Resztki życia/Tom IV/Całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


RESZTKI ŻYCIA.

POWIEŚĆ
przez
J. I. KRASZEWSKIEGO.


De que la vida servia?
Tirso de Molina.
El burlador de Sevilla.
(A. II s. XIII)





WARSZAWA.
NAKŁADEM KSIĘGARNI MICHAŁA GLÜCKSBERGA,
przy ulicy Krakowskie-Przedm. Nr. 9 (411)
w domu Wgo Grodzickiego.

1860.




I.
W


W kilka dni po opisanym wypadku Podkomorzanki przestraszonéj nagłem ukazaniem się starego aktora, słabość jéj będąca skutkiem trwogi jakiéj doznała, stopniowo odchodzić zaczęła, wstała z łóżka i powróciła powoli do swoich zwykłych zatrudnień. Ale niepokój jakiś nie opuszczał ją i teraz, dopytywała wciąż o owego nieznajomego, mówiła o nim, i dziwiła się, że nie uznał przyzwoitem przyjść do niéj i choćby przeprosić za przestrach którego był powodem.
Oktaw który teraz często znowu przebywał u Podkomorzanki, może dlatego że się tu z Anną spotykał, czy z Adelą? — przytomny temu żądaniu głośno objawionemu, z uśmiechem potrząsł głową.
— To zupełnie zdziczały człowiek, — rzekł, — trudno od niego wymagać zachowania form towarzyskich...
— Waćpan go znasz podobno lepiéj od nas wszystkich? — spytała Podkomorzanka.
— Tak jest pani, przypadek nas zbliżył do siebie... jakaś dziwna sympatja połączyła.
— Więc któż to jest taki?
— To tylko o nim powiedziéć mogę, że jest wielce nieszczęśliwy — dodał młody człowiek, — a chociaż mi życie swe opowiadał, nie dał prawa powtarzać tych zwierzeń poufnych.
Podkomorzanka spojrzała nań bacznie i milcząc do swojéj siatki wróciła.
Oktaw był niejako ogniwem łączącem Poronieckiego który trwał w swojem osamotnieniu z towarzystwem miasteczka, ciekawe zawsze obracającem nań oczy. Mało jednak obchodziło to zajęcie starego aktora który się uśmiechał z zabiegów sąsiedzkich i odpychał garnących ku sobie, z wyjątkiem jednéj Podkomorzanki. Oktaw uważał że o tę codzień prawie zaczepiał go i dopytywał.
— Pan byś powinien być u niéj, — mówił mu młody człowiek, — zdaje mi się że bardzo pragnie pana poznać!
— Ona? a ja komu na co się dziś przydałem? Waćpan mnie znasz i wiesz żem do niczego, jeśli odgrzebiemy nasz skarb... ha! to przynajmniéj groszem będę mógł służyć gdy sercem nie mogę, głową nie potrafię, a osoba chyba na strach w konopiach się zdała.
— Cóżby to Waćpanu szkodziło zrobić znajomość?
— A wiesz ty młody przyjacielu, co za sobą ciągną znajomości? znasz ty ich ciężar i obrachowałeś skutki? Wam się zdaje że są rzeczy obojętne na świecie... a tu nic niema małoważnego... twarz na którą patrzysz myśli ci wlewa, cóż dopiero usta które do ciebie mówią, pierś co przy nas oddycha? ludzie o których się ocierasz codziennie?
— Właśnie dlatego zdaje mi się, — dodał Oktaw, — że z ludźmi żyć potrzeba, a odosabniać nie godzi... jedni na drugich wpływamy, wstydzimy się siebie i nie dajemy sobie upaść wzajemnie.
— Lub jeśli się jeden przewróci, całą kupą upadamy razem.
Nie przestawał jednak Poroniecki troskliwie się dopytywać o Podkomorzankę i udając obojętność, szydząc powracał coraz do rozmowy o niéj i o jéj domu.
Ze swéj strony ona także niepokoiła Oktawa zarzucając pytaniami o Poronieckiego, a choć student miał się na ostrożności, aby nie wygadać, gdy go raz zaczęły we dwie z Adelą brać na spytki, napomknął coś że był aktorem.
Podkomorzanka która robiła siatkę, nagle zerwała się z krzesła przelękła poruszona i krzyknęła:
— To on! to on!
Oktaw się przestraszył; Adela pobiegła ku ciotce zbladłéj nagle i rozpłakanéj, ale gdy ją dopytywać poczęli co się stało, gwałtownie przerwała, że sama nie wiedziała co mówiła, i że właśnie ktoś przechodził przed oknami co jéj widzenie straszne, będące powodem choroby przypomniał.
Tak się to skończyło, ale Adela i Oktaw nie mogli poznać Podkomorzanki codzień więcéj widząc ją zmienioną, roztargnioną i niespokojną.
Wieczorem tegoż dnia poczęła znowu rozpytywać Oktawa o któréj porze Poroniecki powracał do domu, co robił, gdzie chadzał... ale rannym wybuchem przelękły młody człowiek, milczał uparcie. Dnia tego na herbacie był ksiądz Herderski i siedział dosyć długo usiłując zabawić Referendarza który bawił Adelę, goście rozeszli się późno, a Podkomorzanka odprawiwszy swe dziecko na spoczynek, sama zamknęła się w swoim pokoju.
Wieczór był bardzo ciemny i deszcz pruszył drobny, tak że ulice zawczasu się opróżniły, i jeden tylko Szambelan niewiadomo dla jakiego interesu, bez parasola nawet, przed furtkę dworku swojego wysunął się cichaczem. W chwili kiedy rozpatrywał się w uliczce czy go kto nie widzi, bo znać chciał przejść niepostrzeżony, zobaczył w dali od bramy domu Podkomorzanki zjawiającą się postać ciemną, okrytą płaszczem, która chwilę wstrzymawszy się u wyjścia jakby dla rozpatrzenia w ulicy, poczęła powoli i ostrożnie iść w kierunku jemu przeciwnym.
Niewiadomo nam wcale dokąd i po co wybrał się był Szambelan który późniéj utrzymywał że dla dusznego w dworku powietrza, chciał nieco odetchnąć podwórzowem, to pewna że widok tajemniczo osłonionéj postaci wychodzącéj z miejsca w którem dwie tylko znane panie mieszkały, nadto był zajmującym faktem, by go stary mógł nie zbadawszy pominąć. Stanął więc przytuliwszy się do topoli, wstrzymywał oddech, i niesłychanie zaciekawiony, a potrosze szczęśliwy że na wątek jakiejś historji trafił, czekał co téż to będzie. — Ciemność nie dozwalała mu nawet rozeznać, czy idący cień ów był mężczyzną czy kobietą, pokrycie jednak głowy dozwalało wnosić, że to była pani jakaś z obawą widoczną i strachem posuwająca się uliczką stroną przy któréj stał dworek Poronieckiego. Szambelanowi zdawało się że poznał salopę czarną Podkomorzanki, ale oczom własnym wierzyć nie chciał. Nagle cień ów zastanowiwszy się u furtki przy krzaku wirginji, nie wiedziéć gdzie się podział... stary oczy otworzył, śledził, patrzał, ale nie mógł odkryć co się z nim stało, przypuszczał tylko, że ten ktoś musiał chyba wejść do dworku Poronieckiego.
Ten dziwny wypadek tak silnie zajął ciekawego staruszka i wlał weń odwagę tak niepohamowaną, że mimo wstrętu jaki w nim budził właściciel dworku od ostatniego spotkania, nie mógł wytrwać by za cieniem tym nie pobiedz ku furtce i krzakowi wirginji. — Tu już nikogo nie zastał staruszek, ale słyszał wyraźnie chód cichy w sieni, otwierające się drzwi, a że w oknie u Poronieckiego się świeciło, dostrzegł jakby przesuwający się cień osoby która weszła do pokoju. Nagle krzyk dał się słyszéć głuchy, stłumiony, dwa głosy zmieszane, płacz, łkania a potem cisza wśród któréj tylko szepty dziwne dochodziły uszów Szambelana, któremu reszta włosów siwych ze strachu jeżyła się na głowie. Usiłował on przez okno nizkie dojrzéć co się działo we środku, ale mętne szyby nie puszczały wewnątrz wzroku.
Położenie ciekawego staruszka wcale nie było przyjemne, z jednéj strony chciało mu się bardzo po nitce schwytanéj dojść do kłębka jakiegoś, z drugiéj obawiał się własnego szpiegostwa, a przedłużony pobyt tajemniczéj postaci, stawił go w bardzo przykréj konieczności przemoknienia do nitki na drobnym deszczu, który się ciągle powiększał; naostatek ostrożność radziła oddalić się od okna aby nie być schwytanym na podejrzanem wielce stanowisku.
Wszystko zważywszy, choć niekiedy pod oknem coś niecoś mógł dosłyszéć Szambelan i zdawało mu się nawet głos Podkomorzanki rozpoznawać, choć piekła go niepomiarkowana żądza dobadania się tajemnicy najdziwniejszéj, którą tak przypadkowo pochwycił, musiał wszakże o bezpieczeństwie swojem radząc, ustąpić aż do drzwi dworku i tu przysiąść na czatach. Ale długa upłynęła chwila, a z domku Poronieckiego nikt nie wychodził...
Szambelan był jednym z tych ludzi upartych co nie łatwo rozpoczętą rzucają robotę, a zwłaszcza tak niesłychanie ważną, bo bliźniego się tyczącą... Choć się więc trząsł i zimno mu było bardzo, a febra zagrażała, dostał placu mężnie i nierychło wśród nocy ujrzał zamiast jednéj postaci wychodzące dwie ze dworku sąsiada.
W towarzyszącéj pierwszemu zjawisku łatwo mu było choć w grubych ciemnościach rozpoznać Poronieckiego, który z troskliwością przeprowadzał kobietę ową przez uliczkę i doszedłszy z nią do bramy jéj domu, po chwili nazad powrócił.
Szambelanowi w głowie się zawróciło, tak pojąć nie mógł coby to znaczyć mogło... serce biło, uśmiechał się do siebie, zacierał ręce, aż gdy wreszcie Poroniecki powrócił, umknął i on do swéj izdebki, nie mogąc się nacieszyć odkryciem jakie uczynił.




II.
Z


Zdaje mi się, że wprawny czytelnik, który już nie jednę powieść w życiu przerzucił i niejednemu przypatrzył się dramatowi na scenie i w świecie, łatwo się domyśli tego, co dotąd z tak troskliwą pieczołowitością staraliśmy się przed nim ukrywać, półgębkiem mówiąc, w pół cieniu wysuwając przed nim postacie osłonione mgłą tajemnicy. Stary figiel dłużéj już przeciągniony, zakrawałby na daremną mistyfikacją. Powiemy mu za tem niechcąc dłużéj nadużywać cierpliwości jego niezmiernie do końca powieści potrzebnéj, że najzupełniéj odgadł...
Podkomorzanka była ową Ludwiką córką Prezesa, który następnie nosił ten tytuł ostatni już z powiatowych podkomorzych, (subcamerarius ultimus, jak nawet na kamieniu jego grobowym wyrażono), a mężem jéj był ów nieszczęśliwy Poroniecki, którego dzieje poznaliśmy z opowiadania poprzedzającego.
Po powrocie do kraju Poronieckiego, choć starał się ubocznie dowiedziéć o żonę swoję, żadna wieść o niéj go nie doszła. W miasteczku osiadłszy zdziczały i odosobniony stary aktor, nawet nazwisk sąsiadów nie dowiadywał się wcale. Zajęty był przytem tak gorąco poszukiwaniem swojem, a tak mało spodziewał się natrafić na Ludwikę, że o najbliższych nie wiedział sąsiadach. Dawno już pogrzebł on w swem sercu ten sen przeszłości który mu się zdawał bezpowrotnie skończonym, i jak sen tylko dziwny czasem się w pamięci obudzał. Przebyte nieszczęścia, cierpienie długie nie zatarły w nim przywiązania do kobiety, którą ukochał miłością pierwszą i ostatnią, ale wiek sam i znużenie przygasiły uczucie teraz zgorzkniałe i bolesne... zdawało mu się że żona koniecznie zdradzić go musiała, że nie mogła poślubionéj dochować mu wiary, i unikał bliższego dowiadywania się o nią, aby nie zatruwać nową boleścią i tak ściśnionego serca. Kto zna potęgę pierwszego uczucia przerwanego gdy rozkwitało, urok wspomnień, żal po młodości, pojmie łatwo jak często Poroniecki, pozbawiony innych w życiu węzłów i zajęcia, wracał do tego co snem swoim nazywał. — Miłość ta jedyna, wielka choć zeschła i uwiędła, jeszcze panowała nad nim i często łzy wyciskała mu z oczów...
Znamy zkądinąd Podkomorzankę, która jedynéj w życiu poprzysiężonéj wiary święcie dochowała do siwych włosów, mimo że świat nęcił ją do jéj złamania. Po wygnaniu haniebnem z domu tego którego nazywała swym mężem, życie jéj stało się ciężką pokutą za chwilę nierozważnéj nadziei, ojciec ani myślał uznać małżeństwa zawartego bez jego wiedzy i jak on utrzymywał bez żądanych przez kościół i prawo form... Nierozgłaszając wypadku, potrafił w największéj tajemnicy postarać się o rozerwanie ślubu, uznanie go nieważnym i postanowił córkę zmusić do nowego zamążpójścia. — Ale Ludwika z uszanowaniem i łagodnością oświadczyła mu, że dla niéj raz wyrzeczona przysięga jest świętą i wiary ślubowanéj dochowa do śmierci temu któremu ją dała.
Próżne były usiłowania upartego starca który wszelkich użył środków do zniewolenia jéj napróżno. Tymczasem Franuś jedynak, ulubieniec, nadzieja rodziny, dziedzic imienia, zaledwie dorósłszy, puszczony samopas na swobodę wkrótce skończył życie wyczerpane, nim zakwitło... Tak tedy Ludwika została u Podkomorzego w pustym owym domu samą jedną, a trwoga starego powiększyła się jeszcze o córkę i majętności których nie chciał zostawić na los i oddać jakiemuś przybłędzie. Wybrany przezeń młody chłopak tegoż nazwiska i herbu, daleki krewny domu, został przeznaczony na męża Ludwice, która i teraz stanowczo oświadczyła że za nikogo nie pójdzie, bo jest żoną i drugi raz przysięgać nie może.
Stary Podkomorzy wyczerpawszy wszelkie środki przymusu, prośby, groźbę wydziedziczenia, zaparcia się, rachując na czas w ostatku, wywiózł Ludwikę za granicę sądząc że kraju zapomni, i że uniknie nowego jakiego spotkania podobnego pierwszemu w teatrze które go było niesłychanie przeraziło... Ale z długich podróży odbytych w towarzystwie ojca i krewnego wyznaczonego jéj za męża, Podkomorzanka wróciła niezachwiana w postanowieniu. Wkrótce téż ojciec jéj umarł, a ona podzieliwszy się majątkiem z tym którego jéj za małżonka chciał narzucić, osiadła naprzód na wsi, a potem w miasteczku.
Nie miała już wcale nadziei zobaczyć kiedy tego, którego wspomnieniu była wierną; długie upłynęły lata, wiedziała o jego włóczędze po kraju w towarzystwie wędrownych artystów, dopytała potem że się udał na wschód i pogrzebła go dawno sądząc umarłym. Można więc sobie wystawić wrażenie jakiego doznała, gdy nagle z rumowisk i grobów zjawiła się przed nią postać, w któréj mimo upływu lat tylu, jeszcze poznać potrafiła towarzysza młodości. Są twarze które życie tak odmienia i przeistacza że w nich starego nie odkryjesz człowieka, ale są téż dziwnie świeże i młode, pomimo marszczek co je okrywają i noszące do śmierci wyraz który na nich wypiętnowały pierwsze lata życia. Taką była twarz Poronieckiego, zorana troskami i nędzą, ale taż sama co w młodości. Cierpienie zniszczyło ją, wiek poorał, ale pod tym całunem zarysowały się kształty pierwotne, będące obrazem niezmienionego wewnątrz człowieka.
Tak samo Podkomorzanka postarzała niezmieniona i twarzą otoczoną siwemi włosy, przypominała, poważne dziewczę które miało raz kochać i za tę miłość cierpieć życie całe. Poznali się więc oboje, ale zrazu nie wierzyli oczom własnym, i potrzeba było wygadania się Oktawa, aby przekonać Podkomorzankę, że ten cień wychodzący z grobu, był żywym jéj mężem.
Tegoż wieczora, jakeśmy widzieli, wymknęła się biedna z domu, pewna że Poroniecki (który zresztą zmienił nazwisko) był jéj mężem, domyślając się fałszywie, że przybycie jego do miasteczka przypadkowe miało na celu zbliżenie się do niéj, wyrzucając sobie że natychmiast nie podała mu ręki. Z właściwą sobie odwagą, choć słaba i drżąca, Podkomorzanka wyszła po nocy z domu udając się do blizkiego dworku... pilno jéj było powiedzieć temu którego lat tyle nie widziała, że serce i rękę dochowała dlań choć o życiu jego nawet nie miała wiadomości; obawiała się by o niéj nie wątpił.
Z bijącem sercem przestąpiła próg pustéj izdebki, w któréj biedny wygnaniec stał właśnie zadumany, bijąc się ze wspomnieniami przeszłości i szydząc sam z siebie.
— A! to ty Adolfie! — zawołała rzucając się ku niemu — nakoniec! — I ledwie tych słów domówiwszy, musiała upaść na krzesło, bo nogi pod nią się zachwiały.
Poroniecki stał chwilę osłupiały i milczący, zbliżył się i w chwili gdy miał przemówić, potok łez zatamował mu głos, począł się razem śmiać i płakać...
Nie podobna nam opisać téj sceny, któréj uczucia nie każdy pojmie, bo iluż nas jest wiernych naszéj przeszłości?
Dziwnemi zrządzeniami, na drugim brzegu znaleźli się oboje starzy już, a w sercach niezmiennemi dla siebie, i na przekwitłych tych twarzach zajaśniał promyk nadziei na resztkę życia. Długo płakali oboje i w łkaniu ledwie się im jakie wyrwało słowo bolesne...
— Widzisz Adolfie, — odezwała się wreszcie Podkomorzanka, — jeżeliś kiedy zwątpił o mnie jak ciężki grzech popełniłeś! Po latach tylu znajdujesz mnie wierną tobie..... Poznajmyż się dziś po tylu cierpieniach? chcesz że mnie starą i biedną...
— O moja najdroższa! — odezwał się Poroniecki, — byłżem ja godzien takiego poświęcenia, i straconego życia twojego? Widzisz mnie zawstydzonym, upokorzonym, przybitym twoją wielkością, w prochu przed tobą... bo, przyznaję... jam wątpił, jam się nie czuł godnym tego... Ale czy dziś ofiara właśnie nie wyda ci się wielką i próżną? Czemże dziś ten komu poświęciłaś życie?... złamaną istotą, biedną, upadłą, zgasłą... promyk młodości co jakiś blask rzucał na nią, dawno zatarły ciemności, — nie poznasz może we mnie tego który był twoim...
— A tyż mój drogi, inaczéj mnie znajdziesz? — przerwała Podkomorzanka rumieniąc się, — spójrz... jam dziś siwa, stara, zesmutniała i równie jak ty złamana...
Oboje, — mówiła daléj, — przetrwaliśmy wiele, ale dzisiejsza chwila płaci za lata zabyte... Tyś był daleko jeszcze nieszczęśliwszy odemnie, przymuszony walczyć z nędzą, z głodem i z ludźmi co się nie poznali na tobie, ciebie nic nie podtrzymywało to uczucie jakie ja miałam... ta pociecha...
I wstrzymała się na chwilę Podkomorzanka jakby wyznanie kosztować ją miało.
— Ja miałam dziecię nasze! — dodała cicho.
— Dziecię! nasze dziecię! — krzyknął Poroniecki, — ono żyje!
— I jest przy mnie, — odpowiedziała Ludwika. — Za życia ojca oddane było krewnym i nosiło nazwisko obce i wychowywała je babka, po jéj śmierci nic mnie już wstrzymywać nie mogło, bym go nie odebrała nazad, teraz przyznamy je i posłyszę to imie matki, którego tak łaknęłam spragniona, któregom nigdy z ust mojego dziecięcia nie posłyszała.
— Widzisz Adolfie, — rzekła, — żem nie tobie jednemu była wierną, że mniejszą mam zasługę niż sądziłeś zrazu, bom żyła dla ciebie i naszéj córki, któréj ty teraz dasz imie, przyniesiesz ojca...
— A! smutnego rodzica mieć będzie! — rzekł Poroniecki, — i nie pochlubi się nim pewnie, któż wie czy nie lepiéjby dla niéj było pozostać sierotą..... Więc to śliczne dziecię?
I zaniemiał załamawszy ręce.
— Prawdaż to, — rzekł jakby do siebie, że ja sierota od urodzenia, wygnaniec wiekuisty, nagle znajduję żonę, rodzinę, dziecię, świat co mnie przyjmie, czemżem ja na to u Boga zasłużył? — a! to sen chyba! to marzenie...
I znowu łzy przyszły na powieki obojga i poczęła się owa cicha rozmowa, spowiedź z całéj przeszłości, opowiadanie splątane w którem dwa razem życia objawiły się sobie i spotkały...
Po długich zwierzeniach, Podkomorzanka powstała nareszcie.
— Już więc się nie rozstaniem, — rzekła, ale w oczach ludzi potrzeba teraz uznać to cośmy taili dotąd... a uczynić to jak najrychléj, bo chwili z tych resztek nie mamy do stracenia. Mnie zostaw staranie o to...




III.
N


Nazajutrz rano zdziwiona była Adela, gdy przy śniadaniu Podkomorzankę ujrzała choć znużoną, ale wesołą i rozczuloną jak nigdy jéj nie widziała — oczy jéj błyszczały dziwnie, ręka drżała gdy obejmowała dziecię, a nim posłany po xiędza Herderskiego powrócił, z dziesięć razy spytała o niego i oknem wyjrzała, prawie dziecięcą okazując niecierpliwość.
Nareszcie odprawiwszy mszę świętą xiądz dziekan z wesołą twarzą, wyświeżony i wcale się nie domyślając ważnéj sprawy do któréj został powołany, zjawił się na progu dworku Podkomorzanki, która przeciwko niemu ożywiona wybiegła.
— Jakże mi pani dziś doskonale wyglądasz! — zawołał Herderski, — chwała Bogu! a zatem choroba już przeszła.
— Całkowicie, chodź dziekanie, mamy z sobą o ważnych pomówić rzeczach.
— O! o! — niedowierzająco odezwał się duchowny, — cóż tedy? słucham...
Podkomorzanka odprawiła Adelę, i gdy się zostali sami nierychło mogła się zebrać na wyrazy.
— Ojcze mój, — rzekła wreszcie nabierając odwagi, — wiesz, czy nie cokolwiek o młodości mojéj?
— Bardzo niewiele!
— Znałeś nieboszczyka Podkomorzego?
— Dopiero pod koniec życia...
— Ale przecie doszło cię coś może?
— Nie zwykłem cudzych śledzić tajemnic...
— Dowiedz się więc w jednem słowie tego, czego najmniéj może się spodziewałeś... ja mam męża...
Dziekan wcale nieprzygotowany do podobnego wyznania, nie dowierzając uszom swoim, porwał się z krzesełka i zawołał:
— Pani żartujesz ze mnie!
— Spodziewałam się że mi nie chcesz uwierzyć, lat temu przeszło dwadzieścia jakem tajemnie zaślubioną została...
— Pani tajemnie zaślubioną... czyż to być może?
— Adela jest moją córką, — kończąc przykre wyznanie, dodała Podkomorzanka.
Dziekan zmieszany coraz bardziéj, upadł na krzesło wlepiając wielkie oczy w gospodynię.
— Ojciec mój, — kończyła, — nie uznał tego małżeństwa, postarał się nawet o zerwanie go w konsystorzu... ale ja święcie raz ślubowanéj dochowałam wiary.
— A mąż ten... któż to jest? żyw? umarły? spytał dziekan zdziwiony.
— Miałam go dotąd za umarłego, żadnéj o nim nie mogąc pochwycić wieści, dopiero kilka dni temu...
— Jakto? byłżeby nim...
— Ow wasz straszny nieznajomy... Adolf Poroniecki... Teraz, — dokończyła Podkomorzanka, — radź mi co mam począć? Chcę nareszcie aby położenie moje wyjaśniło się, nie mam potrzeby nic taić, bo się niczego nie wstydzę, pragnę dziecko moje przytulić do piersi i podać rękę temu, komu serce moje wiernem pozostało...
— Ale znaszże go dziś pani? — rzekł nieśmiało dziekan, — dwadzieścia lat zmieniają człowieka do niepoznania, czynią go prawie nową istotą...
— Kimkolwiek jest, mężem moim być nie przestał, kochany dziekanie... Wyznam ci wszystko, widziałam go wczoraj, człowiek życiem złamany, ale nie zepsuty, biedny..... należy mu się choć trochę pociechy i spokoju na starość.....
Dziekan zamilkł — wyznanie to tak przyszło niespodziane, dziwne, tak go znalazło nieprzygotowanym, że myśli zebrać nie umiał.
— W jaki sposób mam go uznać moim mężem? co począć? — żywo mówiła Podkomorzanka, — śluby nasze zostały unieważnione potrzebujemy ich odnowienia.
— Nie sądzę, rzekł kapłan — ci co je nierozważnie zerwać usiłowali, byli widocznie w błędzie... forma jest dla ludzi, dla Boga dość słowa dwojga małżonków i błogosławieństwa kapłana u ołtarza.
— Jak mam to oznajmić Adeli? — mówiła daléj niepokojąc się Podkomorzanka.
— Ale na Boga nie spiesz pani, daj mi pomyśléć! niech ze zdumienia wyjdę i opamiętam się... nic nie wiem i nie rozumiem.
— A ja czekać nie mogę! — przerwała pierwsza, — dosyć już cierpieliśmy... pilno mi w oczach świata przebyć tę ciężką chwilę, która mi jeszcze pozostała...
— Otóż patrzcie, — rzekł jakby sam do siebie dziekan, — żeby mi był kto dziś rano powiedział co ja tu usłyszę, byłbym go dyscypliną przepędził jak oszczercę...
— Ale to nie dziwować się tylko radzić potrzeba.
— A ja nie umiem, — odparł dziekan, — cóż? chyba po prostu posłać akt ślubny do konsystorza i ludziom powiedziéć, jestem żoną, a to mąż mój od lat dwudziestu. Naturalnie przygotować się potrzeba na zadziwienia, tłumaczenia, niedowierzania, pytania, przykrości.
— Wypiję się już kielich do dna mój ojcze, — zawołała Podkomorzanka, — chodzi o to jak go wziąć i z któréj strony zaczynać...
— Jeśli wiem, niech...
— A ja mniéj jeszcze, — przerwała gospodyni, — chyba wprost pójść go tu przyprowadzić i...
— Ot to będzie gwar w miasteczku!
— Prawda kochany dziekanie, ale mamże się go lękać?
— Część kanoniczną sprawy biorę na siebie, — dorzucił dziekan, — ale co pani uczynisz z towarzystwem... doprawdy ani wiem, ani pojmuję.
Trwała jeszcze narada chwilę, a gdy Herderski wyszedł od Podkomorzanki, czekający nań Szambelan postrzegł na jego twarzy ślad tak dziwnego pomieszania, że się nie mógł powstrzymać żeby mu tego nie powiedziéć.
— Gdzież ja tam i czego mam być pomieszany, — zawołał ruszając ramionami xiądz dziekan, — co się téż WPanu dobrodziejowi przyśniewa?
— A ja właśnie także z ważną jedną rzeczą szedłem do xiędza dziekana, — rzekł Wędżygolski.
— Z ważną rzeczą? co to jest? — zatrzymał się Herderski.
— Nie do wiary wypadek! — mówił Szambelan, od niejakiego czasu tajemnice nas tu otaczają... ja nie wiem na czem się to skończy... Wystaw sobie WPan dobrodziéj są zgorszenia które oburzają...
— Zgorszenia?
— Żyliśmy tu lat tyle cicho, pięknie i nie było na co patrzeć, teraz co godzina to nowina.
Po takim wstępie z wielką powagą staruszek na ucho i pod pieczęcią tajemnicy zeznał przed dziekanem jakiéj podejrzanéj nocnéj przechadzki był świadkiem. Zdawało mu się że to rani xiędza Herderskiego silnie i wywoła oburzenie, niedowiarstwo i zgrozę, gotów był nawet przysięgą popierać zeznanie... ale jakże się zdziwił gdy dziekan powoli i bez najmniejszego wzruszenia, odparł.
— Wiedziałem o tem...
— Jakto? WPan dobrodziéj? wiedziałeś o tem?...
— Zapewniam pana kapłańskiem słowem, i mogę mu zaręczyć że jakkolwiek się to panu zda nieprzyzwoitem, jest zupełnie naturalnem i uczciwem...
Szambelan odstąpił kroków kilka i wydawał się jak człowiek ów, któremu kuglarz trzymany w garści złoty pieniądz w skorupkę od jaja przemienił... usta otworzył, podniósł brwi i milczał.
— A za dni kilka, — dodał żegnając go dziekan, — sam pan uznasz, że w tem nic nie było ani dziwnego, ani zdrożnego... Spodziewam się jednak że przez ten czas potrafisz dochować przyzwoitego milczenia, które nakazuje uczciwemu człowiekowi, wszelki fakt niewytłumaczony, a źle przez złych tłumaczyć się mogący...
To mówiąc xiądz Herderski, zdjął kapelusz i pożegnał staruszka, który pozostał wśród ulicy zupełnie zbity z tropu, oplatany nierozwikłanemi domysły, i zaciekawiony do najwyższego stopnia.
— Co on plecie! co plecie! to być nie może! Podkomorzanka i ten hołysz jakiś, cóż tu jest za związek, jaka być może tajemnica! nie pojmuję... koniec świata.




IV.
P


Po wielu latach zobojętnienia i rozłąki umyślnéj, wezwany przez córkę p. Joachim Wielica, jechał do niéj z uczuciem ojca, ale z obawą człowieka co w znanéj mu niegdyś całkiem ma nową powitać istotę. Właściwie rzekłszy, mało on nawet znał to dziecię, odebrane mu w chwili dojrzewania i wprędce wydarte zamążpójściem, które ich stosunki całkowicie zerwało. Gdy w dali ujrzał dwór pański, serce mu zabiło i łza przyszła zwilżyć powieki... czuł, że go kosztować musi zbliżenie na nowo do własnego dziecięcia w innéj żyjącego sferze i innemi pojęciami o świecie napojonego... nie wiedział jak potrafi podołać zadaniu...
Wiejskie mieszkanie hrabiny Tylmann, choć rzadko tu przyjeżdżała, stało na pańskiéj stopie, i liczyło się do najpiękniejszych rezydencji w okolicy. Wielki dom piętrowy z oficynami, obszerny park, oranżerje, miały swą służbę, i choć nikt tu zwykle prócz rządzcy nie mieszkał, kosztownie dosyć się utrzymywały. Dla Wielicy miejsce to miało mnóstwo wspomnień przeszłości i sam widok je rozbudził... wzruszony wysiadł w ganku z biednéj swéj bryczki, na którą służba wygalowana poglądała ledwie nie z politowaniem, bo pan rządca daleko porządniejszym zwykł był jeździć powozem.
Była to godzina wieczorna i kamerdyner warszawski hrabiny, otworzył wprost drzwi salonu Wielicy, gdzie piękna Ewelina właśnie u otwartych okien piła herbatę..... Spodziewał się z listu zastać ją samą, we łzach, cierpiącą i niepomału się zdziwił postrzegłszy kilka osób przy niéj, a odgłos rozmowy przerwanéj przekonał go, że się dość wesoło zabawiano.
Ewelina rzuciwszy wszystko, podbiegła ku wchodzącemu z temi oznakami czułości, które na Bożym świecie tak niewiele kosztują ludziom do nich wyuczonym, że je trudno za dobrą wziąć monetę. — Śliczna jéj twarzyczka mgłą tylko melancholji pokryta, strój niezmiernie wytworny i staranny, sam głosik wesoły, przekonały pana Joachima, że się napróżno może tak bardzo o córkę niepokoił..... W istocie nic tu nie znamionowało wielkiego cierpienia i nadzwyczajnych wypadków a życie zdawało się iść trybem bardzo zwyczajnym.
Córka przedstawiła ojcu znajdujące się przy niéj osoby, które jéj w podróży towarzyszyły, była to panna Teolinda, przyjaciółka jéj, już niezbyt świeża, ale jeszcze pełna wdzięku i niezmiernie o swą piękność troskliwa, wytwornisia miejska, — pan Herzog fortepianista w okularach, podżyły i okrągławy niemczyk, z jakimś orderem w pętlicy świadczącym o koncertowéj przeszłości na dworze jakiegoś niemieckiego xięcia; pani Litte niewiadomego pochodzenia, przyjaciółka hrabiny numer drugi, i nakoniec kuzynek hrabiego którego przedstawiając zarumieniła się mocno Ewelina, starając ukryć swe pomieszanie zajęciem niby herbatą, choć jéj nigdy sama nie robiła.
Pan Edmund Troiński miał zaledwie lat dwadzieścia kilka, powierzchowność miłą, łagodną i znaczącą, był brunet i rzeczywiście piękny jak Antinous, o czem może jednak zanadto wiedział i pamiętał. Co robił na wsi przy Ewelinie trudno było wytłumaczyć, i nie dziw, że przedstawując go ojcu, córka się mocno zarumieniła, a spojrzawszy nań Wielica pochmurniał.
Wcale inaczéj spodziewał się zastać nieszczęśliwą i zbolałą hrabinę, i przykro mu się zrobiło niemal, widząc że wpadł w jakieś towarzystwo, z którego ciężko mu wybrnąć będzie. Z prostotą sobie zwyczajną, usiadł do stołu wśród milczącego dworu, który nań z ciekawością nietajoną poglądał. Wszyscy byli widocznie pomieszani, a hrabina najwięcéj; podtrzymywała tylko rozmowę zdawkową monetą pani Litte i Teolinda, usiłujące zająć przybyłego i nie dać mu postrzedz pomieszania córki i pana Edmunda.
Z kierunku jaki nadawano obojętnéj paplaninie, widać było, że miano Wielicę za szorstkiego i nieokrzesanego wieśniaka, usiłując litościwie zastosować się do jego zardzewiałych pojęć, co uśmiech nieznaczny a smutny wywołało na usta przybyłego. Córka spoglądała nań ukradkiem, nieśmiało, jakby chciała wyczytać wrażenie, jakie na nim zrobi towarzystwo.
Na jéj twarzy, trochę troską jakąś powleczonéj, był wyraz niepokoju i rozdrażnienia, ale nie było téj rozpaczy, jaką się spodziewał znaleźć Wielica; wejrzenie nieustanne biegało z ojca na Edmunda, który w nią patrzył jak w tęczę, i z niego znowu na ojca... Wielica dostrzegł jakichś znaków porozumienia które sobie dawali uśmiechając się i potrząsając głowami, ale musiał udać że ich nie postrzega. — Znać było z fizjonomji wszystkich, że wpadł bardzo niepotrzebnie i dosyć im ciężył.
Córka jednak jak nigdy, troskliwie chodziła około ojca, starając się uprzedzić jego życzenia, dopytując o wszystko co się go tyczyło, bolejąc nad długą rozłąką... Jakkolwiek całe towarzystwo przykre jakieś zrobiło wrażenie na panu Joachimie, musiał udawać wesołego i być dla nich grzecznym, tak słodziuchno wszyscy chodzili około niego.
Nareszcie po godzinie rozmowy z wielką sztuką prowadzonéj przez panią Litte i piękną Teolindę, do któréj prócz Eweliny nikt się nie mieszał, — pan Herzog wymknął się pierwszy, za nim wkrótce dwie towarzyszki hrabinéj, a nareszcie i pan Edmund, tak, że ojciec i córka sam na sam z sobą zostali... Gdy ostatni wychodził, piękna Ewelina widocznie była zakłopotaną... nigdy mniéj córka może nie znała ojca, ani ojciec dziecięcia, a przygotowująca się rozmowa, dla obojga niezmiernie trudną była... prowadziła ona do zwierzeń dwoje ludzi prawie nieznajomych.
— Jakżem ja wdzięczna papie, — odezwała się po chwili Ewelina, bawiąc się końcem szalu i spuszczając oczy, — żeś był łaskaw przybyć na moje wezwanie, tak mi było potrzeba użalić się przed kimś, poskarżyć, wylać ból którym jestem przejęta, zasięgnąć rady.
To mówiąc chwyciła jego rękę.
— A papo kochany, — dodała, — ja nie jestem szczęśliwa!
I łzy zakręciły się w ślicznych jéj oczkach.
— Któż z nas był szczęśliwy, — rzekł Wielica, — na ziemi trudno się tem pochlubić, ale Ewelinko moja, dla ciebie życie zdawało się obiecywać jeśli nie rajem, to przynajmniéj wesołą przechadzką w dobrem towarzystwie... Sama prawie wybrałaś sobie męża, kochałaś go, on ciebie, Bóg ci dał czego tylko zapragnąć mogłaś.
— Tak! tak... a jednak wszystko to doprowadziło mnie tylko do łez i cierpień...
— Ewelinko kochana, — przerwał ojciec, wyście trochę pieszczone dzieci i zanadto wymagacie może od świata... wam sybarytom złożony we dwoje listek róży dolega i wywołuje jęki... wy cierpieć nie umiecie.
— A! papo! nie ja przynajmniéj... posłuchaj, posłuchaj! — człowiek któregom wybrała, którego kochałam...
— Kochałam? — spytał Wielica.
— Tak, bo już go kochać nie mogę... ten człowiek zdradził mnie haniebnie i dla kogo!! a! to okropnie!
To mówiąc twarz zakryła rękami.
— Uspokójże się, — rzekł ojciec, — mów mi proszę wszystko... cóż się stało?
— Ten człowiek, — ciągnęła daléj hrabina, — nie kochał mnie nigdy, nie był w stanie takiego jak moje uczucia ocenić, jemu tylko zwierzęcych namiętności nasycenia potrzeba, i to mu wystarcza. Zimny, szyderski, zepsuty, każdem dotknięciem i słowem obrażał mnie i drażnił. Com wycierpiała z nim, tego żadne słowo wypowiedziéć nie potrafi... Alem milczała długo i znosiłam w pokorze, sądząc że go potrafię z tego błota wyprowadzić. Teraz wiesz ojcze... w oczach całego świata, ze zgorszeniem powszechnem, opuścił mnie prawie i wyjechał za granicę z jakąś tancerką. Zamykałam oczy póki mogłam na mniejsze jego płochości, których nie widziéć, nie wiedziéć było można... ale dziś! zrobił to otwarcie, nie kryjąc się, w oczach wszystkich. Dodam, że na to używa mojego majątku, który korzystając z zaufania, obciążył długami, że moim groszem płaci swoje ulubienice... a gdy mu to wyrzucam, gdy wstydem okrywam, śmieje się i szydzi...
Obraz jakkolwiek pospolity, był straszny, i Wielica oburzył się słuchając córki, która niewstrzymanym potokiem wylewała przed nim swe żale.
— Nikt nie jest w stanie pojąć com wycierpiała! ile upokorzeń, ile ucisku, ile goryczy, ale dopókim sądzić mogła że się poprawi, że go nawrócę... byłam cierpliwą...
— Cóż się z nim stało? — spytał ojciec.
— Zerwaliśmy zupełnie, wyjechał za granicę... odwołałam mu plenipotencję, ale miał czas porobić długi ogromne... Teraz między nami wszystko skończone i zerwane na wieki.
To mówiąc Ewelina spuściła główkę i zamilkła.
— Moje dziecię, — odezwał się Wielica, wiesz dobrze żem w twojem małżeństwie najmniejszego nie miał udziału, żem mu był przeciwny... że nigdy wielkiego pojęcia o tym człowieku nie miałem, ale pozwól bym ci szczerze powiedział, że gdy raz to się stało, wzięłaś obowiązki żony i spełnić je do ostatka, jest twoją powinnością.
Ewelina podniosła nań oczy ciekawe i niespokojne.
— Żona jest aniołem stróżem męża... jeżeli on błądzi, ona powinna prowadzić go na drogę poświęcając siebie, — nie może opuścić go ani się wyrzec nawet zbrodniarza... węzeł co ich łączy jest nierozerwany.
— Jakto? — z gorączkowem oburzeniem przerwała córka, — zawsze ma być ofiarą tylko kobieta?
— A jestże co piękniejszego jak być ofiarą? — zapytał Wielica.
— Ale są ludzie ofiary niegodni?
— Tem większe i droższe poświęcenie moje dziecię, a możemyż powiedziéć kiedy, że dusza którą zbawić mamy, niegodna ofiary?
Ewelina płakać zaczęła pocichu.
— Ale ja nie mogę powrócić do niego, on nigdy mnie nie kochał, nie pojął, ja potrzebuję współczucia, serce moje pragnie przywiązania, nie mam sił na heroizm, jestem pospolitą kobietą, słabą, nieszczęśliwą...
Mówiła to żywo i coraz szybciéj, nareszcie głosu jéj zabrakło, i po chwili dodała:
— Czyżby i własny ojciec miał mnie nie zrozumieć i potępić? chcecież mnie wydać na pastwę temu... temu bydlęciu.
— Ewelinko, — przerwał Wielica, — upamiętaj się... uspokój — pamiętaj że nic nie może cię od obowiązków żony uwolnić!
— Jakto nie? przecież jest rozwód, możemy być swobodni; ja z nim żyć nie chcę...
— Rozwodu niema moje dziecię, rozwód jest tylko uznaniem nieważności małżeństwa, a nie wiem czybyś życzyła sobie, aby twa przeszłość okryła się plamą nieprawego jakiegoś związku. Chrystus inaczéj nas nauczył świętości tego stanu i wyniósł go do powagi sakramentu, dlatego że małżonkom wskazał wzajemne poświęcenie się i ofiarę jako cel żywota. Nie idzie tu o pozyskanie szczęścia, ale o dopełnienie obowiązku, który raz wzięty na ramiona, wśród drogi zrzucony być nie może. Cierpieć musimy, ale dźwigać.
— Więc chciałbyś mnie papa widziéć całe życie najnieszczęśliwszą?
— Nie, świętą i wielką niewiastą tylko — rzekł Wielica. — Twoje oburzenie przeciw Tylmanowi pojmuję, — dodał, — ale mów szczerze... czy nie przyczynia się do powiększenia go co innego?
Ewelina zapłoniła się cała, zmieszana w milczeniu pocałowała ojca w rękę...
— Nie chcę mieć przed tobą tajemnic, — rzekła, — byłam tak młodą gdyście mnie za mąż wydali.
— Nie ja przynajmniéj, — przerwał Wielica.
— Tak, nie ty, kochany ojcze... ale babunia, nie mogłam sama czynić wyboru, nie znałam świata i własnego serca... ja kocham, ja kocham teraz pierwszy raz kogo innego...
— Milcz na Boga, — przerwał przerażony ojciec, — ty nie masz prawa kochać! tyś żoną innego! to zbrodnia.
Ewelina pobladła.
— Jam się tego odrazu domyślał, — rzekł Wielica poważnie; — narzekasz na męża, lecz jestżeś mniéj winną od niego? On pojechał za granicę z tancerką, ty na wieś z kochankiem.
— Zkadże wiesz?
— Wszak widziałem Edmunda! na Boga, cóż świat powie! potępi was oboje! potępi, i jemu prędzéj wybaczy niż tobie, boś ty kobieta, istota która czystą być powinna, bo ją Bóg na anioła domowéj strzechy stworzył, bo niepokalane imie jest jéj jedynym skarbem.
— A! — zakrywając oczy, poczęła rozpłakana Ewelina, — innych słów spodziewałam się od ojca.
— Boś mnie nie znała wcale, — odparł Wielica, — dzieckiem porwano cię odemnie aby przerobić na istotę płochą i maluczką jakich świat potrzebuje dla zabawki, żyliśmy w dwóch cale odmiennych sferach, ty w odurzającym wirze, ja w spokojnych rozmyślaniach i poważnem milczeniu, patrzaliśmy na świat, każdy inaczéj i z innego stanowiska... dziś ty we mnie szukałaś pobłażania, gdy ja ci go dać nie mogę, ja w tobie cnoty i hartu do których cię nie usposobiono...
— A! gdybyś ty go znał ojcze! — przerwała niebardzo słuchając sobą zajęta Ewelina, — gdybyś się zbliżył do niego, potrafiłbyś go ocenić! Co za wzniosłe uczucie, jaka dusza czysta, jaki umysł wykształcony, dobroć niewyczerpana... nie malujeż się to wszystko na jego twarzy? możnaż go znać i nie kochać?
— Wierzę w to wszystko, — zawołał ojciec, — pojmuję że serce twoje czyniąc wybór, przywiązało się do godnego miłości człowieka, ale jest coś świętszego nad serca popędy... ważniejszego nad zaspokojenie własnych pragnień, to obowiązek, to cnota!
— Przecież nie posądzasz mnie ojcze, bym zeszła z téj drogi! — cicho szepnęła Ewelina bojaźliwe nań zwracając oko.
— Niech mnie Bóg broni, wierzę w czystość uczucia, ale najczystsze jest niebezpieczeństwem i grzechem.
— A! to okropnie! papa jesteś nieubłagany!
— Świat jest nielitościwy, a Bóg dając mu prawo, nie zrobił wyjątku dla nikogo...
— Więc chyba umrzéć! — płacząc zawołało rozpieszczone dziecię.
— Nie! ale spełnić do czego się zobowiązało przysięgą.
— Jeśli ten co nam przysiągł połamał sam przysięgi?
— Nie rozumiem w jakiby to sposób nas oswobadzać mogło? Czy przysięgając u ołtarza, kładniemy to za warunek? wszak nie... Płakać można nad słabością i grzechem towarzysza, ale zacóż go mamy naśladować?
Ewelina wstrzęsła się nagle i powstała mierząc oczyma Wielicę, który przyciągnął ją ku sobie i pocałował w czoło.
— Uspokój się dziecko moje, — rzekł, — a nie trać serca do mnie — mogęż ci powiedziéć inaczéj jak myślę? chciałażbyś bym ci pochlebiał, radażbyś była upadkowi na chwilę wydającemu się szczęściem, a rychło mającemu przemienić w zgryzotę?
— Nie! ja nie tracę nadziei, że ty mnie uniewinnisz, że inaczéj widzieć będziesz mnie gdy jego poznasz... nie potępiaj proszę! zaczekaj...
Wielica zamilkł i przez drzwi otwarte razem wyszli do ogrodu, ale biedny ojciec przybity był i osmucony.
W ulicy spostrzegli Edmunda, który chodził z cygarem i po chwili zbliżył się do nich śledząc niespokojnie skutków rozmowy z ojcem na zapłakanych oczach hrabinéj. Po chwili nadeszły panna Teolinda i pani Litte, a w ostatku przysunął się Herzog, którego talent dostarczył wątku trudnéj teraz gawędzie osób co się pierwszy raz spotykały.




V.
P


Po tym wybuchu pierwszym, Ewelina unikała już starannie z ojcem drażliwego przedmiotu, znać było że się w nim spodziewała znaleźć podporę i pobłażliwego sędziego, a omyliwszy się, żałowała może wyznań zbyt szczerych. — Zawsze dosyć czuła dla Wielicy, ilekroć on sam zagadywał coś o tem, wywijała się ogólnikami, a towarzystwo otaczające ją niedopuszczało prawie by się zostali sam na sam.
Wielica czuł że się go pozbyć pragnęli, ale przerażony niebezpieczeństwem córki, ustąpić nie chciał. Zbliżył się tylko do Edmunda i usiłował lepiéj go poznać, aby wreszcie jemu się otworzyć i powiedzieć szczerze w jak fałszywem był położeniu.
Młody człowiek w istocie wart był tych pochwał jakiemi go Ewelina zalecała, — dusza czysta, umysł wzniosły, serce gorące, poetyczna wyobraźnia, wychowanie staranne, czyniły go istotą niepospolitą i pociągającą. Ale obok tych przymiotów, były wady i niedostatki, które wszystkim tym władzom rozwinąć się w całym blasku nie dawały, zagraniczne wykształcenie starło w nim zasady religijne i zastąpiło je pomysłami filozoficznemi, które łacno do potrzeb życia się stosując, kierować niem nie mogły. Wyrabiał sobie teorje do chwilowych fantazji, i posłuszny im, szedł gdzie go serce i namiętności prowadziły. Wielki zwolennik Emmersona, niemieckich postępowych moralistów, niczem nie określał swobody człowieka, i nie widział dla niéj granic.
Poza tem życiem ciemno dlań było, i ledwie przypuszczał jakiś byt w formie nieokreślonéj, między czynami człowieka a przyszłością duszy nie uznając koniecznego związku. Jakaś mrzonka metempsychozy, stopniowego kształcenia się duszy migrującéj po istotach i światach, była upodobaną jego ideą. Z chrześcijańskiéj nauki wzięta miłość i pojęta mistycznie, ale po ludzku, wypełniała próżnię tego systemu, w którym na oślep błąkać się mogła wyobraźnia, nie opierając na żadnéj trwalszéj podstawie. Jakieś podania mgliste wieków, jakieś mrzonki filozofów, poetyczne wymysły i rojenia chorobliwego zachwytu, stanowiły dlań pewniki na których gmach cały budował.
Z taką nauką nie mogącą panować życiu, łatwo mu było to czynić co zapragnął, i uświęcić występek nawet wielkiemi słowy, których na małe namiętnostek sprawy nigdy człowiekowi nie braknie.
Pierwsze rozmowy tych dwóch ludzi, z których jeden był już doszedł do poznania prawdy powolną drogą pracy i cierpienia, drugi błąkał się jeszcze więcéj woni szukając niż treści — były wzajemnem badaniem i rozpatrywaniem w sobie.
Edmund nie spodziewał się wcale znaleźć w ojcu Eweliny ogłoszonym za prostaka, człowieka nauki głębokiéj i wielkiego hartu duszy, myślał że błyszczącemi teorjami go zachwyci, a wpadł na tak dobrze oswojonego z historją myśli ludzkiéj badacza, że mu nic nowego obcem nie było, bo w dziejach prastarych przeszedł co dziś świeżem się zdaje, świeżym tylko umysłom.
Może sprzeczność tych dwóch ludzi z których jeden pragnął co drugi już posiadał, obu dobréj wiary i prawego serca, sprawiła iż wzajemnie się podobali sobie. Pan Joachim polubił Troińskiego, Edmund przywiązał się do Wielicy.
Starszy miał to pomiarkowanie, że zrazu nie uderzył całą siłą na przeciwnika, ale powoli i chłodno starał mu się tylko okazać, że niema nic nowego pod słońcem, a najbujniejsze kwiaty rozumu i wyobraźni kwitły już nieraz na ziemi.
Pierwszy to raz spotykał Edmund człowieka takiéj siły, bo w świecie w którym się zwykle obracał, powierzchownie wykształconych ludzi, miał się za niezwyciężonego. Własne jego systemata po téj próbie, wydały mu się słabszemi, nowość była ich najsilniejszą podporą.
Z innéj strony Troiński nie mógł się nie podobać panu Joachimowi, który czuł że w głębi serca oplątanego ziemskiemi uczuciami był poryw wielki ku jasności i prawdzie.
Przebyli tak z sobą dni kilka usiłując poznać lepiéj i przybliżyć, nareszcie jednego wieczora wśród samotnéj przechadzki, Wielica przerwał obojętne rozprawy, i ujmując za rękę Edmunda, rzekł mu poważnie.
— Kochany panie, wiem że u was wiek i doświadczenie nie ważą, bo siłę uznajecie tylko w młodości, a nie cenicie tego co daje cierpienie długie, badanie i praca... nie w imie więc wieku ani powagi, ale jak brat brata, pozwól bym cię zapytał szczerze i otwarcie jakie są wasze z Eweliną stosunki?
Młody człowiek zarumienił się mocno.
— Kocham ją, — rzekł stanowczo, wiem że mnie kocha wzajemnie, człowiek którego jéj narzucono wcale nie godzien téj anielskiéj istoty... za cóż miałaby poświęcać się i cierpieć dla niego. Potrzeba zerwać te węzły już stargane przezeń, i...
— Wstrzymaj się, — przerwał Wielica, — pomyśl tylko... Nie pytam cię dlaczego dobrowolnie na całe życie wyrzeczoną przysięgę uznajesz nieważną; ale powiedz mi: w oczach świata jakie jest i będzie położenie Eweliny?
— Cóż nam świat? co nas obchodzi wrzawa głupich ludzi?
— Ciebie, może, ale kobietę z któréj zdziera zasłonę co ją życie całe okrywać powinna... Jestli to miłość co żąda poświęcenia, a sama się na nie zdobyć nie może? Nie piękniejże byłoby pokazać choć uczciwe przywiązanie i skierować ją drogą obowiązku?
— Jakto? więc pan, ojciec, skazujesz ją na męczarnie i cierpienia?
— A pan na zgryzoty i spodlenie?... Ja skazuję ją na tę drogę którą poszła sama, ale się zobowiązała uroczyście dotrwać w niéj do końca. Nie byłem nigdy za tem małżeństwem, innego pragnąłem dla niéj, chciałem nie z waszego świata płochego i niedającego żadnéj szczęścia rękojmi, ale z ludzi pracy i poświęcenia dobrać jéj towarzysza; wyrwano mi dziecię, rozporządzono niem mimo woli mojéj... ale ja ojciec winienem stać na straży, aby gdy szczęście niepodobieństwem, cnota przynajmniéj została.
Edmund zamyślił się smutnie.
— Jesteśmy, — rzekł, — zbyt daleko od siebie w pojęciach przeznaczeń człowieka i obowiązków, byśmy się porozumieć mogli o znaczeniu jego czynności.
— Tak jest, — odparł Wielica, — ale to stanowisko na którem pan dziś jesteś, drogą tylko może do tego na którem ja stoję... cóż będzie jeśli rozporządziwszy swojem, i co gorzéj, cudzem życiem wedle zasad dzisiejszych, zmuszony będziesz uznać się w błędzie i żałować?
— Nigdy!
— Któż wie! umysły tego rodzaju jak twój panie Edmundzie, przechodzą różne drogi w pogoni za prawdą, ale jéj dościgają nakoniec... Powiedz mi jeśli późniéj sąd twój z moim się zrównoważy, jeśli swe życie pojmiesz jak ja — co będzie z uczynkiem dzisiejszym?...
Miłość jest największem uczuciem, ale jéj mieszać nie potrzeba z prostą pożądliwością, miłość to ofiara... a nie egoizm, ona prowadzić powinna to co kocha na wyżyny, nie w ciemną pieczarę jakąś aby pożreć tylko i nasycić się. — Ja także kocham córkę moję, i zapewne nie mniéj od pana, ale pragnę właśnie dlatego widziéć ją wielką i świętą, nie słabą i upadłą... Według mnie, wiesz WPan cobym na jego miejscu uczynił? — odjechałbym na czas umyślnie dając jej pomyśléć nad sobą i z sercem powalczyć... bez pożegnań na wieki, bez dramatycznych rozstań co gwałtowne budzą żale. Kobieta, słabsza, cóż dziwnego że pójdzie gdzie ją powiedzie słowo serdeczne... ale godziż się ją tam prowadzić? — kochasz, więc wierzysz w trwałość przywiązania swego, oddal się i kochaj.
— Pan jesteś nielitościwy! — zawołał powtarzając słowa Eweliny Edmund. — Skazujesz nas z najzimniejszą krwią na męczarnie, dla jakichś konwencjonalnych ludzkich praw.
Wielica rozśmiał się z politowaniem ruszając ramionami.
— To nie są prawa ludzkie; na małżeństwie spoczywa społeczność, jest wiele do zniesienia w tym stanie, ale ciężar jego nie zmniejsza obowiązku, czyni go tylko piękniejszym. Wy po ludzku chcecie szczęścia w małżeństwie... a tu nie chodzi o nie, ale o ofiarę i spełnienie powinności. Szczęście jest zabawką starych dzieci, cnota zadaniem dojrzałych... największa miłość nie zapewnia szczęścia na dwa dni, a spełnienie obowiązku daje świętość, siłę i — spokój duszy.
Troiński spojrzał na poruszonego Wielicę i ścisnął jego rękę.
— Pan może nigdy nie kochałeś, — rzekł czuléj, — może nigdy nie byłeś kochanym, nie wiem, ale wieszże co to jest opuścić tę za którą dałoby się życie, patrzéć na jéj łzy, myśléć o jéj cierpieniu, odpychać dłoń która z rozpaczą wołając ratunku i litości wyciąga się ku tobie. Gdzież siła aby to uczynić! człowiek siebie, przyszłość, wszystko oddałby aby jéj jednę łzę oszczędzić!
— I niech poświęci przyszłość, życie, ja nic nie powiem, — odparł Wielica, — ale kochany przyjacielu, nie godzi się przez litość dla biednéj istoty z nią razem lecieć w przepaście.
— A! nie rozumiemy się!
— Daruj! zrozumiesz mnie, bo masz zacne i szlachetne serce, a to ci wskaże po chwili rozmysłu, którędy iść i co począć. Wierz mi, pojmuję położenie twoje, wasze, boleję nad niem. Gdybyście byli wolni, dziśbym szczęśliwym się nazwał łącząc was i powierzając przyszłość mojego dziecka tobie, ale wyżéj szczęścia obowiązek! Dziś zasiejecie tylko zgryzotę na resztę życia... które trudno dźwigać i bez tego brzemienia, cóż gdy z niem?
Długo jeszcze w ten sposób ciągnęła się rozmowa, a łagodności z jaką sobie postąpił Wielica, winien był może, iż Edmund mimo jego niewzruszonych zasad, nie unikał go, i coraz bardziéj czując poszanowanie dla charakteru zbliżał się do niego.
Opatrznem zrządzeniem wypadek ten, chwila w któréj przyszedł, stanowisko jakie zająć musiał pan Joachim, dziwnie na niego samego podziałały.
Widzieliśmy w jakiem usposobieniu wyjechał z Kaniowiec, jakiemi marzeniami serce i umysł miał zajęty — choć sam nie przyznawał się przed sobą, kochał Adelę tą niebezpieczną miłością jesienną człowieka, który czepia się jéj jak ostatniéj deski wybawienia rozbitek. Zrazu ujrzał w niéj niebezpieczeństwo, późniéj potrafił sobie wytłumaczyć że obowiązany jest do walki, nareszcie uległ urokowi i musiał wpatrując się w głąb duszy, przyznać do słabości, która siwiejącéj nie przystała skroni... ale możeby usłużny rozum potrafił mu wystawić inaczéj za późno przychodzącą namiętność, gdyby nie list Eweliny i pobyt u niéj... i z Edmundem rozmowy.
Dzieje tych biednych istot wcale do naszéj nie należą powieści, przywiedliśmy z nich ustęp tylko, aby wytłumaczyć zmianę któréj uległ Wielica. — Każąc drugim o walce i zwycięztwie mimowolnie zwrócić się musiał ku sobie i chłodniejszem okiem wejrzéć na stan swego serca i gotującą się przezeń przyszłość.
— A! stary niedołęgo, — mówił z goryczą do siebie, — jakimże prawem mówisz drugim o poświęceniach i boju, gdy sam stoisz na brzegu rozdzielającym się od Bóg wie jakiéj przyszłości, gdy stary rozmarzasz młodą głowę, któréj marzeniom nie wystarczysz, gdy dla urojonego szczęścia kłamiesz przed sobą młodość i stawisz się w położeniu które jutro stać się może dla ciebie chwilowem szczęściem, a dla niéj wiekuistym żalem?
Obraz uśmiechającéj się Adeli, która białą swą drżącą podawała mu rękę, i patrzała nań z ufnością dziecięcia, a czułością istoty potrzebującéj współczucia, wprędce znowu rozwiewał te surowsze uwagi i rzucał w nierozwikłane łzy i nadzieje...
Ale pan Joachim i w sobie widział człowieka, a słabości których doznawał, śledził okiem starego lekarza nawykłego do symptomatów i niepobłażającego gorączce. Czas więc który przebył na wsi przy córce, z Troińskim, dla niego samego był ważnego przesilenia chwilą, — zajęty córką i Edmundem, musiał powiedziéć sobie, że powinien im dać przykład, że nie godzi mu się sięgać po szczęście niepewne poświęcając mu Adelę, która coś lepszego i stosowniejszego nad zwiędłe jego serce znaleźć powinna.
Z tem postanowieniem zbierał się powracać do Kaniowiec, wmówiwszy już w Edmunda, że na czas jakiś opuści Ewelinę choćby tylko dla oczów ludzkich i uniknienia niepotrzebnych posądzeń — gdy doszły go wieści z miasteczka tak dziwne, że im zrazu wiary trudno dać było. Opowiadano na wsi, że dziwnym wypadkiem Podkomorzanka od lat dwudziestu zaślubiona potajemnie komuś, a gwałtownie oddzielona od męża, znalazła go i przyznała zarazem swe dawne śluby i Adelę za córkę. Mówiono razem że mąż Podkomorzanki przeszedł dziwne losu koleje, był aktorem, mnichem, wędrował po wschodzie i przypadkiem dostał się do Kaniowiec nie wiedząc o pobycie swéj żony.
Znając skłonność sąsiadów do tworzenia historji nie bywałych, pan Joachim ruszył na nią ramionami zrazu, ale gdy coraz dobitniéj głosić o tem poczęto, zdjęła go w końcu ciekawość dowiedzenia się o ile to prawdą było, napisał więc do Szambelana z zapytaniem, a ten mu przez posłańca w następujący odpowiedział sposób.




VI.
Wielce szanowny panie Joachimie
Dobrodzieju!

„Na list jego z dnia 10 praesentis, spieszę odpowiedziéć kochanemu sąsiadowi, że i do wiary niepodobne rzeczy czasem się na świecie przytrafiają. — Prawdą jest że Jmć panna Podkomorzanka którąśmy wszyscy mieli za osobę niezamężną, okazała się i zeznała sama poślubioną oddawna nieznajomemu człowiekowi, który jak Deus ex machina w Kaniowcach się zjawił, a dziś rewendykuje tytuł małżonka i dostojność ojca panny Adeli. Ten to jest dziki nasz nieznajomy dziedzic dworku pod krzakiem wirginji, który nas swą mizantropją i fiziognomją obłąkaną przestraszał. — Dziś on znacznie przychylniejszym się stawszy, stawi śmiałe czoło ludziom i opowiada o swych podróżach po wschodzie i różnych na lądzie i morzu przygodach.
Jak sam łatwo pojmiesz, całe miasteczko nasze tym wypadkiem wzruszone, o niczem nie mówi jeno o nowem stadle, które po latach dwudziestu na resztki życia się zeszło, gdy oboje w oczekiwaniach téj szczęśliwéj godziny, postarzeli i posiwieli.
Po kilkakroć miałem szczęście spotkać się z dawną naszą Podkomorzanką, a dziś panią Poroniecką i ciekawym jéj małżonkiem, już to w ich domu, już w innych naszéj uliczki, i nie mogę pojąć co tak gwałtowne przywiązanie do tego człowieka obudzić mogło; jest bowiem dziwak, dość opryskliwy i deklamator nieznośny.
Zrazu głucha wieść tylko szerzyła się u nas o niepodobnem do wiary małżeństwie, aleśmy wreszcie jawnie i oczewiście przekonani zostali, iż to nie było baśnią, gdy po mszy Świętéj na ich intencję mianéj, małżonkowie pod jednym dachem wspólnie wieść życie poczęli.
Referendarz na jakiś czas wyjechał do Warszawy, a panna Petronella nam została; Malutkiewicz nie potrafił się nawet wydziwić temu co nas tu wszystkich w najwyższy sposób zdumiało, Oktaw jeszcze bawi, ale wkrótce napowrót do uniwersytetu się wybiera, a tymczasem studjuje serce ludzkie w dworku W. pani Poronieckiéj...
Nie wiem czy panu dobrodziejowi wiadomo jest, że panna Adela wzięła się do wychowania znanéj tu ze swéj piękności dziewczyny Anny córki stolarza Prokopa, i pracuje nad nią wielce, poświęcając jéj czas swój wszystek. Dzieło zaiste chwalebne, ale jak się powiedzie, trudno zgadnąć. To pewna, że już skutki wpływu JMPanny Adeli widoczne są na dziewczynie, która posmutniała, pobladła i śpiewać przestała.
Innych nowin nie donoszę, pragnąc abyś WPan dobrodziéj sam ciekawością zdjęty, do nas co najrychléj powrócił, gdyż nam go braknie bardzo i powrotu jego wszyscy mocno życzymy, ja zaś w szczególności kochanego sąsiada wyglądam i w nadziei zobaczenia rychłego, nie żegnam, tylko do widzenia, zostając z prawdziwym szacunkiem i t. d.

Mamert Alexy z Wędżygoła

Poraj Wędżygolski

S. D. J. K. M.

List ten, jakkolwiek zawarte w nim nowiny i po szambelana zapewnieniach potwierdzenia potrzebowały, mocno zastanowił pana Joachima i na chwilę go jakoś zasmucił; obudził on wspomnienie Kaniowiec, chęć powrotu, ale obowiązek kazał pozostać przy córce i Wielica nie myślał nawet unikać spełnienia go.
Potrzeba było naprzód nakłonić do odjazdu Edmunda co niemało go kosztowało, potem wybuch żalu pieszczonéj Ewelinki wytrzymać, wreszcie w dość niedobrem towarzystwie trudno ją było zostawić. Panie które jéj towarzyszyły na wieś, piękna Teolinda co wiek cały spędziła usiłując przywabić kogoś i w nieustanne plącząc się intrygi miłosne głowę i serce niemi tylko miała zajęte, pani Litte niegdyś bohaterka romansu dla któréj nieszczęsny jeden głupiec w łeb sobie strzelił, nawet fortepianista Herzog który wygodnie na wsi odpoczywał, — wszyscy razem podżegali Ewelinę, pochlebiali jéj i zamiast hamować aż nadto skłonne do ofiar serce, uprzejmie rodzącemu się przywiązaniu dopomagali nie widząc w niem nic zdrożnego. — Dwór ten naturalnie uznał pana Joachima tyranem zimnym, ojcem nielitościwym, gadułą nudnym, i gdyby nie poczciwość Eweliny, nie wyższy umysł Edmunda skończyłoby się może na wygnaniu Wielicy.
Edmund wszakże uznał potrzebę wyjazdu, pożegnania były łzawe i rozpaczliwe. Teolinda nie mogła już patrzéć na pana Joachima, Ewelinka się rozchorowała, i po odjeździe Troińskiego żałoba i smutek okryły dwór cały. Jedyną pociechą opuszczonéj, zostały listy które Edmund od pierwszéj stacji pisać począł, a tym na przeszkodzie stanąć nie mógł troskliwy ojciec.
Całe towarzystwo kobiece przy wielkiéj napozór gorliwości religijnéj najmniejszego ducha religijnego nie miało w sobie, i ojciec pragnący córkę uleczyć, począć musiał od katechizmowania jéj powoli.
Okrzyczano go tedy fanatykiem...
Położenie jego w tym domu wcale nie było do zazdrości, ale obowiązki wielkie i święte, zmuszały dostać placu. W takich to położeniach trudnych rozwija się człowiek i podnosi.
Szczęściem dla pana Joachima nadspodziana okoliczność uwolniła go od trudnego zadania w chwili gdy o niem prawie rozpaczać zaczynał. Hrabia Tylman który wyjechał z tancerką na gody, znalazł zamiast nich śmierć przedwczesną na kolei żelaznéj między Bruxellą a Paryżem. Pociąg w którym jechali, spotkał niespodzianie z przeciwnéj strony idącą lokomotywę, a w strzaskanych przednich wagonach między pięćdziesięcią osobami silnie rannemi i zabitemi znalazł się właśnie nasz podróżny i jego towarzyszka niebezpiecznie okaleczona. Tylman został prawie na miejscu... i nie żył nad kilka godzin.
Wieść o tem doszła Ewelinę jak piorun niespodziewana i przerażająca, i oddać jéj potrzeba sprawiedliwość, że zapłakała nad niewiernym małżonkiem, choć serce jéj może swobodniéj uderzyło nazajutrz do nowego życia. — Sama ona wymogła listem na Edmundzie, żeby na czas żałoby się oddalił, błagając go tylko by nie jeździł koleją. Przyszłość uśmiechnęła się jéj znowu, a pan Joachim gdy przyszła godzina rozstania z córką po żałobne fioki zmuszoną wracać do Warszawy, ze łzami żegnając i błogosławiąc, długą rozmową i radą poważną pokrzepił. Nie śmiał on odrywać od niéj przyjaciółek w jego przekonaniu niebezpiecznych, ale zlekka nadmienił wdowie, że lepszeby mogła dobrać sobie towarzystwo...
Gdy podróżny powóz hrabinéj niknął w kłębach kurzu na gościńcu, Wielica smutny siadł na swą ubogą bryczkę i do miasteczka napowrót odjechał.




VII.
K


Kilka tygodni czasu wielkie tu sprawiły zmiany, i gdy po powrocie swoim do miasteczka, Wielica niespokojny pospieszył do dworku Podkomorzanki, zastawszy ją na progu siedzącą samą jedną wypadkiem, zdziwił się znajdując wesołą dawniéj sąsiadkę, głęboko zamyśloną i tak zatopioną w sobie, że przybycie jego nierychło postrzegła.
— A! to pan, kochany mój sąsiedzie! — zawołała uśmiechając mu się wesoło i smutnie zarazem, — już musisz zapewne wiedziéć co za cuda tu u nas zastajesz, a mianowicie mnie którąś porzucił starą panną bez nadziei pójścia za mąż, nagle poddeptaną i niemłodą jejmością? Ale radabym ci zarazem i męża mojego przedstawić, który choć może z początku się niepodoba, bo to człowiek skołatany życia wypadkami, powinien być twoim przyjacielem... Ty jeden go tu może ocenisz i będziesz dlań wyrozumiały i pobłażający.
— Jakże się nie mam zdumiewać, kiedy mi pani sama powtarzasz tę nowinę nie do wiary, która już na wsi mnie doszła.
— Dziwuj się jak chcesz, a nie potępiaj, kochany panie Joachimie. Powiem ci pocichu, jak staremu przyjacielowi, że dziwnie mnie moje szczęście nowe, mnie samą co ci to mówię, zdumiewa i ogłusza... Módz uścisnąć dziecię i nazwać je tem słodkiem imieniem, posłyszyć od niego nazwisko matki... po latach wielu podać dłoń temu co cierpiąc za nas dotrwał nam wierny do końca... a! na takie szczęście sił potrzeba!
Westchnęła Podkomorzanka.
— Adela jest u siebie, — dodała, — ale gdyby wiedziała żeś pan przyjechał, jużby tu była pewnie, tak niespokojne byłyśmy o pana... a Parol jego tak tęsknił... przynajmniéj jak my... Ale mówże nam o sobie?
I poczęła się długa rozmowa, ale oboje mimo zapewnień wzajemnych szczęścia, wzdychali i byli smutni, a pan Joachim niedoczekując się Adeli, odszedł do xiędza Herderskiego.
Nie przeczuwał on zapewne że i w Adeli wielka znajdzie zmianę i usiłował oddalić się od niéj, znowu pochwycony myślą niebezpieczeństwa jakie mu zagrażało; jakie jéj mogło grozić od niego.
Na probostwie znalazł świat wielki jakiego się niespodziewał i wieczorek proszony, któremu już asystował Szambelan, pan Poroniecki i Oktaw, nie licząc miejskich urzędników i Malutkiewicza, który w kątku jakąś łacińską xiążkę wertował.
Wszyscy go otwartemi przyjęli rękami, a mąż Podkomorzanki przystąpił doń starając się okazać mu uczucie przyjacielskie. Na niego naturalnie z ciekawością największą zwróciły się oczy przybyłego, potem na Oktawa który dość smutny i pogrążony w jakichś młodzieńczych dumaniach siedział w kątku. Przerwany na chwilę wist, odciągnął znowu graczy, a pozostali rozmawiać poczęli o obojętnych przedmiotach. Szambelan który wychodził z gry, odciągnął wprędce pana Joachima.
— Otóż patrz asindziéj co się tu u nas dzieje... nowy świat, — rzekł, — człowiek nie wie, na którą stąpić nogę. Tego przybłędy niby to męża naszéj Podkomorzanki, ja cierpiéć nie mogę i z tem się nie taję... patrz co za spojrzenie, kto wie co on robił na świecie i czem się zabawiał... nienajlepiéj mu z oczów patrzył...
Pan Joachim się uśmiechnął.
— Mów co chcesz, a ten przybysz dla nas wcale nie pożądany, dom Podkomorzanki, ona sama zupełnie zmieniona, smutna, zadumana, pogrążona... ja szczerze przyznaję, że się go boję. Mało mówi, a gdy się odezwie, to narzeka i szydzi, przywykły znać do biedy, nie może się ze szczęściem oswoić. Fatalny nawet wpływ już wywarł na Oktawa, którego ja nie pojmuję, dzieciak spochmurniał także, chodzi z głową zwieszoną.
— Kochany Szambelanie, czy się tylko nie uprzedzasz przeciwko niemu?
— No! no! sam osądzisz!
Wielica mało mógł jednak wnioskować z pierwszego zbliżenia, ale nie uszło jego oka to, że Poroniecki zupełnie obcy zwykłemu spokojnemu towarzystwu, przyzwyczajony do innéj klassy społeczeństwa, z ciężkością się w nowem kole obracał. Zdawało się jakby się obawiał wszystkich i niedowierzał otaczającym, a mowa jego często przechodziła w słowa ostre i szyderstwa niespodziane. — Xiądz Herderski który już bliżéj się z nim poznał, nieustannie go powagą swoją miarkował i na właściwszą sprowadzał drogę. — Z przeszłości pozostała szorstkość jakaś, czyniła Poronieckiego trudnym w towarzystwie człowiekiem.
— Biedna Podkomorzanka! — rzekł w duchu przybyły, — i dla niéj resztki życia są pokutą za przeszłość, a oczekiwane szczęście może się stać ciężarem!
Po chwili skinąwszy na Oktawa, który tu nie miał zajęcia, Wielica wyszedł z nim razem.
— Coś i ty mi, — rzekł do niego kierując się przez rynek do uliczki swojéj — nie najlepiéj wyglądasz, posmutniałeś, zdziczałeś, co ci jest, mów mi szczerze.
— Ale nic, — odparł młody chłopak, — może mimowolnie czuję zbliżanie się chwili odjazdu, a zawsze mi ciężko opuszczać Kaniowce.
— Poznałeś bliżéj Poronieckiego?
— Jestem z nim bardzo dobrze, — odpowiedział Oktaw.
— Mogę cię spytać jak go znajdujesz?
— A będęż ja miał odwagę sądzić o człowieku po niewielkiéj liczbie godzin jaką z nim dotąd spędziłem?
— Nie pytam się o sąd, ale o wrażenie twoje.
— Zdaje mi się złamaną i biedną istotą dla któréj mało co pozostało na ziemi; długie cierpienie zabiło w nim władzę używania nawet maluczkich przyjemności powszednich. Tak przywykł do gorączki i nieszczęścia, że w spokoju zdaje się ich szukać, wyglądać, przeczuwać...
— Ale dziś błogi wpływ Podkomorzanki, — rzekł pan Joachim.
— Należałoby się spodziewać, — dodał Oktaw. — Zresztą dusza poczciwa, serce dobre, ale wystaw pan sobie więźnia, któryby po dwudziestu latach męczarni powrócił do spokojnéj strzechy z któréj go wyrwano; zawsze na jego rękach zostanie blizna od kajdan, na czole marszczka od troski.
— A Podkomorzanka?
— Ona pracuje nad jego szczęściem, a o swojem nie myśli. — Adela i on, to dwa życia jéj cele. Obie kobiety z tem większą troskliwością obchodzą się z nim, że nagrodzić by mu chciały co w przeszłości przebolał... ale...
— Mów otwarcie.
— Nie wątpisz pan, że szanuję wysoce człowieka który godnie cierpieć umiał, a dla mnie jest przyjazny i serdeczny, ale nie mogę dziś powiedziéć by to nowe stadło po latach tylu rozłąki, miało tem być czemby się stało może pracując na harmonją umysłową i serdeczną... Podkomorzanka i jéj mąż cale odmienne mają obyczaje, pojęcia, formy, a Poroniecki zawsze się wydaje upiorem z innego świata.
— Inaczéj téż być nie mogło, — odezwał się Wielica.
Oktaw chciał mówić coś jeszcze, ale zamilkł postrzegłszy się w porę że nie swoję by był wygadał tajemnicę. O owem bowiem marzeniu skarbu zakopanego w ruinach klasztoru, jemu się tylko jednemu zwierzył Poroniecki, a nawet w chwili rozpoczęcia nowéj życia epoki, myśl dobycia jezuickiego lochu nie opuszczała go i niepokoiła.
— A panna Adela? — zapytał Joachim spoglądając na Oktawa.
— Zawsze tak cudna i anielska istota jakąś ją pan tu widział wprzódy, zawsze taż sama. Zbliżenie się do niéj, poznanie bliższe nie ujmuje, powiększa dla niéj szacunek i uwielbienie.
— Daleko już w nich zaszedłeś? — spytał przybyły wesoło.
— Ja? powiększyć się nie mogło co odrazu było największe, — odpowiedział Oktaw spuszczając oczy. — Aniołów się nie poznaje, one się objawiają odrazu.




VIII.
Z


Zbliżając się do dworku Żelizów, rozstali się z sobą przechadzający, a Oktaw zamiast powrócić do domu, powlókł się zatopiony w myślach znowu ku murom jezuickim zwykłéj swojéj przechadzce.
Wieczór jesienny cichy był i majestatyczny, liść suchy z drzew opadły szeleściał już pod nogami, a dymy miasteczka i wonie pól zżętych swobodnemi strumieniami płynęły w powietrzu. Gdzieniegdzie wśród pożółkłéj trawy wykwitał obałamucony ciepłem kwiatek nieostrożny w drugą uwierzywszy wiosnę; na drzewach zwarzonych lekkim mrozem zielone liście okrywały się najrozmaitszemi barwami kolorującemi malowniczo lasy oddalone. W ruinach pusto było i cicho, świegotały tylko wróble i stado kawek z krzykiem obsiadało kopułę kaplicy na któréj obrały sobie siedlisko.
Niekiedy w głębi murów olbrzymich niewytłumaczony szelest i stuk, zwiastował że i tam już zwierzęta zajęły miejsce ludzi, gospodarząc swobodnie na zwaliskach.
Oktaw szedł oglądając się jakby żegnał te miejsca które dlań były wspomnieniem zarazem drogiem i przykrem; zatrzymał się przy złomie muru pod którym przebyli ulewę, potem ścieżką wązką puścił się na polankę ku mogile i opuszczonéj chacie strażnika.
Gęste zarośla leszczyny, przez które przechodził, opadłe z liści, smutnie teraz stały z nagiemi i połamanemi gałęźmi, gdzieniegdzie puste dźwigającemi gniazdeczko. Goście tych gęstwi opuścili je z liśćmi, i polecieli szukać cieplejszych kryjówek lub jaśniejszego nieba.
Wychodząc na pólko, Oktaw drgnął widząc w progu chaty siedzącą postać białą w któréj poznał Andzię. Trochę już dawno się nie widzieli, a biedne dziewcze tak było zamyślone i smutne, że przychodzącego nie rychło dostrzegło.
Szelest kroków zdradził Oktawa, Anusia podniosła głowę, spojrzała, ale nie podbiegła ku niemu i pozostała tak nieruchoma z wlepionemi w niego oczyma.
— Dobry wieczór moja Andziu! — rzekł dosyć chłodno ale z wyrazem niepokoju przybywający.
— Dobry? ja nie wiem! powinien by być dobry kiedyście przyszli do mnie, ale na duszy mnie nie dobrze wcale, — chora jestem... smutna...
— Co ci jest? powiedz, — odezwał się siadając przy niéj chłopak.
— Albo ja wiem! czuję się inną i dziwuję sobie..... Dawna Andzia dzika i pusta, i nowa którą uczą pokory, skromności, posłuszeństwa pogodzić się z sobą nie mogą. Jakże chcecie? kilkanaście lat byłam czem mnie Bóg stworzył, a dziś każą mi zostać inną... tak nagle, tak dziwnie inną... w głowie się pomieszało! Tyle mi rzeczy razem powiedziała panna Adela... kochać, nie wolno, śmiać się nieprzyzwoicie, chodzić saméj niebezpiecznie, patrzéć nawet na mężczyzn trochę grzechem... a wciąż pracować, a zawsze się modlić!... nie! ja tego życia nie rozumiem...
I powoli głowę pochyliła na ramię Oktawa.
— Zkąd chcesz weź życie, — odezwała się pocichu, — zawsze ono tak nie do rzeczy jak było... wolałabym była zostać jak mnie stworzył Pan Bóg i wykołysał duch matki, teraz jestem gorzéj niespokojna i może nieszczęśliwsza. Przynajmniéj miałam tę pociechę, żem sobie szydziła z ludzi, z siebie, z całego świata, a dziś — i tego nie wolno...
— Prawdziwie, nie poznaję cię Andziu, — rzekł Oktaw.
— A! a! boście téż długo nie przychodzili tutaj, a ja codzień... codzień i zawsze na próżno... i stęskniłam się okrutnie. Co z tego mojego kochania, — dodała powoli, — nic — nic... wy mnie nie możecie kochać nigdy... ja to widzę i nie chciałabym w to uwierzyć i muszę.
— Zkądże to znowu?
— Mam oczy dobre... i jestem zazdrosna, śmiejąc się boleśnie odezwała Andzia.
— Zazdrosna? o kogóż?
— Nie domyślasz się paniczyku?
Oktaw zapłonił się w ciemności.
— Tak! tak! a gdybym na was nie patrzała zbliska, przeczułabym zdaleka... i jakże mnie biednéj stanąć obok niéj! O! nie! nie! to darmo.
To mówiąc zamilkła i łzy potoczyły się po jéj twarzy.
— Śni ci się Andziu, nie wiesz co sama — przerwał chłopiec, — jakżebym ja mógł pomyśléć o niéj?
— Człowiek jak drzewo zawsze strzela do góry, — odpowiedziała Anusia, — ja ku tobie, ty... ku niéj... bijemy się ku słońcu, oboje może daremno. No! tobie jeszcze choć pomyśléć można, a Andzi?..... Ja dla was zabawką tylko..... gorzej, może już ciężarem.....
Oktaw był milczący.
— Któżby się do ciebie nie przywiązał, — rzekł po chwili, — zkąd ci te myśli dziwne... ten smutek niepotrzebny?
— Zkąd! ot tak, wiatr je nosi po polu, — odezwała się smutno. — O jednych się obije i nie przejdzie do głębi, drugim do środka się ciśnie. Wy jedziecie, a pytacie się czemum smutna?
— Ale powrócę, — rzekł chłopiec.
— Kiedy? i jakim?... do panny Adeli możecie posłać pismo, do mnie... nie zamarzy się wam nawet... Czemu wy tam tak często przy niéj? co wy jéj tam czytacie? na co patrzycie jéj w oczy? co szepczecie z sobą... na co ona mnie was odbiera, — coraz żywiéj poczęła Andzia, — mało jéj świata? ja mam jednego i tego mi chcą wyrwać! Ale ja nie dam!
I wstała podnosząc zaciśnioną rękę do góry.
— Co ci się dzieje Anusiu! — rzekł przestraszony Oktaw, — zkąd ten niepokój nagły? dlaczego mi nie wierzysz?
— Bo patrzę i mam oczy! a ona straszna... kogo zechce oplącze słówkiem i wejrzeniem, umie spojrzéć i mówić i milczéć... ja tylko gniewać się potrafię i męczyć...
I zamilkli oboje, a dziewczyna znowu przybliżyła się ku niemu i głowę zwiesiła na jego ramieniu.
— Nie prawda? — spytała, — szalona jestem! toż to może ostatnia w życiu godzina, a ja sobie ją truję i was męczę! poco myśléć o tem, co poza nami i gdzie daleko? Jutro..... no... to się umrze i wszystko zapomni, a dziś jeszcześ ty mój paniczu!
I objęła go rękami z czułością.
— Jakbyś ty chciał a pozwolił, jabym tam poszła za tobą gdzie ty pójdziesz? Ja się nie boję ani wielkiego miasta, ani ludzi ani drogi dalekiéj... Jestem prosta dziewczyna i wytrzymam słotę, zimno, głód, a ludziom umiem się obronić.
— Cóż za myśl szalona..... cóżby powiedzieli?
— Ludzie! niechby sobie gadali na mnie... Ale prawda, — dodała, — na was! niechcę!! nie! trzeba tu zostać i schnąć powoli... i tak żyć jak się żyło dawniéj lat tyle...
— Inaczéj Andziu? — przerwał Oktaw — potrzeba się uczyć, modlić i wierzyć mi... a być spokojną.
— Jacyście wy wszyscy spokojni!! uśmiechnęła się dziewczyna, — prawda, na was patrząc, pomyślałby kto żeście szczęśliwi, że wam nic nie dolega, że nie znacie ucisku serca i nie bijecie się z sobą... Nauczyli was z młodu wszystko w sobie chować i nic nie pokazywać... ale ja tego nie umiem i nie potrafię... kłamać nie chcę i nie będę... jak mi się na łzy zbierze to płaczę, jak na śmiech to szaleję, i nikt mnie nie przerobi...
— Kto wie, — odezwała się po chwili, — jak wy pojedziecie, ja tę naukę porzucę, mnie to nudzi i męczy. Panna Adela dobra, serdeczna... ale i jéj nie cierpię... lękam się... i... mówić z nią jak chcę nie mogę szczerze, ani płakać, boby się śmiała z szalonéj Andzi.
— Więc cóż poczniesz?
— Co? znowu swobodna sobie pójdę błądzić po miasteczku, śmiać się, drwić z ludzi i biesić ich jak się wystroję, żeby się patrząc wściekali...
— Doprawdy, nie poznaję cię, — przerwał jéj Oktaw, — byłaś już spokojniejszą i lepszą, a dziś?
— Dawny giez mnie ukąsił, nieprawda? łzy z oczów płyną, serce się krwawi, a na śmiech szalony się zbiera? wszystkiemuście wy winni! Po co tam chodzicie, a patrzycie na nią, a modlicie się do niéj wzrokiem jak nigdy do mnie. Patrzałam nieraz przez szparę, jak wy przed nią stoicie... tam to widać kochanie, a ze mną bawicie się jak z pieskiem... i rzucacie jak pieska...
I znowu się na łzy zebrało biednéj dziewczynie, ale je otarła fartuszkiem żywo i chmurne wejrzenie Oktawa przestraszyło ją.
— Nie! nie! nie słuchaj, — rzekła, — niewiedziéć co plotę! żartowałam z was... chcecie bym była wesołą, zaśpiewam, potańcuję, tylko nie tak patrzcie na mnie i nie tak mnie żegnajcie chłodno... powiedzcie mi dobre słowo, to je sobie schowam i nosić będę do waszego powrotu.
— Cóż kiedy mi nie wierzycie, — rzekł Oktaw zmieszany — prześladujecie mnie Adelą... wymawiacie co nie jest... sam nie wiem jak cię przekonać.
— Już to źle kiedy słowami przekonywać potrzeba, — przerwała Andzia, — jabym po oczach poznała, gdyby co w sercu było... Macie trochę litości, a zresztą... miło wam przytulić się do Andzi, bo komuż nie słodko jak go kochają, ale...
— Nie wierzysz?
— Nie wierzę! nie!
— Cóż ja na to poradzę!
— Wy! nic! a Pan Bóg chyba!
Łzy, wymówki, zgoda i znowu wyrzuty, mieniały się tak w téj rozmowie dziwnéj a wiecznie jednéj od tylu lat tysiąców. Poznał Oktaw, że biedne to serce dręczone było zazdrością, która co chwila wybuchała, a sił nie miał by ją rozproszyć bo w duszy czuł się winnym.
W istocie, zbliżenie się do Adeli odrodziło w nim naprzód uwielbienie dla niéj, potem tę miłość czystą i wielką, która raz tylko w życiu jaśnieje, i wedle piersi na jaką padnie, jest jak owe ziarno przypowieści wyrastające na drzewo rozłożyste lub ginące marnie. Na chwilę Oktaw dał się był uwikłać uściskowi Andzi i namiętności jaką w nim wzbudziła, ale tracąc ją z oczów, wracał do jaśniejszego obrazu Adeli, i klękał przed nią w ciszy serca.
Gdybyśmy policzyli ile w życiu przechodziemy kolei różnych, nim staniemy na drodze, którą późniéj lub przywiązanie lub nałóg nas pędzi... ileżby niedonoszonych uczuć i w zarodku umarłych myśli złożyło się na żałobny ów różaniec! Probujemy na wszystkie strony — zaglądamy w serc wiele, ważym, słuchamy, często postępujemy kilka kroków i niewiedziéć dlaczego stajem lub zwracamy się wstecznie. Ze straconych chwil takich składa się większa życia połowa... młodość szafuje niemi, i drze te próby nakreślone niedbale, na starość już człowiek nie ciekaw i idzie prosto gościńcem nie zwracając się na boczne ścieżynki.
Oktaw był jeszcze w téj życia porze, w któréj sam urok nowości pociąga na wszystkie strony, — żałował stracić Andzi i nie chciał się wyrzec ideału Adeli, a przypadek zasiał w nim jeszcze jedno uczucie niezdrowe i trawiące, obudzając chciwość.
Spowiedź Poronieckiego, opowiadanie jego o skarbach pojezuickich, przemówiły do wyobraźni młodego chłopca, i powlokły za sobą całe pasmo marzeń niedorzecznych. — Dotąd opierał się na pracy, teraz począł myśléć o bogactwie które mu przyjść miało jako dar nieba i wykupić życie od trudu. Chodziło tylko o to, by znaleźć ów mur ukryty w gruzowiskach, przebić jedną ścianę i zdobyć nieużytecznie leżące stosy srebra i złota. Chorobliwie i gorączkowo marzył o tem Poroniecki i zaraził tego, którego młodość obrał sobie za pomocnika i spólnika.
Biedny Oktaw, któremu dotąd życie płynęło bez wielkich wzruszeń, na progu prawie z dzieciństwa wychodząc, znalazł się opanowany zarazem miłością Andzi natrętną i dziką, urokiem Adeli i marzeniem bogactw, które nań spaść miały. Silniejszego by to zwichnęło, cóż dziwnego że wątła istota nie wiedziała gdzie się obrócić i co począć z sobą.
Gdy po owéj schadzce wieczornéj cały jeszcze przejęty i rozdrażniony powrócił do spokojnego dworku, a staruszka matka całując go w czoło przyszła go w progu powitać, tak był dziwnie nie swój i pomieszany, że to oka matki nie uszło.
— Co ci to jest? — zapytała pocichu.
— Nic... tak... nie czuję się zdrów, a wkrótce odjechać potrzeba.
— Oj nie! nie! moje dziecko, — potrząsając głową odpowiedziała matka, — my na ciebie patrzemy bacznie, tyś nie swój, niespokojny... a nic nie mówisz przed nami.
Stali na progu alkierza w którym stary Żelizo siedział sparty na poduszkach w swojem łóżku z głową na piersi spuszczoną. Ręce jego machinalnie przebierały różaniec, a usta modliły się pocichu.
Stary przeżegnał się po chwili i wyciągnął dłoń wychudłą do syna.
— Chodź tu dziecię moje, — rzekł łagodnie, — zbliż się do mnie, rzadko teraz jesteśmy z sobą... potrzebuję pomówić. Tyś mi nie swój — dodał, darmo byś chciał to wytłumaczyć, znać w poczciwéj i nieumiejącéj kłamać twarzy, jakąś walkę ciężką... komuż lepiéj jak ojcu zwierzyć się możesz, kto lepiéj ci życzy? Nie obawiaj się surowości mojej, człowiek co żył i był ułomnym, zaboleje, przebaczy ale zrozumie i pocieszy. Wiem że każda spowiedź jest zbawienną. Pojmuję żeś musiał zetknąwszy się ze światem stracić spokój dziecięcy, tysiąc rzeczy wabi, pociąga, obiecuje, a wybór trudny i napój nienasycający... mów Oktawie, ja cię pewnie nie potępię, a będę przynajmniéj wiedział jak się do twego anioła stróża pomodlić?
W innéj chwili możeby fałszywy wstyd zamknął usta synowi, ale wzruszony był, przejęty, — cierpiał i potrzebował się wylać, gdy matka odeszła powoli powodowana instynktem jakimś; gdy stary Żelizo powtórzył mu: mów, — raz jeszcze, Oktaw się rozpłakał i począł szczerą spowiedź przed ojcem.
Przywykły był dawniéj nie miéć przed nim tajemnic, i lżéj téż mu było wypowiedziéć dziś choć się rumienił za to co w jego sercu się działo.
Żelizo słuchał spokojny, łagodny, zamyślony i brew tylko siwa zawisła mu nad nabrzmiałą od łez powieką. Miłość Andzi, urok Adeli, nawet marzenia o skarbach Poronieckiego, wyspowiadał przed ojcem, który mu słowem nie przerwał opowiadania. Jak dziecię przytulił się do piersi ojcowskiéj i kryjąc oczy, szeptał do dna wyczerpując dzieje swoje młodzieńcze...
I była chwila uroczystego milczenia, po któréj stary z uniesieniem ręce podniósłszy do góry, syna w czoło pocałował.
— Nie gniewasz się mój ojcze? — zapytał Oktaw.
— Nie... cieszę się, — zawołał stary, — bo ten co dla starego ojca niema tajemnic i nie wstydzi się powiedziéć co myśli, ma w sobie siłę która go w życiu od wiela zła obroni. Cieszę się twojem wyznaniem, choć smucę pokusami których doznajesz, boś zamłody jeszcze aby o swéj sile im podołać. Ale ufam Bogu że cię wesprze i podtrzyma... boś wart Jego łaski. Porzuć naprzód owe chorobliwe o skarbach marzenie, które gdybyś i zdobył jakże czystem sumieniem używać ich potrafisz? Możeż człowiek posiadać uczciwie czego nie zapracował, co nie zapracowano dla niego, a na inny cel przeznaczono pierwotnie? W mojem przekonaniu nawet zdobywszy skarb, byłbyś tylko jego stróżem i przechowawcą, grosza z niego tknąć by się nie godziło, pocóż sobie kupować niepokój i głowę zaprzątać dziecinną jakąś zabawką? Twoja Andzia szalona... to szatan młodości co chce byś w kilku dniach pożrał przyszłość i zgubił duszę! Nie mówmy o niéj, uciec od biednéj jedyny środek, walczyć daremnie. Taka miłość wyczerpuje życie i zabija... Nie winię cię żeś podniósł oczy na pannę Adelę, żeś w niéj uwielbił wyższą istotę, ale jestli towarzyszka życia dla biednego jak ty chłopca który wszystko zdobywać musi i walczyć ze wszystkiem? Podkomorzanka szukać będzie dla niéj innego męża, a miłością kupisz sobie tylko daremną męczarnię. Ta wasza miłość, — dodał stary, — któréj teraz pełno w xiążkach i po ustach ludzi, nie dla nas biednych i ubogich którym dość Pana Boga i bliźniego kochać, a na czułości i rozpadania się serca i czasu nie staje... Świeci się to w początku życia i zdaje morską latarnią, a to błędny ognik co po morzu pływa i na skały prowadzi... Zresztą gdzie uczucie czyste, tam zła nie widzę... i nie chcę... słowem nawet dotknąć podrażnionego serca twojego... Tobie ztąd jechać potrzeba, — dodał stary, — powrócić do pracy i trybu zwykłego życia... zamęczysz się biedaku tu z nami. Ciężko mi rozstać się z tobą, bo dla mnie każda rozłąka grozi tem że może być ostatnią, ale dla twego dobra i spokoju potrzeba ci jechać, trzeba się oddalić... orzeźwić nauką i modlitwą.
I przycisnął znowu syna do piersi, a po chwili tak mówił jeszcze:
— Nie! nie zmarniejesz mój jedynaku kochany, Bóg cię pobłogosławi jak ja z łoża boleści błogosławię krzyżem świętym, bądź spokojny, otrząśnij się z troski próżnéj, wróć do nauki i pracy, a mary te czcze rozwieją się i przepadną.
Życie nie jest zabawką i ucztą weselną, jest przysionkiem świątyni w którym przygotowujemy się wnijść do przybytku pańskiego... niech w nim kupcy frymarczą, a gracze kości rzucają jeśli chcą, my wdziewajmy szaty świąteczne, obmywajmy się z prochu podróży i namaśćmy wonnościami, aby gdy podwoje otworzą, gdy próg przestąpić przyjdzie, być w gotowości stanąć przed arką w bieli, z czystemi usty i rękoma. Lata długie przechodzą jak oka mgnienie, spytaj mnie com je przebolał w zamknięciu, samotności i chorobie, a jednak wczoraj mi się zdaje co daleko poza nami zostało i ani wiem jakom spożył dni tyle.
Na te słowa pocichu weszła matka, a daleki dzwon kościołka zwiastujący Anioł Pański, przypomniał chwilę modlitwy wieczornéj i Oktaw po staremu ukląkł wraz z rodzicami przejęty, spokojniejszym się czując jakby brzemie wielkie spadło mu z piersi.
Stary Żelizo płacząc się modlił, ale wielka wiara nawet w chwili niebezpieczeństwa dla jedynego dziecka, dawała mu pokój wewnętrzny.




IX.
D


Dwoje ludzi których los na długo rozłączył i pchnął drogami różnemi, gdy się spotkają znowu, muszą w imie pamięci jak nowi sobie, rozpoznawać się wzajemnie i badać by przystać do siebie. To co w nich dawniéj było i pociągało ku sobie, czasem rozwija życie, niekiedy zaciera; zarody niewidoczne wyrastają, wreszcie sam wiek nowemi ich czyni.
Dla panny Podkomorzanki tak nowym był mąż którego nie znała tylko ze wspomnień kilku lat młodości, dziś zmieniony, zdziczały i już nieumiejący być nawet szczęśliwym... Nędza jednak i cierpienie nie uczyniły go złym, ale zrodziły w nim chorobę niewiary, szyderstwa, niepokoju i wystudziły miłość ludzi i łagodność.
Ona stosunkowo mniéj była zmieniona i podobniejsza do siebie; nie dała się ugiąć losowi, wierna charakterowi pozostała jeszcze taką, jaką ją znał Adolf gdy razem przechadzali się po kasztanowéj ulicy, a Franuś biegał przed niemi swawolny. Nawet przywiązanie jéj dotrwało do téj chwili żywe, niezachwiane i oparło się najstraszniejszéj próbie na jaką narażone być mogło, — nowemu z nim spotkaniu.
Ludwika przez warstwy kurzawy podróżnéj widziała jeszcze rysy dawnéj twarzy w mężu i w zwiędłem sercu, młodzieńcze... Całem jéj staraniem było teraz na ostatki dni zlać to wszystko czego brakło przeszłości, pokój, dostatek, swobodę... Ale życie dla niéj będące ideałem, człowiekowi temu co przywykł do miotania burzą, wystarczyć nie mogło. Jak lew co z okrętu wysadzony na ląd czuje pod sobą ruch fali i ustać spokojnie nie może, tak biedny ów człowiek wyżyć nie umiał w atmosferze cichéj domu, którego dnie płynęły zbyt jedne do drugich podobne, wśród ludzi którym jutro niczem nie groziło i nic nie obiecywało nad wczorajszego dnia powtórzenie. Przywykły walczyć, męczył się nieczynnością i dostatkiem, w opowiadaniu przygód szukając przynajmniéj téj przyprawy ostréj którą życiu daje niepewność jutra. Dla niego musiało nawet szczęście być dramatycznem i coraz nowem, a pokój stał za śmierć.
Tylko skarb ten jeszcze który mu zawsze tkwił w głowie i myśli, choć z nim taił się przed żoną i córką, gorączka złota długo marzonego dając mu zajęcie jakieś, wstrzymywała od odrętwienia i upadku ducha.
Wszystkie téż chwile wolne spędzał: na obrachowywaniu wedle powieści braciszka położenia zamurowanego skarbca, rozmowach o nim potajemnych z Oktawem, którego sobie przybrał za pomocnika i rozpatrywaniu się w ruinach.
Powieść owego wędrowca i zostawione przezeń papiery, dawały nadzieję odszukania zamurowanéj izby, były jednak niedostateczne do oznaczenia położenia w jakiem jéj szukać było trzeba. Braciszek opowiadał, że z celi rektora do któréj ich wprowadzano i gdzie im zawiązywano oczy, schodkami ciasnemi w murze spuszczali się na pięćdziesiąt stopni w głąb, poczem iść było potrzeba ciasnym korytarzem w prawo, kilkakroć w różne zwracając strony zniżając i podnosząc, aż nareszcie po dziesięciu stopniach dochodziło się do drzwi skarbca nizkich i wązkich. — Nakreślony planik w kilku miejscach wskazywał wgłębiania w murze, framugi, i rozmaite skazówki dobrze do rozpoznania miejscowości pomagające.
Gdy Poroniecki przybył na miejsce, spodziewał się łatwo rozpoznać celę rektorską lub dowiedziéć o niéj z miejscowego podania, ale nikt w Kaniowcach nie pamiętał jezuitów, część klasztoru leżała w gruzach, a z kilku mieszkań większych, bardzo do siebie podobne wschodki w murach wiodły na różne strony. Punkt więc wyjścia stanowił główny cel poszukiwania. Wedle wszelkiego podobieństwa, zdawało się że cela rektorska wraz z paradniejszemi izbami musiała być gruzem przysypana i tym sposobem położenia jéj dojść było można chyba wypadkiem, a schodków owych trzeba się było dobijać kopaniem zwracającem uwagę.
Trafem w sieniach na probostwie w ramkach niegdyś za szkłem a dziś za kurzem tylko znalazł plan murów jezuickich z wyszczególnieniem przeznaczenia izb i sal kollegium. Łatwo było dostać ten ważny dokument od braciszka Dyonizego, bo ten do niego jako do jezuickiéj pozostałości, żadnéj nie przywiązywał wagi, i Poroniecki przekonał się że cela rektora w skrzydle gmachu dotąd stojącem się mieściła. Na miejscu wszakże nie znalazł w niéj żadnego w murze otworu i wschodów.
Poszukiwania dalsze stawały się prawie niepodobieństwem, — Oktaw ze swojéj strony dowodził, że cela rektora mogła być zmienioną dla niewiadomych powodów i że za cechę jéj przyjąć należało schodki w głąb w murze idące i liczbę stopni pięćdziesięciu.
Ale wschodków znowu takich w kilku miejscach było wiele, a liczba stopni wszędzie prawie zgadzała się ze wskazaną, daléj zaś w lochach i przejściach gubili się oba nic dojść nie mogąc.
Podkomorzanka po pierwszych dniach zaraz dostrzegła w mężu jakiejś tajemnicy któréj on w obawie tylko jéj śmiechu i niedowiarstwa wyznać nie śmiał, przechadzki jego do ruin, rysowanie planów, dopytywanie o jezuickie mury zwróciły jéj uwagę.
— Dlaczego cię tak te zwaliska obchodzą? zapytała go.
— Jak wszystkie ruiny pełne są wspomnień i w tak... pięknem położeniu... Co to za szkoda że tak opustoszone...
— Mówią dziwy o dawnym splendorze, — dodawała Podkomorzanka, — ale lud zwykł swoje podania stroić tak że z nich dojść prawdy niełacno.
Nazajutrz po wieczorze u Żelizów, Oktaw przyszedł do Podkomorzanki (bo ją tak zawsze jeszcze z nałogu nazywał), aby ją i Poronieckiego pożegnać. Zastał ich wszystkich razem w znajomym saloniku, gospodynię przy siatce, Adelę z xiążką, a Poronieckiego chodzącego wielkiemi krokami po pokoju. Uśmiech Adeli powitał go w progu, i rozbił się o smutek rozlany na jego twarzy.
— Co to pan tak nam żałobnie wyglądasz? odezwała się Podkomorzanka.
— Gdyby nic więcéj, to że wyjeżdżam... już dostateczne, — rzekł Oktaw.
— Ależ powracasz przecie.
— Zawsze rozstanie wesołem być nie może.
Adela podała mu rękę dziecięcą.
— Bądź choć pan nam wiernym, — rzekła, — bo doprawdy zaczynam się uczyć, że każdy odjazd przyjaciela grozi, że nam powróci obojętnym; nigdym się tego nie domyślała wprzódy, ale przykład p. Joachima...
— Młodsze serca nie tak łatwo ciepło tracą, — przerwała Podkomorzanka, nie prawdaż? a i panu Joachimowi za złe tego mieć nie można, bo cierpienie ostudza, on biedny niespokojny o córkę, stracił zięcia...
— Za to młode serca, — rzekł Poroniecki, — od lada płomyka się zapalają... i pan Oktaw nie jest wyjątkiem z powszechnego prawa.
— A to doprawdy już się nam pan na oczy nie pokazuj jeśli masz powrócić innym jak jesteś! — zawołała naiwnie Adela.
— Gdybym chciał zmienić się, nie potrafię, — rzekł Oktaw.
— Czyż może być, — dodało dziewczę — żeby człowiek tak był słabéj pamięci i miękkiego serca, — przecież papa i mama... takie przywiązanie to rozumiem!!
— Inne téż tego imienia nie warto, — dodała matka.
— A więc musisz odjechać mój młody przyjacielu, — odezwał się Poroniecki, — ależ przecie nie zabawisz tam zbyt długo?
— Prawie rok!
— To groźne! — rzekł stary, — rok młodości to więcej niż dziesięć lat późniejszych... uczucia są jak ciało w pewnem względzie, im młodsze tem rosną prędzéj, na starość już się kurczą jak my... Cały rok, to bardzo wiele!!
— A ja ufam poczciwemu Oktawowi, że o nas zapomnieć nie może.
— Gdybym tak ja mógł sobie pochlebiać, rzekł nieśmiało zwracając się ku Adeli Oktaw.
— Pochlebiaj pan sobie! — rozśmiała się Podkomorzanka, — pozwalamy, ale nie do zbytku.
Rozmowa przeszła w obojętną, a po chwili Adela opowiadając o swoich zajęciach przypadkiem wspomniała Andzię... i Poroniecki spojrzał na Oktawa z uśmiechem.
— Z początku szło mi z nią jak z płatka, mówiła Adela, — ale od niejakiego czasu humor i usposobienia jéj zmieniły się zupełnie, a od dwóch dni nawet wcale nie przychodzi.
— Znudziłaś ją może!
— Gdzieżtam, byłyśmy w największéj przyjaźni w początku, z dziwną łatwością uczy się wszystkiego, choć trzpiot i niespokojna... a Bóg tam ją wie co się z nią dzieje, ale w końcu oświadczyła mi, że chce wrócić do dawnego życia... Wy mówicie że na wszystko lekarstwo praca, a mnie nie — lepsze daleko latanie po borach i szalenie wesołe, człek się zadurzy, zaśpiewa, zamęczy, potem przynajmniéj zaśnie... a po waszem czytaniu i gadaniu jeszcze większy niepokój ogarnia. Żal mi serdecznie biednéj dziewczyny tak niepospolite Bóg jéj dał usposobienia, a umysł i serce tak harde, że ich ugiąć niepodobna.
— Nie trzeba się zrażać, — dodał Poroniecki, — kochana Andziu, nadto przywykła do swobody, człek się tego nie łatwo wyrzeka... ale powoli, łagodnie, cierpliwie.
— Doprawdy jestem téż z nią cierpliwą i staram być łagodną; choć to czysty ptaszek dziki którego trzymasz w ręku, głaszczesz, pieścisz i już zdaje się siedzi uspokojony, wtem gdy cokolwiek dłoń zwolnieje, fru! i poleciał w powietrze...
— No! to go drugi raz złapiemy, — rzekł ojciec.
Przy pożegnaniu Adela zarumieniła się mocno podając rękę Oktawowi, który ją chwilkę zatrzymał i wyszedł z oczyma mokremi jakby ją rzucał na zawsze.
Poroniecki przeprowadził go do ganku.
— A cóż? — spytał, — skarby nasze... czy mam odłożyć poszukiwania, czy sam powoli się grzebać?
— Ja tu nie na wiele się panu przydam, — odparł Oktaw, zdaje mi się że innego pomocnika przybrać wypadnie, a na tak lichego jak ja nie rachować!
— Widzę żeś już zrażony — rozśmiał się stary aktor — jak to widać żeś nie żył... a jeśli znajdziemy?
— Szczęść Boże!
— Wyrzekasz się części na siebie przypadającéj?
— Z ochotą, byle komu innemu na dobre posłużyła.
— A ja nie rzucę tego tak łatwo! za cóż skarb ma gnić w ziemi... Ale tobie co innego na myśli inne skarby i zdobycze...
I uśmiechnął się siadając na ławce na któréj posadził przy sobie Żelizę.
— Cóż wasza Andzia? — zapytał patrząc mu w oczy.
— Posłuchałem waszéj rady, uciekam, — rzekł Oktaw, — nie widuję jéj prawie.
— Rozumiem, — smutnie dodał Poroniecki, — i wiele ich jeszcze przejdzie przez serce twoje, nim się ono zamknie jak przekwitły kielich rośliny... Bądźże zdrów i powracaj nam weselszy.
To mówiąc z uczuciem pocałował go w twarz i dodał.
— Kocham cię mój młody przyjacielu... może w tobie młodość moję... ale mi przykro się rozstać... pamiętaj o nas... Skarb jeśli odkopię, zawsze na twoje usługi.
— Prawdziwym skarbem mi będzie, jeśli pan zechcesz mi tę przyjaźń zachować, — a cobym ja robił ze złotem, któreby mnie tylko nabawiło gorączką i strachem?...
— Gorączką? strachem? — powtórzył zamyślony Poroniecki — któż wie, masz może słuszność... mnie sama jego nadzieja truje spokój któregobym mógł użyć... A gdybym i ja to dziwactwo odepchnął? ale nie! nie! ty masz słuszność odpychając skarby które ci młodość zastąpi, dla mnie już w ziemi szukać potrzeba nowego celu życia i nadziei...
Wymówił to smutnie, przerywanym głosem i ścisnąwszy rękę Oktawa, szybko zawrócił się do pokojów.




X.
D


Dość smutno było w miasteczku, i choć Referendarz powrócił wkrótce z Warszawy zniechęcony przyjęciem jakiego tam nie doznał, utrzymując że teraz i w tem mieście żyć już nie było można, choć pan Joachim zamieszkał znowu; a Poroniecki powiększył liczbę członków towarzystwa Dworkowéj uliczki, — wszyscy po staremu chodzili każdy w swoję stronę, szpiegując się wzajemnie, śmiejąc potrosze z siebie i niewiele sobie przydatni.
Pan Joachim zaczął znowu nosić xiążki z biblioteki probostwa i polować z Parolem, Szambelan toczył i grał na klawicymbale, Referendarz czytał gazety wyciągając z nich wnioski głębokie, Żelizo się modlił, Malutkiewicz dzieci uczył i Senekę tłumaczył, a Andzia latała ze śmiechem i śpiewką rzadko zaglądając do dworku pani Poronieckiéj, u któréj mimo przybycia męża nie było lepiéj i weseléj niż wprzódy.
Zdziwiła mocno Podkomorzankę zmiana jaką dostrzegła w Wielicy i nie wiedziała dobrze czemu ją przypisać, domyślając się tylko że Poroniecki mógł być temu przyczyną. Ceniąc pana Joachima, uczuła to mocno, że się na biednym jéj mężu nie poznał i zdawał się stronić od nich dla niego; przykro jéj też było wyrzec się myśli którą już raz przypuściła, że los Adeli powierzy kiedyś Wielicy. Małżeństwo to zdawało się jéj nietylko stosownem, ale może najstosowniejszem... nie mówiła z nikim o swoim projekcie, ale pielęgnowała w Adeli szacunek i przywiązanie, którego zaród postrzegła.
Tymczasem pan Joachim powróciwszy, zdawał się dworku unikać umyślnie, przestał stołować się u Podkomorzanki, pokazywał rzadko, i Adela nie okazała tak wielkiego wrażenia ani żalu, jakich się matka spodziewała.
Po kilka dni nie było go widać, a przyszedłszy, szukał zaraz powodu by się oddalić.
— Juściż musi tam być powód jakiś! — mówiła w sobie Poroniecka, — i trzeba żeby mi się wytłumaczył.
Przez kilka dni odprawiała straż niespokojna w ganku aby złapać Wielicę, ale jéj się to długo nie udawało, nareszcie pochwyciła go odnoszącego xiążki na probostwo.
— Stójno pan, — rzekła, — choć ten raz musisz wstąpić do mnie, mamy z sobą do pomówienia.
— Jestem na rozkazy, — odpowiedział grzecznie trochę zmieszany Wielica, w którego stroju opuszczonym i twarzy nagle postarzałéj i bladéj, widać było trawiący go smutek.
— Chodź pan i siadaj tu przy mnie, — zawołała Podkomorzanka, — musimy się przecie rozmówić, — od powrotu ze wsi nie poznaję go i nie mogę się domyśléć powodu dla którego stronisz od nas, trzeba żebyś mi szczerze powiedział co to jest?
Wielica zmieszał się trochę.
— Ale nic a nic, — rzekł.
— Nic? dajże pokój udawaniu i zostaw dla innych komedją grzecznostek, bądźmy z sobą otwarci... Ja znajduję że w życiu przynajmniéj połowa fałszywych położeń i niewygodnych stosunków oszczędza się szczerością i porozumieniem choćby przykrem zrazu. Mów mi proszę co ci jest i dlaczego zmieniły się nasze stosunki...
Pan Joachim powiódł ręką po czole uśmiechając się smutnie.
— Chcesz pani bym mówił, choć spowiedź będzie przykra i wstydliwa dla mnie?
— Zakryj oczy i spowiadaj się, nic nie pomoże.
— Lepiéj późno niż po czasie pomiarkować się i ocenić położenie swoje. Zdaje mi się żeś pani dostrzedz musiała, jak niewłaściwie zachciało mi się grać rolę młodego człowieka..... w samą porę obejrzałem się i zląkłem...
— Widzisz pani, — dodał, — jaka to tam odrobinka życia tylko świeciła we mnie, kiedy kilka tygodni smutku i pracy już mnie starym uczyniły...
— Biedny mój przyjacielu, zdaje mi się że przesadzasz.
— Nie pani, — obawiałem się jesiennego bezrozumnego przywiązania, a postrzegłem że serce bije jeszcze choć ostatkiem, i wolałem cierpieć niż uwikłać kogoś w mój los, który już się zmienić nie może.
— Więc to powód? — spytała gospodyni, po prostu pokochałeś trochę Adelkę i zląkłeś się, nieprawdaż? Ale czego?
— Spójrz pani na mnie? możebym jeszcze kochać potrafił, ale mogęż obudzić przywiązanie jakiego młode potrzebuje serce? Młodości którą nic nie zastąpi, nie mam niestety, a bez niéj i chwila szału co się szczęściem zowie, niepodobna. Nie jestem znowu do tego stopnia samolubem, żebym sobie chciał drugich poświęcać.
— Ale dlaczegóż koniecznie sam chcesz być sędzią w swéj sprawie?
— Bo inni widzą twarz tylko, a nie mogą zajrzeć w serce; każdy omylić się może, ja niestety — nigdy!
— A przecież na chwilę...
— Zgrzeszyłem! przyznaję... ale możnaż się oprzeć nadziei która powraca opuściwszy nas na długo... Potrzeba było nieszczęścia córki mojéj, ostygnienia, oddalenia aby do rozumu powrócić.
— Kto wie czyś waćpan nie nadto rozumny i nie nazbyt chłodny, — zawołała Podkomorzanka. To tylko dobrze że nie inny powód was odemnie oddala, bałam się jakichś uprzedzeń, szczerze mówiąc, myślałam że od mojego męża uciekasz... Wy wszyscy na nim się nie znacie... to serce zacne i człowiek duszy hartownéj.
— Biedna moja Adela, — dokończyła wzdychając Podkomorzanka, — bardzo mi tu po panu tęskniła i do dziś dnia ma żal do niego, żeś nas tak opuścił.
Wielica zamilkł i spuścił głowę, w tem drzwi od pokojów otworzyły się, i ta o któréj mówiono, wysunęła się na ganek smutna jakaś i zamyślona; spojrzała na pana Joachima i zatrzymała w progu tak się jéj wydał dziwnie postarzały i zmieniony. Iskierka uczucia odmłodziła go na chwilę, cierpienie złamało nagle, przed kilku tygodniami prawie młody, teraz był starym i do siebie niepodobnym.
— Mój Boże! co się to z nim stało? — pomyślało dziewczę, — biedny człowiek, jakże on głęboko cierpiéć musiał i wiele przeżyć w krótkim czasie.
— Wyglądasz pan jakbyś był cierpiący, — odezwała się do niego nieśmiało.
— A jednak nic mi nie jest, — rzekł Wielica, — tylko starość przychodzi i zagląda w oczy.
— Starość?
— Tak, piąty krzyżyk! — dodał pan Joachim.
— Czyż to być może?
— Na nieszczęście metryki świadczą.
— Powinienbyś pan jak Referendarz postarać się o perukę i kosmetyk jaki... widzisz pan jak on świeży i odmłodzony z Warszawy powrócił... a pan trochę się dobrowolnie opuszczasz, jesteście przecie jednego wieku.
— Ale pozwól pani bym się w jednym rzędzie z tym znakomitym mężem stanu i politykiem nie stawił, — zajęcie dyplomacją ma to do siebie, że wybornie konserwuje, świadkiem xiążę Metternich i Taleyrand, ja zaś nigdym się temu nie poświęcał.
Na tym żarcie Wielicy który się zabierał do odejścia, skończyła się rozmowa i nasz pustelnik uciekł do swéj kryjówki.
A Adela? spytacie może: — ona sama spełna nie wiedziała jakie w niej uczucie obudził zrazu pan Joachim i pokochała go więcéj przyjaźnią dziewczęcia niż miłością młodzieńczą; odsunięcie się jego zasmuciło ją, dotknęło przykro nie zatruwając życia. Powiedziała sobie, że musiała zasłużyć na to co ją spotkało, a może młode i gorące wejrzenie Oktawa zatarło wrażenie pierwsze. Z nim było całkiem inaczéj, czuła się wyższą, silniejszą, i obchodziła się jak z młodszym od siebie, choć lata ich były równe. Odjazd jego zostawił po sobie wszędzie próżnię i tęsknotę, a w jéj sercu nie mniejszą niż gdzieindziéj. — Gniewała się trochę na siebie, że jéj go brakowało, ale czuła że żal było tego promyka młodości, który życie smutne ich rozjaśniał.
W dworku Żelizów, u pana Joachima, u Podkomorzanki po odjeździe młodego chłopaka, smutniéj się zrobiło, dnie stały dłuższe i głos ten świeży i uśmiech wesoły przypominał się co chwila. W nim jednym wśród tych ruin i w Adeli tylko było życie, reszta ludzi tlała niedogorzałym ogniem którego nie miała już czem podsycić. Nawet Szambelan lubił młodego chłopca i szukał jego towarzystwa, odgrzewając się w niem jak przy słońcu.
Teraz znowu powracało wszystko do dawnego trybu jednostajnego, i nic nie ożywiało uliczki na którą rzadko wyjrzała główka Adeli smutnéj także i w pracy szukającéj roztargnienia. Spotykali się mieszkańcy Dworkowéj uliczki, kłaniali sobie, mijali obojętnie, zajmowali sobą na chwilę i musieli szukać jakiejś zabawki aby ciężko wlokący czas zabijać. Nikt z nich nie miał celu wyraźnego przed sobą, myśli niedopiętéj a koniecznéj, mety do którejby szedł jeszcze, — każdy zdawał się czekać rychłoli mu trumnę przywiozą i położyć się w nią każą.
Trudne zaprawdę jest całe życie człowieka, ale dla większości ludzi niema cięższego zadania nad tę resztę żywota z któremi niewiedzą co począć. Przychodzi chwila w któréj się skończyło wszystko, mało do czego czuje się już zdatnym, mało czego pragnie, a ostatek dopalających godzin staje się ciężarem nieznośnym.
U naszego ludu obarczonego pracą, a jak młodość i dzieciństwo nielitościwego czasem, gdy starzec nieużytecznym w chacie się staje, bierze torby i idzie po żebraninie śpiewając pieśni, lub w alkierzu dzieci kołysze do najlichszych używany posług. Na świecie jest trochę inaczéj, ale niewiele lepiéj, dzieci wyrosną, potrzeba im oddać majątek, dwoje starych jedzie pod kościół, zasiada w ubogim dworku i dożywa dni swoich na pustyni. — A cóżby poczęli wśród ludzi krzątających się jeszcze i żywych? wśród gwaru walki i zapasów do których sił nie starczy potrzebujący spokoju, wytchnienia i przed snem mogiły odpoczynku i rozmyślania?
Z tych wszystkich których tu poznaliśmy biednych rozbitków, dwom może tylko znośniejszem było życie, i to tym właśnie, którzy pozornie zdawali się najnieszczęśliwsi. Stary Żelizo ani narzekał, ani się nudził choć leżał w łóżku bezsilny, karmiła go modlitwa i rozmyślanie, a gdy pozostawały godziny swobodne, zwoływał dzieci z ulicy wabiąc je łakociami i nauczał katechizmu, rozpowiadał dzieje święte, czytał im ewangelją... Równie ubogi i niemniéj biedny na pozór Malutkiewicz miał przed sobą zawsze tłumaczenie Seneki, a po obiedzie urządzoną przez siebie szkółkę.
Ani muzyka, ani tokarnia nie wystarczały Szambelanowi, zmuszonemu nieraz uciekać się do czczéj gawędki z panią Farfurską i szpiegowania sąsiadów lub zbierania małych ploteczek. Ciężarem był sobie i rzadko drugich zabawiał.
Pan Joachim czytał i myślał, ale ta praca milcząca nie miała celu, zastosowania, i szła marnie bez pociechy wewnętrznéj dla niego, była to rozrywka jak inne niekiedy nużąca, przesycająca, niekiedy budząca ciekawość, a w ostatku wyczerpująca siły daremnie, bo zwrócona tylko do siebie. Nigdy téż nie poprzestawał na tem co badał i nad czem pracował, zmieniał przedmioty i szukał w nich podrażnienia ciekawości, rozbujania wyobraźni lub pastwy dla mizantropji.
Nie mówię już o Referendarzu i dostojnéj jego siostrze, która z nim i z całym światem potrzebowała prowadzić wojnę aby wyżyć...
Nawet Podkomorzanka czuła ciężar godzin, choć dla niéj dziecię wskazywało cel życia; zmiana w jéj losie zaszła, zbliżenie poufałe do człowieka którego nieznała prawie, niespokój o niego, potrzeba zbadania na nowo charakteru tego, nużyły ją i wątliły. Ale w tym domu szczebiotanie Adeli i młodość jéj, świeciła jak lampa wonna u ołtarza; rozpogodzone czoło dziecka rozjaśniało oblicze rodziców, a dwie jéj rączki łączyły nowe choć tak dawne małżeństwo. Poroniecki zapomniał o swych skarbach, o przeszłości chmurnéj i dumał o dziecięciu, którego jutrem się niepokoił. — Ciężkie i tu przychodziły godziny, gdy zdziwiona Podkomorzanka z podziwieniem znajdowała w mężu tak różne od swoich pojęcia, że nie wiedziała jaką przyjść drogą do wytłumaczenia ich sobie. A gdy po łagodnym sporze oboje małżonkowie zostawali każdy przy własnem zdaniu, na długi przeciąg czasu wstrzymywało to ich od szczerszych wyznań i zwierzeń. — I tu resztki tylko były życia.




XI.
P


Po odjeździe Oktawa przekonawszy się że sam nic nie pocznie dla wyszukania swych skarbów, Poroniecki pomyślał o przybraniu sobie towarzysza i pomocnika. Długo wahał się z powierzeniem tajemnicy, aż wreszcie wybór padł na pana Joachima. Z myślą tą udał się Poroniecki do niego i znalazł przy jesiennym kominku z xiążką w ręku i wiernym u nóg Parolem.
Powitali się dosyć chłodno.
— Pan czytasz a czytasz, — rzekł przybyły.
— Trzeba coś robić przecie, — odpowiedział pan Joachim, — oczy mam zdrowe, myśl niezajętą... czasu wiele zechcę.
— Mnie nawet czytanie nie zajmuje... żyłem zawsze życiem czynnem, przywykłem do pracy cielesnéj, odpoczynek mnie zabija powoli. — Znasz pan życie moje? — spytał w końcu.
— Trochę, — odpowiedział Wielica.
— Chciałbym żebyś je bliżéj i lepiéj poznał, — dodał Poroniecki, — bo chcę panu ofiarować dziwną współkę.
Wielica zdziwiony nań patrzał.
— Słucham, — rzekł z uśmiechem, — ale do czegóż ja komu przydać się mogę?
— Zobaczysz pan, naturalnie, — dodał Poroniecki, — jeśli się ofiara moja nie zda, dasz mi słowo, że tajemnicę dochowasz przy sobie.
Tu rozpoczął dzieje swéj podróży i historją braciszka i skarbów, ale gdy najżywsze spodziewał się obudzić zajęcie, postrzegł tylko w panu Joachimie utrudzenie i niewiarę..... myśl zdobycia skarbów nie ożywiła go wcale.
— Nadzwyczaj ciekawa historja, — rzekł wysłuchawszy Wielica — ale czyż istotnie pan chcesz poszukiwać tych jezuickich skarbów?
— Jakto? a pan?
— Jabym dla nich kroku nie zrobił, — odparł Wielica, — pytam się pana co mi dać mogą pieniądze? Mam ciepłą chatę, xiążki i na pogrzeb grosz dostateczny; coby mi przy było z pomnożeniem majątku? Trochę kłopotu tylko. Stroić się nie umiem, wygody do jakich przywykłem mam, córka moja wyposażona i bogata, ja przyjemności życia które kupować potrzeba nie cenię — cóżbym począł z beczką złota? Pytanie jeszcze czybym jéj na złe nie użył.
— Dlaczegóż nie zdobyć dla drugich, jeżeli nie dla siebie?
— Pan wierzysz w to że pieniądz jest pożytecznym? Niczem trudniéj zarządzić jak tem narzędziem uniwersalnem które często zda się na dobre, a prawie zawsze jest szkodliwe. Ubóstwo jak cierpienie pobudza, zamożność odrętwia i paraliżuje...
— Chyba nie wierzysz pan w moję powieść?
— Najzupełniéj, wierzę w to nawet, że wyszukaćby można i wnijścia do zaklętego lochu i zapleśniałych murów... ale zarazem ileżby się kupiło zazdrości, ile obudziło chciwości, na ile naraziło prześladowań, a utratę spokoju nagrodziłyżby pieniądze?
— Tak, ale mielibyśmy przedziwną zabawkę i namiętne zajęcie! — zawołał Poroniecki, a tego nam tu wszystkiego braknie jak sam przyznasz...
To mówiąc Poroniecki dobył z zanadrza swój pugilares, i rozłożył papiery przed Joachimem, usiłując go spokusić autentycznością notat braciszka, planów jego i wielkiem podobieństwem, że zamurowany loch da się odszukać.
Wielica przystąpił z uśmiechem, obejrzał z zajęciem, ale odstąpił chłodny powtarzając:
— Dziwi mnie że pan marzysz o tem, jabym nie umiał już serca do tego przyłożyć.
— Ale cóż poczniemy? — zawołał stary aktor... przecież zająć się potrzeba, robić coś musimy... a w bezczynności na tem bezludziu i pustyni wyżyć niepodobna...
— Nie licząc dni, nie szukając wrażeń, nie tworząc sobie celów niedostępnych, jak zegar idący regularnie a ciągle, przecie dobijem się do tego że wagi wyjdą i sprężyny staną.




XII.
Z


Znużonym spoczynek choć długi i jednostajny, może być znośnym przecie, ale wpośród nich młodéj istocie pragnącéj życia i zmuszonéj drętwieć w atmosferze ciężkiéj i duszącéj, trudno wytrwać cierpliwie. Życie téż Adeli wśród tego kółka pustelników odgrodzonych od świata i okręcających się w sferze maluczkich zajęć powszednich było nieustanną ofiarą. Co krok spotykała ostudzające jakieś przekonanie, chłodną niewiarę lub szyderstwo i zimny całun prozy. Nawet gorące przywiązanie matki nie umiało rozgrzać dziecięcia, które przy staréj babce roiło przyszłość jakąś, a dziś zdawało się jéj pozbawione na zawsze.
Z początku zajęcie się Andzią, przechadzki i rozmowy z Oktawem utrzymywały ją wesołą i ożywioną, teraz gdy uczennica uciekła od niéj, młody towarzysz odjechał, została sama wśród starszych i poczuła duszący brak powietrza, jakby wśród zamkniętego lochu... Wesołość jéj powoli gasła i zamieniła się w tęsknotę niewysłowioną rzadkim opromieniającą uśmiechem, spoważniała nad wiek, a choć napróżno targając się w tych więzach, szukała pożywienia w poezji i xiążkach, nie starczyło to nawet na młodéj duszy potrzebę. Marzenie obróciło się w niedostępne kraje, w bliższych i znanych nie mogąc zamieszkać.
Podkomorzanka spodziewała się, że uznanie Adeli i majątek jéj, wreszcie przywabi starających się i zaludni jéj dworek, ale wieść o tym wypadku najniekorzystniéj przekręcona, odstręczyła jeszcze ostatki rodziny z nią połączonéj, która dawniéj spodziewając się po niéj spadku, obsypywała grzecznościami. Pozostali więc osamotnieni i szczęście nie zawitało po latach wielu któremi się okupić było powinno, na próg tego dworku, owszem dziś może mniéj tu było swobodnie i wesoło.
Nie mogła utaić przed sobą Podkomorzanka, że człowiek którego wybrała w młodości, dziś po męczeńskiem życiu znacznie wyobrażeniami i obyczajem oddzielił się od niéj. — Ubóstwo długie uczyniło go szorstkim, często nielitościwie szyderskim i surowym dla ludzi. W pierwszych chwilach połączenia był jakiś odbłysk młodości, lecz wiele i uczucia, ale wkrótce chłód wieku ogarnął oboje, i mimo wzajemnego szacunku i przywiązania, często się z sobą nie zgadzali.
Niepokoiło szczególniéj żonę, częste zamykanie się Poronieckiego, który przed nią ukrywał jakieś papiery, przechadzki jego tajemne a długie, zaprzątnienie silne, wreszcie zakłopotanie które nie mógł zamknąć w sobie. — Nie będąc wcale podejrzliwą, Ludwika niepokoiła się wszakże dopatrzywszy tych symptomatów i nie wiedząc jak je tłumaczyć, a podejrzewając coś złego w tem co przed nią ukrywać się musiało. Kilkakrotnie łagodnie usiłowała męża wybadać, ale Poroniecki wymawiał się przeszłością, która go takim jak był stworzyła...
— Daruj mi, — rzekł, — ja sam wiem żem się stał dziwakiem, mizantropem, nieznośnie szyderskim czasem, ale mogęż być innym po całem życiu walki daremnéj i nieustających cierpień?
— Tu nie o to idzie, — odpowiedziała pełna otwartości Podkomorzanka, — ale o to, ze zdajesz się coś przedemną ukrywać, a ja się tego lękam właśnie.
— Bądź spokojna, — uśmiechając się odparł Poroniecki. — Nie mam żadnych strasznych tajemnic, choć Szambelan podobno utrzymuje, że najmniéj rozbójnikiem być musiałem i zawsze odemnie stroni najniżéj mi się kłaniając; a jeśli przed tobą taję, to chyba coś takiego co ci oszczędza kłopotu, a mnie wstydu...
— Nie myślę nalegać, — zawołała żona, postępuj jak sądzisz stosownem, ale że każda tajemnica cięży, chciałam ci ulżyć tylko zapewnieniem, iż we mnie znalazłbyś bardzo pobłażającego sędziego i powiernika.
— A śmiać się nie będziesz? — zapytał mąż.
— Owszem, mogę się śmiać trochę, ale nie tak żeby cię to zabolało...
— Jużem zrażony, — rzekł Poroniecki, — bo nawet ten młokos Oktaw i pan Joachim odmówili mi pomocy i współczucia...
Podkomorzanka podniosła nań oczy zdziwione.
— A wstydźże się tak mało mi ufać, — zawołała, — żebyś wprzód spowiadał się przed Oktawem i Wielicą niż przedemną! Cóż to tam za wyznanie?
— Chciałaś, więc słuchaj, — rzekł mąż, i powtórzył jéj swoję historją braciszka i pojezuickich skarbów.
Podkomorzanka postrzegłszy o co chodzi, zaczęła się śmiać serdecznie.
— A mój Boże, — zawołała, — kopże sobie jeśli cię to bawi, ja choć w żadne skarby zaklęte nie wierzę, szczerze ci pomogę do téj niewinnéj zabawki... ale, prawdą a Bogiem, niewiele téż do znalezienia summ neapolitańskich przywiązuję wagi.
— Jakto i ty moja Ludwiko!
— A! niestety! i ja jak oni! Cóż z niemi zrobisz gdy je znajdziesz?
— Adela mieć będzie miljony.
— I cóż one jéj dadzą? wszak i tak ubogą nie jest, nuż na lep majątku nalecą te które się zwykle do niego cisną, muchy o złotych skrzydełkach, postrojone próżniaki wielkiego świata? Dziś Adela majętna, ale miernie jeszcze, nie pociąga tych paniczów, a w średniéj klassie gdzie się więcéj cnót uchowało, znaleźć może stosownego dla siebie człowieka, wówczas kto wie czy my oboje nie dalibyśmy się ująć, oślepić i nie zasmakowali w tytuliku, powierzchowności, lub ona wreszcie...
— Znajdujesz więc nawet niebezpieczeństwo?
— Przynajmniéj nie pragnę tego tak bardzo...
— Darujże mi, iż przeżywszy z tą myślą lat kilka tak łacno pozbyć się jéj nie umiem.
— Baw się tem jeśli chcesz — z westchnieniem dodała żona, — spadł mi wielki ciężar z serca, że wiem co to jest, bom się gorszego obawiała.
— Prawda! tyś wszystkiego lękać się mogła, — rzekł Poroniecki z uczuciem poszanowania całując ją w rękę, — twoje zacne serce było wierne wspomnieniu ale nieraz wstrząsnąć się mogło myślą że z niem przyjdzie doń istota nieznana, może zepsuta, zszarzana i skalana, niebezpieczna nawet... bo któż przewidziéć mógł czem się ja stanę? Mogłem rozbijać na gościńcach lub kraść zmuszony głodem, a tybyś i złoczyńcę przyjęła w spadku po Adolfie... Ale nie — Bóg nie dopuścił wielkiego nieszczęścia, — przypędził mnie tu złamanym, bezsilnym, nędznym, a jednak uczciwym jeszcze człowiekiem... choć może w wielu, ot i w tem com ci powiedział, szalonym! Daruj mi moja droga pani!
— Daruję ale się pośmieję czasem, — odpowiedziała wesoło Podkomorzanka




XIII.
O


Ojciec Andzi zawsze dawne swe prowadził życie coraz bardziéj zarzucając rzemiosło a wdrażając się do karczemki gdzie codzień znalazła się sprawa do sądzenia i kieliszek do wypicia. Język jego tak się był wprawił tem ciągiem szermierstwem, że z nieporównaną łatwością na wszelkie starczył posługi, a lud co sam chyba pobudzony wielkiem uczuciem zbierze się na wymowę, wysoko cenił swojego rzecznika i dość mu było usta otworzyć by cisza go otoczyła i wszystkie oczy nań zwróciły.
Starzy kiwali głowami gdy mówił potakując mu, młodsi otwierali usta z podziwem, a często taki obudzał zapał w słuchaczach, że kwartę po kwarcie stawiano i w uniesieniach zmuszano pić a pić, a biedny Prokop powracał do chaty z monologiem, kręcąc się po gościńcu i legał spać prawie zawsze nieprzytomny. Nazajutrz rano niby to myślał brać się do hebla i warsztatu, oglądał narzędzia, probował suchości drzewa, przeżegnał się, namyślał, stukał, chodził wreszcie brał za czapkę i dążył na pole zwykłe popisu, do karczmy. Potrzeba było nadzwyczajnego w domu niedostatku lub ofiary nadzwyczajnéj ze strony potrzebującego żeby się jął pracy, którą odprawiał pospiesznie, stękając i bardzo niedbale.
Najczęściéj jadał u kogoś zaproszony lub przekąsił coś w gospodzie, a co się działo w domu, nie myślał; stara Agafja gotowała coś dla siebie i Andzi która téż rzadko jadała w domu i po całych dniach potem z kądzielą mrucząc siedziała na przyźbie myśląc nad swem dziecięciem które po świecie latało. Chata prawie pustką stała, obcy rzadko do niéj zajrzał, gospodarz ledwie na noc zachodził, a Andzia usiedziéć nie mogła; stróżowi wreszcie Agafji uprzykrzało się saméj jednéj i podparłszy drzwi, uchodziła do sąsiadów.
Chata stolarza Prokopa stała tak większą część dni zupełną pustką, i rzadko dymiło się tam w kominie, a kilka kur grzebiących się na śmiecisku, same jedne jéj strzegły. — Dopiero ku nocy ściągali się powoli mieszkańcy, naprzód stara Agafja wzdychając za Andzią któréj z góry upatrywała daremnie, potem dziewczyna, nareszcie pijaczyna powracający z gospody z piosenką, która go oznajmywała.
Dla spraw gromady i owych sądów w których tak ważną odgrywał rolę, Prokop tak był dom zaniedbał, tak o córce zapomniał, że rzadko się o co dowiedział nawet od Agafji, a starucha chyba go z rana na czczo przydybała żeby jaki grosz wyciągnąć. Córki, jak wiemy, nie lubił, ale się jéj obawiał jednak, i choć unikał, gdy się spotkali oprzeć jéj żądaniom nie umiał, lub chcąc uniknąć ich, uciekał.
Agafja kochała za to Andzię jak własne dziecko, ale nad nią żadnéj władzy nie miała; bolała, niepokoiła się nią, płakała, czasem całując po rękach i twarzy starała opamiętać, ale puste dziewczę wpół śmiechem, pół łzami odpowiadało na jéj prośby piosenką i żartami. — Znać niańka musiała śledzić czasem zdaleka kroki ukochanego dziecka, bo prawie zawsze wiedziała co się z nią działo, gdzie była i co robiła. Nie uszło jéj oka spotkanie z Oktawem pierwsze, i późniejsze przechadzki których się straszliwie przelękła, ale na wzmiankę o nich i zaklęcia, Andzia tak wybuchła gwałtownie, że Agafja umilknąć musiała.
Każdego tylko wieczora gdy się spotkały, dawała do zrozumienia córce, że wiedziała gdzie i z kim była.
— Mój Boże, — wołała jéj, — na co to tobie? nieszczęście sprowadzisz na swoję biedną głowę!
— Albo to ja i tak szczęśliwa? — odpowiadała Andzia, — a co może być gorszego? Gadali ludzie wprzódy, gadać będą teraz, a darmo mnie siedziéć pod piecem bo się do Prokopowéj córki swaty z ręcznikami nie zajmują... przyjdą młokosy zalecać się, ale żaden poczciwy człowiek nie zechce dziecka którego się własny ojciec wypiera.
Agafja płakała, potem całowała dziecię swoje, i nazajutrz powtarzało się toż samo. Tak przeszły pierwsze dni schadzek w ruinach, a gdy Andzia zaczęła chodzić na naukę do Adeli, stara się nieco uspokoiła, ciekawie tylko dopytując co tam ją uczono... Odetchnęła widząc że dziecię spoważniało choć posmutniało nieco i przestało szaleć i biegać po miasteczku.
— Może się Pan Bóg zlituje, — mówiła Agafja, — może Anusia się upamięta...
Ale jednego wieczora Andzia wróciła rozdrażniona jak dawniéj, niespokojna i zapowiedziała niańce że więcéj na naukę nie powróci.
— Poco? — mówiła, — co oni mnie nauczą? Gorzéj mi z tem jeszcze i tęskniéj — i z sobą się kłócę i niepokój czuję gorszy... nie chcę ja ich łaski i ich mądrości, mnie taką szaloną Andzią umierać jakem się rodziła...
W kilka dni Oktaw wyjechał, a dziewczę zamknęło się w domu płacząc, a stara niańka u nóg jéj siadła także i płakała. Prokop nic nie wiedział, nocką powrócił i wyszedł rano do karczmy.
Słowa dobyć nie było można z biednéj Andzi, która dnie całe niema to na ławie odpoczywała, to szła do okna z załamanemi rękami, popatrzała przez nie na staw i lasy, i znowu na swe miejsce wracała. Agafja karmiła ją przymusem i nie odstępowała na krok pocichu szepcząc słowa pociechy, których tamta zdawała się nie słuchać i nie rozumieć.
— Ale cóż się tobie stało? dziecko moje? gołąbku kochany? — mówiła, — powiedz, poskarż się, lżéj będzie...
Andzia potrząsała głową i jak siedziała tak siedziała milcząca, niekiedy popłynęły z oczów jéj łzy, to znów zasychały powieki i wzrok błyszczący, osłupiały, zwracała gdzieś w przestrzenie.
I upływały tak dnie za dniami, a szalona dziewczyna nawet o swoim stroju nie pomyślała, na ulicę nie wybiegała... Zrazu Agafja sądziła że ten żal którego domyślała się powodu, przejdzie powoli, sama ją namawiała żeby się ruszyła i pobiegła na miasteczko, ale dzień za dniem było gorzéj i przelękła się w końcu.
— Co tu począć z tem milczeniem i łzami? Nie chciała się radzić sąsiadek bo by ich naszło wiele patrzéć jak na dziwowisko, a niktby nie dał ratunku, sama nie umiała temu podołać, i jednego wieczora gdy cudem jakimś Prokop wcześniéj a trochę trzeźwiéj do chaty powrócił, zaczepiła go w progu.
— Majstrze Prokopie, — rzekła, — słówko.
— Czego? czego chcesz stara wiedźmo, — odparł, — puszczaj; całe miasto na mojéj głowie, a ty mnie będziesz jeszcze durzyć swojemi sprawami... Cóż? czubata kura zdechła, czy czerwony kogut korale stracił?
— A! Prokopie, Prokopie! — zawołała płacząc Agafja — a twojaż córka! nigdyż o nią nawet nie spytasz?
— A co mnie do niéj? Naprzód, moja albo i nie moja! co ty wiesz babo... prędzéj twoja niż moja, bom ja jéj nie chował i nie kochał. A co mnie do niéj? — powtórzył, — jak sobie pościele tak się wyśpi.
— Ależ to biedne dziecko chore i od tygodnia nie mówi, nie chodzi, tak ciężko cierpi?
— Żeby kózka nie skakała, toby nóżki nie złamała... a co ja wam na to poradzę? macie na to maści, ziela, okurzanie, odżegnanie..... puszczaj babo i idź mi z oczów...
— Otóż nie puszczę i nie pójdę, — żywo zawołała Agafja, — to nie są żarty, dziecko może umrzeć!
— Hę! umrzéć? — spytał Prokop, — one to od takiéj choroby nie umierają, — a jak trochę pod piecem posiedzi, to jéj nie zaszkodzi... U mnie całe miasto na głowie...
— I dlatego o domu zapominacie! — odparła Agafja, — rozumny ty, a! rozumny Prokopie, co rozum chowasz dla ludzi, a dla siebieś głupi.
— Patrzaj! łaje! — rzekł stolarz, — musi być coś ważnego... no, a gdzież Andzia?
— Nie gada, nie jé, nie śpi, słowa z niéj nie dopytać od tygodnia.
— Cóż chcesz żebym jéj wytrychem gębę otworzył? hę? było to i z nieboszczką że tak siadywała w kuczki pod piecem z zamalowaną gębą, ale na to nie ma lekarstwa. Trzeba jéj przyprowadzić innego majstra nie mnie.
— A to dziecko stracicie!
— No! to stracę, Pawełek trumnę zrobi, ta i hody!
— Bodajeś sam... zaczęła oburzona Agafja ustępując mu się z drogi i puszczając do środka.
— Klnij, klnij, — mruknął stolarz, — doświadczona rzecz, że przeklon idzie na zdrowie... już kogo błogosławią to mu pewnie bieda będzie, ale jak przeklinają!... Psie głosy nie idą w niebiosy!
Jednakże coś podśpiewując stolarz, powoli wlókł się przez izbę w któréj Andzia siedziała, i stanąwszy przed nią, zatrzymał się.
— Otóż to tobie piosneczki, szalone tany i wieczorne przechadzki, — rzekł do córki — ha, ha! tak się to musiało skończyć płaczem i bieda... Pewnie niegodziwiec porzucił?
Andzia nie odpowiedziała ani słowa, obróciła ku niemu głowę i oczy na których łzy jasne błyszczały, i cicho, spokojnie słuchała, a stary gaduła raz począwszy, prawił daléj.
— Biegała to i nabiegała... było tak z matką, musiało być z córką... ot tobie piosneczki, ot hulanie i chłopcy, ot tobie wesele! — Przyszło opamiętanie po czasie, ale nie zawrócisz co poleciało..... żeby to ślepy oczy miał!
Zwykle córka odpowiadała na każde słowo i Prokop jakkolwiek wymowny, ledwie się mógł przed nią utrzymać, zdumiał się więc nie słysząc odpowiedzi żadnéj i nie widząc w twarzy ani gniewu, ani niecierpliwości, łzy strumieniem ciekły cicho po zbladłych policzkach, a ręce się trzęsły jak w febrze. Przystąpił krok ku niéj.
— Co tobie jest?
Andzia spuściła głowę.
— Przecież ty nie taka głupia żeby ciebie lada kto w pole wyprowadził, choć to i rozumnym się trafia; ale z was każda dziesięć razy od nas bystrzejsza, gdzieżbyś ty się dała lada mazgajowi obałamucić! Czyżby już na ciebie przyszła godzina?
I potrząsł ją za ramie, ale Andzia milczała.
— Źle! — rzekł w duchu — a dawno to temu? — spytał Agafji.
— Już wam mówiłam że tydzień z górą.
— Ale wy wiedziéć musicie co się jéj stało? gdzieby baba nie wiedziała?
— A co ja wiem! — ruszyła ramionami Agafja płacząc, — wiem tylko to że mi żal dziecka, choć mu nic poradzić nie mogę.
— A ja co poradzę! — dodał Prokop spluwając. — Wszyscy do mnie jak w dym po radę, a zkądże ja jéj nabiorę! człowiek o sobie dla ludzi zapomniał... ale jéj nic nie będzie, — rzekł oddalając się, — wysiedzi się, wypłacze, wyplunie tego djabła didkowe dziecko i pójdzie drugich szukać!
To mówiąc stary powlókł się do alkierza, a Agafja pięść za odchodzącym pokazała.
Andzia pozostała jak była nieruchoma i zamyślona, trwało to jeszcze dni kilka, potem jednego rana wstała, ubrała się i poszła do kościoła, a niańka powlokła się za nią. Siedziała tu nie modląc się, dopóki drzwi braciszek Dynio nie przyszedł zamykać, i powróciła chmurna na swoję ławę.
— To już lepiéj, — mówiła w sobie Agafja, — powoli jéj odejdzie; i pochwaliła się rano przed Prokopem, który głową tylko pokiwał.
— Wiedziałem ja dobrze że jéj nic nie będzie, — rzekł, — didkowe dziecko! my jéj a ona nas nie zrozumie, ona wié swoje, a jak piśnie, to jéj tatunio pomoże.
Nazajutrz rano zerwała się Andzia z pościeli i głośno zawołała na Agafję która do niéj składając ręce nadbiegła.
— Matkę widziałam! — zawołała, — taką jak dawniéj, białą a jasną, przyszła znowu do mnie.
— We śnie? — spytała stara.
— We śnie czy na jawie, nie wiem, alem się jéj skarżyła, i przytuliłam głowę do jéj piersi i lżéj mi się zrobiło... kazała mi iść pieszo do Częstochowy.
— Dokąd? jak? — przestraszona zawołała Agafja.
— Do matki Boskiéj, — odparła Andzia zabierając się odziewać szybko i zbierając rzeczy w węzełek, — pójdę po jałmużnie.
— Ty? ty moje dziecko? sama jedna? Jakże to być może? — krzyknęła Agafja, — jak my stare puszczamy się na pielgrzymkę to jeszcze choć z biedą, ale tobie młodéj i pięknéj, saméj jednéj się powlec, chyba na zgubę oczywistą! Tyle złych ludzisków po świecie!
— To mnie matka obroni! a pójdę kiedy ona każe! — odezwała się Andzia — tu mnie co dzień gorzéj i smutniéj, trzeba uciekać.
I nie odzywając się więcéj do staréj która patrzała przelękła, jęła się gotować do drogi natychmiast ściągając bieliznę, chowając niepotrzebne, tak że ku południowi już wszystko skończywszy, nad wieczór wyjść postanowiła. Ten zamiar nagle przyprowadzony do skutku, przestraszył przywiązaną Agafję, która napróżno usiłując powstrzymać łzami i prośbą, pobiegła dać znać Prokopowi do gospody.
Trafem stolarz był na chwilę wolny, gawędził tylko z arendarzem i posłyszawszy wieść tę w porze niezwykłéj powrócił do domu. Znalazł już dziewczę czarno odziane z węzełkiem na ramionach oczekujące tylko niańki powrotu aby się puścić na pielgrzymkę i trochę się zmieszał gdy Andzia do nóg mu się rzuciła żegnając go ze łzami. Cofnął się stary Prokop mrucząc.
— Ot znowu co nowego! — zawołał, — dokądże cię utrapienie prowadzi?
— Idę do Częstochowy.
— Taż to za światem.
— Ludzie chodzą i ja dojdę... bywajcie zdrowi ojcze...
— Pomiarkujże się Andziu, — rozczulony nieco rzekł stolarz, — czego tobie tak daleko, Pana Boga wszędzie znajdziesz.
Dziewczę zamilkło...
— Sama jedna, bez grosza?
— Chodzą ludzie za jałmużną, a nikt nie umarł z głodu.
Prokop spoglądał i nie wiedział co mówić daléj, ale widać było z twarzy, że się frasował.
— I mnie tak porzucicie? — zapytał.
— Jam wam wcale niepotrzebna, — odpowiedziała dziewczyna, — nie kochaliście mnie nigdy, nie patrzaliście nawet, niepostrzeżecie gdy ubędę.
— A cóż? chciałaś bym cię na kolanach trzymał i pieścił się z tobą... Jest ich dużo co ciebie kochają lepiéj, a co tobie z mojéj miłości! Przecieżem nie katował i nie męczył?
— Teraz téż ani postrzeżecie że sobie pójdę.
Stolarz obrócił się do Agafji.
— Ja jéj nie przekonam, — rzekł, — to dawno wiadomo, że człowiek gdyby jak był rozumny, to go obcy będą słuchali i szanowali, a w domu nikt. Mnie cała gromada cześć oddaje i słowa mojego prosi, ale własnemu dziecku nie potrafię nic... ona widać rozumniejsza odemnie! Ot już noc, — dodał, gdzie teraz wam iść, poczekajcie choć do jutra... nie tak szparko.
Andzia spojrzała przez okno na zachodzące słońce, złożyła węzełek i usiadła na dawnem miejscu, a stary Prokop zakręciwszy się po izbie, pospieszył do karczmy wedle obyczaju.
— Nie zostaniecie? — spytała Agafja...
— Nie! jutro o świcie w drogę! to darmo! matka przykazała, a tu nie mam co robić dłużéj... bo bym umarła.
— To już ja cię samą nie puszczę, — odparła niańka, — gdzie ty, tam i ja, pójdziemy razem...
Andzia nie zdawała się słyszéć tych słów tak znowu pogrążona była w myślach i nie rozdziewając się usnęła na ławie dnia oczekując. Stara zmiarkowawszy że nic nie poradzi, jęła się sama wybierać i związała węzełek, przygotowała kij, żegnając wszystkie kąty do których przywykła, zebrało jéj się na płacz, ale płakała cicho aby dziecka nie budzić, a gdy pierwszy brzask zaświecił w okienku, obie były na nogach. Prokop spał w alkierzu po wczorajszéj biesiadzie, gdy dwie pątnice otwarły drzwi pocichu i powolnym krokiem Andzia naprzód, za nią Agafja puściły się ścieżyną nad stawem w nieznajomy sobie świat.
Słońce dobrze weszło gdy stolarz się ocknął i przeciągnąwszy zajrzał do pierwszéj izby w któréj nikogo nie znalazł, napróżno wołając Agafji.
— Otóż jak mówiła tak i zrobiła, — rzekł trzęsąc głową i ściskając pięście, — didkowa córeczka, poszła w świat i zabrała z sobą Agafję, a mnie tak porzuciły samego jak palec... choć chatę kołkiem podeprzéć i sobie pójść z torbami... ani ognia, ani strawy, ani ludzkiéj twarzy.
Kogut stary wlazłszy na stół zatrzepotał skrzydłami i zapiał krzykliwie schrzypłym głosem na odpowiedź stolarzowi który ujął czemprędzéj za czapkę i do miasteczka pospieszył nie mogąc już w chacie pustéj wytrzymać.
Dwa czy trzy dni myślał jeszcze że kobiety powrócą, czwartego posmutniał bardzo i nie przyszedł na noc do domu... a w tydzień zebrana gromada prowadziła na cmentarz nieboszczyka Prokopa, który zasnąwszy na ławie w gospodzie, już się więcéj nie przebudził.




XIV.
C


Chmurna jesień z szaremi obłoki wisiała nad Kaniowcami, a uliczki miasteczka bokami powydeptywane przez mieszkańców, środkiem okryły się nieprzebrnionem błotem. Zwykle ta pora nawet w Dworkowéj ulicy, nieco piasczystszéj i suchszéj, a gdzie niegdzie w kładki opatrzonéj, zrywała stosunki towarzyskie między sąsiadami i zamykała ich po domach do pierwszych przymrozków.
Nie zdziwiono się téż wcale gdy pan Joachim coraz mniéj zaczął się pokazywać, w niedzielę tylko rano przechodząc na probostwo z xiążkami które odnosił i przynosząc sobie nowy zapas strawy na tydzień cały. Często Podkomorzanka czatowała nań w ganku i powoływała gwałtem do siebie, ale Wielica posłuszny rozkazom, przychodził tylko na chwilę i wyrywał się nazad jak gdyby najpilniejsze miał zajęcie. Niepokój jaki czuł w duszy jeszcze, kazał mu unikać Adeli, któréj widok zawsze na nim silne robił wrażenie. Walczył on z niem wszelkiemi środkami ludzkiemi i potęgą woli, przecież nie mógł się łudzić by niebezpieczeństwo ustało. Po powrocie ze wsi mniemał się wyleczonym z marzeń próżnych, ale rozmowa dłuższa, pobyt w domu Podkomorzanki, budziły tak silnie znowu uśpioną namiętność, że Wielica postanowił nie narażać się na odnowienie jéj i unikać widoku Adeli.
Ale któż tak pewien siebie i panem swéj woli, by spełnił co zakreśli? samotnika napadały tęsknoty niewysłowione, smutek ciężki, niepokoje straszne, a w ostatku usłużny ów rozum, który umie na wszystko znaleźć radę, łamał najlepsze postanowienia, wynajdując powody odwiedzenia Podkomorzanki i ukazując ich nieszkodliwość.
Spokojniejsza to była miłość niż w początku, nie łudząca się nadziejami próżnemi, ale nie mniéj uparta, i gdy już sądził że ją wyrwał z serca do szczętu, znajdował wyrosłą jak chwast którego wyplenić nie było podobna.
Dziecię z początku z naiwnem współczuciem rzuciło się było ku człowiekowi który zdumiał ją swą powagą, charakterem i wyższością, serce jego zaczynało bić gdy oziębłość, umyślne oddalenie się, chłód okazywany mu, wstrzymał rodzące się przywiązanie.
— Mógłbym być jeszcze szczęśliwym! — mówił sobie Wielica, — ale czy dla niéj byłoby to szczęściem co dla mnie jest największem? Godziż się poświęcać ją nieopatrzną mnie staremu i zużytemu, co sił już nie mam na dźwignienie brzemienia przeszłości? Nie! nie! kto raz wyszedł na plac i padł, drugi raz nie powinien sił probować.
— Niech będzie szczęśliwą! — dodawał, i niech mi wolno będzie patrzeć na nią z daleka tylko — to dosyć powinno być dla mnie.
I wracał do swoich xiąg, kominka, samotności, a przechodząc mimo okien dworku, unikał nawet spojrzenia w okna, bo uśmiech Adeli burzył go, a wzrok jéj śnił się dnie długie i siał w nim niepokój nieprzemożony. — Często gdy już się sądził bezpiecznym i wyleczonym, jedna godzina spędzona przy niéj, znowu go czyniła nieszczęśliwym i dowodziła że chorobę uśpił tylko. — Xiążki, polowanie, długie myśli o przeszłości, nie wystarczały, przychodziły godziny bezsilności, tęsknoty, rodziła się potrzeba ludzi i towarzystwa i Wielica musiał uciekać z domu na probostwo lub do Żelizów. U xiędza Herderskiego rzadko znalazł pociechę i rozrywkę, bo na plebanji nieustannie pełno było ludzi, i gościnne jéj drzwi nigdy się nie zamknęły. Ktokolwiek przyjechał na nabożeństwo z sąsiedztwa lub przejeżdżał przez Kaniowce, na popas, nocleg, odpoczynek, szedł do poczciwego pijara. Zamęt więc był wielki zawsze, a coraz nowe twarze i nowi ludzie których lubił widziéć xiądz dziekan, przykrzyli się Wielicy. Częściéj więc nie mogąc przystać ani do Szambelana, ani do Referendarza, pan Joachim szedł do starego Żelizy i tam po kilka godzin przepędzał, niekiedy zajrzał do Malutkiewicza, choć tam zawsze prawie słuchać potrzeba było Seneki, co się w końcu przejadło.
Spokój starca, jego łagodność, pewność że się go znajdzie takim jutro jakim się porzuciło wczoraj, co z ludźmi rzadko się trafia, czyniły towarzystwo jego miłem dla Wielicy.
Umysł jego był dowodem jak jedna xięga boża lepiéj kształci i wypełnia człowieka od ludzkich tysiąca; Wielica czytał niezmiernie wiele, badał i rzucał się na wszystkie strony, starzec ów oprócz Pisma Świętego i żywotów, oprócz kilku xiąg pobożnych, nic prawie nie znał — przecież widział jaśniéj, sądził bezpieczniéj i w obec niego pan Joachim czuł się słabym i niedorosłym. — Jego pojęcia o ludziach i świecie oparte na wiekuistych a prostych podstawach nigdy go nie myliły, miłość którą czerpał w ewangelji dopełniała reszty, pogląd na rzeczy był spokojny i górujący, nie dziwiło nic, nie przerażało, a wiara w cud i zakreślenie granicy rozumowaniu, wstrzymywały zaciekania próżnéj ciekawości. U łoża jego często godziny długie spędzał Wielica ucząc się cierpieć, czerpiąc spokój którego mu brakowało zawsze, podziwiając pogodę duszy Łazarza i dziecięce jego wesele.
Wszyscy go tam nazywali ojcem i Wielica z innemi, a starzec przyjmował to imie płacąc za nie prawdziwie rodzicielską czułością. Zbawienny téż wpływ wywierał na otaczający go światek, a to życie osamotnione, całe w Bogu, dawało mu siłę niemal jasnowidzenia i przeczucia. — Myśl jego odgadywać się zdawała co we wnętrzu duszy kto przynosił, i zdumiewała nieraz obnażając łagodnie rany które się mniemały dla wszystkich oczów zakryte.
Biedny Szambelan najwięcéj go unikał, często narażony na przymówki i nauczki których znieść nie mógł, bo się poprawić nie chciał.
Téj zimy mimo powiększenia towarzystwa przybyciem Adeli i jéj ojca, dnie zdawały się dłuższe i cięższe do przebycia niż kiedykolwiek, wszyscy narzekali na nudy oprócz Malutkiewicza i Żelizy. Referendarz napróżno grzebał się w gazetach których nowinami nie zawsze się miał z kim podzielić, jeśli na probostwie słuchacza powolnego nie znalazł, pannie Petronelli brakło plotek, Szambelan osmutniał i rękę skaleczył co go równie od tokarni jak od klawicymbała odegnało. Pani Farfurska chorowała, Poroniecki nie mógł po śniegiem przysypanych włóczyć się zwaliskach, Podkomorzanka żałowała Oktawa, a podobnież i pannie Adeli go brakło.
Na Dworkowéj uliczce w śniegu obfitym, ledwie kilka ścieżynek wydeptanych wązko, świadczyły jak mało było ruchu i stosunków wzajemnych.
Na chwilę tylko przerwała ciszę śmierć niespodziana kuzyny Szambelana, która przebolawszy kilka tygodni i już zdając się do zdrowia przychodzić, nagle zduszona jakimś atakiem do piersi, życie skończyła.
Trzeba oddać tę sprawiedliwość Szambelanowi, że ją serdecznie opłakiwał i wystąpił z pogrzebem wspaniałym, sam się nim zająwszy z pilnością wielką... ale choć głęboko wzdychał wspominając o nieboszczce i wysoko zalety jéj głosił, po kilku tygodniach ze zwykłą sobie lekkością powrócił do dobrego humoru, a nawet swobodniejszym się okazywał niż wprzódy. Zmiana jaka zaszła w jego obyczajach, dowiodła że pani Farfurska nieco ostro trzymała powierzonego jéj pieczy krewnego, który z wszelkich czynności musiał się jéj tłumaczyć i brał pozwolenie jeśli mu gdzie wyjść przyszło nie śmiejąc przekroczyć terminu w obawie admonicji jaką to na niego ściągało. Teraz Wędżygolski ruszał się, chodził, postępował inaczéj, a odświeżony strój i staranie około siebie okazywały że jeszcze myślał niekiedy o przybraniu sobie towarzyszki żywota, z czem się zresztą nie taił.
— Dlaczegobym się nie miał ożenić? mój prapradziad w siedmdziesiątym ósmym roku życia poślubił sobie ubogą wprawdzie ale dobrego rodu panienkę nie starszą nad lat dwadzieścia, i był z nią szczęśliwy, a nawet doczekał się konsolacji...
— Stosowniéjby było żeby wieki małżonków lepiéj się zgadzały, mówił xiądz Herderski, — jeśli już koniecznie żenić się trzeba.
— Boskie i ludzkie prawa nakazują! — wołał posłuszny Szambelan.
Panna Petronella nic przeciwko temu nie miała, ale według jéj teorji także młody powinien był żenić się ze starą, a dojrzały z młodą; zapewne dlatego aby zawsze pierwiastek młodości jakikolwiek znajdował się w małżeństwie. Byli ludzie życzliwi którzy siostrę Referendarza swatali nawet Wędżygolskiemu, ale ten się oburzał przeciw myśli tak zuchwałéj.
— Sługa uniżony! — mówił, — wcale nie mam ochoty do grzybów... niestrawna to potrawa...
Ktoś ten niewczesny żarcik doniósł do uszu Petronelli i nie dziw że tak nieprzyzwoite wyrażenie gniew w niéj potężny wzbudziło. Starała się nawet wymódz na bracie, aby gazet Szambelanowi nie dawał, i dom mu zamknął, na co jednak polityk się nie zgodził, ale ilekroć Wędżygolski przybywał, panna Petronella z wielkim hałasem wynosiła się z domu; a na ulicy choć nisko jéj się kłaniał, nigdy go widziéć nie raczyła.
Ucieczka Andzi, śmierć Farfurskiéj, żywot nowych małżonków, były przedmiotem rozmów na plebanji i w miasteczku przez całą zimę, a pierwszy skowronek zwiastujący wiosnę i powrót Oktawa, zaśpiewał wszystkim do serca.
Adela nawet zarumieniła się gdy jéj o tem wspomniała matka, i uśmiechnęła figlarnie.
— Ktoby pomyślał, — rzekła, — że nam tak bardzo ten młokos tu potrzebny?
— Ale się wcale gniewać jednak nie będziemy gdy powróci, — dodała Podkomorzanka — nie mówię ty, bo masz zawsze czem się zająć i starczy ci jeszcze własnego życia, ale nam starym widok młodych potrzebny, ożywiający, rzeźwiący... Żelizo liczył miesiące, teraz tygodnie, późniéj dnie i godziny rachować zacznie; ja sama radabym żeby powrócił i znowu przyszedł nam czytać i opowiadać. Przyznaję się że mi tego chłopaka braknie...
— A Bóg tam wie, — odezwała się Adela, co z nim przez ten rok się stało, mógł się tak bardzo odmienić, roztrzpiotać... i całkiem o nas zapomnieć.
— No! to sobie przypomni! — rozśmiała się matka, — nie mam wcale prawa wymagać aby się w nas kochał, a nawet pewna jestem, że nam się ledwie trochę przyjaźni dostanie, bo chłopiec pewnie tam do kogoś przylgnął, i nie radabym znowu zbytniéj jego czułości.
— Czemu, kochana mamo? — spytała naiwnie Adela...
— Doskonałe pytanie! czyż moja Adelka niewarta kogoś lepszego nad żaczka Żelizę, którego ojciec służył u nas za ekonoma...
— Mamo! mamo! — przerwała Adela, — jak to do ciebie niepodobne, daruj mi! — coś powiedziała...
— A jednak, — smutnie odezwała się Podkomorzanka, — przyjdzie mi może powtórzyć com mówiła. Żelizo święty człowiek, zapewne; młody, dobry chłopak, ależ to nie ów ideał o którym ja marzę dla ciebie.
— A gdzież go mama widziała, ów godny mnie ideał?
— Dotąd znaleźć go nie mogłam, ale nie rozpaczam, Pan Bóg nam przyśle gdy przyjdzie pora.
— A gdyby tak zapomniał jak o pannie Petronelli!
— A! złośliwa dziewczyno! — przerwała śmiejąc się Podkomorzanka, — on tylko o tych zapomina którzy nazbyt o sobie pamiętają... Wpadłyśmy na niebezpieczny przedmiot i lepiejby mu dać pokój.
— Więc damy mu pokój! — wesoło odparła Adela i na tem się teraz skończyło.




XV.
R


Rok prawie ubiegł od wyjazdu Oktawa i ucieczki Andzi o któréj nic słychać nie było, chata stolarza stała pustką, a władza miejska nie mogąc jéj wynająć, okna tylko powyjmować kazała jako rzecz kosztowną i deskami je zabiła, furtkę od grobli w poprzek dwoma dylami przymocowawszy, aby tam nikt nie chodził. Na wiosnę wyrosły bujno chwasty w ogródku i trochę trawy na mogile Prokopa, o którym tylko w gospodzie wspominano często w trudnych razach. Andzi nie było widać, o Agafji ani słychu, a pięknéj dzieweczki zapomnieli wszyscy prócz Szambelana, który zawsze z gorącem o niéj mówił uczuciem.
Znowu rozzieleniły drzewa w ogrodzie pojezuickim i Poroniecki powlókł się na ruiny szukać i domyślać celi rektora. Pociągnął on parę razy z sobą Wielicę, ale ten uśmiechnąwszy się, wolał iść na polowanie, niż szukać skarbów po wilgotnych lochach.
W lipcu nareszcie jednego wieczora, uboga bryczyna stanęła przed dworkiem Żelizów, i Oktaw wyskoczył z niéj wprost w objęcia matki, która w niemym uścisku powiodła go do ojca. Stary miał siłę na przeciwności i cierpienie, ale mu jéj już brakło na wzruszenia radości, i słów nie znalazł na powitanie ukochanego dziecka, drżąc tylko, tuląc je i płacząc, a patrząc mu w oczy jakby w nich chciał dobadać co rok ten dodał chłopcu i jak go przemienił.
Oktaw jeszcze urósł i zmężniał znacznie, ale twarz jego rumiana nie straciła świeżości ani oczy blasku, ani usta poczciwego młodości uśmiechu. Łzy kręciły się pod powieką poczciwego dziecka, a wargi zebrać się nie mogły na słowo.
Żelizo ledwie wypuściwszy go z objęcia, złożył ręce i obróciwszy do ołtarzyka, począł się modlić gorąco; dopiero po długiéj, cichéj modlitwie wśród któréj żona i syn stali czekając z poszanowaniem jéj końca, obrócił się do Oktawa i podał mu rękę do pocałowania.
— Wracasz, — rzekł — modliłem się codzień żebyś nam przybył całym, zdrowym na duszy i jak byłeś poczciwym, w téj chwili dziękując Bogu że mi cię dał oglądać, jeszczem Go prosił o toż samo. — Patrz mi w oczy, nie zmieniłeś się dzięki Bogu! to dobrze! nie zestarzałeś, rad jestem, bo młodość długo chować potrzeba... powiedzże nam co o sobie.
— Drogi ojcze... to tylko z głębi serca wyrzec mogę, że się mnie nie powstydzisz, żem pracował szczerze, że w duszy jestem spokojny i w zgodzie z sobą, a tak szczęśliwy z powrotu do was, iż żadnem słowem wyrazić tego nie potrafię.
Bryczka z któréj jeszcze tłumoczek chłopaka dobywano, zaraz zwróciła oczy sąsiadów których już turkot zaciekawił, domyślano się codzień oczekiwanego Oktawa i Malutkiewicz pierwszy zjawił się na progu ubogiéj chatki.
— A! witajże witaj! doctissime! jak się masz chłopcze! niechże cię uściskam! przecież przypomniałeś Kaniowce i obowiązki swe i przyjeżdżasz nas rozweselić, wędrowna ptaszyno! Vultus tuus loquitur! non opus est te diure, widzę żeś także rad z powrotu, a my wygnańcy to się téż nie mówi.
I ścisnął go z uczuciem stary tłumacz Seneki.
— Wszyscyśmy na miejscu, — dodał, — nie ubyło nic prócz jednéj niewiasty, towarzyszki Szambelana... mori est felicis, antequam mortem invocet... Jak widzisz trzymamy się krzepko, i ani znać żeśmy roczek przebaraszkowali..... Ja nawet, — rzekł, — zdaje mi się odmłodniałem... wraz z Szambelanem myślę się żenić... Przywoziszże co z uczonego świata? — wydano przecie co ludzkiego, poważnego?
— Zapominacie żem ja medyk, — odezwał się Oktaw, — a moja łacina ogranicza się barbarzyńską, lekarską, któréj wy niecierpicie.
— Nic nie szkodzi, zawsze to łacina, a ona jest podstawą wszelkiéj nauki... Ale dajmy rozprawom pokój, ot dobrze żeś przyjechał, przeczytam ci parę rozdziałów z Seneki, których tu nikomu w uszy włożyć nie mogłem, taka jest obojętność powszechna, a mnieć przecie potrzeba kogoś męczyć moim Lucjuszem.
Tuż zjawił się xiądz Herderski, który idąc do Poronieckich, zobaczył wózek i przyszedł podzielić radość Żelizów.
Laudetur Jesus Christus! — zawołał w progu, — kochanego Oktawa! Aleś mi wyrósł! aleś zmężniał, nie wątpię o głowie i sercu. Chciałem cię tylko powitać i rodzicom nie przerywam by się tobą nacieszyli... professorze, chodźmy, niech się wygadają i napłaczą, świadki tu nie potrzebne.
W dworku Poronieckich już przychodząc z nowiną, znaleźli wszystkich zawiadomionych, bo panna Adela widziała przez okno przybywającego Oktawa i właśnie sprzeczały się z matką która utrzymywała, że to nie młody Żelizo jechał, ale syn Szambelana.
— A widzi mama! — zawołała Adela.
— Widzę moje dziecko żem ślepa, — odpowiedziała matka, — i że ty masz oczy doskonałe!
— Radość tam wielka, — przerwał proboszcz, — stary płacze i modli się, matka stoi i patrzy na syna jak w tęczę, a poczciwy Oktaw czerwieni się z radości całując ich po rękach.
Wnet wieść ta gruchnęła po całem miasteczku, Szambelanowi oznajmił chłopiec, Szambelan pospieszył z nią do Wielicy, Referendarz dowiedział się od krawca, panna Petronella od żydówki, nawet braciszek Dynio uśmiechnął się gdy mu o tem dzwonnik zaraportował.
Całe miasteczko odżyło, drzwi dworku nie zamykały się, a ta miłość dla dziecka jego rozczuliła znowu Żelizę.
— Idźże, — rzekł do Oktawa, — obejdź wszystkich i powitaj a podziękuj, ludzka miłość także coś warta, a pierwsze jéj poruszenie zawsze dowodzi, że się na nią zasłużyło.
— Dla was i mnie trochę kochają, — odparł chłopak, — nie czuję bym ja sam na to zasłużył.
Pierwszy krok Oktawa zgadniecie dokąd go poprowadził, minął dom Referendarza którego siostra nawet w szybę stukała usiłując zawrócić trzpiota, i pobiegł do Podkomorzanki. — Po chodzie szybkim poznano go w sieni, Adela zarumieniła się i zwróciła oczy na drzwi, a Podkomorzanka z uśmiechem przywitała przybysza, który patrząc gdzieindziéj, do ręki jéj nie dosyć prostą obrał drogę.
Poroniecki nawet stał rozjaśniony i wesoły co mu się rzadko trafiało.
Oczy młodych spotkały się niespokojne i badające wzajemnie, a pomieszanie Oktawa zdradzało uczucie z jakiem powrócił.
— Ślicznieś zrobił żeś przyjechał, — szepnął mu Poroniecki, jutro rano idziemy na górę, zobaczysz jak jestem blizki dopięcia celu... znalazłem schodki, ale korytarzyk zawalony gruzem.
— Mamy xiążki nowe i czekamy na lektora, — odezwała się Adela.
— Ja także przysłużę się robotą, trzy motki bawełny mam zwijać, — dodała Podkomorzanka.
— Ja go już przywitałem Seneką! — rozśmiał się Malutkiewicz.
— A ja grożę badaniem o nowiny kościoła i duchowieństwa, — rzekł dziekan.
— Słowem żeś asindziéj wszystkim tu potrzebny, — dodał Malutkiewicz, — otóż to szczęście młodości, a my starzy choć nami w piecu palić! do niczego!!
Zabawiwszy tu dłużéj niż myślał, Oktaw rozpromieniony przyjęciem, rozmarzony pobiegł do Wielicy, ale po drodze pochwycił go Wędżygolski zmuszając wnijść do siebie i rozpowiadając z czułością szczegóły nieszczęśliwego zgonu kuzynki, jéj pogrzeb i żal swój wśród osierocenia jakiego doznawa. Musiał rad nie rad wysłuchać Żelizo historji płaczliwéj i nie wiele go zajmującéj, a w końcu Szambelan oświadczył mu, że raduje się niezmiernie z jego przybycia, gdyż niema komuby się mógł zwierzyć i wylać, a młode tylko serce pojąć go i osłodzić mu potrafi jego boleść.
Pana Joachima znalazł Oktaw nad kilką rozłożonemi xięgami zajętego genealogją. Dziwnie zestarzałym i zwiędłym wydał mu się samotnik, którego uśmiech nawet wewnętrzną boleść odkrywał.
W pokoju było ciemno i smutno, Parol schudzony spał pod piecem i ledwie podniósł głowę gdy drzwi zaskrzypiały. Wielica ścisnął ręce chłopaka z uczuciem wielkiem i spojrzał mu w oczy ciekawie.
— Cóż to jest? genealogje jakieś? — rzucając okiem, rzekł Oktaw.
— Doskonały środek zabicia czasu, uśmiechnął się pan Joachim, — probowałem różnych, ale to łamigłówka najlepsza podobno, żeby zapomnieć co się wkoło dzieje. Potrzeba szperać, dochodzić, konfrontować, śledzić, i w końcu...
— Ale do czegóż to się zdało? — zapytał Żelizo.
— Gdy się tedy straci kilka miesięcy, — rzekł Wielica, — dobada nareszcie, że ojcem Wilhelma był niewątpliwie Fryderyk, a Fryderyka Maxymiljan, gdy się nabędzie pewności, że Albert zmarł o cztery lata późniéj, niż podaje ten lub inny kronikarz, gdy drzewo całe wyrośnie rozłożyście, naówczas rzuca się je w piec i rozpoczyna robotę około drugiego...
— Smutna rzecz, tyle zmarnowanéj pracy!
— A pracować potrzeba przecie! — westchnął Joachim... choć bez celu... Tyś jeszcze młody, — rzekł, i przed tobą wkoło rozrzucone gościńce, my już stoimy u kresu i niecierpliwie tupiemy nogami u drzwi... Stary Parol staje do krzaków na których siedziały kuropatwy, a ja do xiążek pustych jak te krzaki... z nałogu oba.
Nie wiedząc jak i dlaczego po krótkiéj rozmowie, gdy Żelizo wyszedł z dworku Wielicy, znalazł się na grobli u młynów, naprzeciw chaty Andzinéj. Mrok już padał i potrzeba mu było powrócić do rodziców, a niespokój jakiś powiódł go mimowoli w tę stronę... Dopiero zbliżywszy się dojrzał że chata była pustą, furtka zabita, okna założone deskami, a ścieżynka trawą porosła.
Nie było nikogo coby mu to wytłumaczył, i tęskno jakoś wszedł na rynek miasteczka — nie kochał może Andzi, ale jej przywiązanie budziło w nim litość serdeczną, a piękne dziewczę przypominało mu lata dziecinne... Nie śmiejąc wszakże zapytać o nią, wracał już ku domowi gdy na drodze spotkał Szambelana który szedł na wista do assesora. Jakby myśl jego odgadł, staruszek począł mu opowiadać naprzód o sobie, potem dziwnym zwrotem wpadł na Andzię.
— Wystaw sobie, — rzekł, — wkrótce po twoim odjeździe, jak mi opowiadano, dziewczyna zachorowała, posmutniała, nareszcie coś jéj przyszło do głowy i jednego pięknego poranku puściła się na pielgrzymkę do Częstochowy.
— I nie wróciła?
— Ani widu ani słychu! ojciec potem zapił się i zmarł sobie w gospodzie na ławie, a chatę nawet zaparto i nikt w niéj nie mieszka. Szkoda dziewczyny, bo była piękna jak gdyby w jéj żyłach szlachetniejsza krew płynęła...
Tyle tylko dowiedział się Oktaw od starego który go na rozstroju pożegnał, spiesząc na wieczorek, on sam musiał jeszcze do Referendarza zabiedz na chwilę.
Kwaśno go przyjęła Petronella, ale ciekawie obejrzała, Referendarz poważnie i protekcjonalnie jak na wysokiego urzędnika i wytrawnego człowieka przystało. Nie okazano mu czułości, a panna tylko sarkastycznie spytała czem tak był zajęty że nie słyszał gdy na niego pukała.
— Młodość ma swoje prawa! — rzekł sentencjonalnie Referendarz.
Panna Petronella wysypała naraz wszystkie nowiny już znane, ale z własnego stanowiska je przedstawiając, opowiedziała o śmierci pani Farfurskiéj, o pogrzebie jéj który, jak dowodziła, nie udał się wcale, z przekąsem nadmieniła coś o dziwacznem postępowaniu Poronieckiego, a nawet wspomniała o Andzi, wedle niéj, zbiegłéj z jakimś oficerem od komissorjatu, który tegoż dnia wyjechał. Dodawała że o trzy mile za Kamieńcami widziano ją na jego kibitce.
Tak spędził Oktaw pierwszy dzień w rodzinnem miasteczku.




XVI.
N


Nazajutrz jeszcze był nie wstał Żelizo po kilkodniowéj podróży i bezsenności spoczywający w izdebce swéj dziecinnéj, gdy Poroniecki do drzwi jéj zapukał.
— Wstawaj śpiochu, — rzekł, — i chodźmy do roboty!
— Gdzie? dokąd?
— Juściż w ruiny gdzie się łatwo przekonasz, żem teraz trafił na właściwą drogę i o kilka kroków tylko jesteśmy od pożądanego celu. Nie mało się namęczyłem tem że muszę się taić aby moich poszukiwań nie zwietrzono i jak kuna do nory się chować, ledwie co zaszeleści; pracuję powoli, ale się nie zrażam i tego lata we dwóch musiemy się do drzwi dobić. Wystaw sobie, żem już z musu sam podołać nie mogąc zadaniu, zwierzył się poczciwemu Wielicy, ale ten ruszył ramionami i wyrzekł się wszystkiego do niczego nie chcąc się mieszać. Moja żona któréj się wyspowiadałem, także się śmieje...
— A ja?
— Ty się sobie będziesz śmiał jeśli ci z tem zdrowo, ale mi pomożesz, — rzekł Poroniecki, — prawda?
— Jak każecie.
— I twoja ta szalona Andzia już ci nie przeszkodzi z uśmiechem pocichu — szepnął Poroniecki. — Bóg wie co się z nią stało, nagle przestała chodzić do Adelki na naukę, zamknęła się w domu, a jak ludzie mówią, poszła na pobożną jakąś pielgrzymkę, z któréj dotąd nie powróciła... biedne dziewczę... Uwolniła cię przynajmniéj od wielkiego kłopotu i niebezpieczeństwa...
Oktaw się zczerwienił i położył palec na ustach obawiając aby matka nie posłyszała tych niewczesnych użaleń.
Chociaż na ten dzień wszystkim się był niemal obiecał Oktaw, musiał jednak pójść naprzód z Poronieckim, który gwałtem ciągnął go w ruiny klasztoru. — Stary aktor nie przestawał mu w drodze opisywać w jaki sposób doszedł tajemnego przejścia, celi rektora i korytarza w prawo zasypanego gruzami; ale Oktawa więcéj tu ciągnęły wspomnienia biednéj stolarzanki, miejsce gdzie pierwszy raz zobaczył Adelę, pamiątki lat dziecinnych, niż skarby zakopane.
Obojętnie zszedł z Poronieckim w zwaliska, na owe wschodki i dostał się z nim do zasypanego ciasnego przejścia, które biedny marzyciel napół już był odgrzebał z cegieł i ziemi do pasa tam nagromadzonych. Nie mogąc nikogo użyć do pomocy, sam on potrosze w skórzanym fartuchu który przywdziewał do roboty, w pocie czoła wynosił gruz i glinę do bliskiego lochu i tak powoli oczyszczając korytarz codzień wyglądał nowego zwrotu w jego kierunku któryby go upewnił że na prawdziwą trafił drogę.
— A jeżeli po tym wysiłku, — zapytał Oktaw, — przejście się w lewo znowu zawróci?
— Znak żem się omylił, będę szukał gdzieindziéj, — rzekł Poroniecki obojętnie.
— Mój Boże, to genealogja pana Joachima! — rzekł w duchu młody człowiek, — ale nie chciał już zrażać biednego szaleńca, i podjął się nawet dźwigać z nim cegły, aby prędzéj dojść do nadziei lub odczarowania.
Odbywszy przechadzkę po ruinach które już towarzysz jego znał jak dom własny, Oktaw musiał wrócić do Malutkiewicza wysłuchać Seneki jego, a po obiedzie dopiero pobiegł gdzie najgoręcéj być pragnął, do Podkomorzanki i Adeli.
Jak gdyby wczoraj dopiero porzucił tu xiążkę otwartą, znalazł swój stoliczek nagotowany, krzesełko przy oknie i gospodynię przy téj saméj siatce z pospuszczanemi okami które znał tak dobrze, a co najlepiéj uśmiech Adeli świeży, wejrzenie orzeźwiające, i drobną jéj rączkę która go witała czystym uściskiem siostry... Rok ten nic jéj nie zmienił, spoważniała tylko nieco, i przywykłszy do nowego życia trybu, spokojniejszą twarzą witała dni jednostajnie płynące, nie pragnąc w nich nowych żywiołów. Oktawowi tylko wydała się piękniejszą jeszcze, niedostępniejszą i straszniejszą, jeszcze bardziéj ideałem na który z nieśmiałością zwracał oczy pełne uwielbienia.
— A! otóżeśmy jak przeszłego roku, — odezwała się Podkomorzanka, — i lektor i słuchacze na miejscach, cóż nam tam przywozisz za pokarm duchowny?
— Nie braknie go, — rzekł Oktaw, choć może nie zbyt pożywny... ale jest w czem wybierać i dostatek rozmaitości — poezja, powieść, dramat, nawet historja.
— Na ten raz jabym cię skwitowała z czytania i nowych płodów gdybyś nam swoje własne opowiedział dzieje, cały rok toć przecie kawałek życia? — spytała Podkomorzanka.
— Ale cały ten rok zbiegł jak dzień jeden, — rzekł Oktaw, — zajęła go nauka, rozmyślanie, tęsknota i towarzyskie zabawy nasze. Niema w takiem życiu nic wyrazistszego coby się pochwycić dało, trochę to jak w Kaniowcach.
— I trochę jak w klasztorze, — dodała Podkomorzanka, — ale trzeba się umieć i z takiem życiem oswoić i z niem pogodzić, wy młodzi tęsknicie za czynnością i wypadkami, my potrzebujemy tego wypoczynku.
— I panna Adela? — spytał Oktaw z uśmiechem.
— A! ja tu jestem z nich wszystkich najstarsza pod tym względem, bo nietylko że nie pragnę zmiany, wrzawy i nowości, ale się ich boję niezmiernie. Przekonana jestem że życie to obrazki kalejdoskopu z których jedne są bogatsze i jaśniejsze od drugich choć w nich pierwiastki zupełnie téż same... wierz mi pan, nic a nic nie jestem ciekawa...
— Teraźniejsza bo młodzież wszystka taka, — przerwał na ostatnie słowa wchodzący Poroniecki, — nim skosztują życia już z teorji wiedzą że kwaśne, nic zapału, nic uniesienia, żadnych pragnień i szału, rodzicie się bez zębów i siwi.
— Może to i lepiéj! — szepnęła sama pani.
— Im lepiéj egoistom! — ale jak świat na tem wychodzi? — dokończył gospodarz. — On musi rachować na te siły młodzieży jak na to co mu ruch daje i koła jego obraca kosztem bark pokrwawionych; wprawdzie ramiona ocaleją, ale wszystko stoi w miejscu. My starzy już tryumfalnego życia nie popędzim wozu...
— A mój ojcze, — zawołała Adela, dajże te wieki w których potrzeba było wielkich ofiar w imie prawd wielkich, a znajdą się chętne poświęcenia i dziś gdzież te nowe prawdy za któreby się warto poświęcić? Świat wierzy w chłodną rachubę...
— Ekonomji politycznéj, — dodał Oktaw, która naucza, że kapitał jest złotym cielcem i kłaniać mu się potrzeba...
— A! jużeście wpadli na te narzekania, — przerwała Podkomorzanka, — których ja cierpiéć nie mogę, — świat wam coś winien, świat inny, ludzie inni, wszystko złe, tylko my doskonali... Nie widzę żeby się co zmieniło tak dalece.
— Bo téż w Kaniowcach, — rzekł Poroniecki, — nie wiele zobaczyć można, tu jeszcze stare dzieje i ludzie starzy.
— A my we dwoje z panem Oktawem przedstawiamy żywioł postępu i ruchu! — rozśmiała się Adela, — ja przy krosienkach, pan w uliczce.
— Nie! nie! mówcie co chcecie, dodał Poroniecki, sam świat doprawdy inny dziś i martwiejszy, przynajmniéj u nas, dawniéj złe czy dobre ale wszystko obchodziło, rozgrzewało, ciekawiło nawet starych, dziś młodsi starzeją zawczasu i tak są rozsądni, że mróz patrząc na nich przejmuje. Szał dowodził siły, gdy dzisiejsza ostygłość przekonywa o niedołężności.
Podkomorzanka rozśmiała się łagodnie.
— Mój drogi, — rzekła, — przeczytaj proszę, czy nie tak samo narzekano, przed dwóchset laty?
— Być może, bo téż to się od więcéj jak lat dwóchset poczęło...
— Ziemia ostyga i ludzie, — rzekł żartobliwie Oktaw.
— Może ziemia, a pewnie ludzie, — dodał Poroniecki, — nie wiem... ale się to czuje, że zamiast iść naprzód, cofamy się i zaskorupiamy w sobie... dożywamy resztek nie wiedząc co począć z niemi.
— Może dlatego, jak powiada Żelizo, — odezwała się Podkomorzanka, że każdy z nas żyje sobie i dla siebie. I tak pan Joachim zabija czas genealogjami i formułkami jakiemiś, Szambelan bawi się jak dziecko, ktoś, nie powiem jak się nazywa, szuka czego nie zgubił, Referendarz rozrywa się gazetą, panna Petronella gawędką... a wszyscy razem ziewamy nie wiedząc dokąd się po życie obrócić. Z nas wszystkich stary Żelizo który się modli i dzieciaków uczy, Malutkiewicz który pracuje dla ludzi, jedni nie narzekają tylko. Cała więc tajemnica w tem, że z egoizmu wyjść potrzeba, a możnaby i resztki życia zużytkować.
— Piękna prawda, — rzekł Poroniecki.
— Ale nie mojego wynalazku, — odpowiedziała Podkomorzanka, — jest to rada starego naszego Łazarza, który nią się rządząc sam, i nam za lekarstwo podaje.
— Gdybyśmy sprobowali? — zapytał gospodarz.
— Ale jak? — żywo przerywając, odezwała się Adela.
— Zamiast robić co nas próżno rozrywa, a do niczego nie prowadzi, gdybyśmy sobie cel jaki obrali i wspólnemi szli do niego siłami? — rzekła Podkomorzanka.
— Na zasadę zgoda! — rozśmiał się Poroniecki... ale cóż począć i doczegośmy zdatni?
Gdy tak rozprawiali w progu ukazał się Wielica.
— Otóżeś pan w porę, — zawołała podchodząc ku niemu Podkomorzanka, — olbrzymie mamy zamiary.
— A jam do nich potrzebny? — z podziwieniem ruszając ramionami, — spytał pan Joachim — to coś ciekawego, mogęż się ja jeszcze przydać na co komu?
— Ot tak, — uśmiechając się i zbliżając ku niemu z przyjacielską czułością, — odezwała się Adela, — nie wiem zkąd przyszliśmy do uznania, że wszyscy niemal nie mamy w życiu celu i przez to wielce nam na świecie ciężko. Starzy ubolewają dźwigając resztki życia.
— Nie są one lekkie! — rzekł p. Joachim.
— Wpadliśmy na to uznanie, że możnaby je zużytkować i sobie ulżyć gdybyśmy je obrócili na korzyść ogółu i czemś się zajęli nie sobie szukając przyjemności i rozrywki, ale dla świata pożytku.
— Ogólnik jak inne, ale cóż tedy połączonemi siłami czynić mamy?
— To właśnie pytanie! — dodała Podkomorzanka, — a że gorące żelazo bić najlepiéj, idźmy na radę do starego Żelizy.
— Zgoda, — rzekł pan Joachim...
Wszyscy tedy wraz z uprzedzającym ich Oktawem, zebrali się odwiedzić starca, a syn odebrał polecenie o celu przybycia zawczasu go uwiadomić; jakoż wybiegł najpierwszy, a Podkomorzanka z Adelą, mężem i Wielicą powoli posunęli się za nim.
Na wpół żartem, pół serjo odbywało się to poselstwo do starca, który wysłuchawszy żywego opowiadania Oktawa, zamyślił się smutnie.
— Już wiem o co chodzi, — rzekł do przybywających, dla których Żelizowa krzesełek szukała i sadowiła ich do koła mężowskiego łóżka, — ale cóż chcecie by wam bezsilny starzec poradził? Niema innéj prawdy ino jedna a wiekuista, świat nowych chce jak dziecko się bawiąc, a daremne to usiłowanie bo jak jedno słońce na niebie, jedna wielka świeci nam ewangeliczna... Na jutrzenkę życia i na dni zachodu, niema dwóch praw ani dwóch dróg, ogólne na wszystko i dla wszystkich. Szukać szczęścia drugich, jest to iść do swego własnego drogą najprostszą. Mówiliście zdaje mi się, że wam ciężą reszty życia, czemuż ich nie obrócicie na pożytek drugich, jeśli wam nie potrzebne?
— Ale jak, to właśnie zadanie! — odezwała się Podkomorzanka.
— Każdy przecie ma do czegoś usposobienie, — rzekł stary.
— Naprzykład ja, pytam do czego się mogę przydać, — rozśmiał się Poroniecki, — chyba na professora złéj deklamacji.
— A ja na nauczyciela brzydkiego pisma, dodał Wielica.
— Ja bym mogła z korzyścią uczyć spuszczania oczek w siatce, — odezwała się Podkomorzanka.
— A! mój Boże! utrapieni szydercy! — zawołał stary Żelizo, — już wszystko w żart obracają. Chcecie śmiać się czy mówić o czem naprawdę?
— Szydziemy tylko sami z siebie, — smutnie odpowiedziała Podkomorzanka, — a bardzo byśmy ci byli wdzięczni na prawdę, gdybyś nam poddał jaką myśl dla zużytkowania resztek, które trochę na śmiecie idą...
— Nic łatwiejszego! — rzekł Żelizo, — bliźni! oto cel ewangeliczny! Jedni z nich cierpią niedostatek, drudzy opuszczeni psują się w sobie, bo ich nic nie wspiera i nie ożywia, inni giną dla braku światła, bo od chrztu nie słyszą do pogrzebu jednego słowa o Bogu... Wy, tymczasem nie macie co począć z godzinami zbytkownemi, nie godziż się ku nim obrócić. Za pierwszych czasów chrześcijańskich społeczność jak widziemy z listów apostolskich spójną stanowiła całość, wdowy, poświęcone Bogu panny, starcy, bogaci i ubodzy wspierali się wzajemnie nie tylko groszem i mieniem, ale sercem, słowem, nauką, przykładem. Dziś wszyscy idą gdzie kogo oczy poniosą, o braciach nie myśląc i braterstwo jest słowem, a przestało być obowiązkiem. Jakże wiele dobrego zrobić by można gdybyśmy jeno chcieli? Oto po ulicach włóczą się dzieci nie umiejące przeżegnać się, pod płotami stękają ubodzy, których nędza prowadzi do nałogów i występku, jest cały lud bez nauczyciela, cały świat ubogich bez opiekuna... Kto z życiem nie ma co zrobić, czemużby się nie obrócił ku niemu?
— To prawda, — rzekł pan Joachim, ale potrafiemyż my, cośmy nigdy nie myśleli o tem, nie spotkamyż oporu, nieufności?
— Spotkacie opór pewnie, a na ufność powoli zapracować potrzeba. Ale jakże szli apostołowie do niewiernych? wszak na nich kamieniami rzucano, a pierwszy pasterz ludów z Mamertyńskiego więzienia poszedł na śmierć męczeńską? Nad sobą trzeba pracować i nad ludźmi, nic nie przychodzi łatwo...
Mówił stary Żelizo, a choć nie bardzo widoczny był skutek słów jego, z twarzy przytomnych poznał, że uczuli prawdę.
— Nieprawdaż, — odezwała się pierwsza Podkomorzanka wstając z krzesła, że stary nasz doskonałą nam daję radę. Pan Joachim zamiast genealogji swoich, mógłby doprawdy obmyśléć katechizm dla dzieci, jabym się podjęła go uczyć, mój mąż...
— Sztuka to będzie jeśli męża pani potrafisz uczynić na cokolwiek przydatnym, rzekł Poroniecki.
— Będziesz mi pomagał...
— Ja, zakładam szpitalik dla dzieci i zostaję siostrą miłosierdzia, — zawołała Adela.
— No! a ja? — przerwał od chwili stojący w progu Szambelan, poza którym widać było perukę Referendarza, a ja?
— Waćpan możesz toczyć zabawki dla dzieci lub wrzeciona dla ubogich kobiet! — rzekł Poroniecki, — możesz uczyć śpiewu.
— A ja? — poważniéj odezwał się brat panny Petronelli.
— Zrobiemy pana nadzorcą wszystkich zakładów, domu ochrony, pracy, szpitala, szkółki, fabryki, — śmiejąc się mówiła Podkomorzanka. — Zrobiemy z Kaniowiec coś wzorowego, ósme cudo świata! a z pomocą dziekana, mieszkańców, sąsiadów, zebrawszy się w gromadkę, możemy dokazać wszystkiego co zechcemy...
— Ja mój dworek ofiaruję na co chcecie, rzekł Poroniecki, — na szkółkę czy ochronę.
W taki sposób zawiązała się w Kaniowcach pierwsza myśl zużytkowania resztek życia, na którą wszyscy przystali odrazu, poklaskując jéj; i choć pocichu Szambelen mruczał że to są utopje, a siostra Referendarza nauczyła się od niego wyrazu dymagogi (demagogi) który pocichu także powtarzała nie wiedząc co oznacza i stosując do założycieli owych pobożnych szkółek i szpitali, nikt przecie i ona nawet nie chciała się wyłączyć i na boku pozostać.
— Malutkiewicz rad był że swą szkółką innych wyprzedził, i chcąc się w czemś przyłożyć do dzieła wspólnego, ofiarował zysk z kiedyś drukować się mającego Seneki na korzyść Kaniowieckich instytutów.
Dość często dobréj iskierki jednéj, by poczciwy płomień rozniecić, i tu poddana idea nie poszła marnie, a choć tysiące spotykało się trudności na drodze z któremi walczyć musiano, wspólnemi siłami usuwały się łatwo. Dziekan i Dynio nawet należeli do stowarzyszenia, a pokorny braciszek nie czując się do niczego zdatnym, ofiarował szkółkę zamiatać i kalafaktorować.




XVII.
C


Cóż daléj? spytacie. — A nic dalej — odpowiem w pokorze. Powieść ta, jeżeli to powieść, o czem ja, między nami mówiąc powątpiewam, nie ma epilogu i końca.
Połowy tych postaci z któremiśmy zapoznali czytelnika, losów dalszych, mimo najusilniejszego badania, nie mogliśmy się dowiedziéć w żaden sposób. Posyłam świeżo umyślnego do Kaniowiec dla dopełnienia niektórych szczegółów biograficznych, i z żalem mi wyznać przychodzi, że nie przywiózł nic lub tak jak nic.
Czułym sercom głównie o to chodzić będzie zapewne, czy panna Adela wyszła za mąż i z kim się Oktaw ożenił; niezmiernie mi przykro, że nawet w tak ważnéj okoliczności zaspokoić ich nie mogę. — Wnioskuję wszakże że córka pani Poronieckiéj obrachowana na pół miliona posagu, młoda, piękna, miła, chociaż się zajmowała szpitalikiem dziecinnym (co nie pomaga do wyjścia za mąż), musiała jednak znaleźć pretendenta. Czy nim był Oktaw? nie wiem i nie śmiem się domyślać. Wiele prawdopodobieństw jest za tem, wiele przeciwko temu. Jeżelibym jednak pewne jakie o ich losie otrzymał późniéj wiadomości, nie omieszkam ich udzielić.
O innych quasi bohaterach powieści mam nieco choć podejrzanych szczegółów i tak:
Najprzód, xiądz dziekan utył i posiwiał, a na probostwie po danym pierwszym popędzie sam rzemieślniczą zaprowadził szkółkę, w celu dobrze obmyślanym pociągnienia do nauki dając przy niéj zarazem kawałek chleba. — Tym sposobem rodzice chętniéj posyłają mu dzieci, a sieroty uczą się pacierza i katechizmu od którychby inaczéj uciekały. Dla wielu chłopiąt uboższych nauka tu udziela się nie koniecznie zwykłym trybem przez czytanie i pisanie, bo nie każdemu to potrzebne, ale za to żywem słowem, opowiadaniem, rozmową, wpajają się w pamięć pierwsze główne zasady wiary, nauki życia, i wielkich prawd światem rządzących. Dziekan znajduje że pierwsi nauczyciele chrześcjan więcéj też usty niż piórem kazali i oświecali. Dynio choć tylko skromnego podejmował się kalafaktorstwa, doskonale wszakże przydał się na nauczyciela, a wesoły humor jego jest mu w tem wielką pomocą.
Nad zakładami żeńskiemi które wiedzie Podkomorzanka, Adela i kilka niewiast mieszczanek, radych że zostały przypuszczone do tego wraz z śmietanką towarzystwa, nadzór policyjny musiano powierzyć pannie Petronelli, trochę Fourierowską metodą zużytkowując jéj talent dobadywania się prawdy... Nietyle już zajmuje się ona towarzystwem, śledząc każdy ruch dziewczątek chodzących do szkółki i ochrony, i zmuszona wiedziéć ile gruszek zginęło w sadzie, z czyjego powodu i za czyją sprawą. Bywają przykłady, że wie nawet kto zjadł najdojrzalszą. Referendarz jest także honorowym opiekunem, rachmistrzem, kasjerem i buchalterem, on zbiera składki i niekiedy obcym daje do zrozumienia, że sam pierwszą myśl podał ku temu.
Pan Joachim silnie dotąd jest podejrzany o potajemną miłość dla panny Adeli, ale tak dobrze ją ukrywa, że chyba oko zazdrośnika wyśledzićby potrafiło. Jest on jednym z najgorliwszych członków stowarzyszenia, porzucił genealogje, napisał xiażeczkę dla dzieci, i codzień więcéj zajmuje się wielkiem zadaniem wychowania ludu.
Poroniecki zawsze jeszcze podobno poszukuje pojezuickich skarbów. W pierwszym korytarzu po usunięciu gruzów które Oktaw nosić pomagał, pokazało się wcale nie to co podług notaty być było powinno, wyszukał tedy innego przejścia i robił około niego rok cały, teraz pono czwartą już oczyszcza ciemnicę, niezmordowanie nad nią pracując. Niemniéj jednak chodzi do szkółek i uczy dzieci z innymi, co go nawet dosyć zajmuje, gdy w nich talentu dojrzy. Na ostatnie święta urządzono teatrzyk którego reżyserem był Poroniecki, przedstawienie zupełnie się powiodło, a mieszczanie Kaniowiec licznem zebraniem dowiedli wielkiego zamiłowania w sztuce dramatycznéj. Z żalem przychodzi mi wyznać, że autora sztuki i jéj przedmiotu dotąd dowiedziéć się nie mogłem, posądzano jednak Oktawa, który anonimem się zasłonił.
Szambelan mimo najlepszych chęci niebardzo był zrazu przydatny i nie mógł téj filantropji przystępnie zrozumieć, ruszał ramionami, szydził z niéj pocichu, ale podjął się przecie uczyć śpiewu i piosenek dzieciaków, i tak go to dziś zajmuje, że o niczem nie myśli tylko o mszy na cztery głosy, któréj partje rozpisał i nieustannie je u siebie powtarza. Powiadają że chciał być użyty i trochę nawet intrygował o to, by zostać dozorcą szkółki dziewcząt, coby mu dozwalało swobodnie starsze i piękniejsze głaskać pod brodę, ale dziś i to już sobie wyperswadował.
O Andzi znikłéj tak dziwnie, nikt dotąd w Kaniowcach nie wiedział, pustą jéj chatę oddano na szpital dla kalek i starców. Głucha wieść chodziła że dziewczyna miała gdzieś wstąpić do klasztoru, że stara Agafja zmarła w drodze do Częstochowy, choć inni z równą pewnością utrzymywali, że Andzię poślubił jakiś jegomość, że wyszła na wielką panią i z nieporównanym wdziękiem przyjmowała w salonie bardzo przyzwoitym roje cisnących się wielbicieli.
Malutkiewicz skończył podobno tłumaczenie tylko pierwszego Seneki, ale wszystkich ile ich było, i opatrzywszy komentarzem xięgę kontrowersji Rhetora, miał jechać do stolicy, pewien, że dzieło któremu życie poświęcił, sprzeda za bardzo znaczną summę jakiemu nakładcy, będąc przekonany że świat tęsknił i domagał się jak najpilniéj przekładu ulubionych jego moralistów — musiał się jednak zawieść w nadziejach, bo po odebraniu jakichś listów zaniechał podróży i posmutniał narzekając na zepsucie smaku i zmysłu moralnego w całym świecie.
Inni mieszkańcy wedle wszelkiego podobieństwa żyją dosyć szczęśliwi depcząc coraz głębiéj ścieżki na Dworkowéj ulicy, i nie czują ciężaru resztek życia, które zużytkować potrafili, czego życząc sobie i czytelnikom, mam honor zostawać z prawdziwym szacunkiem, najniższym ich sługą.

J. I. Kraszewski.

Żytomierz. Wenecja. Rzym. Paryż.
Drezno. Żytomierz. 1858.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.