<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst tomu III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
W


W tym to domu dojrzałem i przebyłem długich lat kilka, — mówił daléj Poroniecki, z których spowiedź cięższa jest dla mnie niżeli z reszty mego życia. Prezes zajęty był urzędowaniem i gospodarstwem, większą część czasu przesiadywał w mieście, myśmy w towarzystwie o którem wspomniałem, pędzili dni i lata dosyć jednostajne, a jak dla mnie szczęśliwe. Nie umiałem się jeszcze, jak dziś, obawiać pomyślności, i nie wiedziałem że wszelkie szczęście ludzkie burzę zwiastuje.
Jak się stało żem śmiał spojrzeć na pannę Ludwikę i pokochać ją, dziś nie powiem... ale to przyszło nieznacznie i powoli, a z mojéj strony nie mam sobie do wyrzucenia zbytku odwagi i natarczywości. Od pierwszego wejrzenia wydała mi się istotą jedyną ku któréj ciągnęło mnie serce, czemś tak mi potrzebnem do życia jak powietrze i światło, ale nie pragnąłem ani się do niéj zbliżyć, ani jéj to powiedziéć, taką przejmowała mnie bojaźnią i poszanowaniem dla siebie. Długo spotykały się nasze oczy i niema ich rozmowa, kończyła się wprawiając mnie w nieopisane rozdrażnienie.
Ubogi sierota wiedziałem dobrze że w oczach ojca spojrzenie nawet na jego córkę za grzech nieprzebaczony by było miane. Nie ośmieliłem się ani przemówić pierwszy, ani zbliżyć, ani wyjść z zakreślonego mi ściśle obwodu codziennych stosunków. — Lubiłem patrzéć na Luzię ale ukradkiem, śledziłem jéj kroki, słuchałem rozmowy, ciągle zdaleka i zawsze oddzielony od niéj przytomnem mi położeniem mojem.
Oswojono się ze mną prędko i nie wielkiemi obarczony byłem ciężarami, zrana odbywaliśmy lekcje z Franusiem który uczył się jeśli chciał, lub zmieniał program dnia według fantazji. Pogodą wypraszał się na konne przejażdżki lub przechadzki, w deszcz zachciewało mu się zabawy jakiejś, a francuz musiał z nim używać nadaremnych środków dyplomatycznych aby go do pracy posadzić choć na godzinę. Chłopak nie był bez zdatności, ale nadzwyczaj zepsuty. Najmniejszy przymus oburzał go i skoro Prezes powrócił na jaki dzień do domu, skarżył mu się że go niegodziwie męczono, a humor ojca i obejście jego z nami gniewne, świadczyły że Franuś nas źle przedstawił.
Ludwika czując jakim niebezpieczeństwem dla brata było to uleganie jego zachceniom, śmieléj od nas z nim walczyła i codzień téż Prezes zimniejszym był dla niéj. Ona jedna w domu opierała się czasem bratu który otwarcie mówił z dziecinną naiwnością, że chciałby żeby już sobie za mąż poszła i przestała mu dokuczać. Le Bon, pani Fendrich i cały dwór, nie mówiąc już o mnie, byliśmy powolnemi sługami Franusia, który się rządził jak zachciał, a najdziwniejsze jego pomysły wzbudzały tylko w ojcu rozczulenie nad nieporównanem dziecięciem. Znając jego władzę służba, oficjaliści wszystko co chcieli przez Frania robili, a pochlebstwo i dogadzanie, czyniły go codzień swawolniejszym. Gdy siostra nie miała najmniejszego prawa żądać ni rozkazać, brat młodszy trząsł domem jak mu się podobało, a my stosować się zmuszeni byliśmy do jego dziwacznych fantazji.
Dzieciak nie miał złego serca, ale w nim zawcześnie rozwijało się wszystko co jeszcze spać było powinno i więcéj go zajmowało gospodarstwo, konie, sąsiedztwo, odwiedziny, niż nauka do któréj najmniejszéj nie miał ochoty.
Staliśmy wszyscy, on, ja i francuz w oficynie, pani Fendrich z panną Ludwiką w pałacu, a na śniadania, obiady i wieczory schodziliśmy się razem. Nieszczęśliwa stara kuzynka była wówczas zwykle przedmiotem żarcików Franusia i znosiła je z cierpliwością przykładną, czasem podobało mu się drwić i ze mnie lub Le Bona, siostry tylko która mu nie przebaczała, obawiał się zaczepiać.
Wieczory wedle programu spędzać powinniśmy byli na czytaniu jakiemś, ale Franio rzadko na to przychodził i tak umiał przerywać pytaniami, uwagami, że w końcu xiążkę zastępowała rozmowa, a chłopak wyrywał się do przedpokoju do sług których towarzystwo nad nasze przenosił i tam dokazywał jak chciał. Naówczas najczęściéj pan Le Bon nieśmiejąc gonić ucznia który z nim w cztery oczy bardzo ostro się obchodził, siadał przy pani Fendrich i rozpoczynał spokojną gawędkę o swoim Neufchatelu i państwie pruskiem, a ja mimowolnie zbliżałem się do panny Ludwiki z którąśmy albo pocichu rozmawiali lub czytywali razem.
Najszczęśliwsze to były życia mojego godziny i gdybym nic więcéj nie zapragnął, nie posunął się daléj, dziś bym może jeszcze żył ich wspomnieniem spokojny. Wprędce panna Ludwika postrzegła zapewne jak wiele mi brakło do ukształcenia i jak pragnąłem wypełnić niedostatek mojego wychowania, ona mi pierwsza dała xiążki, otworzyła bibljotekę i wskazała co z niéj wybierać, W dzień dosyć mając czasu na pracę własną, wieczorem potem jéj zdawałem z niéj sprawę, rozprawialiśmy, a umysł jéj dojrzalszy i żywszy potężnie wpływał na mnie.
W pierwszym roku mojego pobytu u Prezesa choć czułem w sercu najżywsze dla niéj przywiązanie i wdzięczność, a choć potrafiłem sobie zarobić na przyjaźń, nie dopuściłem nawet zuchwalszéj myśli żadnéj.
Stosunki nasze były braterskie, spokojne i czyste, czułem tylko że panna Ludwika codzień większą władzę miała nademną i że gdyby mi się ztąd oddalić przyszło, bolałbym srodze nad stratą jéj jednéj. Starałem się téż może z téj obawy być jak najposłuszniejszym Franusiowi, jak najmniéj go obarczać, a pracując nad nim nieznacznie, przy zabawie, w rozmowie wpajać mu potrosze potrzebę nauki i ogólniejsze jéj zasady. Tak mi się to szczęśliwie jakoś powiodło, że Franio mnie polubił, a znajdując towarzysza do wielu niewinnych rozrywek, zapowiedział ojcu że się nigdy ze mną nie rozstanie.
— Pana Le Bon to sobie papa może wyprawić kiedy zechce, — rzekł wskakując mu na kolana, ale poczciwego Poronieckiego ja sobie arenduję na zawsze...
Prezes skutkiem tego poświadczenia obdarzył mnie w końcu roku złotym zegarkiem i dopuścił parę razy do zaszczytu palenia fajki w jego obecności, na krzesełku u proga. Wpłynąłem nawet na postępowanie siostry z bratem, dowodząc jéj z mojego dawniejszego doświadczenia, że taki umysł jak Franusia, siłą i groźbą nie da się pokierować, że potrzeba prowadzić go łagodnością i niemal uleganiem, obudzając tylko ciekawość, łechcąc próżnostkę wmawiając ochotę do pracy. Luzia trochę téż mniéj była surową dla Franusia, a dzieciak i to przed ojcem wyśpiewał, bo się zaraz dopatrzył w tem mojego wpływu.
Po roku byłem już tu jak w domu i zdało mi się żem nigdy ich opuścić nie powinien, Franuś nawet zapowiadał że mnie z sobą weźmie do szkół, do uniwersytetu, a potem osadzi mnie w oficynie na resztę żywota.
Jedną z najtrudniejszych w świecie jest historja takiej nieszczęsnéj miłości jak moja, — rzekł wzdychając Poroniecki. — Dziś ja sam sprawy sobie z niéj zdać nie mogę.
Zrazu kochałem sam o tem nie wiedząc, i panna Ludwika przywiązała się do mnie nie myśląc by to uczucie na niebezpieczną namiętność urosnąć miało. Możebyśmy w tym stanie przetrwali szczęśliwi do końca, gdyby nie traf który w drugim już roku, zbliżył nas do siebie niespodzianie.
Krewna i dawna towarzyszka młodości Ludwiki, przybyła na dni kilka do nas; była to panienka nieco od niéj starsza a wielce różna temperamentem, trzpiotowata, wesoła, swobodna i naczytana francuzkiemi romansami. Śliczne to dziecię poczęło od tego, że przy pierwszem śniadaniu zrobiło ogląd towarzystwa pilny, wycałowało Frania, rozruszało Le Bona który zaraz nową na obiad włożył kamizelkę, wyciągnęło z pani Fendrich całą jéj życia historją, i mnie nawet zawsze dość ponurego rozweseliło i ożywiło. Franek zerwał lekcje ażeby być z panną Julją przed którą na dziedzińcu konno się popisywał i uganiał po pokojach — wszystkich nas oczarowała.
Dowiedziałem się późniéj że pierwszego dnia obejrzawszy mnie i wyśledziwszy wejrzenia nasze, powiedziała kuzynce, że się w niéj kocham. We trzy dni potem na przechadzce, szepnęła do ucha mnie znowu, że widzi wszystko, ale że nikomu nic nie powie. Próżnom się zaklinał że nie rozumiem i nie wiem o co chodzi.
— Na co to tu kłamstwa! — dodała, — trzeba ślepego żeby nie widział jak się państwo kochacie... ale ja was nie wydam...
Trzpiot dziewczyna raz sobie to wbiwszy w głowę, nie miała spokoju póki nas oboje nie zbliżyła i nie uregulowała naszych stosunków jak mówiła. Przez ciąg jéj pobytu daléj zaszliśmy skutkiem zabiegów panny Julji niż przez cały rok poprzedzający.
Może skutkiem tego że ona sama kochała się wówczas na zabój w ubogim chłopcu o którym rodzice jéj słyszéć nawet nie chcieli, choć późniéj wyszła za bogatego sąsiada, Julka pragnęła mieć towarzyszkę w Ludwice. Ale o ile pierwsza była trzpiotem, druga nawet w młodych uczuciach poważną. Wymógłszy na mnie wyznanie podchwycone uwielbienia i czci dla panny Ludwiki, poniosła je z dodatkami swojemi do ucha towarzyszki, a w parę dni potem zaprzysięgła przedemną, że Luzia także mnie kocha, pobudzając i ośmielając abym z nią był otwartszy.
— Ale pani, — rzekłem, — na czem się to wszystko skończy? na wygnaniu z raju i wstydzie... na męczarni dla mnie, na cierpieniu dla niéj...
— A na czemże się zwykle kończy miłość? — odparła ze śmiechem Julja, — sama ona jest już szczęściem i więcéj od niéj wymagać nie potrzeba... nad to co dziś daje... a jutro!? co tam!!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.