Resztki życia/Tom II/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Resztki życia |
Wydawca | Księgarnia Michała Glücksberga |
Data wyd. | 1860 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst tomu II |
Indeks stron |
W dworku Podkomorzanki siedział prawie dzień cały pan Joachim, nastawując czoło niebezpieczeństwu, którego wielkość powoli zmniejszał sam sobie, pochwycony urokiem niewysłowionym. Raz jeszcze kosztował życia i ktoby nań teraz spojrzał baczniéj, poznałby łatwo, że wielka w nim zaszła zmiana od powrotu ze wsi... Twarz nawet nosił rozpromienioną, uśmiechniętą, jaśniejszą i w świat patrzał z zajęciem, jakiego w nim dawniéj nie budził. — Ludzie obchodzili go więcéj, on sam chwytał się na nadziejach i rachunkach na przyszłość, weselszym czuł się w sercu, odmłodniałym i szczęśliwym prawie. — Uczucie jego nie miało charakteru, jaki przybiera w młodości gdy po raz pierwszy wybucha, jakkolwiek silne bo w sercu świeżem zasiane, uśmierzone było latami, smutkiem przecierpianym, zawodami; pogodne było i łagodne jak piękny dzień jesienny. Pan Joachim sam je przed sobą ledwie nie ojcowskim przywiązaniem tłumaczył tak było czyste i poczciwe. Módz kochać kogoś i życie mu poświęcić już dlań wielkiem było szczęściem.
Przecież nie była to miłość jesienna co nic nie pragnie i wyrzeka się wszelkich nadziei; przychodziły chwile odrodzenia w których marzenie złote swe namioty rozpościerało nad głową znużoną; a boleść co przebudzeniu ze snów towarzyszyła miała swą rozkosz i błogość.
Ten stan nowy wprawił pana Joachima w spokój zupełny, nie czując jeszcze w sobie namiętności, nie straciwszy pokoju ducha, poddał mu się za powrotem i zabezpieczył zupełnie.
— Zląkłem się niepotrzebnie, — mówił w sobie — to nie jest miłość coby mnie nieszczęśliwym bo szalonym uczynić mogła, to poczciwe przywiązanie ciche, co się nigdy nie wyda z sobą i zamrze ze mną nieznane u mnie chwil parę osłodzi... Możnaż ją widziéć i nie pokochać, i nie ocenić i nie przywiązać się, i nie przyklęknąć na chwilę?
Nie trzeba więc było wabić i ciągnąć pana Joachima do dworku Podkomorzanki, sam on poszedł tam chętnie i poddał się złotemu jarzmu z ochotą. — Gospodyni rada mu była i wdzięczna, Adela z serca dziękowała, zbliżyli się, poznali lepiéj, spoufalili, i w kilka dni Wielica stał się domownikiem prawie.
Znaczna dla obcych była ta zmiana stosunków pana Joachima który dotąd nie tak poufale, nie tak posłusznie żył z sąsiadką, a choć sam nie postrzegał różnicy, biła ona w oczy wszystkich.
Powoływano go tam od rana, to na przechadzki, to do czytania, to na rozmowę i radę, a wreszcie Podkomorzanka potrafiła wytłumaczyć panu Joachimowi, że powinien u niéj jadać, i niewarto mu trzymać osobnego stołu dla siebie. W ten sposób mniéj już Wielica był w domu niż u Podkomorzanki... która się także nie postrzegła, coraz bardziéj rozmiłowując w człowieku, że ściągała na siebie i na niego i niepotrzebne domysły i złośliwe posądzenia.
Były to może jedyne chwile szczęśliwe w życiu biednego Wielicy, który całkiem oślepł na niebezpieczeństwo, a czując się lubionym a potrzebnym, odżywał na nowo.
W istocie Podkomorzanka zbliżając się doń, pokochała go jak brata, i z żywością sobie właściwą, nie wahała mu się tego okazywać, a Adela...
To pewna że uczucie budzi się uczuciem, że oczy nie kłamią choć usta milczą, że w głosie nawet i ruchu zdradza się miłość wszelka i staje wprzód zrozumiałą dla tego ku któremu się zwraca, niżeli ją słowo wypowie. A choć Wielica nigdy ruchem, wyrazem, ni wejrzeniem nie zdradził się dobrowolnie, mogłaż Adela nie poznać co się w jego sercu działo?
Zgadywało dziewczę i obawiało się odgadnąć i tłumaczyło przed sobą niedoświadczeniem własnem — powtarzając: — To być nie może! — A głos wewnętrzny mówił pocichu: — Tak jest!
Przypuszczając nawet że ją kochał, Adela raczéj była dumną tém niż przelęknioną. — Znajdowała go prawie młodym, a twarz smutna i poorana cierpieniem, nie była dla niéj bez wdzięku; czuła że na jego ramieniu śmiało się oprzéć było można, na piersi spocząć bezpiecznie, a sercu jego otworzyć, poskarżyć i zaufać.
Budzące się w niéj uczucie dla Wielicy nie wytrysło gwałtownie z cechami namiętności i porywu, ale zjawiło się maluczkie, nieznaczne, łagodne, ciche, nieprzerażające a przecież niepokonane...
Codzień on stawał się jéj potrzebniejszym, rozumiała go co chwila lepiéj, oceniała wyżéj, wreszcie głos nawet jego mile zaczynał brzmieć w uchu, a gdy odszedł, dom czegoś zdawał się pusty, życiu brakło woni i blasku. Oczekiwano go niecierpliwie, puszczano niechętnie, a Podkomorzanka nie dziwując się wcale przywiązaniu Adeli które podzielała, jeszcze je poddmuchiwała pochwałami gorącemi i przyjaźnią serdeczną.
— Z tobą, — mówiła Adeli, — wszelkie na mnie spływa szczęście, ot i tego poczciwego Wielicę potrafiłaś mi swoim uśmieszkiem pociągnąć, czego ja nie mogłam dokazać choć pragnęłam od tak dawna. Co téż bo to za człowiek?
Adela rumieniła się na to i wymawiała.
— Ale mów sobie co chcesz, — powtarzała ciotka — on tu nie dla mnie staréj tylko dla ciebie chodzi... a któżby za tobą mój aniele na koniec świata nie poszedł!
— Ciocia mnie psuje!
— Bądź spokojna, gdy przyjdzie pora powiem ci dlatego prawdę...
Nazajutrz po owéj burzy i Żelizo który był przyrzekł przyjść do Podkomorzanki zjawił się przed wieczorem, ale widocznie tak zbladły, zmieniony i nieledwie zawstydzony, że Podkomorzanka która zrozumieć nie mogła co mu jest, posądziła o chorobę.
— Cóż to WPanu jest? — zapytała troskliwie, — widocznie musisz być nie zdrów?
— Zupełnie nic...
— Może to nasza przechadzka wieczorna, — dodał pan Joachim, — nabawiła pana Oktawa potajemnéj febry.
— Nie jestem i nie czuję się chory, — odparł zmieszany Żelizo, — to chwilowe może jakie niedomaganie, na które zważać nietrzeba...
Panna Adela spojrzała nań, ale on spuścił oczy nie czując się godzien spotkać jéj wzroku. W duszy jego dziwnie się wszystko zburzyło i przekształciło! Adela nawet wydała mu się inaczéj, chłodną jakąś istotą, marmurowym posągiem... dom ciasnym, Podkomorzanka nieznośną, pan Joachim niebezpiecznym.
Rozmowa szczęściem poszła torem obojętnym o miasteczku, o burzy, aż pan Joachim zapytał wreszcie.
— A! mówią mi że tylko Szambelan i pan jesteście tak szczęśliwi, że znacie już tajemniczego sąsiada. Widziano pana wczoraj przechadzającego się z nim?
— Dosyć że u nas, uśmiechnął się Żelizo, wszystko natychmiast widzą, słyszą i wiedzą...
— I powtarzają, — rzekł Wielica.
— I powiększają, — zawołała Podkomorzanka. — Ale powiedzże nam pan co o nim?
— Tyle tylko wiem, — odpowiedział Oktaw, — że wczoraj zaskoczony burzą, (tu się mimowolnie zarumienił i zmieszał), spotkałem go na jezuickiéj górze, sam mnie zaczepił, mówiliśmy z sobą niewiele, nie powiedział mi kto jest. — Znać w nim człowieka co ucierpiał i struł sobie życie... ale w głębi musi być dobry i zacny.
— Poznał się także z Szambelanem... jak słychać, — dodał pan Joachim, — ten go nawet w domu odwiedził, jest więc nadzieja, że powoli wszyscy go znać będziemy. Dziś mizantropów mniéj niż kiedy, praktyczność naszych czasów wskazuje w tém niedogodności wiele, a professja spowszedniała.
— Możnaż w istocie być mizantropem, nie będąc na wpół zwierzęciem? — odezwała się Adela — człowiek, zdaje mi się, jest tak dalece stworzony do życia wspólnego, że bez towarzystwa i związku z drugiemi, nawet pojąć go trudno. Gotowam przystać na to, co gdzieś czytałam, że osamotniony dziczeje i małpieje...
— Moja duszo! — przerwała Podkomorzanka, — co téż pleciesz? a asceci!
— Ci nie byli nigdy osamotnieni, — rzekł pan Joachim, — żyli oni w Bogu i z Bogiem, a mimo to, wiemy na jak straszliwe widziadła i pokusy narażała ich samotność i pustynia. Zdaje się że gdy ludzie nie otaczają człowieka, przychodzą nań zmory i mary..... sam on, chyba w nicości i piekle zostać może.....
— Oddalenie się od świata jednak może być czasem lekarstwem, — dodała Podkomorzanka, — a często staje potrzebą...
— Czasowo, — dodał Wielica, — ale po niéj wracamy do ludzi z nową dla nich miłością, lepszą może, bo ugruntowaną na poznaniu ich słabości, mogącą się oprzéć nawet ułomnościom, nawet ciężkim zawodom. Spokojną i nie ślepą jak je malowali starożytni, ale z miłosierdziem poglądającą w świat jasnemi oczyma.