ludwikę, ale chłopak posłuszny rodzicowi swemu, miał na myśli z niego się późniéj wykręcić. Nie wiele też sobie zadawał pracy aby się podobać z początku, i więcéj mówił do ojca niż do córki, aż dopiero przy wieczerzy posadzony przy pannie Ludwice, lepiéj znać się jéj przypatrzywszy, nieco stał grzeczniejszym.
Ja płonąłem ze strachu i niepokoju, a choć mnie wejrzenia jéj podtrzymywały, nie umiałem być panem siebie i skryć co się we mnie działo.
Prezes występował nie tylko ze srebrami i salonem, ale w rozmowie z przodkami, stosunkami, znaczeniem w obywatelstwie i wielkością swoją zręcznie się popisując, co jednak na chłodnym gościu nie zdawało się wielkiego czynić wrażenia.
Panna Ludwika jednak mimo chłodu i obojętności prawie pogardliwéj jaką mu okazywała, podobała się widocznie, gdyż nazajutrz został jeszcze na obiedzie i jąkliwą swą bawił ją rozmową.
Po wieczerzy gdyśmy się rozeszli, dowiedziałem się od Franusia, że ojciec nie rad znalezieniu się córki, powołał ją do siebie i surowo zgromił zalecając jak największą grzeczność dla pana Bolesława; z dodatkiem, że go sobie życzy za zięcia.
Franek, który podsłuchiwał pode drzwiami swoim zwyczajem, wygadał mi się, że Ludwika śmiało ojcu odpowiedziała, że Prezes mocno się gniewał, że w końcu trzasnąwszy drzwiami, odszedł grożąc i piorunując.
— Papa jak chce to umie być zły, dodał, ze mną to nie, bo ja się zaraz rozpłaczę i rozchoruję, a on się tego boi; ale z Ludwiką, — to strach! ażem ja się zląkł.
Nic to wszakże nie pomogło i nazajutrz ujrzałem ją z wczorajszym pokojem i chłodem przyjmującą pana Bolesława, który widocznie zdziwiony był obojętnością córki, równie jak nadskakiwaniem ojca. Odjechał wreszcie nie wiem w jakich usposobieniach tą razą, ale Prezes nie szczędził mu grzeczności i odprowadził go aż do ganku, zapraszając, aby jak najczęściéj go odwiedzał.




XII.
G


Gdyśmy po odjeździe ojca znaleźli się znowu sami, a ja przerażony począłem pytać co począć mamy, panna Ludwika odpowiedziała mi z zimną krwią ściskając moję rękę. Cierpieć i czekać.
— A jeżeli ojciec zmusić zechce? zapytałem jéj.
— Któż może zmusić człowieka? odpowiedziała, ja tego nie pojmuję, on sam tylko jest panem swoich czynności, jak skoro ma pojęcie ich znaczenia... Bądź spokojny...
Położenie, moje wychowanie, nawet charakter, uczyniły mnie daleko słabszą od niéj istotą, alem energji nabierał z tego szacunku i przywiązania, jakiem mnie natchnęła. Byłyby rzeczy pozostały w tym jeszcze stanie szczęśliwym stosunkowo dla nas obojga, w jakim dotąd trwały, gdyby nie Julja znowu, która poszedłszy już za mąż za trzeciego ulubieńca zawsze się jeszcze mocno sprawą sercową kuzynki zajmowała, i postanowiła sobie namówić ją do stanowczego kroku. Miałem już wówczas lat dwadzieścia kilka, a prawie tyleż panna Ludwika, w obliczu więc prawa, byliśmy pełnoletniemi, a Julja jęła nas oboje silnie namawiać do zawarcia potajemnych ślubów.
— Mów ty sobie co chcesz, to jedno może wam przyszłość zapewnić, powtarzała. Prezes będzie musiał przystać... inaczéj wynajdzie tysiąc sposobów na znęcanie się i przymuszanie i dokona waszego nieszczęścia...
Luzia oburzała się na samą myśl potajemnego związku, ale Julja tak nam to umiała pięknie tłumaczyć, tak przekonywająco przemawiała, tak silnych używała argumentów! Zresztą myśmy oboje widzieli w tém jedyny środek zabezpieczenia przyszłości.
— Pobierzcie się tylko, mówiła przyjaciółka; niech to stosunków ni życia waszego nie zmienia bynajmniéj, a zapewni wrazie nacisku...
Ale projekt ten dziwny, zdawał się nie douskutecznienia: wynaleźć xiędza coby chciał dać ślub tajemny, wymknąć się obojgu nie postrzeżonym... nie widzieliśmy do tego sposobu...
Julja w ręce klaskając wszystkiego się podjęła...
Właśnie w majątku, w którym mieszkała z mężem, był proboszczem ośmdziesięcio-letni zdziecinniały staruszek, na niego więc rachowała Kostarska, że odmalowawszy mu nieszczęsne położenie dwojga prześladowanych kochanków, nakłoni do dania ślubu. Mąż jéj naturalnie pomagać w tem musiał. Luzia miała przyjechać w odwiedziny z panią Fendrich, towarzyszkę można było na czas jakiś usunąć, ja mogłem dostać pozwolenie do miasteczka i przybyć wcześnie do plebanji i t. d.
Przyznaję że osnuty plan choć ziszczał moje nadzieje był mi już wówczas straszny i kazał przeczuwać złe jakie miał wywołać; miałem wstręt do takiego podstępu, do ukrywania się i kradzieży która położenie moje w domu czyniła w najwyższym stopniu ohydną. Zrobiłem tę uwagę Ludwice, ale ona nie widziała w tem nic zdrożnego.
— Jestto tylko ponowienie tych przysiąg któreśmy dawno sobie uczynili, — rzekła — uroczystsze może ale nie świętsze od pierwszych. W oczach ludzi ono nas łączy nieodzownie i jako środek przeciw nim użyć go musiemy, inaczéj wiem że ojciec by nigdy nie pozwolił.
Zdziwiło mnie przyzwolenie Ludwiki, ale nie mogłem już się opierać skoro ona tego zdawała się żądać, — zgodziłem się na to czego Julja tak gorąco dla zabawki swéj — może — pragnęła. Myślałem jednak że marzenie przyjaciółki ziścić się nie będzie mogło, że zajdą przeszkody a rzecz się rozchwieje. Kochając z całéj duszy czystą i zacną istotę, nie chciałem jéj pozyskać podstępem i zdradą skrytą, a im miłość moja dla niéj była większa, tem przykrzejsza ta ostateczność.
W niepokoju oczekiwaliśmy nowin od pani Julji, a ta tak się gorliwie krzątała, że w przeciągu kilku tygodni potrafiła ułożyć wszystko, namówić xiędza staruszka, wynaleźć dyskretnych świadków, urządzić zaprosiny do siebie.
Obojgu nam brakło czasu do namysłu, bo przekonany jestem, że Luzia byłaby sama oparła się temu potajemnemu ślubowi. Julji potrzeba było tajemniczych zajęć, intrygi, dramatu, a nie mając ich dość we własnem życiu stwarzała je by się rozerwać i długie już godziny pożycia małżeńskiego wypełnić. Ona zajmowała się wszystkiem, obmyśliła, przewidziała i na dany dzień najętemi końmi ruszyłem do miasteczka pozornie, a w istocie tylko na plebanję do Z....
Wieczorem nadjechała Ludwika śmielsza odemnie, spokojna i oboje nas wprowadzono wraz ze świadkami umówionymi, (z których jednym był mąż kuzynki), do małéj ogrodowéj kapliczki. — Xiądz staruszek choć przekonany zawczasu, robił jeszcze cokolwiek trudności przed ślubem, ale wreszcie bardzo pospiesznie i nie bez obawy drżący połączył nas i pobłogosławił, poczem podpisał ze świadkami akt którego dwie kopje mnie i żonie mojéj oddane zostały.
Julja była tryumfująca, ja szczęśliwy ale smutny, Ludwika spokojna jak zawsze, i gdyśmy wyszli z kaplicy a ja do nóg się jéj rzuciłem, podniosła mnie z ziemi i rzekła głosem odwagi pełnym.
— Teraz, śmierć chyba nas rozłączy!!
Nie było czasu bawić i choć gospodarze chcieli bym dłużéj pozostał, obawiając się podejrzeń, ruszyłem zaraz do miasteczka, a ztamtąd nocą powróciłem do domu. Ludwika przyjechała dopiero nazajutrz, i nic w pozornych stosunkach naszych nie zmieniło się, a ja po niejakim czasie odetchnąłem ze strachu.
Tymczasem pan Bolesław przyjechał raz, drugi i trzeci, przesiadywał po dni kilka, a Prezes coraz był natarczywszy, a Ludwika wciąż mu odpowiadała że nie chce wychodzić za mąż. Franuś który już wyszedł na chłopaka ale nie zmienił uczuć swych dla siostry i chęci pozbycia się jéj z domu, pierwszy nas podsłuchawszy i podpatrzywszy gdyśmy się schadzali na długie rozmowy w ciemnéj ulicy kasztanowéj, powiedział przed ojcem.
— Wszystkiemu temu winien Poroniecki.
— Poroniecki? — zapytał Prezes.
— A tak, — dodał Franuś, — bo on się kocha w Ludwisi, a Ludwisia w nim, już nawet żoną i mężem się nazywają!
Prezes rzucił się na niego gwałtownie chcąc zapobiedz by takich potwarzy nie powtarzał, ale chłopiec obstał przy swojem i wręcz powiedział ojcu że mu ułatwi podsłuchanie naszéj rozmowy, aby się na własne uszy przekonał, że go nie oszukuje.
Nie wiem jak tam się to stało, ale w pamięci mojéj do dziś dnia ostatnia scena tego dramatu którym omal życiem nie przypłacił. Bytność pana Bolesława wymagała narady z naszéj strony, przywykliśmy byli oprócz tego schodzić się na krótką chwilę w ogrodzie albo w przedpokoiku Ludwiki po odejściu jéj służącéj, zgaszenie światła w jednem oknie a postawienie go w drugiem, było dla mnie znakiem, miałem klucz od drzwi dobrany do nich wśród starego żelaztwa... Było około północy gdym się wkradł do pokoiku Ludwiki i ledwie miałem czas ucałować jéj ręce, gdy szelest dał się słyszéć za drzwiami i tuż za mną wpadł Prezes tak zmieniony i straszny, żem go nie poznał.
Stanął, ale mu słowa na ustach zamarły, córka rzuciła mu się do nóg i wskazując na mnie zawołała:
— Mój mąż!
— Mąż? kto? ten żebrak! ten włóczęga, ten łajdak mężem mojéj córki! kochanek chcesz mówić bezwstydna, — krzyknął, — ale nie mąż!
— Panie Prezesie, — rzekłem z kolei, — możesz mnie zabić, ale nie masz prawa hańbić mojéj żony... xiądz nas połączył!
— Xiądz! ślub! co to jest! — ryczał starzec — gdzie, jak! moja córka bez wiedzy mojéj poślubiona! Cóż to za ślub! jam przecie nie pozwolił i nie błogosławił... Rózeg na tego łotra... na tę łotrzycę i precz z mojego domu...
Nie pamiętam zresztą jego słów które były dzikim krzykiem; ale po chwili opamiętał się i przelękły aby go nie posłyszano, wyrzucił mnie za drzwi cisnąc za gardło.
— Słyszysz, — rzekł stłumionym głosem, jeżeli noga twoja postanie na dziesięć mil w koło, jak psu ci w łeb strzelę... świadkiem mi Bóg że to uczynię... jeśli piśniesz słowo struć cię każę lub ubić... jeśli twe imie posłyszę, zemstą cię gnać będę nieubłaganą... Idź i przepadnij...
Ludwika chciała udać się za mną, ale ojciec rzucił ją o ziemię i omdlała...
Nie mogąc jéj tak porzucić, przyparłem się do drzwi i nieśmiejąc walczyć z ojcem żony, usiłowałem bezwładny stawić mu opór. Ale po chwili ocuciła się Ludwika, i sądząc że mi grozi niebezpieczeństwo, rozkazała ustąpić.
— Idź, — rzekła, — odwagi i męztwa, na tym lub innym świecie znajdziemy się, ja wiary nie złamię, idź i ratuj życie.
Prezes ściągnął mnie na dół zamknąwszy córkę która iść chciała razem ze mną i dzielić los jaki mnie czekał, a u dołu wschodów powtórzył jeszcze:
— Nie zachodź nigdzie jeśli chcesz życia, płaszcz i czapkę rzuć nad stawem, zgiń ty i nazwisko twoje... lub się innym pozbędę cię sposobem...
Wszystko to odbyło się jak piorun pada w jedno mgnienie oka, tak, że gdym się znalazł w podwórzu i ciemności, długo do siebie przyjść nie mogłem, nie byłem w stanie utrzymać się na nogach, ni obmyśléć ratunku.




XIII.
T


Tak dla mnie skończyły się kilka lat jedynego szczęścia jakiego w życiu doznałem; kradzionego, podchwyconego losu i rozwianego jak sen który przerywa burza. U stopni tego domu który lat tyle był moim, stałem odarty, wypędzony, nie mając środka zaradzenia sobie, nie wiedząc co pocznę... Groźba starca tkwiła mi w uszach, a nie wątpiłem że ją dotrzymać potrafi, nie wolno mi było nawet zajść do mojéj izdebki, pożegnać ją, zabrać z sobą pamiątki moje i skarby...
Jak stałem pobiegłem po nad staw znajomemi drogami kierując się do wsi w któréj mieszkała Julja, i przybyłem znużony i nieprzytomny nadedniem. Noc ta będzie mi do śmierci pamiętną, bo trwała dla mnie wieki i zdawała się nieskończoną... o brzasku dopadłem do dworu w którym wszyscy jeszcze spali, zwróciłem się więc do plebanji staruszka, sądząc że go przebudzonym zastanę i rady zasięgnę... Świeciło się téż w okienku, drzwi były otwarte... wsunąłem się pocichu, ale odrętwiały stanąłem w progu. Wśród izdebki pustéj i ciemnéj ubogi tapczanik pokryty kilimkiem stał na ziemi, wkoło paliły się kilka świec w cynowych lichtarzach, — na nim spoczywał staruszek ów co nam ślub dawał z krzyżykiem w ręku w czarnéj wyszarzanéj sutannie. Pilnujący ciała braciszek spał ze spuszczoną na stół głową... nikogo więcéj nie było...
Poklękłem powoli w progu widząc w tem zdarzeniu jakby znak losu który mi nie chciał przebaczyć i groźbą spotykał śmiertelną na pierwszym kroku; łzy mi się puściły z oczów, rozpłakałem się jak dziecko. Łkanie moje przebudziło znać śpiącego który się nieco wystraszył, ale przekonawszy się kto jestem, powrócił do przerwanych pacierzy. Gdy rozedniało dobrze, powoli poszedłem do dworu chcąc się widziéć z panią Julją. — Dopuszczono mnie do niéj nie łatwo, ale z twarzy jéj poznałem że mi nie pomoże wiele tak była pomieszana i wylękła.
— Co pan tu robisz? — spytała, — ojciec się dowiedział, — wołała załamawszy ręce, mów, jak to było? a Luzia?
Opowiedziałem jéj wszystko, wzywając ratunku do którego niejako dawniejsze postępowanie ją zobowiązywało.
— Ale ja nic panu poradzić... nic zrobić nie mogę... odpowiedziała mi zmieszana — ściągnęłabym i na nas gniew Prezesa który nie przebacza nigdy... uciekaj pan jak najdaléj i staraj się ukryć, a jeżeli się co tu zmieni damy mu znać...
Nie śmiałem jéj powiedziéć że uciekać nawet nie miałem o czem i jak, a ona wcale się o to nie zdawała troszczyć i myślała tylko aby się mnie pozbyć jak najprędzéj... wypchnięty więc prawie z tego domu bez grosza, w rozpaczy znalazłem się drugi raz w życiu na rozdrożu, rzucony losowi na pożarcie; nie mając w świecie prócz biednéj Ludwiki która równie cierpiała, nikogo coby się mną zaopiekował, coby mnie sercem wsparł lub dłonią.
Młody chłopcze któremu przy każdym odjeździe z rodzicielskiego domu na błogosławieństwach, groszu i łzach poczciwych nie zbywa, a co może nieraz przecie skarżysz się na srogość losu, gdy nie masz za co kupić rękawiczek — powiedz mi, jakbyś sobie dał radę?
Nie wiem jakim cudem pugilares w którym zawsze przy sobie nosiłem metrykę ślubną bojąc się wytrychów i ciekawości Franusia, razem z papierami familijnemi został przy mnie; znalazłem także zegarek mój i kilka złotówek w kamizelce...
Tak uposażony z rozpaczą w duszy myśląc co się dzieje z nieszczęśliwą Ludwiką, puściłem się na oślep do tego miasteczka do którego już raz uciekałem dziecięciem, zapomniawszy że tyle lat oddalenia zmieniły w niem moje stosunki i pozbawiły przyjaciół. A żem się lękał i pogoni i zasadzki, bo Julja zapewniła mnie że Prezes na wszystko gotów gdy o honor domu jego iść będzie, musiałem skrywając się manowcami mrokiem przedzierać piechotą... Nawet w miasteczku w którem on bywał często, nie czułem się bezpiecznym, ale nimbym wyruszył daléj, potrzeba mi było zasięgnąć czyjejś rady, bo nie miałem najmniejszego pojęcia tego co mi wypadało począć z sobą...
Późnym wieczorem jak złodziéj wkradłem się znaną mi ulicą do miejsca tak dla mnie pamiętnego, tak mi dziś jeszcze przytomnego, że mógłbym w niem każdy kamień powitać. Budowy, ściany, dachy, wszystko to dziwnie nietknięte i niezmienione zostało jakem porzucił, ale zdawało się jakby zupełnie nowy lud zamieszkiwał domy stare... ani jednéj twarzy znajoméj... ludzie jacyś inni... życie nowym urządzone trybem... Mieścina znacznie się uporządkowała i rozrosła w głębi, i jedna może ulica owa pozostała jaką była od początku... błądziłem długo nim się dobiłem do dworku Kulikowéj.. Dopytując o Słonkiewicza i o nią, zetknąłem się z jakimś grubym jegomością który mnie nie chciał zrozumieć i wmawiał mi że tu nigdy żadnéj Kulikowéj nie było i nie pamiętają, że pana Słonkiewicza imie jest przekręcone, że uczniowie nie stoją nigdzie w mieście ale w jakimś gmachu osobnym i t. p.
Szczęściem wychodząc z podwórza na którem mnie o mało psy nie zjadły, spotkałem się z żydkiem roznoszącym dawniéj jabłka i pierniki którego poznałem choć bardzo był postarzał, nosił on teraz katarynkę na zgarbionych plecach i długo musiał sobie przypominać nim mnie poznał. Spytałem go o Słonkiewicza, ale o nim nie potrafił nauczyć, o Kulikowéj wiedział że mieszkała w komornem na Katedralnéj ulicy żyjąc z jałmużny tak była podupadła przestawszy utrzymywać studentów. Prosiłem go żeby mnie do niéj zaprowadził, i dobiłem się wreszcie do staruszki, którą znalazłem w wilgotnéj ciupce odgrodzonéj tarcicami od większéj izby gospodarzy, w łóżku, chorą, zestarzałą straszliwie i zbiedzoną. — Zaledwie poznać mnie mogła, a gdym się jéj przypomniał, poczęła płakać rzewnie. — A! dobre to jeszcze były czasy moje dziecko, — zawołała, — kiedy Słonkiewicz był u mnie, jeszczem to ja była gospodynią i moje chłopaki byli przy mnie... a dziś... ze mnie żebraczka!
— A dzieci? — spytałem.
— Cóż dzieci, jeden służy na wsi, drugi podział się kędyś że go dopytać nie mogę, jak pojechał nad granicę tak jak w wodę wpadł. Zostawili mnie starą na barłogu i gdyby nie litość ludzka z głodubym umarła dawno...
— A Słonkiewicz?
— Już ja i nie wiem co się z nim stało, gdzieś go wzięli na wieś na nauczyciela... jeszcze rok temu przysłał mi trzydzieści złotych wiedząc o mojéj biedzie... a teraz ani słychu...
— A Pocewiczowa?
— W szpitalu moje dziecko, dawno paraliżem tknięta... może umarła — nie wiem.
Nie śmiałem pytać o nikogo więcéj i załamałem ręce.
— Gdybyś miał jaki grosz zbywający, — dodała Kulikowa... nie zgrzeszyłbyś dając mi go, bo często o suchym chlebie i odegrzanym krupniku po tygodniu żyję, a stara jestem...
Nie mając jéj zostawić co innego, oddałem zegarek który miałem i wyrwałem się ztamtąd nie wiedząc dokąd pójdę i co z sobą zrobię!
Wybiegłszy ulicą, poszedłem gdzie oczy poniosą... wieczór był i w miasteczku zapalano latarnie, a ruch jakiś powozów oznajmywał zabawę. Znając życie spokojne tutejszych mieszkańców łatwo mi się było domyśléć niezwykłego jakiegoś wypadku, widowiska, uroczystości, gdyż ludność cała i mnóstwo zaprzęgów były w ruchu na rynku. Piesi i jezdni kierowali się wszyscy jedną ulicą, którą i ja pociągniony tłumem poszedłem; i nie wiem jak znalazłem się u wnijścia maleńkiego teatru oświeconego kilką lampami przed którym wysiadali widzowie liczni i cisnęła się publika na miasteczko te nadzwyczajna.
Rzuciłem machinalnie oczyma na afisz wielki i przystrojony w rysunki, na którym stało jak dziś pomnę, ogłoszenie następujące:

Towarzystwo małp uczonych

będzie miało zaszczyt

dać przedstawienie dramatyczne

1. Arlekin i Colombina, odegra JMP Jack i Molla.
2. Wzięcie twierdzy Gibraltaru, przy którem małpy strzelać i walczyć będą, zakończy fajerwerk i ognie bengalskie.....
Nie doczytawszy afisza zgłupiały mojem nieszczęściem, powtarzałem wciąż początkowe jego wiersze jakbym się ich na pamięć uczył i stałem potrącany przez przechodzących, gdy w tem ktoś mnie uderzył mocno po ramieniu.
Odwróciłem się zdziwiony, ale przed sobą ujrzałem twarz cale mi nieznaną z wielkiemi wąsami, draba cienkiego a wyrosłego jak tyka który uśmiechał się tylko figlarnie poglądając mi w oczy.
— Poznaj kiedyś mądry! — zawołał wesoło.
Ale i po głosie niepodobna mi było przypomnieć go sobie.
— No! koleżko? wszakże jesteś Poroniecki? prawda? ale ty się wcale nie odmieniłeś, a ja podobno znacznie, bo mnie starzy znajomi wszyscy nie poznają.
— I ja także — rzekłem smutnie.
— A siedzieliśmy na jednéj ławie w szóstéj... widzisz... byłeś u Kulikowéj potem u Pocewiczowéj, prawda? widzisz? no! zgaduj!
Mnie w myśli ni w pamięci nie było odgadnąć ktoby to był taki ten drab, który zresztą tak staro wyglądał jakby od piętnastu lat szkoły skończył. Nie miał téż wcale pociągającéj powierzchowności i los widać po wyjściu ze szkół nie nadto był dlań przyjaznym, z odzieży acz starannie opiętéj i obciągnionéj, znać było jéj zużycie, kołnierzyka koło szyi brakło, rękawiczki całe były poprute, buty wykoszlawione, a kapelusz pogięty i miejscami do żywego jak koń pozacierany.
Rozmowa nasza zaczynała niepotrzebnie uwagę otaczających zwracać, obawiałem się żeby znowu mojego nazwiska nie wspomniał, i odsunąłem się nieco odedrzwi, ale kolega poszedł za mną powtarzając:
— No! musisz sobie taki przypomnieć!
— Zdaje mi się że jeśli mi sam nie pomożesz...
— Przecież stałem u Horczyka, pamiętasz, na rogu małéj Wilskiéj... no! Samuel...
Ale i po imieniu nie mogłem go sobie jeszcze przypomnieć, dopiero gdy mi przezwisko swe szkolne powiedział, przyszedł mi na pamięć z całą swą historją przeszłą, dosyć zresztą nie ciekawą. Dobry to był chłopiec, zdatny, ale zawołany hulaka i niedający się ani karą, ani wstydem pohamować gdy chodziło o dogodzenie sobie; grosz cudzy i swój marnował, odzienie zastawiał, xiążki sprzedawał i już w szóstéj klassie nie myślał o niczem tylko o kieliszku i ładnych twarzyczkach. Syn ubogich rodziców udawał zawsze bogatego, komponował sobie stosunki i pochodzenie, familją, wielkie w przyszłości nadzieje i w tego rodzaju kłamstwach, niczem niezbity z drogi choćby go i wyśmiano i przekonano że fałsz prawił, nazajutrz z nowéj beczki rozpoczynał w najlepsze.
— Cóż tu robisz, — spytałem, — panie Samuelu?
— Ja... jak widzicie... mieszkam w mieście dla przepędzenia czasu, — rzekł, — nie mam co robić... Lubiłem zawsze teatr, nieszczęsna jeszcze passja do jednéj z tutejszych aktorek... ot co mnie tu trzyma... Siedzę, bawię się, wiodę życie wesołe... i przez amatorstwo... czy uwierzysz? czasem grywam w teatrze. Rodzice moi, dodał po chwili, chcieliby mnie ztąd wyciągnąć, dają mi folwark w Kowelskiem, ale co jabym robił w téj dziurze? nudy śmiertelne! wolałem zostać w mieście. Trochę mnie za to prześladują że się do ich woli nie stosuję, ale ja to heroicznie znosić umiem.
Wiedziałem zdawna jak mało można było dać wiary słowom Samuela, i mimo nieszczęścia mojego, trudno mi się było nie uśmiechnąć słysząc te słowa wyrzeczone z dobrą miną, przeciw którym świadczyły buty dziurawe i cała postawa.
— No! a ty? — zapytał, — a ty?
— A ja! jestem na bruku bez dachu i kawałka chleba! — rzekłem otwarcie.
— Jakim sposobem?
— Pozwól mi to zamilczéć, dość że jak mnie widzisz, nie mam gdzie przenocować i nie wiem co jutro jeść będę!
Samuel miał zawsze dobre serce, choć w postępowaniu najmniejszego nie okazywał rozsądku, poruszyło go to wyznanie niezmiernie.
— Nie pozwalasz, więc nie rozpytuję nawet, — rzekł prędko, — ale przecie koledzy jesteśmy, pozwólże sobie być pomocą... my ci tu cóś znajdziemy, a naprzód... zaprosiłbym cię do siebie.
Tu się zawahał nieco.
— Ale, — rzekł ciszéj, — pocieszna historja, moje zwykłe mieszkanie na Kijowskiéj ulicy na pierwszem piętrze restauruje się, kazałem porobić niektóre zmiany, stoję w téj chwili niezmiernie licho, a raczéj nie mam mieszkania, bo sam ulokowałem się u prezesa przyjaciela rodziców moich, ale słudzy moi których teraz niema w mieście, mają liche pomieszkanie i te gdybym ci niem mógł służyć, nim co obmyślemy...
To mówiąc biedny kłamca ujął mnie za ręce i uśmiechał się przynaglając abym się nim posłużył. Prawdę rzekłszy, nie miałem nic do wyboru.
— Aleś ty stał przed teatrem, przerwałem ci widowisko, — rzekłem.
— My dziś nie gramy, to jest, oni dziś nie grają, — poprawił się, — jestem wolny, małpy tam pokazują, ustąpiliśmy im na ten wieczór teatru, a ja widziałem to kilka razy. Proszę cię, chodźmy.
I wziąwszy mnie pod rękę, puścił się ze mną na małą uliczkę dobrze mi znaną, nie przestając po drodze zabawiać rozmową.
— Osobliwsza rzecz, że ty tak regularny i nieposzlakowany, jesteś w takiem położeniu? co cię do tego doprowadziło? Co się tyczy mnie, powiem ci że jestem najszczęśliwszy, niema w świecie życia nad życie artysty dramatycznego...
— Jesteś więc aktorem?
— Nie, to jest grywam, przez amatorstwo. Wiadomo ci że mam familję możną i wielkie stosunki, nigdyby na to nie pozwolili, kryję się, ale niekiedy występuję na scenę, w małych rolach choć na afiszach gwiazdkami mnie tylko oznaczają... Życie najrozkoszniejsze w świecie, — dodał, — kobiety wesołe, swobodne, miłe, mężczyzni przyjacielscy i dobrego humoru; — ciągle coś nowego, dramat nieustanny.
Gdy tak prawił, doszliśmy do lichego dworku na owéj małéj uliczce w którym i za dawnych moich czasów zawsze się mieściły wszelkie do miasteczka przybywające towarzystwa wędrujące, skoczki, akrobaci, małpy, przejeżdżający śpiewacy naśladujący słowika, młodzi koncertanci i w ogóle ci wszyscy którzy bez grosza jeżdżą i często furmanom nie mają czem zapłacić. Była to gospoda wszelkiego rodzaju biedaków utrzymywana przez znaną w miasteczku figurę oryginalną bardzo lichwiarza który z tych nieszczęsnych nędzarzy ciągnął nielitościwe zyski. On za nich opłacał furmanów, koszta występu, ubiory, najęcie sali, a potem z procentami po swojemu obrachowanemi, wyzyskiwał najczęściéj w ten sposób, że gołym przyjechawszy odarty artysta od niego wyjeżdżał bez grosza. Trzy domy tego osobliwszego spekulanta który potrafił z nędzy najostateczniejszéj zysk sobie wyciskać, stały w błotnistéj uliczce, i tak były urządzone, że w nich zawsze znajdowało się pomieszczenie dla przybywających.
Całe ówczesne towarzystwo dramatyczne mieściło się w nich spakowane w kilku ciemnych izdebkach od dziedzińca, małpy stały od ulicy jako zamożniejsi lokatorowie.
Dziedziniec pełen był bryk owych długich w których się przewożą menażerje i artyści, wozów z których pozdejmowano paki różnych nierozgatunkowanych rupieci i śmiecia. Towarzysz mój przeprowadził mnie po kładkach i cegłach w głąb podwórza, potem wszedł na wschodki zewnątrz domu przyczepione, na drugie piętro, i otworzywszy drzwi które wprost z podwórza wiodły do owego mieszkania niby przez jego sługi zajmowanego, wszedł wraz ze mną do ciemnego schronienia gdzie musiałem chwilę stać w miejscu nie ruszając się póki nie rozpalił światła.
Gdy mały świeczki ogarek rozjaśnił wreszcie izdebkę, pokazało się żeśmy się znajdowali w bardzo nędznym alkierzyku pod strychem, ozdobionym dwoma połamanemi krzesełkami i stoliczkiem, łóżkiem w największym nieładzie zostającem, i rozmaitemi sprzętami dla mnie nieznajomego przeznaczenia. Na ścianach wisiała odzież z lekkiego ale jaskrawego materjału szyta najdziwniejszego kroju... wszędzie widać było nieład i ubóstwo.
— Jestto jakem ci mówił, — rzekł Samuel, izba moich ludzi ale się to porozłaziło... widzę że nieporządek wielki. No! siadaj! Ot, będziesz miał jakiekolwiek przytulisko tymczasowo... radbym cię czem przyjął, ale tu nic nie mam, o wieczerzy jednak pomyślemy.
Tak byłem znużony żem padł bezwładny na pierwsze krzesło i słabo mi się zrobiło. Postrzegł to mój towarzysz.
— Bieda! ty bo i nie bardzo zdrów jesteś, dodał, możeby doktora... my tu wszystko mamy pod ręką w tym domu.
Nie byłem w stanie mu odpowiedziéć, taka ogarnęła mnie bezsilność, a wylękły Samuel że sobie biedę napytał, pobiegł zaraz po lekarza który w tym samym dziedzińcu mieszkał na kredycie u gospodarza.
Otrzeźwiono mnie solami i znać domyślono się żem oddawna nic w ustach nie miał, bo mi przyniesiono ciepły buljon który nieco pokrzepił. Ujrzałem naówczas lepiéj krzatających się koło mnie, doktora już szpakowatego krągłego niemczyka z okularami na nosie, w podartym szlafroku który mi w oczy zaglądał pilno, i drugą jeszcze figurę z fajki w zębach dosyć oryginalną.
Jegomość ten miał na sobie węgierkę ze złotem szamerowaniem wytartą i oszarpaną, spodnie płócienne przytem, na nogach pantofle, szeroko wywinięte rękawy koszuli dobrze wysłużonéj i beret axamitny na głowie obfitym włosem pokrytéj. — Fizjognomja jego była wyrazista, ruchawa i dziwnie skłonna do przybierania najmniéj zwyczajnych expressji, postać excentrycznie napuszona i pocieszna. Łatwo mi było domyśléć się w nim jednego z aktorów przyjaciela pana Samuela.
— Widzę światło u ciebie, — mówił przybyły, — przeczuwam żeś w domu... nie na małpach, wchodzę i zastaję scenę z tragedji... piękny nieznajomy osłabły ze znużenia, nie przypuszczam głodu — lekarz troskliwie krzątający się koło niego... ty nareszcie... Raczcie mi wytłumaczyć co to jest?
— Najprostsza rzecz w świecie, — odparł Samuel widocznie chcący się pozbyć przybysza dla którego jednak miał rodzaj uszanowania, jest to mój szkolny towarzysz którego nieszczęśliwe okoliczności wymagające tajemnicy pod gościnny ten dach zawiodły. Spotkałem go pod teatrem... a że nie miałem co z sobą począć, tu go przyprowadziłem.
— A jeśli to jaki podejrzany człowiek? — spytał cicho mężczyzna w huzarskim ubiorze.
— Ale ja go znam i ręczę...
— Jak skoro znasz i ręczysz.. dobrze... jednak powiedz co za jeden?
— Nieszczęśliwy! to dosyć! — odparł tragicznie Samuel.
— Nawet zawiele, — rzekł trzęsąc głową mężczyzna w węgierce — a więcéj co?
— Ja sam nie wiem.
— Tak jak ja! — dodał zawsze z najlepszym humorem, a serjo przybyły, — a zatem radźmy oba co z nim począć. Doktor poznał że mu potrzeba jedzenia, rzecz skończona, sprowadziłeś buljonu, bardzo dobrze, terazby może obmyślić gruntowniejsze jakieś lekarstwo... gdyby bifsztyk lub zrazy? jabym nie był od tego także? butelkę piwa! co? jak ci się zda, są to medykamenta uniwersalne, których skutki nieraz mi się widziéć zdarzyło najszczęśliwsze...
Niemiec który się przysłuchiwał i znać zrozumiał, rozśmiał się postępując do nich, ja tak byłem jeszcze zbity i nieprzytomny, żem słysząc całą rozmowę, siedział nie mając ani ochoty ani możności wmieszania się do niéj.
Wtem otworzyły się drzwi i od progu dał się słyszyć głosik kobiecy wesoły i jasny.
— Pewnie już mój mąż tutaj, a ja go szukam wszędzie.
To mówiąc wchodząca, postrzegła znać mnie obcego i ugrupowanych około siedzącego zamilkła i stanęła. Była to młoda jeszcze kobiecina, chuda, blada, delikatna, pięknych rysów, ale dziwnie zmęczonych i noszących ślady ciężkich przejść życia, na twarzyczce jéj dwoje tylko oczów czarnych świeciły nadzwyczajnym blaskiem. Strój jéj tak był prawie zaniedbany jak męża, bo na sobie niemiała nic prócz koszuli i narzuconego lekkiego przyodziewku, nogi bose w pantofelkach, a włosy związane zaledwie i roztargane z boków zsuwały się na ramiona. Mąż dał jéj znak, by milczała, a na widok nieznajomego, poprawiła instynktowo ubranie i spytała ciekawie:
— Co to jest?
— Jakiś bohater nieszczęśliwy! — szepnął mąż.
Nie mogąc się dopytać kobieta, przeszła po za węgierkę i szarpnęła pana Samuela, który jéj coś pocichu włożył do ucha.
— A zatem posyła się po zrazy, kaszę i butelkę piwa, — rzekł przybyły.
— Zapomniałem pieniędzy! — rzekł cicho Samuel.
— Gdzie? — spytał drugi...
— Nie mam przy sobie...
— Ja także, ale to nic nie znaczy, kredyt mamy jeszcze do pewnego czasu... a zatem idę i Pawełka pcham.
Kobieta stała i wciąż wlepiając oczy we mnie, ciekawie badać się zdawała położenie moje co chwila było przykrzejsze, w innym razie nie mógłbym go wytrzymać i uciekł, ale tak byłem zdrętwiały i bezsilny, że mnie to już nie obchodziło.
Po odejściu węgierki, doktor ruszył także lekko się nam skłoniwszy widząc że na honorarja próżnoby czekał, a ja zostałem sam na sam z Samuelem i ciekawą kobieciną która powoli zbliżyła się do mnie ostrożnie.
— Co to panu jest? poczęła nachylając się ku mnie poufale, — słaby jesteś?
Alem podniosłszy na nią oczy nie mógł odpowiedziéć.
— Odpowiedzże mi pan jak to było? — obróciła się do Samuela i poczęli z sobą szeptać, naradzać się, aż nareszcie kobiecina zmierzywszy mnie jeszcze wzrokiem po cichu się wyśliznęła.
Widziałem po twarzy towarzysza że mocno był mną skłopotany teraz gdym mu tak zesłabł i zaniemiał, a będąc sam na sam z nim, przemógłem się żeby przemówić do niego.
— Ja wam zawadzam, — rzekłem, — jeśli chcecie odejdę.
— Dokąd? co? na to nie pozwolę! — zawołał powracając do swéj fanfaronady dawny towarzysz, — jakkolwiek w téj chwili z powodu mojéj familji która mnie chce zmusić głodem prawie do objęcia dóbr i zajęcia się gospodarstwem w Kowelskiem, znajdujesz mnie w przykrem położeniu, zawsze mogę ci być użytecznym i nie chcę tak opuścić. Zresztą ci artyści których lubię i proteguję to naród poczciwy, my ci tu coś obmyślimy, nie troskaj się proszę, ja cię biorę w moję opiekę.
Za powracającym mężczyzną w węgierce, który najdziwaczniéj się krygował i przybierał postawę dramatyczną, wsunęła się teraz druga figurka nie mniéj oryginalna, nie młody już mężczyzna w okularach mosiężnych, łysy, zgarbiony w szaraczkowym długim surducie, butach po kolana, z czerwoną chustką w ręku ciągnącą się za nim i każącą domyślać tabakierki. Ten przybiegł wprost do mnie, wziął świecę, podstawił mi ją pod nos i popatrzywszy chwilę, pokiwał głową.
— Co to jemu takiego?
— Tajemnica! — rzekł ów w węgierce.
Poczęli szeptać z sobą pocichu, ostatni przybyły widocznie miał tu jakąś władzę gdyż rozkazywał i zdawali się go słuchać oba. — Nie wiem co tam postanowiono, ale mężczyzna w węgierce wyszedł i powrócił po chwili z butelką zieloną i kieliszkiem w ręku.
— Kropelkę, — rzekł do mnie nalewając, to nic nie zawadzi, zwilży usta, rozjaśni płuca, obudzi umysł, rozwiąże język, pokrzepi, sprobujcie!
Sam nie wiedząc co czynię, wypiłem pół kieliszka przyniesionéj wódki i istotnie rozjaśniło mi się w oczach. Towarzysze moi użyli tego samego lekarstwa wszyscy, poczynając od starego aż do Samuela który pił na ostatku.
Łysy usiadł zaraz na krzesełku naprzeciw mnie i wpatrując mi się w oczy począł mówić:




XIV.
P


Ponieważ mnie nikt nie przedstawia, prezentuję się panu sam, antreprener teatrów wołyńskich i podolskich, dyrektor towarzystwa artystów dramatycznych Jacek Mulka-Mulkiewicz Palengowski, weteran sceny narodowéj i uczeń nieśmiertelnego Bogusławskiego, z którym miałem zaszczyt grać na jednych deskach...
— A ponieważ skromność naszego dyrektora, antreprenera, reżysera i dobrodzieja, zapewne mu nie dozwoli, — przerwał mężczyzna w węgierce, — przedstawić się w całem świetle i okazałości, niech mi wolno będzie dodać i to jeszcze, że jest razem autorem licznych powinszowań i strof do publiczności, i t. d. i t. d., bo liczba funkcji jego jest nieskończona, a prace olbrzymie! Jak go widzicie zacny nasz pan Jacek mógłby już spocząć na laurach gdyby miał co jeść, ale że wstrzymać się od jedzenia bardzo trudno, a darmo nigdzie dotąd niema zwyczaju karmić zeschłych artystów dramatycznych, rad nie rad zbiera daléj laury, długi, kłopoty i pracuje na chleb powszedni tysiącznemi talenty jakiemi go łaskawe obdarzyło niebo.
— Tak jest, nieszczęśliwy i od losu prześladowany młodzieńcze, obracając się do mnie dodał dyrektor, — pracuję do zdechu dla niewdzięcznych współbraci w Momusie i Talij i dla oziębłéj publiki... Ale w zamian nie zechcecież nam zwierzyć się losów swoich? zkąd przybywasz? cóż się stało... Ej słuchaj! — dodał zmieniając głos i biorąc mnie za rękę, — mów otwarcie, goli jesteśmy, ale nie takie szatany za jakich nas po świeście mają... bieda biedę zrozumie.
— W dwóch słowach całe moje położenie, — rzekłem otwarcie nareszcie, — nie mam kąta ani przytułku, nikogo w świecie, ani grosza w kieszeni. Nieszczęśliwe wypadki o których zamilczyć muszę, wygnały mnie z domu gdzie dotąd miałem schronienie, będę pracował choćby z rydlem i siekierą.
— Doskonałe kwalifikacje ma na artystę: goły, sam jeden i desperat... a czytać i pisać?
— Ale to uczony człowiek całą gębą! — przerwał Samuel urażony tem że jego przyjaciela posądzano o niepiśmienność.
— Jak z nieba spadł! — zawołał dyrektor, ale dajmy mu spocząć!
— Przedewszystkiem dajmy mu jeść! — rzekł w węgierce mężczyzna — posłaliśmy po zrazy i butelkę piwa, połączywszy kredyt mój i Samuelka.
— Nie od rzeczy! potwierdził stary, — i ja trochę głodny jestem...
Na wschodkach téż dał się słyszyć chód Pawełka który wszedł z talerzami i miską otłuczoną niosąc strawę z blizkiéj garkuchni, a butelka piwa papierem zatknięta wyglądała mu z kieszeni.
Pomnę ten cały wieczór, tak mi się dziwne jego postacie i świat dla mnie nowy silnie w pamięć wraził — posiliłem się kawałkiem chleba i milczący siedziałem przy ich wesołéj wieczerzy, którą i pan Samuel niby żartem i dla towarzystwa tylko jako niepyszny podzielał.
Gdy się późniéj rozeszli a my zostali we dwóch tylko, Samuel przypomniawszy sobie że przedemną utrzymywał iż stoi u prezesa, a to jest tylko tymczasowe mieszkanie jego ludzi, zapowiedział mi że dla mego towarzystwa zanocuje ze mną. Nie chciałem przyjąć łóżka które mi ofiarował i położyłem się w kącie na przyniesionéj słomie, a gdy nazajutrz zbudziłem się, było już dobrze po południu, a w izbie nikogo.
Zostawiony sam sobie miałem czas zastanowić się nad położeniem mojem, ale środków wybrnięcia z niego nie mogłem znaleźć w zbolałéj głowie, pragnąc tylko śmierci i końca utrapionego życia...
Nad wieczór przyszedł stary pan Jacek sam, na ten raz w fartuchu zawalanym farbami gdyż przystawkę jakąś właśnie malował, zobaczyć co się ze mną dzieje, widząc mnie siedzącego w kącie na moim barłogu, zbliżył się do mnie z twarzą pełną poczciwéj litości.
— Słuchajno waćpan, — rzekł, — pogadajmy z sobą szczerze, coś to zbroił takiego? przyznaj się? nie zabiłeś przecie? nie ukradłeś?
Spojrzałem mu w oczy dziwnie, a widząc w nich oburzenie, pochwycił mnie za rękę i dodał:
— Jakaś kobieca sprawka... rozumiem, gdzie djabeł nie może babę pośle... stare dzieje! Ale to boli, boli i zaskorupieje! a żyć i jeść potrzeba... co myślisz robić?
— Niewiem jeszcze.
— Cóżeś robił dotąd?
— Byłem nauczycielem prywatnym...
— Otóż to jest, łatwo się domyśléć, była panienka w domu, zwąchali się państwo, i bieda, tatko wypatrzył... tak? nie?
Milczałem pomieszany.
— Coś pewnie w tym rodzaju, — dodał — nie dopytuję, ale co myślisz? co?
— Jeszczem nie przyszedł do siebie...
— A jeśliby w waćpanu ochota się znalazła do naszego swobodnego życia? hę? możebyśmy z sobą się porozumieli... Między nami mówiąc, ja wykształciłem już ze stu znakomitych artystów nie licząc suflerów, maszynistów i dekoratorów których wyuczyłem także i dziś mają chleb i sławę... mam passją zajmować się kształceniem młodzieży... gdybyś chciał? Zawód trudny, talent rzadki, wymagania wielkie, ale przy głodnym żołądku i dobrych chęciach co niepodobnego? Ja sam wszystko winienem sobie, bo nieśmiertelny Bogusławski który był moim przyjacielem, już mnie wziął gotowego i dojrzałego... byle chęci! możesz zostać znakomitym artystą nawet! masz fizys przyzwoitą, czytać i pisać umiesz! możesz zaraz rozpocząć od lokajów i tłumu... zawsze to kawałek chleba, a jeśli ci się trzeba ukrywać, nigdzie lepiéj jak u nas...
— Dobrze, dobrze, — rzekłem, — ale dajcie mi zebrać myśli, odetchnąć!
— Zbieraj! oddychaj! swoboda zupełna... nic słuszniejszego, — dodał stary. — Ot patrz na Samuela, między nami mówiąc, urwipołeć, talentu żadnego, a że w mojem towarzystwie niedostawało artysty, już na chleb zarabia i kto wie? może się na czarne charaktery wyrobi. Waćpan miałbyś role drugich kochanków...
Widząc że spuściłem głowę, stary dorzucił spiesznie.
— Ale nie nalegam, miéj czas do namysłu, tymczasem ci jeść przyślę... a potem zobaczymy.
Jakoż Pawełek przyniósł mi znowu jadło jakieś, które zgłodniały pożarłem po zwierzęcemu nie wiedząc nawet czem było. Pod koniec mojego obiadu, ze śpiewką na ustach wpadł Samuel.
— Brawissimo! — krzyknął w progu, — posilasz się, doskonale, z siłami powróci spokój duszy i desperacja opuści. Ale podziękujże Opatrzności, żeśmy się wczoraj spotkali i odrazu trafiłeś na port zbawienny, pod gościnny dach pana Jacka. Już jest mowa o tem żeby cię wziąć do towarzystwa naszego, o co się staram mojemi wpływy. Świeżo osierocili nas ucieczką swą dwaj zdatni artyści, uchodząc pieszo do Białéj-Cerkwi, tak że trudno jest coś większego przedstawić, a mamy wielkie zamiary.
To naleganie ze wszech stron przykrzyło mi się, ale Samuel nie postrzegając wyrazu twarzy z jakiem je przyjmowałem, mówił daléj:
— Ja ci powiadam, niema życia jak artysty... swoboda, wesołość, kobiety śliczne i poczciwe... trochę się z sobą kłócą, ale gdzież się one nie kłócą?.. aktorowie choć do rany, słowem raj powiadam ci ziemski... Zbytku nie ma, czasem nieco dokuczy niedostatek ale to soli życiu dodaje... przerywa jego monotońją. Ja naprzykład, mógłbym śmiało mieć po uszy wszystkiego, gdybym się zgodził zamieszkać na wsi i objąć dobra w Kowelskiem, ale za nic nie porzucę tego zabawnego trybu życia. Ale, — dodał ciszéj, — potrzebuję cię przestrzedz, że oni tu nie znają mojego położenia, familji i stosunków, udaję przed nimi biedaka, dla rodziców!! rozumiesz... Nic nie wiedzą!
— I grywasz? spytałem.
— To jest, — rzekł — mało co, bo znowu zaprzęgać się do pracy co mi? kocham się w Antosi... młodéj córce p. Jacka z drugiego małżeństwa, dla zbliżenia się do niéj dźwigam to, i podobam sobie w tem życiu... ale gram tylko aby niby do trupy należyć!
Niemal cały wieczór gadał mi o sobie coraz inaczéj Samuel, aż nareszcie jął się uczyć jakiejś roli, i opuścił mnie samego dając czas do namysłu — wyszedłszy na próbę do pana Jacka...




XV.
W


Wcale nie do smaku mi był ten rodzaj życia którego próbki miałem przed sobą i pragnąłbym był inny sobie wyszukać, ale to przeznaczenie co mnie już dało najdziwniejszych przejść skosztować, zmuszało teraz zaprządz się w jarzmo najprzykrzejsze. Nie powiem żebym jak inni pogardzał temi ludźmi w których i serce poczciwe i wiele znalazłem dobrych przymiotów, ale pomimo zalet, lekkość ich, nieopatrzność, nieustanne spory, raziły mnie i odstręczały.

Byłyto jeszcze czasy owe o których wspomina Fredro:

Gdy na jednéj scenie
Dziś klaskano Barbarze, a jutro Syrenie.

Probowałem wymknąwszy się na drugi i trzeci dzień, znaleźć sobie gdzie cichą jaką pracę i schronienie, ale zmuszony kryć się, nie mając znajomych i opiekunów, wszędzie nieprzełamane znajdowałem trudności. — Z głodu niemal musiałem przystać na wszystko i przyjąć ofiarowane mi miejsce przez pana Jacka.
Przez te dni poznałem bliżéj ich wszystkich i zdumiałem się wesołości z jaką dźwigali brzemie nie lekkie nędzy, lekceważenia ludzi i trudnych z sobą samymi stosunków. — Nic biedniejszego nad stan ich wymyślić niepodobna, sam dyrektor i antreprener stary już dosyć pracował za dziesięciu, oszczędzając grosza i zastępując wszystkich kogo mu brakło. Miał do utrzymania na głowie żonę niegdyś znamienitą piękność dziś otyłą i rozgrymaszoną kobietę która z niczego rada nie była i nieustannie narzekała, dwie córki w liczbie których jednę ukochał kolega Samuel, dziewczęta miłe ale trzpiotowate bo młode których musiał pilnować, syna z pierwszego małżeństwa ulubionego przezeń, a na nic nie przydatnego dla braku pamięci, a co najgorsza całe towarzystwo któremu nigdy dogodzić nie było podobna.
Przy każdem rozdaniu ról rozpoczynała się walka o ich wybór, na każdéj próbie zawiązywały spory i kłótnie, a często w chwili występywania na scenę, ktoś otwarcie podnosił chorągiew buntu... Pan Jacek niczem nie zrażony z równą odwagą i zręcznością malował przystawki, toczył balaski, kleił kurtyny i walczył ze swymi artystami. — Przywykły wszystkiego się spodziewać, zawsze był panem siebie, a że z wielką liczbą ludzi miał w życiu do czynienia, wiedział jak do kogo zagadać. Nie mieszał go brak rekwizytów w chwili wystąpienia ani rozdąsanie artysty, w zrozpaczonym razie sam zawsze gotów był moździerzem zastąpić złote naczynie, a kochanka własną naprędce zmetamorfozowaną postacią. — Grał jak Bóg dał, ale nie było roli któréjby się w potrzebie nie podejmował, i w masce gotów był tańcować balet za piętnastoletnie dziewczę. Przyjęcie publiczności także go nie mieszało, oklaski, śmiech i sykanie, przyjmował ze stoicką obojętnością, ukłonem i niekiedy konceptem trafnym rozbrajał najnieprzychylniejsze dla siebie usposobienia.
Ile siły moralnéj zużył ten niepospolity człowiek na swoje dyrektorstwo i coby on na innem w świecie stanowisku mógł dokazać — trudno sobie wyobrazić. — Nie miał on chwili spoczynku i czem się trzymał, jest dla mnie tajemnicą największą: jadł mało, nie pił chyba z konieczności, spał ledwie parę godzin, nieustannie znosił skargi i narzekania, łajania i najdziksze ku sobie wymierzone zarzuty, pracował głową i ręką bez wytchnienia, a tak był rzeźwy i spokojny, jak gdyby najszczęśliwsze prowadził życie.
Żona jego, ex-piękność, grywała dotąd kochanki, choć dawno roli téj porę przeżyła i powinna ją była zdać na córkę Antosię, ale mąż nie mógł jéj tego wyperswadować. Córki obie wychowane za kulisami, nie były bez talentu, szczególniéj ta w któréj się kochał Samuel, ale dla nich występowanie na scenie było nie zadaniem sztuki tylko środkiem przypodobania się, i drogą do romansowego jakiegoś zamążpójścia.
O tem tylko marzyły i mówiły jak na nie z krzeseł lub loży patrzał ten i ów, jak tamten klaskał i szeptał, a recytując role swoje, zapominały o ich znaczeniu szukając oczów zwróconych na siebie.
Obu nie uśmiechało się wcale zamążpójście za artystę, o świetniejszych marzyły losach, a wierzyły jeszcze nieboraczki, że miłość dokazuje cudów, i z desek teatralnych prowadzi na trony salonów!!
Nie będę tu waćpanu opisywał całego składu naszego towarzystwa dosyć licznego, głównemi jego postaciami była rodzina pana Jacka, ów w węgierce z wąsami wesoły jegomość z żoną zowiący się Halt, kilku jeszcze ludzi, a na ostatku kolega mój Samuel którego położenie wcale było odmienne od tego co on o niem rozpowiadał. Przedemną uznał za potrzebne udawać syna zamożnéj rodziny, plótł o mieszkaniach, o prezesie, o sługach, ale w istocie biedę klepał przyczepiwszy się do teatru, który z niego żadnego nie miał pożytku i dziury nim zatykał. Talentu nie miał żadnego na scenie, a choć w życiu nieustanną grał komedję, ta go wcale nie przygotowała do ról które mu dawano. Źle się uczył ich na pamięć, dodawał swoje nietrafnie i obawiano mu się powierzyć cokolwiek, bo po kilkakroć był przyczyną niepowodzenia.
Duszą towarzystwa którego miałem zostać członkiem, choć mi się nigdy nie śniło być artystą i najmniejszego w sobie ku temu nie czułem powołania — był jak widzicie stary Jacek... on i Samuel wychwalający swobodę żywota aktorów, nakłonili mnie do przyjęcia warunków i zapisania się w poczet towarzystwa nie mniéj biednego jak owo Scarronowskie... Ale cóż miałem począć ze sobą? — ani się ukryć, ani zarobić na chleb nie umiałem, z obojętnością więc zgodziłem się na co chcieli, i prosiłem o wyznaczenie mi roli. — Pierwszy to raz w życiu przyszło mi o zadaniu tego rodzaju pomyśléć, a przywykły do sumiennego spełniania obowiązku, naśmieszyłem ludzi kłopocząc się wielce o pojęcie i oddanie charakteru który mi wypadł z losu.
Jacek po mojem usposobieniu sądząc, przeznaczył mnie do tak zwanych czarnych charakterów... Pierwszy mój występ nie był bardzo szczęśliwy, starałem się być naturalnym i umiarkowanym, co sprawiło że połowa publiki uznała mnie zimnym.
Pan Jacek niezrażony przyszedł do mnie tegoż wieczora.
— Chociaż nie mieliśmy powodzenia, — rzekł mi, — ale już ja widzę talent... będzie dobrze! ręczę! Tylko na Boga, na co waćpanu ta naturalność? natura mospanie jak powiadał nieśmiertelny Bogusławski, dobra na ulicy, ale na scenie ludzie nadnaturalnych rzeczy potrzebują... Musisz waćpan przesadzać tak jakbyś krzyczał mówiąc do głuchych. Gdybyśmy mieli do czynienia z bardzo ukształconymi ludźmi, możnaby jeszcze być prawie naturalnym, ale z taką mieszaniną jaka do naszego teatru uczęszcza, cała rzecz krzyczyć, rzucać się, i jak najmniéj do człowieka być podobnym. Oni tu nie po to przychodzą aby widziéć co codziennie w domu mają, ale żeby skosztować innéj potrawy, czegoś nadzwyczajnego. Dlatego mało jest ludzi którzyby poszli na dobrą komedję, choćby komik był najdoskonalszy, a na dramat najlichszy miejsc braknie. Ale to rzecz naturalna zresztą, zmęczy się człowiek powszednią pracą i biegiem życia jednostajnym, rad by choć z za kurtyny inny świat zobaczyć i wyższych ludzi i szlachetniejsze uczucia i coś niezwyczajnego.
Przyznać téż potrzeba, że teorja pana Jacka przez jego współtowarzyszów ściśle była wykonywaną, i świat który się na scenie przedstawiał, nie miał najmniejszego podobieństwa do tego, który o białym dniu widzimy. — Halt szczególniéj odznaczał się przesadą niekiedy tak dziwną, że choć śmieszną bywała, obudzała oklaski i porywała widzów niechybnie.
Strój jego, mowa, ruchy, wszystko było dziwaczne i spotęgowane, a czy grał dramat czy komedję, zawsze był pewien że je utrzyma swym krzykiem i konwulsjami, z których potem pierwszy drwił ocierając pot z czoła za kulisami.
Ciężkież to zaprawdę było życie! a chleb gorzki i biedny, długów mieliśmy nieskończone mnóstwo, lichwa gospodarza pożerała pana Jacka, nieustannie uczyliśmy się rzeczy nowych, a lada wieczorek w miasteczku, opustoszał teatr tak że często zamykać go musiano, bo ławki tylko nas słuchały. — Napróżno zmagano się na wymowne apele do publiczności, do téj światłéj, łaskawéj, protegującéj sztukę i talenta publiki, do lubowników teatru, do mecenasów sceny... próżno wymyślano tytuły najdziwaczniejsze, obiecywano bengalskie ognie i dekoracje nigdy nie widziane jeszcze... oprócz kilku miłośników płci pięknéj, mało kto przychodził do teatrzyku naszego.
Jeżeli jest nędzne i utrapione życie, to takiego nieszczęśliwego artysty na prowincji, który w złowrogiéj życia godzinie połakomił się na chleb teatralny... nie mówię o niedostatku bo to rzecz najpospolitsza, najmniéj może ciężka do zniesienia, a tylu go cierpi w milczeniu, ale dla człowieka z uczuciem i instynktem prawdy i sztuki co za męczarnia być narzędziem do wypoczwarzania życia, stać się karykaturą dobrowolnie, grać rzeczy bez żadnéj wartości, w ostatku cierpieć od nieustannie podrażnionych namiętnostek które ocierają się o siebie i bojują i sporzą i walczą o bańkę mydlaną.
Prócz mnie com sobie z góry powiedział że cierpić będę i milczyć nie podnosząc głosu, wszyscy codziennie obarczali dyrektora wyrzutami, własne dzieci, żona, przyjaciele.., najlichsi komparsi, każdy chciał pierwszéj roli jak w życiu, upatrywał w towarzyszach chęć szkodzenia sobie, a ztąd nieustanne waśnie i spory. Ta powiedziała coś na tamtą, ów obrócił się do innego w sposób obrażający, dano rolę pierwszego drugiemu i t. d. i t. d., a nie było dnia bez sprawy kryminalnéj, narzekań, groźby oddalenia, czasem nawet rozstania artysty, który nazajutrz powracał. Mężczyzni nienawidzili się dostatecznie, ale kobiece waśnie przechodzą wszelkie pojęcie... słupiałem patrząc jak po serdecznych pocałunkach wieczornych nazajutrz oczy sobie wydzierały i znów potem przysięgały przyjaźń wiekuistą... Świat to był dla mnie niepojęty, a po tych kilku leciech spokoju i wytchnienia zepchnięty znowu w warstwę od któréj odwykłem, cierpiałem męki czyścowe.
Ale z czemże się człek nie oswaja? powoli i ja przywykłem do tego co mnie otaczało, przestałem się dziwić i biedne życie nasze zdało mi się tylko szczerszym obrazem tego co gdzieindziéj maskuje się i przykrywa.




XVI.
T


Towarzystwo nasze składało się z Jacka Mulki Mulkiewicza zarazem dyrektora, antreprenera, reżysera, niekiedy suflera, maszynisty, dekoratora, rekwizytora, lampucera i w pilnéj potrzebie grywającego ojców, z żony jego Marcybelli Mulkiewiczowéj występującéj w roli kochanek, ciotek, dam poważnych i królowych; z dwóch córek pięknéj Antosi i Michalinki subretek i dziewcząt wiejskich, niekiedy młode role męzkie przyjmujących z wielką publiczności uciechą, z obojga państwa Halt grywających co tylko było potrzeba, z Samuela który niewiele był użyteczny, ze mnie i kilku jeszcze osób dodatkowych... Tłumu i wojska w liczbie trzech do pięciu ludzi dostarczała ulica, i zawsze znajdowali się amatorowie gotowi przywdziać pancerze, ująć lance i wystąpić szeregiem na deski po dwa złote od głowy.
Teatrzyk drewniany maleńki, licho oświecony, niezbyt opatrzony w dekoracje, był placem naszych popisów. Pomimo niedostatku środków, Mulka nigdy nie cofnął się przed najstraszniejszem zadaniem, i porywał się na sztuki z walecznością bohatera. Żadna dlań nie była niedostępną, a w razie niedostatku osób, trudności dekoracyjnych i kostiumowych radził sobie z Napoleońską odwagą. Obcinał całe akty, przemieniał płeć, niepotrzebne wykreślał osoby, sceny eliminował, dodawał śpiewki, wnętrza pałaców przerabiał na skaliste okolice, słowem często trudno było znajomą rzecz poznać w tym nowym produkcie twórczéj jego ręki, która z materjału wszelakiego umiała dla siebie wyrobić i stosowny i dostępny program widowiska. Ogień bengalski grał tu wielką rolę i obrazy ostatnie zawsze się nim kończyły, używaliśmy także burzy i piorunów obficie, a nic nas nie kosztowały owe szumne tytuły do których taką miał wprawę Mulka, że niekiedy zdumiewać się i do rozpuku śmiać przychodziło gdy afisz układał.
Każdy akt dramatu miał u niego osobne nazwanie, a najczarniejsze zbrodnie i najokrutniejsze poczwarne zjawiska najupodobańszych materjałów do intytulacji dostarczały.
Nie wiem czem potrafiłem zaskarbić sobie łaski jego, ale po kilku miesiącach próby i nowicjatu bardzo mnie polubił, zapraszał, posługiwał się mną, zwierzał z swéj biedy, i w ostatku rzekł mi raz gdyśmy sam na sam byli.
— Już teraz na pewno ręczyć mogę, że waćpan masz istotny talent... ja się na tem znam, bom ich tysiące wykształcił, porozumiejmy się... podajmy sobie ręce, będzie chleba kawałek... rozpatrz się około siebie... zróbmy umowę.
— Masz mnie pan i bez kontraktu.
— Ale mi cię kto odmówić może...
— Znasz przecie żem nie łakomy...
— Tak, ale wolałbym być pewniejszym... Popatrzno waćpan na Michalinkę i Antosię, dziewczęta ładne, możeby ci się która podobała, jabym nie był od tego.
Roześmiałem się z boleścią na te słowa.
— Jestem żonaty! — rzekłem pocichu zamykając mu usta.
Mulka porwał się z siedzenia chwytając za głowę.
— Doprawdy! i drapnąłeś od żony... rozumiem! no! cicho!... sza!
— A w Antosi, — dodałem, — kocha się na zabój Samuel.
— Ja to bardzo dobrze wiem, ale znać go nie chcę, szaławiła i do niczego, dziewczyna mi potrzebna, a jemu codzień co innego w głowie... z tego nie będzie nic...
Uważałem że po téj rozmowie poufnéj wiele straciłem u pana Jacka, który przestał na mnie rachować od dnia do dnia spodziewając się że mu się wyśliznę.
Michalinka dobre dziecko dosyć mię przyjaźnie wprzód widziała i zdawała się do bliższych wyzywać stosunków, ale po rozmowie mojéj z ojcem, postrzegłem że coś jéj powiedziano, bo się smutna oddaliła odemnie.
Żyłem ze wszystkiemi dobrze, a jako neutralna istota używany byłem przez wszystkich do robienia często potrzebnéj zgody, i nie ciężyła mi nędza, bo inne cierpienie dotąd silniejsze nad wszystko, myśléć o niéj nie dozwalało. W tym samym domu nająłem sobie izdebkę od dziedzińca pod strychem, i w niéj ukryty spędzałem długie często dnie na uczeniu się ról i czytaniu. Pan Jacek przez ciąg swéj artystycznéj po świecie pielgrzymki zgromadził na nieustanną potrzebę nowości, dosyć znaczny repertoar sztuk oryginalnych i tłumaczonych w drukach i rękopismach, a choć z tych bazgranin pełnych omyłek i pokreślonych czerwonym ołówkiem jego niemiło było czytać, musiałem zabijać nudę przerzucając coraz nowe dramatyczne utwory. Nie wiem jakim przypadkiem na dnie kufra, znalazły się niemieckie oryginalne dzieła Schillera, tłumaczony przez Wielanda Shakespeare i kilka sztuk Lessing‘a na nich przypomniałem sobie moję zaniedbaną niemczyznę. Mimowolnie wciągnąłem się w życie artysty, pokochałem sztukę i począłem pojmować jakie ona stanowisko mogłaby sobie wyrobić w życiu społecznem. — Cierpienie wewnętrzne zmuszało mnie szukać silnego zajęcia jako lekarstwa na nieznośną niepewność, znalazłem je w myśleniu i czytaniu. Samuel napróżno usiłował mnie wciągnąć w swój rodzaj życia goniący za wrażeniami i płochy, ale przeszłość poważniejsza, nieszczęście nie dały mi w nim zasmakować. — Lichy artysta, łakomym on był na życie, które bardzo pojmował poziomo; — usiłował zabawić się, odurzyć, wcisnąć między ludzi i wcale nie dbając o jutro dzisiejszy dzień zawsze opłacał przyszłością, byle chwilowemu dogodzić upodobaniu.
Choć wiedział bardzo dobrze że mu wierzyć nie mogę, zawsze przedemną grał rolę dziedzica wielkich włości wyemancypowanego zpod władzy rodziców dla czarnych oczów Antosi, kłamał stosunki swe, a czas spędzał po bilardach i cukierniach lub na poddaszu naszego domu.
Żyliśmy tak więcéj roku i ja jużem był przywykł do mojéj doli zaczynając nabierać smaku do gry, bo mimowoli gorąco mi się robiło, gdy najmniéj zdolna ocenić mnie publiczność, poklasnęła wyrazowi wyszłemu z ust moich — gdy mi wypadło grać rolę kochanka w Kabale und Liebe. Jakkolwiek tłumaczenie tego arcydzieła liche było, a otaczający mnie artyści nie dopomagali wcale do przejęcia się położeniem, pochwycony zostałem poezją tego dramatu, przebijającą się przez niedołężność przekładu stylem Schillera, jego namiętnością i gorączką i gotując się do roli zapomniałem z kim i dla kogo grać ją miałem, myśląc tylko o jéj znaczeniu i trudności.
Jacek naturalnie przysposobił afisz niezmiernie pociągający w którym i nieśmiertelnego umieścił Schillera i pochwałę sztuki i dla każdego aktu osobne a straszliwe tytuły, tak że nad wszelkie nadzieje w ową pamiętną dla mnie niedzielę przed otwarciem kassy w przysionku teatru nie było już biletów do sprzedania. Na parterze przystawiano krzesełka, sztukowano ławki, i gdy zasłona podnieść się miała, Mulka zacierając ręce oświadczył, że na szpilkę miejsca niema w teatrze.
— Tylko mi grajcie jak się należy, a dam wieczerzę Baltazara! — zawołał do nas.
Nie zważając na to że moją Luizą była dzieweczka która głębszego uczucia pojąć nie mogła i biła się z wyrazami miłości dla siebie niezrozumiałéj, przejęty byłem wychodząc w pierwszym akcie jéj widokiem, a niesłychanym cudem stało się z nią co czasem dzieje się z ludźmi w stanowczych chwilach życia. — Antosia nagle stała się artystką i poznać jéj nie mogłem, takie uczucie głębokie, prawdziwe, rzewne objawiła w scenie ze mną pierwszego aktu. Jak się to stało, nie wiem, ale wyszedłszy za kulisy tak byłem przejęty żem usiadł nie chcąc rozmową pustą zgasić w sobie roztlonéj iskierki.
Zapomniałem o wszystkiem co mnie otaczało, gdy po krótkim przestanku przedzielającym dwa akty, Jacek dał mi znać że pora wychodzić do sceny z Ledy Milford..... W téj saméj chwili kiedym z ukłonem wsuwał się wymawiając wyrazy.
Przebaczysz mi pani jeśli jéj przerywam[1] otworzyły się drzwi loży dolnéj dotąd niezajętéj i oczy moje spotrzegłszy z niewyraźnym przestrachem wchodzącego do niéj Prezesa i żonę moję Ludwikę...
Można sobie wyobrazić położenie w jakiem się uczułem, przestrach mój, boleść, przywiązanie, pomieszanie wybuchające zarazem w chwili, gdy chłodny miałem dworskim tonem rozmówić się z faworytą...
Słów mi na ustach zabrakło, osłupiałem... W tejże chwili oczy mojéj Ludwiki z loży padły na scenę, krzyk dał się słyszyć przeraźliwy i Prezes skoczył na ratunek córki groźnem zmierzywszy mnie okiem. Zamieszanie z powodu wypadku tego przerwało na chwilę przedstawienie, a ja nie mogąc zdać sobie sprawy z tego co czyniłem, poleciałem przez kulisy, roztrącając wszystkich i łamiąc drzwi pozamykane ku korytarzowi który do lóż prowadził. Prezes ze służącym i kilku przyjaciołmi wyprowadzali właśnie Ludwikę z loży gdym w ubiorze aktorskim, blady, nieprzytomny, przyskoczył do nich... Żona moja spostrzegła mnie i ruszyła się wyciągając ręce ku mnie, ale w tejże chwili Prezes stanął między nami groźny i trzęsący się od gniewu wołając na policję aby ujęła warjata...
Oparty o ścianę zaniemiałem — koło mnie przesunął się pospiesznie jéj ojciec ciągnąc za sobą dziecię wpół omdlone i błagające litości... uczułem szelest jéj sukni gdy mijali mnie, dłoń jéj dotknęła mojéj ręki, a usta cicho szepnęły:
— Cierpliwości i wytrwania! uciekaj! uciekaj!
Potem wszystko znikło, a groźba uwięzienia zmusiła mnie co najprędzéj szukać schronienia i oddalić się z teatru.
Słyszałem w sali wrzawę niezmierną i krzyki, musiano spuścić kortynę, dyrektor sam nie wiedząc co się stało, bronił się w sposób który mnie potępiał, oświadczając że artysta przedstawiający Ferdynanda, podlegał czasem napadom jakiegoś szału... Potwierdzony przezeń Prezesa wykrzyknik, czynił mnie obłąkanym, i w rzeczy postępowanie moje wielce prawdopodobnem to czyniło... Myśl że mnie do domu warjatów zamknąć mogą, przeraziła więcéj niż groźba śmierci; jak stałem więc, nie wracając już do mieszkania, puściłem się w miasto, byle się gdziekolwiek ukryć tymczasowo.
Szczęściem znane mi były wszystkie wchody i wychody, tak że niepostrzeżony wyrwałem się tyłem i przez ogrody i płoty wybiegłem aż za miasto. Tu dopiero postrzegłem że ubiór mój, brak pokrycia, narażały na nowe niebezpieczeństwo, że potrzeba było koniecznie powrócić do izdebki i zrzucić odzież dziwaczną a przywdziać jak najpospolitszą. Musiałem więc wytchnąwszy nieco udać się do naszéj gospody i postanowiłem zobaczyć z panem Jackiem. Gdym się pocichu skradał do mego mieszkania, zdala już posłyszałem hałas wielki; drzwi od mojéj izby stały otworem i światło w nich kazało się domyślać że się tam właśnie współtowarzysze moi zgromadzili; w progu stał pan Jacek i dowodził coś z wielkiem poruszeniem. — Nie widząc nikogo obcego któryby mnie mógł zastraszyć, podszedłem pocichu dla zbadania co się tam działo... i dosłyszałem następujące dowodzenie dyrektora:
— Dawno pewny byłem że coś przeskrobał i że go ścigać muszą, a to nic innego nie dowodzi tylko żem trafił... panicz postrzegł w loży tych co go znali, krzyk się dał słyszyć i drapnął... tyleśmy go widzieli, a prawdę powiedziawszy, żal mi — gdyby dłużéj był kształcił się pod moim kierunkiem, mógł zostać znakomitym artystą.
— O tem ani wątpię, — rzekłem, — że rady pańskie wielce pożytecznemi być mogły.
Okrzyk dał się słyszéć.
— Otóż i on! oto on!
— Cicho! na Boga! — zawołałem — przychodzę tylko zabrać moje rupiecie, zrzucić strój teatralny i pożegnać was.
— Ale cóż to było? — zakrzyknął Halt, jego żona, Samuel i pani Mulkowa.
— Co było, z tego tłumaczyć się nie mogę.
— Kompromitacja teatru ogromna! zgubiłeś nas WPan! — zawołał dyrektor, — kto teraz pójdzie na najpiękniejszą sztukę, gdy myślą że na drugim akcie się urwie; pieniędzy im nie oddałem bom temu nie winien; zastąpiłem sam Ferdynanda... ale sykano!
— Darujcie mi, — odezwałem się, — to było nad siły moje, nie mogę i nie powinienem się tłumaczyć, ale wam ciężarem dłużéj nie będę. Bądźcie zdrowi, mnie los gna daléj, nie wiem dokąd.
Stary się udobruchał.
— Skorom pieniędzy nie oddał, to się nie gniewam, — rzekł, — z publicznością wiedząc jak postąpić, wszystko posztukować można, ale mów co ci się stało? kto była ta dama która krzyknęła i omdlała.
— Żona moja! — szepnąłem mu na ucho.
— Takem się domyślał! Będą cię ścigać i prześladować, dłużéj tu być nie możesz, policja już się dowiadywała o waćpana, dam ci list do mojego wspólnika w B.... i koniec. Nie ma ci tu co popasać.
Wszyscy patrzeli na mnie z niezmierną ciekawością, a Antosia zbliżyła się z uczuciem i w cichości uścisnęła mi rękę; widziałem łzy w jéj oczach.
— Kto wie! — szepnęła — godzina dłużéj, a byłabym może artystką!!
I oddaliła się milcząca z głową spuszczoną. Zrzuciłem z siebie odzież coprędzéj, stary dał znak towarzystwu aby odeszło, a sam na sam ze mną pozostał.
— Więc to był ojciec jéj i ona! — rzekł zafrasowany, — możni ludzie widać, nazywają go prezesem! Pocóż ci było takiéj sobie biedy napytać? Ale mówią że ona jest panną? tak słyszałem.
— Małżeństwo nie zostało uznane.
— Niema co robić! musisz się waćpan wynosić, masz jaki grosz? spytał.
Miałem trzydzieści złotych całego majątku...
— Ja wprawdzie raz o piętnastu wyszedłem z Warszawy szukać szczęścia na prowincji, i to w dziurawych butach, ale waści jeszcze coś dodać muszę — rzekł poczciwy stary, sięgając po sakiewkę. — W B.... znajdziesz nie tak dobrane towarzystwo ale cię tam przyjmą ochotnie za poleceniem odemnie.
Spiesznie napisał list i nim godzina upłynęła związawszy mój węzełek, udałem się nocą ku miejscu przeznaczenia, potrzebując się za ciemna z miasta wyśliznąć. — Gdym gospodę naszą opuszczał, Antosia jeszcze raz zaszła mi drogę i pożegnała słowy Schillera, na które odpowiedziéć jéj nie mogłem, tak prędko znikła mi z oczów.
„Cóżem ja winna, że ten sen był tak piękny a... przebudzenie tak straszliwe!“[2]




XVII.
N


Nie będę ci opowiadał drobnostkowie dalszych kolei życia mojego, dodał po przestanku i namyśle Poroniecki, ale nie mogę pominąć głównych wypadków, bo chcę ci się nietylko zwierzyć, ale użyć cię za pomocnika w wielkim zamiarze, który mnie tu sprowadził.

Widzisz sterałem tak wiek mój włócząc się po świecie, a kto wie czy nakoniec nie stanę się godnym téj ręki którą mi wyrwano; mogę być bogatym, niezmiernie bogatym i wówczas nie wątpię, że sierota nieznany stanie się bardzo zacnym człowiekiem. — Uśmiechnął się: — Gdyby mi się skarb o którym marzę zdobyć udało, stałoby go na nas obu, ale jam już za stary i takiego jak ty potrzeba mi sprzymierzeńca aby go opanować.....
Oktaw słuchał nie rozumiejąc, a nieznajomy tak ciągnął daléj:
— Ale naprzód muszę ci dokończyć historji tego głupiego życia mojego. Powlókłem się więc do B.... z pożegnaniem Antosi, dziwnie brzmiącem w uszach moich, z przestrachem aby mnie zdradzonego na drodze gdzie nie pochwycono. Szczęściem nikt podobno ścigać nie myślał i drugiego dnia przybyłem do małéj żydostwem zaludnionéj mieściny. Był tam teatrzyk także na wielkie zjazdy i jarmarki utrzymywany, a resztę roku obwożony przez entreprenerkę po kraju.
Miałem w myśli prosić ją o przytułek, ale pomiarkowawszy że mnie rychléj na teatrze niż gdzieindziéj szukać będą, wstrzymałem się od tego, zaszedłem do gospody i postanowiłem inny sposób zarobienia na chleb wynaleźć. W dobrą godzinę nastręczono mi dla jakiegoś kupca napisanie listu w obcym języku, potem znalazły się inne tego rodzaju korespondencje, utrzymywanie xiąg handlowych, uczenie dzieci, i w parę tygodni nie obawiałem się umrzéć z głodu. Płacony byłem bardzo licho, używany ostrożnie, ale miałem co jeść i nie walałem się na ulicy, więcéj doprawdy nie śmiałem żądać.
Rok cały przesiedziałem w téj błotnistéj kryjówce i byłbym tam może pozostał na zawsze, gdyby nie nadjechał pan Jacek Mulka, który mi przedstawił że talent mój marnuję, że powinienem powrócić do teatru, i nie namówił do puszczenia się z sobą w podróż do Odessy z polskim wędrującym teatrem... Zapomniałem był o Antosi i jéj pożegnaniu ze mną, licha mieścina nudziła mnie, uczucie niebezpieczeństwa przeszło, postanowiłem jechać, warując sobie tylko bym w mieście gdzie mnie spotkał ów wypadek występować nie był obowiązany.
Znowu więc jakaś fatalność rzucała mnie na deski teatralne... Nie zdawało mi się żebym się wielce przywiązywał do towarzyszów mojéj doli, a jednak gdy z téj pustki powróciwszy znalazłem się znowu w izdebce mojéj na poddaszu, gdym zobaczył Halta, Antosię, Michalinkę, starą Marcybellę i szaławiłę Samuela, łzy mi się zakręciły w oczach. — Nic tak nie wiąże jak przecierpiana razem niedola, — szczęście rozprasza i czyni trudnymi ludzi, cierpienie ich spaja i przywięzuje. — Do miłego wrażenia jakie uczynił na mnie po pustce w B.... powrót do miasteczka które prawie za rodzinne przywykłem uważać, przyczynił się i nadspodzianie odebrany list od Ludwiki, pierwszy jaki od niéj po wygnaniu z ich domu otrzymałem... i ostatni.
Przyniósł mi go stary oficjalista któremu był powierzony i podjął się wziąć odemnie odpowiedź. Ludwika zaklinała mnie na wszystko abym z wiarą i ufnością w Bogu cierpiał i czekał, donosząc że ojciec dotąd trwa w uporze i małżeństwa uznać nie chce, ale prześladować mnie nie myśli chyba w razie gdybym mu się nastręczył sam lub poczynił jakie kroki; zapewniała o tem że nigdy nie zapomni o mnie, ubolewała że się stała przyczyną cierpień dla mnie, których końca przewidziéć nie może. List jéj napełnił mnie smutkiem i jakąś nadzieją, nabrałem otuchy i sił na wytrwanie jak życie może długiego oczekiwania. — Odpisałem jéj gorąco, szeroko, łzawo...
Tegoż roku ojciec ją wywiózł za granicę.
My ruszyliśmy z wędrowną naszą trupą ku Odessie, grywając po jarmarkach, zatrzymując się po miasteczkach, pielgrzymując jak niegdyś pierwsi aktorowie Grecji na wózku, który wiózł razem dramat i komedję, farsę i tragedję Shakespeara.
Coraz bardziéj przywykałem do tego życia nędznego które ma swoje uciechy i dni jasne, nie mogąc się nadziwić niewyczerpanéj czynności pana Jacka, i powołany będąc do nieustanego godzenia sporów jakie codzień prawie między członkami towarzystwa wynikały.
Poczciwa Antosia téż którą kochałem jak siostrę, swoim humorem wesołym i szczerotą jakąś przywiązywała mnie do siebie. Z pociechą ujrzałem rozwijający się w niéj talent który rozkwitł owego wieczora w pierwszym akcie Schillera Intrygi i Miłości, a teraz zdawał się z każdym dniem rosnąć. Dla mnie także pozbawionego innego celu w życiu, kształcenie się było potrzebą i gorączkowem zajęciem. Ucząc się roli, zapominałem o téj głupiéj jaką grałem sam na świecie.
Wyprawa nasza nad wszelkie powiodła się spodziewanie, w Odessie jeszcze naówczas nowéj dla kraju naszego i ponętnéj, znaleźliśmy mnóstwo z Podola, Ukrainy i Wołynia przybyszów, a teatr nasz zyskał ich względy.
Tak znowu jakoś rok upłynął i skazówka zegaru posunęła się bliżéj końca. Na nieszczęście rozwijającéj się pomyślności naszego wędrownego teatru, tamę położyła nagła prawie śmierć poczciwego pana Jacka, który na drodze do kraju zachorował z przeziębienia, śmiał się z choroby swojéj do końca, dostał zapalenia płuc i zmarł nam w nędznéj gospodzie na gościńcu. Pochowaliśmy go na biednym cmentarzyku wiejskiem, a sami po kilku dniach powlekliśmy daléj nie wiedząc kto go zastąpi. Pani Jackowa zostawała po nim dyrektorową i chwyciła rządy wraz ze mną przybranym opiekunem rodziny...
W tydzień po pogrzebie jużeśmy się musieli śmiać i wyłamywać na scenie która pełna jeszcze była pamiątek po niezmordowanym Mulce, a nie czas było nosić żałobę i załamywać ręce, które na chleb zarabiać musiały.
Nie wiem czy mi WPan uwierzysz gdy mu powiem że większą część życia mojego spędziłem tak na scenie, nie pragnąc zmiany, nie widząc potrzeby dobijania się czego innego. Kilkanaście lat nie miałem wiadomości od niéj i łzy zaschły w głębi serca, a jam się zupełnie na niedbającego o jutro odartego aktora przerobił; pomagałem wdowie w jéj ciężkiem gospodarstwie, wieczorami uczyłem Antosię która chciwie pragnęła się wykształcić i wreszcie stała się téż ulubienicą publiczności, codzień więcéj przywiązując się do tego dziecięcia, które mi się serdeczną i gorącą odpłacało przyjaźnią.
Samuel mój towarzysz po kilkakroć łączył się z nami i od nas odłączał, pociągała go Antosia, zrażała jéj obojętność, przechodził do innych dyrekcji i wracał ku nam gdy tam skłócił, ograł i zadłużył, — ale niewielkiego wszędzie był pożytku. Jak wielu innych w życiu powszednim niekiedy miał iskry niby świetnego usposobienia, grał komedję bardzo dobrze, na scenie był sztywny, wymuszony i chłodny; w żaden sposób nie można było przekonać go że o deskach należy zapomnieć wychodząc na nie, i nie ostudzać myślą widzów i oklasków. Za kulisami bywał wyśmienity, jak skoro podniosła się kurtyna, stawał nieznośny.
Nie będę cię nudził historją naszego towarzystwa które powoli przybierając nowe żywioły, tracąc stare, całkiem się przeistoczyło, wdowa choć stara wyszła za mąż za daleko od siebie młodszego odartusa, Michalina zaślubiła oficera od piechoty i z nim na wózku jedno-konnym powędrowała w dalekie kraje nad Wołgę, Antosia wreszcie któréj się nadarzył przyzwoity chłopiec, uścisnąwszy mi rękę w milczeniu, zapłakała i stanęła do ołtarza... Powoli poopuszczali mnie znajomi i towarzysze, przywlekli się nowi, ale już w sercu nie było sił tyle by się do nich przywiązać.
W téj walce o chleb powszedni nędzny i spleśniały, z ludźmi cierpieniem starganymi i zgnębionymi, z nadzieją próżną usłyszenia jedynego głosu jaki mnie mógł pocieszyć, wałęsałem się lata długie z końca w koniec kraju, na lichych scenach jarmarcznych, przed publicznością pogardliwą wylewając gorycz która mnie truła. — Życie wyrobnika może jest słodszem a pewnie spokojniejszem... a cóż rzec o wyższych nieco pragnień i pojęć człowieku zaprzężonym w to jarzmo i zmuszonym zaprzeć się nieraz przekonań własnych dla przypodobania niewykształconemu tłumowi? Nieraz obmywając róż i bielidło z twarzy zżółkłéj i pomarszczonéj, z niemi zmywałem gorące łzy które wypalały mi oczy.
Nakoniec przyszła siwizna i chłód jesieni życia, zobojętnienie na wszystko, niesmak i pogarda ludzi.. Otoczony gwarem, stałem jak otłuczony posąg wpośród żywych ludzi, milczący, zastygły, bez wiary, bez nadziei, bez celu... Głos którego oczekiwałem od Ludwiki, ani razu już nie doszedł uszu moich, świat murem stanął między nami i przedzielił nas od siebie.....




XVIII.
I


I sił w ostatku zabrakło; te udawane namiętności jak prawdziwe pożerają człowieka, nie można bezkarnie przechodzić przez ognie i chłodnym pozostać. Sama walka, szyderstwo, niepewność chleba jutrzejszego, nędza malowana i szychem strojna, łamią powoli najtwardszą duszę i ciało... uczułem i ja w końcu że daléj śmiercią przypłacić przyjdzie twardą pracę któréj nikt wkoło nie widział i nie rozumiał. Nie miałem obojętności pana Jacka, jego wesołéj rezygnacji i codzień obrzydliwszą stawała się dla mnie scena, która naigrawała się wewnętrznéj boleści złamanego życia. Postanowiłem opuścić teatr, choćby pójść za jałmużną, dziwne myśli snuły mi się po głowie, aż dnia jednego wziąłem kij i puściłem się w pielgrzymkę daleką. Bytność w Odessie podała mi pierwszą do tego ideę, widziałem odchodzące statki i powiedziałem sobie patrząc na ubogich pielgrzymów jadących do Jeruzalem, że i ja mógłbym o chlebie i wodzie dostać się tam, a może z głodu i pragnienia o ucisku dusznym zapomniéć. Tą drogą téż udałem się na wschód do Ziemi Świętéj... i mówić ci nie będę com przecierpiał w podróży, bo może nie dałbyś mi wiary jak ja sam nie łacnobym uwierzył, że bezkarnie tyle przetrwać można, z niewielkim sił zapasem.

Nie myślałem powracać do kraju wcale, i umieściłem się był w jednym z katolickich klasztorów na wschodzie jako braciszek, a możebym był umarł tam przywdziawszy suknię zakonną, gdyby najdziwniejszy w świecie wypadek nie rozbudził we mnie namiętności o któréj istnieniu w sobie nie wiedziałem nawet.
Na drodze do Jerozolimy w klasztorze samotnym, który jak wyspa wśród oceanu stoi na skale tuląc w sobie garstkę chrześćjan otoczonych niewiernymi, nocując w ubogiéj celi, zdziwiony zostałem niepomału usłyszawszy z ust starca zgrzybiałego mowę naszą, która całą mi przeszłość moję na myśl przywiodła.
Przywlókł się do mnie niedobitek ów życia, zgarbiony, o kiju, aby raz jeszcze posłyszyć dźwięk macierzystego języka co mu pieśń śpiewał u kolebki...
Długi pobyt na wschodzie już go był prawie oduczył języka, ale w nim jeszcze odmawiał pacierze, śpiewał pieśni i marzył wygnaniec na skalistych wydmach Judei o zielonych dolinach naszych...
Lat swoich doliczyć się nie mógł czy nie chciał, to pewna że w ostatnich czasach po kassacie zakonu jezuitów u których był braciszkiem, udał się na wschód i składem najprzykrzejszych okoliczności od dnia do dnia niemal przeciągając pozostał złamany latami, chorobą, niedołężnością która się czepia jak mech starości, wszystko z dziś na jutro odkładając, wówczas gdy najmniéj jest jutra. — Starzec ten teraz czekał aby mu zbrzękłe nogi cokolwiek odeszły chcąc się puścić ku starym progom domu w którym już nie miał nikogo oprócz powietrza i wody. Ale nogi mimo ziół które pił i któremi je okładał, spuchłe były i jeśli jedna z nich odeszła, druga nabrzmiewała.
Istota to była pobożna i żyjąca w Bogu tylko i modlitwą, istny obraz anachorety starych wieków dla którego świat nie miał powabu, ni życie przyjemności. — Nie mogąc spać wstawał z dniem i szedł czuwać na modlitwie do południa prawie, pokrzepiał się lekką strawą, a mało czasem spocząwszy na ławie cmentarnéj pod kasztanami, wchodził znowu do kościoła i śpiewał a modlił się do późnéj nocy, tak że często zamykający kościół, szukać go gdzie musiał w zakątku ukrytego aby wyciągnąć i do klasztoru odprowadzić gdy klęczeniem tak się znużył że wyprostować się nie mógł.
Tu znowu pacierze wieczorne zajmowały go nim usnął na twardem łożu na chwilę. Nie wiedziéć jak i czem krzepiła się tam dusza w tem ciele wyschłem, zwiędłem i niepotrzebującem zda się pokarmu.
Kubek wody krynicznéj, kawałek chleba, trochę jarzyny w wodzie ugotowanéj, czarna kawa czasem i sucha figa lub daktylów parę utrzymywały go dostatecznie. Mięsa nie jadał nigdy.... Z ludźmi był łagodny i powolny, nie umiejąc się pogniewać ni zniecierpliwić, znosił wszystko nie zmarszczony, pokornie, a w długich podróżach nieraz litość i poszanowanie u niewiernych wymógł siłą ducha i zwycięztwem nad sobą.
Oblicze staruszka było miłe, uśmiechnięte, oczy niebieskie głęboko wpadłe i blade, usta zawsze wesołe, twarz pomarszczona skórą tylko pokrywała kości uwydatnione tak że po nich każdy pręg żyłki przebiegającéj był znaczny; każda wklęsłość czaszki gładkiéj widoczna. Odrobina siwych włosów u dołu, koronowała tę głowę piękną, ale martwą barwą i kształtem do zeschłéj mumji podobną. Nosił suknię zakonu swojego czarną, pas podobny, kij prosty, biały, na nogach sandały tylko, kapelusz słomiany i w słotę szeroki płaszcz czarny z sierści wielbłądziéj jakiego wszyscy używają na wschodzie. Całem jego mieniem był stary brewiarz, różaniec, wytarty pugilares i torebka płócienna połatana w któréj chleb lub daktyle nosił.
Usłyszawszy polską mowę któréj był dobrze zapomniał między obcemi, starzec rzucił mi się na szyję i ze łzami uściskał; chciał do mnie przemówić, ale mu wyrazów nie stawało co chwila i zmusił mnie tylko wysłuchać pacierza który kląkłszy czysto i bez omyłki z uczuciem wielkiem, głośno wymówił przedemną.
Taką była pierwsza nasza znajomość w celi dalekiego monasteru wschodniego, z człowiekiem który... ale dowiesz się zaraz... Pierwszego dnia oderwał nawet parę godzin od modlitwy dla mnie, i kazał sobie opowiadać dzieje życia w naszym języku, którym niemogąc mówić, rozumiał go jednak wybornie. Dźwięk téj mowy budził w nim jakieś wspomnienia, bo słuchał go jak muzyki w upojeniu rozkosznem, a niekiedy rozpłakany ściskał mi ręce i błogosławił wpatrując się w twarz któréj rysy przypominały mu znać znajomych. Zbliżenie się do człowieka co świeżo kraj opuścił, odświeżyło w nim jakieś wspomnienia zastygłe, które żywo do serca przypłynęły, powoli przypomniał sobie wyrazy i sam słuchając mnie, mówić zaczął, a gdy przyszło się rozstać, zaklął na wszystko święte, abym z nim dłużéj pozostał.
Całe dni spędzałem w kościele z nim lub na podwórcu klasztornem otoczonym murem i ocienionym platanami, kasztanami, kilką palmami i cyprysami. Siadaliśmy wówczas na ławie kamiennéj w krynicy mruczącéj i w cieniu długie prowadziliśmy rozmowy. — Starzec codzień się więcéj przywiązywał do mnie; chciał nawet pod moją opieką do kraju powracać.
— Niechbym ja jeszcze, — mówił głosem drżącym, odetchnął tamtem powietrzem i popatrzył na ziemię naszą, a kości tam moje złożył przy ojcach.
Ale czuł że sił mu nie stawało, i tak wybierając się ciągle siedzieliśmy w owym klasztorze ruszyć się nie mogąc.
Jakby to silne wrażenie którego doznał wstrzęsło nim do głębi, braciszek ożywiony silniej z razu, potem widocznie podupadać począł i zaniemógł zupełnie na nogi tak że bez mojéj pomocy już i do kościoła przejść nie był w sile.
Widzieliśmy wszyscy spiesznemi kroki przybliżającą się śmierć któréj on nie zdawał się dostrzegać... Czuwałem nad biednym nocami i dniami odmawiałem z nim modlitwy.
Z kilku słów wprzódy wyrzeczonych widać było że chciał mi jakąś powierzyć tajemnicę, ale się ciągle wstrzymywał, dopiero ostatniego wieczora gdy już i głos mu zesłabł i siły coraz gwałtowniéj opuszczać zaczęły, kazawszy wyjść z celi wszystkim, tak począł mówić do mnie.
— Wiecie, żem był braciszkiem niegodnym możnego i wielkiego zakonu... ruina jego jak żywot świat napełniły rozgłosem... Padliśmy jak wszystko na świecie rozsypuje się i upada. W chwili zagłady nikt się jéj nie spodziewał, nikt w nią nie wierzył, schwyciła nas jak śmierć gdyśmy tylko o życiu myśleli. Nie potrzebuję ci objaśniać mocy potęgi zakonu, środków jakiemi rozporządzał... byliśmy istotnie bogaci bardzo, a skarby mnogie różnemi tytuły przekazane nam i powierzone, spoczywały ukryte... o tych przełożeni ledwie i starszyzna wiedziała. W Kaniowcach gdzie mnie ów wyrok śmierci pochwycił...
— W Kaniowcach? — spytał Oktaw ciekawie.
— Tak jest, — mówił daléj Poroniecki, — w tych samych Kaniowcach.
— Zakon miał prawie wszystko zebrane czem prowincja tutejsza rozporządzała, summy zapasowe, depozyta, ofiary różne i grosz oszczędzony... W chwili kassaty niepodobna było pochwycić wszystkiego, starszyzna więc postanowiła skarbiec w bezpieczne przeniósłszy miejsce, zakryć go od oczów ludzkich pozostawując straży losu.
My braciszkowie nic o tem nie wiedzieliśmy, aż gdy nas nocą jedną do rektora zawezwano i pod przysięgą kazano naprzód upewnić że tajemnicy nikt nie wyda do lat pięćdziesięciu i to chyba na łożu śmierci jednemu zaufanemu człowiekowi. Skarbiec ten naówczas miał się już stać własnością szczęśliwego znalazcy któryby go odkrył z warunkiem aby część jego przynajmniéj na ofiarę Bogu poświęcił...
Tak mówił starzec, a choć zobojętniały i postarzały, chciwem uchem chwytałem wyrazy jego bojąc się by mu śmierć nie przerwała zwierzenia które mi chciał uczynić — takie wrażenie na nas wszystkich czyni ten nieszczęsny grosz...
Opowiadał mi potem jak z oczyma zawiązanemi przez rektora zaprowadzeni zostali do sklepionéj izby i z niéj wory złota i srebra przez trzy noce w dziesięciu przenosili z zawiązanemi znowu oczyma do drugiéj tajniejszéj kryjówki, którą potem starannie zamurowano i zarzucono ziemią tak, że istnienia jéj nikt się domyśléć nie mógł. — Staruszek mniéj więcéj zdał sobie sprawę z miejscowości w któréj stary skarbiec był położony, i z drogi którą odbywał do kryjówki mającéj się zamurować; za świeżéj pamięci nakreślił drogę, wyliczył kroki i zostawił mi objaśnienie, jak mnie się zdawało naówczas, dostateczne do odkrycia zatajonego skarbu którym rozporządzenie mi przekazał. Ale ich było dziesięciu tak samo użytych i tyleż wiedzących, mógł więc jeden z nich powrócić na miejsce odkryć loch zamurowany i unieść co się w nim znajdowało!
Nad ranem tego dnia kiedy mi oddał planik i opowiedział o skarbie, staruszek skonał spokojnie wobec całego zgromadzenia i pochowaliśmy go na cmentarzyku w cieniu starych cyprysów, a ja z umysłem dziwnie rozerwanym, puściłem się w dalszą podróż pragnąc powrócić do kraju.
Skarb ten mnie niepokoił, palił mnie, musiałem wreszcie wstrzymywany jakby naumyślnie tysiącem przeciwnych okoliczności, nazad do kraju dla poszukiwania go powrócić...
— Odkryłżeś pan go? — spytał Oktaw ciekawie.
Poroniecki uśmiechnął się.
— Zaczekaj, — rzekł, — nie koniec na tem jeszcze... Wiesz, żem wyszedł o kiju a pielgrzymował o żebraninie, posłuchaj wprzódy jak los dziwnie ulitował się nademną, trochę zapóźno przypomniawszy sobie że żyłem. Już napowrót jadąc do kraju, przybyłem do Kairu, gdzie dla braku grosza musiałem się jakiś czas zatrzymać, tu mnie schwyciła febra i rzuciła o ziemię pozbawionego wszelkich środków nietylko ratowania się ale utrzymania życia.
W najostateczniejszéj nędzy gdym nieprzytomny leżał w karawanseraju, anglik jakiś wziął mnie litościwie w opiekę i z podróżnéj apteczki ratował chiną, któréj znaczna doza, przerwała utrapioną chorobę. Nie dość na tem wypytawszy co za jeden byłem, zostawił mi dostateczną sumkę na powrót do Europy. Z tem, nie wiedząc nawet imienia dobroczyńcy dobiłem się do Francji, ale na brzegu powitała mnie znajoma nędza któréj już tylekroć doznałem, żem się jéj przestał obawiać. Musiałem pracować w porcie aby na kawałek chleba zarobić, ale powrót znowu był utrudniony. Dziwnym trafem poznałem się tu z wdową po oficerze poległym w Algierze, a pochodzącym z naszego kraju, który toż samo co ja nosił nazwisko.
Nie miałem blizkich krewnych jak wiecie, nie wiedziałem nawet zkąd mógł pochodzić, ale poczciwa stara kobieta opłakująca zgon męża dotąd, uparła się koniecznie widziéć we mnie powinowatego nieboszczyka, upatrywała nawet jakieś w rysach naszych podobieństwo, w obyczajach i postaci. — Wzięła mnie więc w swoją opiekę, a że nie miała dzieci, zmusiła niejako bym pozostałość którą odziedziczyła po mężu, przyjął od niéj jako spadek po krewnym. Własna jéj majętność aż nadto wystarczała na życie. Opierałem się temu z razu nie chcąc zabierać co do mnie w żaden sposób należeć nie mogło, ale w ostatku musiałem uledz jéj woli, a chęć powrócenia do kraju przynagliła mnie do tego. Tak, Bóg jeden wie jaką drogą, na obcéj ziemi, z nędzarza stałem się jeśli nie majętnym, to przynajmniéj niezależnym człowiekiem. Majątek mojego imiennika nie zbyt wielki wynosił przecie kilkadziesiąt tysięcy franków, z temi już stanąłem tu w Kaniowcach. Możesz miarkować, — dodał Poroniecki, — jak niecierpliwie pobiegłem w ruiny klasztoru z planikiem braciszka i pamięcią pełną danych mi przezeń skazówek.
— I... przerwał Oktaw.
— I dotąd grzebię się w gruzach napróżno — rzekł z westchnieniem Poroniecki, — ale teraz gdyśmy już we dwóch... bo chętnie cię do podziału przypuszczam — lepszą mam nadzieję... Robota, poszukiwanie, wymaga tajemnicy, potrzebuje pomocnika, oddawna kogoś mi tu należało przybrać, a wolę waćpana niż innego.
Wiesz więc tajemnicę moją, — odezwał się wyciągając doń rękę, — nie potrzebuję cię prosić o milczenie gdyż słowo nieroztropne obu nas może w trudnem położeniu postawić i pozbawić tego czego szukamy... Dla was, — rzekł, — to jeszcze coś więcéj niż dla mnie — cóż mi przyjdzie ze skarbu? jak go użyję? czy mi on zwróci stracone lata, przecierpiane bole i zmarnowaną młodość...
— Ale wróciwszy do kraju nic żeś się pan nie dowiedział o żonie...
— Dotąd... tak jak nic, — rzekł wstrzymując się jakby pragnął coś mówić i nie śmiał wyznać Poroniecki, — a kto zna serce ludzkie, — dodał, — pojmie że się obawiam śledzić i pytać ażeby więcéj nie boleć.
Na téj rozmowie brzask dnia ich zastał, a Oktaw postrzegłszy się za późno że o niego w domu niespokojni być mogą, pożegnał gospodarza.
— A zatem, — dokończył z dziwnym wyrazem stary aktor, — jesteśmy sprzymierzeńcami i odbędziemy razem wyprawę do Kolchidy... ale milczenie! — tajemnica i cierpliwość!


KONIEC TOMU IIIgo.



  1. Wenn ich sie worin unterbreche, gnädige Frau... A. II. 3 scena.
  2. Dein kind kann ja nicht dafür, dass dieser Traum so schön war, und... so fürchterlich jetzt das Erwachen. II Akt, V scena.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.