Resztki życia/Tom III/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst tomu III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.
I


I sił w ostatku zabrakło; te udawane namiętności jak prawdziwe pożerają człowieka, nie można bezkarnie przechodzić przez ognie i chłodnym pozostać. Sama walka, szyderstwo, niepewność chleba jutrzejszego, nędza malowana i szychem strojna, łamią powoli najtwardszą duszę i ciało... uczułem i ja w końcu że daléj śmiercią przypłacić przyjdzie twardą pracę któréj nikt wkoło nie widział i nie rozumiał. Nie miałem obojętności pana Jacka, jego wesołéj rezygnacji i codzień obrzydliwszą stawała się dla mnie scena, która naigrawała się wewnętrznéj boleści złamanego życia. Postanowiłem opuścić teatr, choćby pójść za jałmużną, dziwne myśli snuły mi się po głowie, aż dnia jednego wziąłem kij i puściłem się w pielgrzymkę daleką. Bytność w Odessie podała mi pierwszą do tego ideę, widziałem odchodzące statki i powiedziałem sobie patrząc na ubogich pielgrzymów jadących do Jeruzalem, że i ja mógłbym o chlebie i wodzie dostać się tam, a może z głodu i pragnienia o ucisku dusznym zapomniéć. Tą drogą téż udałem się na wschód do Ziemi Świętéj... i mówić ci nie będę com przecierpiał w podróży, bo może nie dałbyś mi wiary jak ja sam nie łacnobym uwierzył, że bezkarnie tyle przetrwać można, z niewielkim sił zapasem.

Nie myślałem powracać do kraju wcale, i umieściłem się był w jednym z katolickich klasztorów na wschodzie jako braciszek, a możebym był umarł tam przywdziawszy suknię zakonną, gdyby najdziwniejszy w świecie wypadek nie rozbudził we mnie namiętności o któréj istnieniu w sobie nie wiedziałem nawet.
Na drodze do Jerozolimy w klasztorze samotnym, który jak wyspa wśród oceanu stoi na skale tuląc w sobie garstkę chrześćjan otoczonych niewiernymi, nocując w ubogiéj celi, zdziwiony zostałem niepomału usłyszawszy z ust starca zgrzybiałego mowę naszą, która całą mi przeszłość moję na myśl przywiodła.
Przywlókł się do mnie niedobitek ów życia, zgarbiony, o kiju, aby raz jeszcze posłyszyć dźwięk macierzystego języka co mu pieśń śpiewał u kolebki...
Długi pobyt na wschodzie już go był prawie oduczył języka, ale w nim jeszcze odmawiał pacierze, śpiewał pieśni i marzył wygnaniec na skalistych wydmach Judei o zielonych dolinach naszych...
Lat swoich doliczyć się nie mógł czy nie chciał, to pewna że w ostatnich czasach po kassacie zakonu jezuitów u których był braciszkiem, udał się na wschód i składem najprzykrzejszych okoliczności od dnia do dnia niemal przeciągając pozostał złamany latami, chorobą, niedołężnością która się czepia jak mech starości, wszystko z dziś na jutro odkładając, wówczas gdy najmniéj jest jutra. — Starzec ten teraz czekał aby mu zbrzękłe nogi cokolwiek odeszły chcąc się puścić ku starym progom domu w którym już nie miał nikogo oprócz powietrza i wody. Ale nogi mimo ziół które pił i któremi je okładał, spuchłe były i jeśli jedna z nich odeszła, druga nabrzmiewała.
Istota to była pobożna i żyjąca w Bogu tylko i modlitwą, istny obraz anachorety starych wieków dla którego świat nie miał powabu, ni życie przyjemności. — Nie mogąc spać wstawał z dniem i szedł czuwać na modlitwie do południa prawie, pokrzepiał się lekką strawą, a mało czasem spocząwszy na ławie cmentarnéj pod kasztanami, wchodził znowu do kościoła i śpiewał a modlił się do późnéj nocy, tak że często zamykający kościół, szukać go gdzie musiał w zakątku ukrytego aby wyciągnąć i do klasztoru odprowadzić gdy klęczeniem tak się znużył że wyprostować się nie mógł.
Tu znowu pacierze wieczorne zajmowały go nim usnął na twardem łożu na chwilę. Nie wiedziéć jak i czem krzepiła się tam dusza w tem ciele wyschłem, zwiędłem i niepotrzebującem zda się pokarmu.
Kubek wody krynicznéj, kawałek chleba, trochę jarzyny w wodzie ugotowanéj, czarna kawa czasem i sucha figa lub daktylów parę utrzymywały go dostatecznie. Mięsa nie jadał nigdy.... Z ludźmi był łagodny i powolny, nie umiejąc się pogniewać ni zniecierpliwić, znosił wszystko nie zmarszczony, pokornie, a w długich podróżach nieraz litość i poszanowanie u niewiernych wymógł siłą ducha i zwycięztwem nad sobą.
Oblicze staruszka było miłe, uśmiechnięte, oczy niebieskie głęboko wpadłe i blade, usta zawsze wesołe, twarz pomarszczona skórą tylko pokrywała kości uwydatnione tak że po nich każdy pręg żyłki przebiegającéj był znaczny; każda wklęsłość czaszki gładkiéj widoczna. Odrobina siwych włosów u dołu, koronowała tę głowę piękną, ale martwą barwą i kształtem do zeschłéj mumji podobną. Nosił suknię zakonu swojego czarną, pas podobny, kij prosty, biały, na nogach sandały tylko, kapelusz słomiany i w słotę szeroki płaszcz czarny z sierści wielbłądziéj jakiego wszyscy używają na wschodzie. Całem jego mieniem był stary brewiarz, różaniec, wytarty pugilares i torebka płócienna połatana w któréj chleb lub daktyle nosił.
Usłyszawszy polską mowę któréj był dobrze zapomniał między obcemi, starzec rzucił mi się na szyję i ze łzami uściskał; chciał do mnie przemówić, ale mu wyrazów nie stawało co chwila i zmusił mnie tylko wysłuchać pacierza który kląkłszy czysto i bez omyłki z uczuciem wielkiem, głośno wymówił przedemną.
Taką była pierwsza nasza znajomość w celi dalekiego monasteru wschodniego, z człowiekiem który... ale dowiesz się zaraz... Pierwszego dnia oderwał nawet parę godzin od modlitwy dla mnie, i kazał sobie opowiadać dzieje życia w naszym języku, którym niemogąc mówić, rozumiał go jednak wybornie. Dźwięk téj mowy budził w nim jakieś wspomnienia, bo słuchał go jak muzyki w upojeniu rozkosznem, a niekiedy rozpłakany ściskał mi ręce i błogosławił wpatrując się w twarz któréj rysy przypominały mu znać znajomych. Zbliżenie się do człowieka co świeżo kraj opuścił, odświeżyło w nim jakieś wspomnienia zastygłe, które żywo do serca przypłynęły, powoli przypomniał sobie wyrazy i sam słuchając mnie, mówić zaczął, a gdy przyszło się rozstać, zaklął na wszystko święte, abym z nim dłużéj pozostał.
Całe dni spędzałem w kościele z nim lub na podwórcu klasztornem otoczonym murem i ocienionym platanami, kasztanami, kilką palmami i cyprysami. Siadaliśmy wówczas na ławie kamiennéj w krynicy mruczącéj i w cieniu długie prowadziliśmy rozmowy. — Starzec codzień się więcéj przywiązywał do mnie; chciał nawet pod moją opieką do kraju powracać.
— Niechbym ja jeszcze, — mówił głosem drżącym, odetchnął tamtem powietrzem i popatrzył na ziemię naszą, a kości tam moje złożył przy ojcach.
Ale czuł że sił mu nie stawało, i tak wybierając się ciągle siedzieliśmy w owym klasztorze ruszyć się nie mogąc.
Jakby to silne wrażenie którego doznał wstrzęsło nim do głębi, braciszek ożywiony silniej z razu, potem widocznie podupadać począł i zaniemógł zupełnie na nogi tak że bez mojéj pomocy już i do kościoła przejść nie był w sile.
Widzieliśmy wszyscy spiesznemi kroki przybliżającą się śmierć któréj on nie zdawał się dostrzegać... Czuwałem nad biednym nocami i dniami odmawiałem z nim modlitwy.
Z kilku słów wprzódy wyrzeczonych widać było że chciał mi jakąś powierzyć tajemnicę, ale się ciągle wstrzymywał, dopiero ostatniego wieczora gdy już i głos mu zesłabł i siły coraz gwałtowniéj opuszczać zaczęły, kazawszy wyjść z celi wszystkim, tak począł mówić do mnie.
— Wiecie, żem był braciszkiem niegodnym możnego i wielkiego zakonu... ruina jego jak żywot świat napełniły rozgłosem... Padliśmy jak wszystko na świecie rozsypuje się i upada. W chwili zagłady nikt się jéj nie spodziewał, nikt w nią nie wierzył, schwyciła nas jak śmierć gdyśmy tylko o życiu myśleli. Nie potrzebuję ci objaśniać mocy potęgi zakonu, środków jakiemi rozporządzał... byliśmy istotnie bogaci bardzo, a skarby mnogie różnemi tytuły przekazane nam i powierzone, spoczywały ukryte... o tych przełożeni ledwie i starszyzna wiedziała. W Kaniowcach gdzie mnie ów wyrok śmierci pochwycił...
— W Kaniowcach? — spytał Oktaw ciekawie.
— Tak jest, — mówił daléj Poroniecki, — w tych samych Kaniowcach.
— Zakon miał prawie wszystko zebrane czem prowincja tutejsza rozporządzała, summy zapasowe, depozyta, ofiary różne i grosz oszczędzony... W chwili kassaty niepodobna było pochwycić wszystkiego, starszyzna więc postanowiła skarbiec w bezpieczne przeniósłszy miejsce, zakryć go od oczów ludzkich pozostawując straży losu.
My braciszkowie nic o tem nie wiedzieliśmy, aż gdy nas nocą jedną do rektora zawezwano i pod przysięgą kazano naprzód upewnić że tajemnicy nikt nie wyda do lat pięćdziesięciu i to chyba na łożu śmierci jednemu zaufanemu człowiekowi. Skarbiec ten naówczas miał się już stać własnością szczęśliwego znalazcy któryby go odkrył z warunkiem aby część jego przynajmniéj na ofiarę Bogu poświęcił...
Tak mówił starzec, a choć zobojętniały i postarzały, chciwem uchem chwytałem wyrazy jego bojąc się by mu śmierć nie przerwała zwierzenia które mi chciał uczynić — takie wrażenie na nas wszystkich czyni ten nieszczęsny grosz...
Opowiadał mi potem jak z oczyma zawiązanemi przez rektora zaprowadzeni zostali do sklepionéj izby i z niéj wory złota i srebra przez trzy noce w dziesięciu przenosili z zawiązanemi znowu oczyma do drugiéj tajniejszéj kryjówki, którą potem starannie zamurowano i zarzucono ziemią tak, że istnienia jéj nikt się domyśléć nie mógł. — Staruszek mniéj więcéj zdał sobie sprawę z miejscowości w któréj stary skarbiec był położony, i z drogi którą odbywał do kryjówki mającéj się zamurować; za świeżéj pamięci nakreślił drogę, wyliczył kroki i zostawił mi objaśnienie, jak mnie się zdawało naówczas, dostateczne do odkrycia zatajonego skarbu którym rozporządzenie mi przekazał. Ale ich było dziesięciu tak samo użytych i tyleż wiedzących, mógł więc jeden z nich powrócić na miejsce odkryć loch zamurowany i unieść co się w nim znajdowało!
Nad ranem tego dnia kiedy mi oddał planik i opowiedział o skarbie, staruszek skonał spokojnie wobec całego zgromadzenia i pochowaliśmy go na cmentarzyku w cieniu starych cyprysów, a ja z umysłem dziwnie rozerwanym, puściłem się w dalszą podróż pragnąc powrócić do kraju.
Skarb ten mnie niepokoił, palił mnie, musiałem wreszcie wstrzymywany jakby naumyślnie tysiącem przeciwnych okoliczności, nazad do kraju dla poszukiwania go powrócić...
— Odkryłżeś pan go? — spytał Oktaw ciekawie.
Poroniecki uśmiechnął się.
— Zaczekaj, — rzekł, — nie koniec na tem jeszcze... Wiesz, żem wyszedł o kiju a pielgrzymował o żebraninie, posłuchaj wprzódy jak los dziwnie ulitował się nademną, trochę zapóźno przypomniawszy sobie że żyłem. Już napowrót jadąc do kraju, przybyłem do Kairu, gdzie dla braku grosza musiałem się jakiś czas zatrzymać, tu mnie schwyciła febra i rzuciła o ziemię pozbawionego wszelkich środków nietylko ratowania się ale utrzymania życia.
W najostateczniejszéj nędzy gdym nieprzytomny leżał w karawanseraju, anglik jakiś wziął mnie litościwie w opiekę i z podróżnéj apteczki ratował chiną, któréj znaczna doza, przerwała utrapioną chorobę. Nie dość na tem wypytawszy co za jeden byłem, zostawił mi dostateczną sumkę na powrót do Europy. Z tem, nie wiedząc nawet imienia dobroczyńcy dobiłem się do Francji, ale na brzegu powitała mnie znajoma nędza któréj już tylekroć doznałem, żem się jéj przestał obawiać. Musiałem pracować w porcie aby na kawałek chleba zarobić, ale powrót znowu był utrudniony. Dziwnym trafem poznałem się tu z wdową po oficerze poległym w Algierze, a pochodzącym z naszego kraju, który toż samo co ja nosił nazwisko.
Nie miałem blizkich krewnych jak wiecie, nie wiedziałem nawet zkąd mógł pochodzić, ale poczciwa stara kobieta opłakująca zgon męża dotąd, uparła się koniecznie widziéć we mnie powinowatego nieboszczyka, upatrywała nawet jakieś w rysach naszych podobieństwo, w obyczajach i postaci. — Wzięła mnie więc w swoją opiekę, a że nie miała dzieci, zmusiła niejako bym pozostałość którą odziedziczyła po mężu, przyjął od niéj jako spadek po krewnym. Własna jéj majętność aż nadto wystarczała na życie. Opierałem się temu z razu nie chcąc zabierać co do mnie w żaden sposób należeć nie mogło, ale w ostatku musiałem uledz jéj woli, a chęć powrócenia do kraju przynagliła mnie do tego. Tak, Bóg jeden wie jaką drogą, na obcéj ziemi, z nędzarza stałem się jeśli nie majętnym, to przynajmniéj niezależnym człowiekiem. Majątek mojego imiennika nie zbyt wielki wynosił przecie kilkadziesiąt tysięcy franków, z temi już stanąłem tu w Kaniowcach. Możesz miarkować, — dodał Poroniecki, — jak niecierpliwie pobiegłem w ruiny klasztoru z planikiem braciszka i pamięcią pełną danych mi przezeń skazówek.
— I... przerwał Oktaw.
— I dotąd grzebię się w gruzach napróżno — rzekł z westchnieniem Poroniecki, — ale teraz gdyśmy już we dwóch... bo chętnie cię do podziału przypuszczam — lepszą mam nadzieję... Robota, poszukiwanie, wymaga tajemnicy, potrzebuje pomocnika, oddawna kogoś mi tu należało przybrać, a wolę waćpana niż innego.
Wiesz więc tajemnicę moją, — odezwał się wyciągając doń rękę, — nie potrzebuję cię prosić o milczenie gdyż słowo nieroztropne obu nas może w trudnem położeniu postawić i pozbawić tego czego szukamy... Dla was, — rzekł, — to jeszcze coś więcéj niż dla mnie — cóż mi przyjdzie ze skarbu? jak go użyję? czy mi on zwróci stracone lata, przecierpiane bole i zmarnowaną młodość...
— Ale wróciwszy do kraju nic żeś się pan nie dowiedział o żonie...
— Dotąd... tak jak nic, — rzekł wstrzymując się jakby pragnął coś mówić i nie śmiał wyznać Poroniecki, — a kto zna serce ludzkie, — dodał, — pojmie że się obawiam śledzić i pytać ażeby więcéj nie boleć.
Na téj rozmowie brzask dnia ich zastał, a Oktaw postrzegłszy się za późno że o niego w domu niespokojni być mogą, pożegnał gospodarza.
— A zatem, — dokończył z dziwnym wyrazem stary aktor, — jesteśmy sprzymierzeńcami i odbędziemy razem wyprawę do Kolchidy... ale milczenie! — tajemnica i cierpliwość!


KONIEC TOMU IIIgo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.