Resztki życia/Tom IV/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst tomu IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.
R


Rok prawie ubiegł od wyjazdu Oktawa i ucieczki Andzi o któréj nic słychać nie było, chata stolarza stała pustką, a władza miejska nie mogąc jéj wynająć, okna tylko powyjmować kazała jako rzecz kosztowną i deskami je zabiła, furtkę od grobli w poprzek dwoma dylami przymocowawszy, aby tam nikt nie chodził. Na wiosnę wyrosły bujno chwasty w ogródku i trochę trawy na mogile Prokopa, o którym tylko w gospodzie wspominano często w trudnych razach. Andzi nie było widać, o Agafji ani słychu, a pięknéj dzieweczki zapomnieli wszyscy prócz Szambelana, który zawsze z gorącem o niéj mówił uczuciem.
Znowu rozzieleniły drzewa w ogrodzie pojezuickim i Poroniecki powlókł się na ruiny szukać i domyślać celi rektora. Pociągnął on parę razy z sobą Wielicę, ale ten uśmiechnąwszy się, wolał iść na polowanie, niż szukać skarbów po wilgotnych lochach.
W lipcu nareszcie jednego wieczora, uboga bryczyna stanęła przed dworkiem Żelizów, i Oktaw wyskoczył z niéj wprost w objęcia matki, która w niemym uścisku powiodła go do ojca. Stary miał siłę na przeciwności i cierpienie, ale mu jéj już brakło na wzruszenia radości, i słów nie znalazł na powitanie ukochanego dziecka, drżąc tylko, tuląc je i płacząc, a patrząc mu w oczy jakby w nich chciał dobadać co rok ten dodał chłopcu i jak go przemienił.
Oktaw jeszcze urósł i zmężniał znacznie, ale twarz jego rumiana nie straciła świeżości ani oczy blasku, ani usta poczciwego młodości uśmiechu. Łzy kręciły się pod powieką poczciwego dziecka, a wargi zebrać się nie mogły na słowo.
Żelizo ledwie wypuściwszy go z objęcia, złożył ręce i obróciwszy do ołtarzyka, począł się modlić gorąco; dopiero po długiéj, cichéj modlitwie wśród któréj żona i syn stali czekając z poszanowaniem jéj końca, obrócił się do Oktawa i podał mu rękę do pocałowania.
— Wracasz, — rzekł — modliłem się codzień żebyś nam przybył całym, zdrowym na duszy i jak byłeś poczciwym, w téj chwili dziękując Bogu że mi cię dał oglądać, jeszczem Go prosił o toż samo. — Patrz mi w oczy, nie zmieniłeś się dzięki Bogu! to dobrze! nie zestarzałeś, rad jestem, bo młodość długo chować potrzeba... powiedzże nam co o sobie.
— Drogi ojcze... to tylko z głębi serca wyrzec mogę, że się mnie nie powstydzisz, żem pracował szczerze, że w duszy jestem spokojny i w zgodzie z sobą, a tak szczęśliwy z powrotu do was, iż żadnem słowem wyrazić tego nie potrafię.
Bryczka z któréj jeszcze tłumoczek chłopaka dobywano, zaraz zwróciła oczy sąsiadów których już turkot zaciekawił, domyślano się codzień oczekiwanego Oktawa i Malutkiewicz pierwszy zjawił się na progu ubogiéj chatki.
— A! witajże witaj! doctissime! jak się masz chłopcze! niechże cię uściskam! przecież przypomniałeś Kaniowce i obowiązki swe i przyjeżdżasz nas rozweselić, wędrowna ptaszyno! Vultus tuus loquitur! non opus est te diure, widzę żeś także rad z powrotu, a my wygnańcy to się téż nie mówi.
I ścisnął go z uczuciem stary tłumacz Seneki.
— Wszyscyśmy na miejscu, — dodał, — nie ubyło nic prócz jednéj niewiasty, towarzyszki Szambelana... mori est felicis, antequam mortem invocet... Jak widzisz trzymamy się krzepko, i ani znać żeśmy roczek przebaraszkowali..... Ja nawet, — rzekł, — zdaje mi się odmłodniałem... wraz z Szambelanem myślę się żenić... Przywoziszże co z uczonego świata? — wydano przecie co ludzkiego, poważnego?
— Zapominacie żem ja medyk, — odezwał się Oktaw, — a moja łacina ogranicza się barbarzyńską, lekarską, któréj wy niecierpicie.
— Nic nie szkodzi, zawsze to łacina, a ona jest podstawą wszelkiéj nauki... Ale dajmy rozprawom pokój, ot dobrze żeś przyjechał, przeczytam ci parę rozdziałów z Seneki, których tu nikomu w uszy włożyć nie mogłem, taka jest obojętność powszechna, a mnieć przecie potrzeba kogoś męczyć moim Lucjuszem.
Tuż zjawił się xiądz Herderski, który idąc do Poronieckich, zobaczył wózek i przyszedł podzielić radość Żelizów.
Laudetur Jesus Christus! — zawołał w progu, — kochanego Oktawa! Aleś mi wyrósł! aleś zmężniał, nie wątpię o głowie i sercu. Chciałem cię tylko powitać i rodzicom nie przerywam by się tobą nacieszyli... professorze, chodźmy, niech się wygadają i napłaczą, świadki tu nie potrzebne.
W dworku Poronieckich już przychodząc z nowiną, znaleźli wszystkich zawiadomionych, bo panna Adela widziała przez okno przybywającego Oktawa i właśnie sprzeczały się z matką która utrzymywała, że to nie młody Żelizo jechał, ale syn Szambelana.
— A widzi mama! — zawołała Adela.
— Widzę moje dziecko żem ślepa, — odpowiedziała matka, — i że ty masz oczy doskonałe!
— Radość tam wielka, — przerwał proboszcz, — stary płacze i modli się, matka stoi i patrzy na syna jak w tęczę, a poczciwy Oktaw czerwieni się z radości całując ich po rękach.
Wnet wieść ta gruchnęła po całem miasteczku, Szambelanowi oznajmił chłopiec, Szambelan pospieszył z nią do Wielicy, Referendarz dowiedział się od krawca, panna Petronella od żydówki, nawet braciszek Dynio uśmiechnął się gdy mu o tem dzwonnik zaraportował.
Całe miasteczko odżyło, drzwi dworku nie zamykały się, a ta miłość dla dziecka jego rozczuliła znowu Żelizę.
— Idźże, — rzekł do Oktawa, — obejdź wszystkich i powitaj a podziękuj, ludzka miłość także coś warta, a pierwsze jéj poruszenie zawsze dowodzi, że się na nią zasłużyło.
— Dla was i mnie trochę kochają, — odparł chłopak, — nie czuję bym ja sam na to zasłużył.
Pierwszy krok Oktawa zgadniecie dokąd go poprowadził, minął dom Referendarza którego siostra nawet w szybę stukała usiłując zawrócić trzpiota, i pobiegł do Podkomorzanki. — Po chodzie szybkim poznano go w sieni, Adela zarumieniła się i zwróciła oczy na drzwi, a Podkomorzanka z uśmiechem przywitała przybysza, który patrząc gdzieindziéj, do ręki jéj nie dosyć prostą obrał drogę.
Poroniecki nawet stał rozjaśniony i wesoły co mu się rzadko trafiało.
Oczy młodych spotkały się niespokojne i badające wzajemnie, a pomieszanie Oktawa zdradzało uczucie z jakiem powrócił.
— Ślicznieś zrobił żeś przyjechał, — szepnął mu Poroniecki, jutro rano idziemy na górę, zobaczysz jak jestem blizki dopięcia celu... znalazłem schodki, ale korytarzyk zawalony gruzem.
— Mamy xiążki nowe i czekamy na lektora, — odezwała się Adela.
— Ja także przysłużę się robotą, trzy motki bawełny mam zwijać, — dodała Podkomorzanka.
— Ja go już przywitałem Seneką! — rozśmiał się Malutkiewicz.
— A ja grożę badaniem o nowiny kościoła i duchowieństwa, — rzekł dziekan.
— Słowem żeś asindziéj wszystkim tu potrzebny, — dodał Malutkiewicz, — otóż to szczęście młodości, a my starzy choć nami w piecu palić! do niczego!!
Zabawiwszy tu dłużéj niż myślał, Oktaw rozpromieniony przyjęciem, rozmarzony pobiegł do Wielicy, ale po drodze pochwycił go Wędżygolski zmuszając wnijść do siebie i rozpowiadając z czułością szczegóły nieszczęśliwego zgonu kuzynki, jéj pogrzeb i żal swój wśród osierocenia jakiego doznawa. Musiał rad nie rad wysłuchać Żelizo historji płaczliwéj i nie wiele go zajmującéj, a w końcu Szambelan oświadczył mu, że raduje się niezmiernie z jego przybycia, gdyż niema komuby się mógł zwierzyć i wylać, a młode tylko serce pojąć go i osłodzić mu potrafi jego boleść.
Pana Joachima znalazł Oktaw nad kilką rozłożonemi xięgami zajętego genealogją. Dziwnie zestarzałym i zwiędłym wydał mu się samotnik, którego uśmiech nawet wewnętrzną boleść odkrywał.
W pokoju było ciemno i smutno, Parol schudzony spał pod piecem i ledwie podniósł głowę gdy drzwi zaskrzypiały. Wielica ścisnął ręce chłopaka z uczuciem wielkiem i spojrzał mu w oczy ciekawie.
— Cóż to jest? genealogje jakieś? — rzucając okiem, rzekł Oktaw.
— Doskonały środek zabicia czasu, uśmiechnął się pan Joachim, — probowałem różnych, ale to łamigłówka najlepsza podobno, żeby zapomnieć co się wkoło dzieje. Potrzeba szperać, dochodzić, konfrontować, śledzić, i w końcu...
— Ale do czegóż to się zdało? — zapytał Żelizo.
— Gdy się tedy straci kilka miesięcy, — rzekł Wielica, — dobada nareszcie, że ojcem Wilhelma był niewątpliwie Fryderyk, a Fryderyka Maxymiljan, gdy się nabędzie pewności, że Albert zmarł o cztery lata późniéj, niż podaje ten lub inny kronikarz, gdy drzewo całe wyrośnie rozłożyście, naówczas rzuca się je w piec i rozpoczyna robotę około drugiego...
— Smutna rzecz, tyle zmarnowanéj pracy!
— A pracować potrzeba przecie! — westchnął Joachim... choć bez celu... Tyś jeszcze młody, — rzekł, i przed tobą wkoło rozrzucone gościńce, my już stoimy u kresu i niecierpliwie tupiemy nogami u drzwi... Stary Parol staje do krzaków na których siedziały kuropatwy, a ja do xiążek pustych jak te krzaki... z nałogu oba.
Nie wiedząc jak i dlaczego po krótkiéj rozmowie, gdy Żelizo wyszedł z dworku Wielicy, znalazł się na grobli u młynów, naprzeciw chaty Andzinéj. Mrok już padał i potrzeba mu było powrócić do rodziców, a niespokój jakiś powiódł go mimowoli w tę stronę... Dopiero zbliżywszy się dojrzał że chata była pustą, furtka zabita, okna założone deskami, a ścieżynka trawą porosła.
Nie było nikogo coby mu to wytłumaczył, i tęskno jakoś wszedł na rynek miasteczka — nie kochał może Andzi, ale jej przywiązanie budziło w nim litość serdeczną, a piękne dziewczę przypominało mu lata dziecinne... Nie śmiejąc wszakże zapytać o nią, wracał już ku domowi gdy na drodze spotkał Szambelana który szedł na wista do assesora. Jakby myśl jego odgadł, staruszek począł mu opowiadać naprzód o sobie, potem dziwnym zwrotem wpadł na Andzię.
— Wystaw sobie, — rzekł, — wkrótce po twoim odjeździe, jak mi opowiadano, dziewczyna zachorowała, posmutniała, nareszcie coś jéj przyszło do głowy i jednego pięknego poranku puściła się na pielgrzymkę do Częstochowy.
— I nie wróciła?
— Ani widu ani słychu! ojciec potem zapił się i zmarł sobie w gospodzie na ławie, a chatę nawet zaparto i nikt w niéj nie mieszka. Szkoda dziewczyny, bo była piękna jak gdyby w jéj żyłach szlachetniejsza krew płynęła...
Tyle tylko dowiedział się Oktaw od starego który go na rozstroju pożegnał, spiesząc na wieczorek, on sam musiał jeszcze do Referendarza zabiedz na chwilę.
Kwaśno go przyjęła Petronella, ale ciekawie obejrzała, Referendarz poważnie i protekcjonalnie jak na wysokiego urzędnika i wytrawnego człowieka przystało. Nie okazano mu czułości, a panna tylko sarkastycznie spytała czem tak był zajęty że nie słyszał gdy na niego pukała.
— Młodość ma swoje prawa! — rzekł sentencjonalnie Referendarz.
Panna Petronella wysypała naraz wszystkie nowiny już znane, ale z własnego stanowiska je przedstawiając, opowiedziała o śmierci pani Farfurskiéj, o pogrzebie jéj który, jak dowodziła, nie udał się wcale, z przekąsem nadmieniła coś o dziwacznem postępowaniu Poronieckiego, a nawet wspomniała o Andzi, wedle niéj, zbiegłéj z jakimś oficerem od komissorjatu, który tegoż dnia wyjechał. Dodawała że o trzy mile za Kamieńcami widziano ją na jego kibitce.
Tak spędził Oktaw pierwszy dzień w rodzinnem miasteczku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.