<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst tomu III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
T


Takie było pierwsze moje ze światem spotkanie i mało komu pewnie na pierwsze danie los taki kęs przygotował. Zwykle miękko ludziom w kolebce, trochę słodyczy jest choć na brzegu kielicha, mnie troskliwe przeznaczenie zwodzić nie chciało, i dziecku dało skosztować sieroctwa, nędzy i głodu.
Były to życia początki nie zwiastujące wcale uroczystych godów...
Za owym jegomością o którym wspomniałem z wielką powagą wiodącym za sobą całą gromadkę moich rówieśników, poszedłem tedy i ja zdala, ostrożnie, uważając że poczciwe człeczysko często się oglądał czy téż ja idę. — Chłopcy ciekawi wkrótce poczęli zbliżać się do mnie, ale młodsi szczególniéj z figlami i żarcikami które nie oszczędzały nawet mojéj widocznéj nędzy i znękania. — Często tak w pierwszych latach rozpieszczone zwłaszcza dzieciaki, zamiast instynktu litości, mają tylko zwierzęcy popęd do prześladowania słabszych — wina to pierwszych wrażeń i wychowania. — Krew nawet na szmatach któremi nogi moje były obwinięte śmiech ich pobudzała, trochę mnie to przestraszyło i myślałem się pozostać i ukryć, gdy przewodnik nasz dosłyszawszy zapewne co tam się poza nim działo, długą począł do żaków perorę.
— A gdyby który z was, — rzekł, — był w jego położeniu, miłoby wam było żeby z niego szydzono zamiast pomódz, i przedrwiwano coby się miano litować? — a jesteścież wy pewni że to jednego z was nie spotka? kto to wie? Jutro może najbogatszy być na ulicy i bez chleba... Panu Bogu nic trudnego.
Chłopcy upamiętali się zaraz bo téż w téj ich napaści, więcéj było swawoli niż złéj woli, i jeden z nich nawet dobywszy z kieszeni jabłko obdarował mnie niem, za co, pamiętam, pocałowałem go w rękę, bo po suchym chlebie, zapach owocu świeżego zdał mi się cudownym... a tak byłem głodny, żem zaraz jeść począł chciwie.
Spuściwszy się z gliniastego pagórka, znaleźliśmy się u brzegu płytkiéj, po ogromnych skał obłamach, płynącéj rzeczułki, którą przebyliśmy po moście przy młynach, i ztąd weszliśmy już w ulicę która się pięła do góry dość sromo i przykro.
Nigdy w życiu takiéj jak tu wrzawy nie słyszałem jeszcze i zrazu wylękły stanąłem nie śmiejąc postąpić daléj; ulicę całą zajmowały wozy z ciężkością drapiące się ku górze, ludzie, pędzone konie, i powracające bydło... Bruk miejscami powybijany po którym chodzić nie umiałem, dotkliwie ranił nogi moje, a że gromadka z przewodnikiem dość pospieszała i mnie trudno ją było napędzić zdyszanemu, nie wiem jak, nie chcąc ich z oczów stracić, przelękły tłumem, wpadłem między wozy i bydło.
Uczułem nagle silne uderzenie w bok prawy, krzyknąłem z bolu i padłem na ziemię, nie wiedząc co się ze mną stało... Oczy mi zasłoniło i straciłem przytomność.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.