Rodzina Brochwiczów/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Rodzina Brochwiczów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I. W bogatym dworze.

Siódmy dziesiątek bieżącego stulecia zbliżał się ku końcowi, a nikt bez niedokładności powiedziéć-by nie mógł, aby zbyt bystrym i błyszczącym prądem w przeszłość uchodził, gdyż ojcowie i praojcowie jego, czyli poprzedzające go lat dziesiątki, tyle na niego ciężkich garbów zwaliły, tylu bliznami oblicze mu poorały, że nieborak pełzł raczéj, niźli biegł do swego kresu, chromając na obie nogi, przecierając oczy, prochem żgliszcz zasypane i wilgocią łez omglone, smutny, strudzony, tysiące ludzi smutnych i strudzonych na barkach swych dźwigając ku przyszłości nieznanéj, a czy jaśniejszéj? Rozwiązanie pytania tego zależało w znacznéj części od tych, których gwałtowną potrzebą, zarówno jak świętym było obowiązkiem, wygładzać garby, zaleczać rany, obmywać oczy w zdrojach światła, aby błędne drogi rozpoznawać mogły, krzepić serca i ręce w ciężkich, lecz zbawczych mozołach, aby kochać rozumnie i działać skutecznie umiały.
Owóż chromy, niedowidzący i stękający lat dziesiątek, chromał, niedowidział i stękał, jak na szerokiéj przestrzeni całego kraju, tak i w jednéj z części jego, w któréj znajdowała się obszerna posiadłość wiejska pana Jana Brochwicza.
Była to okolica wielce piękna, w niwy urodzajne obfita, malowniczemi widokami przystrojona, ze starożytnym grodem Jagiellonów pośrodku, niby z klejnotem, od którego padały blaski wspomnień starych, lecz wiecznie drogich. Gród ów opływała rzeka spławna; niedawno zbudowane koleje żelazne szumiały w różnych stronach parowemi skrzydłami lokomotyw; gleba pulchna rumieniła się corocznie pod słońcem wiosenném, które na jéj powierzchni rysowało siecie szlaków błyszczących, niby żył złotodajnych; w lasach i borach dęby i sosny grube, wyniosłe, wiązały rozłożyste gałęzie swe w sploty cieniste, jakby koroną chwały wieńcząc niemi ziemię, która je zrodziła. Słowem, w okolicy téj znajdowało się wszystko, czego praojcowie nasi potrzebowali, aby utworzyć gospodarstwo dostatnie i wzorowe: ryby, grzyby, łąka i mąka; a jednak gospodarstwa dostatniego i wzorowego nie było; mogły tam płynąć rzeki mleka, miodu i złota, a jednak nie płynęły... Snadź ludziom teraźniejszym oprócz czterech praojcowskich artykułów bogactwa, trzeba było innego jeszcze warunku, a może i wielu innych warunków, aby hojność natury wyzyskać dostatecznie i stworzyć sobie byt, tak pod względem moralnym, jak fizycznym, zadawalający. Warunków tych, odnoszących się do dziedziny oświaty umysłowéj, ekonomii społecznéj i społecznych stosunków, niedostawało ludności, zamieszkującéj piękną i urodzajną okolicę; te, które służyły jéj dawniéj, zestarzały się i moc swą straciły, albo téż, z upływem czasu i pod naciskiem okoliczności, zniknęły całkowicie; nowych nie zdobyła sobie jeszcze, a nawet, co prawda, nie wiedziała dobrze, w jaki sposób zdobywać-by je mogła i powinna. Przyczyn téj niewiadomości było tak wiele, że dziwna z razu, po bliższéj uwadze, okazywała się zupełnie naturalną każdemu, kto umiał na sprawy ludzkie patrzéć rozsądnie i sądzić je sprawiedliwie.
Bądź-co-bądź, siódmy dziesiątek lat bieżącego stulecia, uczynił życie mieszkańców pięknéj okolicy smutném, a więcéj jeszcze, niż smutném — kłopotliwém. Jedni z nich, stękając i uskarżając się, żyli z dnia na dzień, bez nadziei i wyraźnego planu przyszłości; inni nie stękali wprawdzie i nie wyrzekali, lecz nic téż nie robili, oczekując wciąż czegoś, sami nie wiedząc dokładnie czego; inni jeszcze pozbywali się swych własności i na skrzydłach pary ulatywali tam, kędy spodziewali się znaléźć byt weselszy, a przedewszystkiém łatwiejszy; inni nakoniec, najenergiczniejsi, zabierali się do pracy, ale zabierali się do niéj nieumiejętnie, po wczorajszemu, to jest z niezrozumieniem warunków, w jakich praca wszelka produkcyjną być mogła — dziś. W ogólności wczoraj i dziś staczały ze sobą ustawiczną walkę tam, kędy ludzie byli po większéj części wychowańcami piérwszego, a do drugiego przygotowanymi dostatecznie nie zostali.
Pan Jan Brochwicz, jako posiadacz obszernéj własności ziemskiéj w powiecie Wileńskim, o kilka zaledwie mil od starego grodu Jagiellonów położonéj, dzielił losy swych współobywateli, ulegał wszystkim tym okolicznościom, pod których wpływem i naciskiem oni zostawali. Potomek starego szlacheckiego rodu, znanego zaszczytnie w prowincyi rodzinnéj i zamożnego od dziadów i pradziadów, Jan Brochwicz, znanym był oprócz tego powszechnie jako człowiek uczciwy, rozsądny, usposobień łagodnych i spokojnych, obyczajów wzorowych. Przewrót stosunków społecznych znalazł go w wieku, w którym wszelkie niespodzianki najmniéj już pożądanemi bywają, bo przy końcu piątego krzyżyka, to jest w porze życia, w któréj droga przebyta daje się poczuć pewném strudzeniem, przyzwyczajenia i wyobrażenia posiadają moc nieledwie nałogów, a spokój i cisza uśmiechają się daleko wdzięczniéj, niż burze i walki. Jan Brochwicz przecież nietylko nie bolał nad zaszłemi zmianami, ale téj części ich, która tyczyła się istotnie sprawiedliwych i humanitarnych pojęć, przyklasnął z całego serca. Instytucya pańszczyzniana nie miała w nim nigdy zwolennika; używał wprawdzie praw, jakie ona mu nadawała, ale bardzo oględnie, można-by rzec nawet, że był jéj nieprzyjacielem, biernym wprawdzie, — bo czynnym nie mógł być ani on, ani nikt z jego współobywateli, — ale szczerym, tém szczerszym, iż dbałość o rzecz publiczną, nie była całkiem obcą mu cnotą, i że wrodzona łagodność charakteru czyniła mu widok cudzych cierpień nieznośnym. Oszczędzał on ich téż ludziom, których byt i los zależały od niego, tak starannie, że włościanie, zamieszkali w dwóch dziedzicznych wsiach jego, Brochowie i Radlinie, odznaczali się pomiędzy okoliczną ludnością wszelkiemi cechami dobrobytu i dobrego humoru, jakie tylko możebnemi były do osiągnięcia w zależném ich i pełném mozołów położeniu. Brochwicz zachował nad nimi władzę, jaką mu nadawała instytucya, ale jéj nie nadużywał; nie czynił nic, aby odmienić porządek rzeczy, ale go nie lubił i życzył w duszy, aby co najprędzéj uległ on zmianie. Jeden tedy z psujących pierwiastków ustawy, opierającéj się na niesłuszności, to jest: urok władzy i skłonność do nadużycia jéj, nie oddziałał na człowieka uczciwego, łagodnego z natury i dość oświeconego, aby rozumiéć przyrodzone prawa, jakie służyć powinny każdéj jednostce ludzkiéj; ale pozostawał jeszcze drugi z tych pierwiastków, będący chlebem gotowym, dobrobytem dziedziczonym a nie zdobywanym, więc wytwarzającym możebność bezczynności, a co za tém idzie, w rozuzdanie lub uśpienie wprawiającym siły charakteru i władze umysłu. Temu ostatniemu pierwiastkowi Brochwicz nie oparł się, i tak, jak większość współobywateli jego, przesiąkł nawyknieniami, niekoniecznie hartującemi wolę i wszechstronnie wykształcającemi rozum. Nie był bynajmniéj leniwcem z natury, ani ograniczonym umysłowo, nie puścił wodzy złym skłonnościom, których zresztą w naturze swéj miał mało, nie pijał trunków, nie znosił kart i hulatyk, czytywał wiele, ustroił dwór swój dziełami sztuki, otoczył go pysznemi ogrodami, lubował się we wszystkiém, co piękne, rozumne, szlachetne, lubił nawet w gronie sąsiadów i znajomych toczyć rozprawy poważne, w których nieraz z ust jego wyrywało się słowo prawdziwego uczucia lub wychodziła uwaga wielce trafna, ale...
Ale nie czynił nic, co-by w pełném znaczeniu tego wyrazu nazwać się mogło czynem; nie stanął nigdy przeciw niczemu, co-by naprawdę wyzwało go do walki.
Nie było czynu i walki, nie mogło więc być wyćwiczonéj woli, wyprobowanych doświadczeniem przekonań, charakteru, w próbach i wysileniach zahartowanego.
Nie mogło téż być bystrego i wszechstronnego poglądu na sprawy życiowe, ani umiejętności obchodzenia się z temi sprawami, w razie jeśli-by się one splątały w sposób trudny i powikłany. Takim jednak, jakim był, Brochwicz, należał do ludzi najwięcéj szanowanych i najpiękniejszą cieszących się opinią w powiecie, a nawet w gubernii. Nie było to całkiem niesłuszném, wartość bowiem rzeczy każdéj, a więc i cnoty lub zasługi człowieka, cenioną być może, a nawet z konieczności musi, względnie do okoliczności, w jakich się wytwarza, i do miary porównań, jakie z nią czynić wypada.
Gdzieindziéj ludzie tacy, jak Brochwicz, od wczesnéj młodości wtrąceni w arenę publicznego żywota, ustrojem państwowym i społecznym zmuszeni niejako do myślenia i działania, borykają się o własnéj sile z okolicznościami życia i przeciwnościami losu, uczą się odgadywać wielkiego Sfinxa czasu z roztwartéj przed ich oczyma księgi spraw społecznych, w księdze téj zapisują sami litery pomysłów swych lub doświadczeń, a możność takiego zapisywania uważają za cel ambicyi swéj i do niéj dążą czynem i walką.
Gdzieindziéj...
Lecz pocóż długo mówić o tém? Któż nie wié, jak dzieje się tu i tam, na tym i owym punkcie kuli ziemskiéj; jakie następstwa psychiczne wiodą za sobą warunki różne, śród których społeczność żywot swój pędzi; jak bardzo, jak silnie, jak głęboko dodatnia lub ujemna strona warunków tych, szersza lub ciaśniejsza arena, ofiarowana przez nie ludziom, wpływa na rozrost ich moralny lub zmalenie, spotęgowanie się lub zesłabnięcie pięknych nawet przymiotów, które w jednych wypadkach rozrastają się swobodnie, na podobieństwo konarów dębowych, w innych zwijają się ślimakowato i nikną lub włażą ludziom w gardła, dręcząc ich, zamiast uszczęśliwiać, dławiąc, zamiast ożywiać?
Brochwicz żadnych zapasów nie toczył nigdy na żadnéj arenie; nie borykał się z okolicznościami życia, które mu zawsze sprzyjały, ani z przeciwnościami losu, których nie doświadczał; nie uczył się odgadywać Sfinxa czasu z księgi spraw społecznych, bo ta, nie zgromadzona w jedno miejsce, w którém-by wyłącznie się nią zajmowano, rozpadła się na pojedyńcze kartki, wzrokowi umykające i nie ścigane przez nikogo, bo kreślić na nich ręką własną litery pojęć swych i doświadczeń nikt prawa nie miał. Ztąd wyniknął w Brochwiczu brak sił charakteru i umysłu, takich, które, jak siły ciała gimnastyką, wytwarzają się ćwiczeniem; ale posiadał on zato wiele innych, dzięki którym obudzał szacunek powszechny, a sobie zapewniał spokój serca i myśli.
Życie Brochwicza płynęło w istocie spokojnie, podobne nie do bystréj, szerokiéj rzeki, która w burzliwych falach swych odźwierciedla majestat słońca lub uroczystą grozę firmamentu, powleczonego gromowemi chmurami, ale do srebrnego strumienia, wązką nicią przebiegającego gładki kobierzec łąki, pośród traw i niezabudek, które przeglądają się w cichéj jego toni, pod blaskiem księżyca, który nie pali go, lecz łagodnie oświeca mu powierzchnią.
Obowiązki i uczucia rodzinne do ostatka uregulowały, na tor jednostajny wprowadziły życie, i tak już od wszelkich chropowatości wolne. Brochwicz, jako jedyny syn swych rodziców, bardzo wcześnie, bo we dwudziestym drugim roku życia, odziedziczył po ojcu piękny i intratny folwark, stając się przez to w zupełności niezależnym właścicielem znacznéj fortuny, gospodarzem i panem domu swego samowładnym. W rok potém ożenił się, a raczéj ożeniła go matka, kobieta dobra, czuła, namiętnie do syna przywiązana, i przed zgonem swym, którego rychłość przewidywała, pragnąca ujrzéć życie jedynego dziecka, urządzone w ten sposób i opatrzone takiemi warunkami, śród jakich zdawało się jéj, że najszczęśliwiéj i najporządniéj upływać ono będzie. Doświadczywszy sama szczęścia rodzinnego i przez całe życie przechowując surowość obyczajów wielką, pragnęła jak najwcześniéj wprowadzić syna w koło uczuć i obowiązków rodzinnych, a przez to zapewnić mu szczęście domowe i zabezpieczyć niejako obyczaje młodego człowieka, majętnego, swobodnego, pana swéj woli, a — bezczynnego. Brochwicz tedy ożenił się z osobą, która pozyskała sobie względy tak matki jego, jak całéj bliższéj i dalszéj familii, z którą połączenia się życzyli mu naprzód, a potém winszowali wszyscy. Było to małżeństwo, zawarte nie z miłości, ale téż i nie z musu. Panna Herminia Radlińska była młodą, piękną, wychowaną, a raczéj wyedukowaną, według wszelkich warunków, które podówczas edukacyą kobiety kazały uważać za staranną i świetną. Oprócz téj edukacyi, uwielbiano jeszcze powszechnie w pannie Herminii skromność układu, która czyniła ją niezmiernie małomówną, a także dystyngowaną, wstydliwość dziewiczą, objawiającą się rumieńcami, wytryskującemi na twarz za lada okazyą, naiwność i niewinność prawdziwie dziecięcą. Brochwicz, ujrzawszy ją po raz pierwszy, uczuł żywsze bicie serca, jakkolwiek rozmawiać z nią było mu trochę trudno, gdyż panna mówiła więcéj rumieńcami i nieśmiałemi uśmiechami, niż głośno wymawianemi wyrazami. Za drugiém jednak widzeniem usłyszał muzykę pięknéj sąsiadki, a słuchał jéj uważnie, wiedząc o tém, że, gdy szło o uczucia, młode panny miały prawo przemawiać tylko muzyką. Słuchając tedy muzyki, zastępującéj niejako mowę, rzadko goszczącą w skromnych ustach Herminii, Brochwicz patrzył na oczy jéj, których przysłaniać powiekami nie mogła, będąc zmuszoną patrzéć w nuty, i znalazł, że były one piękne, kasztanowatemi rzęsami ocienione, szafirowe, jak bławatki. Ujrzawszy piękność oczu, Brochwicz zwrócił uwagę swą na bujne warkocze, ocieniające czoło, białe i gładkie, jak kość słoniowa; spostrzegł, że milczące usta wykrojone były w sposób bardzo foremny i powleczone purpurą koralu; zatrzymał wzrok na rączkach podłużnych, białych, które cienkiemi paluszkami przebiegały wprawnie klawiaturę, aż po skończeniu sonaty, opuściły się na kolana i tam spoczęły splecione, nieruchome, ułożone w sposób, który poetom przypomina odmawianie porannego pacierza, prozaikom zaś pewien gatunek pierożków, na Litwie jadanych, a zwanych małdrzykami. Brochwicz przecież był podówczas nieco poetą i o małdrzykach wcale nie pomyślał. Zbliżył się do pięknéj panny i zapytał ją: czy lubi kwiaty?
Panna lubiła kwiaty, muzykę, naturę, którą widywała w ogrodzie swych rodziców, wschód słońca, którego nie widziała ani razu, ale którego opisy czytała w książkach, lubiła gołębie gruchające, świergocące wróble, a nawet kurki czubate; lubiła słowem wszystko to, co lubić pozwalała jéj mama; a kiedy młody Brochwicz po kilku odwiedzinach zapytał ją, czy go lubi i czy pozwala mu lubić siebie nawzajem, — z rumieńcem na twarzy, ze spuszczonemi oczyma, cichym jak zefir głosem, powiedziała mu, aby udał się do mamy z prośbą o pozwolenie...
Mama panny pozwoliła... Mama młodzieńca płakała z radości... Brochwicz ożenił się.
Ożenił się i było mu z tém dobrze, dobrze téż było i skromnéj Herminii, która, do majątku męża przyłączywszy znacznie od niego mniejszą, wcale piękną wszakże, posagową swą majętność, Radlin, z niezmiernie zależnéj i w karbach trzymanéj dzieweczki została panią domu, i nie byle jakiego, ale bardzo pięknego, zamożnego i wygodnie, wytwornie nawet urządzonego. Dwudziestoczteroletni młodzieniec od razu jakoś zjednoczył się z warunkami, jakie wkładały na niego obowiązki i uczucia rodzinne; upodobanie, które znajdował w pięknéj pannie, przemieniło się powoli w przyzwyczajenie do niéj i głębokie przywiązanie; wzorowym był mężem dla Herminii, która wzorową także była żoną; postępując w lata, stała się rozmowniejszą, niż była za czasów panieńskich; w życiu domowém okazywała nawet wiele stanowczości charakteru, a dawniejsze rumieńce i nieśmiałe uśmiechy przemieniła w pewną surowość układu, która czyniła ją wprawdzie nieco sztywną i suchą, ale zarazem nadawała jéj godność i powagę, dobrze przystające pani możnéj, żonie cnotliwéj i matce czworga dzieci. Państwu Brochwiczom bowiem, w rok po ślubie, urodził się syn, ochrzczony imieniem Maryana, a przez rodziców nazywany Marysiem, w kilka lat późniéj córka, Joanna, pieszczotliwie i z francuzka przezwana Żancią, potém jeszcze jeden syn — Leon czyli Loś, a potém jeszcze jeden — Jarosław, czyli Roś. Dzieci były piękne i zdrowe, wzrastały w domu rodziców, jak młode pisklęta w obszerném i miękko usłaném gnieździe bocianiém. Do tego gniazda, od czasu do czasu, zjeżdżali się sąsiedzi i bawili się wybornie w salonach, kobiercami wysłanych, źwierciadłami osrebrzonych, miękkiemi sofami ostawionych, a przedewszystkiém i nadewszystko gościnnością gospodarzy rozjaśnionych. W obszernych lasach Brochowskich często-gęsto polowano na grubego zwierza, a wesoły odgłos trąb myśliwskich dolatywał wtedy z głębokości cienistych kniei i rozlegał się po polach, dając znać światu o różnych zwrotach i kolejach, jakie przebywała walka dwunożnych z czworonożnemi.
Od czasu do czasu także państwo Brochwiczowie wraz z dziećmi, albo i bez dzieci, wsiadali do oszklonéj karety lub lekkiego powoziku, i wyjeżdżali w sąsiedztwo; wracając, znajdowali u siebie znowu wszystko, z czém rozstali się na chwilę: sale bawialne i jadalne, wyborne obrazy, doborową bibliotekę, hebanowy fortepian, ogrody zdobne w stare drzewa i zachwycające kwiaty, etc. W Brochowie brakło chyba tylko mleka ptasiego... dobrych uczynków nie brakło, pan Jan wykonywał je często na swoję rękę, pani Herminia na swoję, dawali jałmużny, leczyli chorych kmieci, cierpliwie wysłuchywali próśb ich i spełniali je, o ile tylko mogli. Sąsiedzi wynosili ich pod niebiosa, ubodzy błogosławili, w domu był spokój i zgoda, za domem zabawa przyjemna, wkoło dworu, jak okiem sięgnąć, łany urodzajne, szerokie, orane, usiewane, złoto rodzące... I było im błogo, i było im wygodnie, jak piérwszym rodzicom naszym w raju przed popełnieniem grzechu przez Ewę, jak udzielnym książętom w Niemczech, przed objęciem nad Niemcami supremacji przez Prusy. I było im szczęśliwie, jasno, jak jasno bywa ludziom, którzy lampę biorą za słońce, gdyż słońca nie widzieli nigdy. Szczęście? co to jest szczęście? Odpowiedź na to tak trudna, jak trudném jest rozwiązanie każdego z problematów życiowych, wysokich jak niebo i jak ono tajemniczych.
Bądź-co-bądź, jest-że szczęśliwém życie, nie rozgrzane promieniem żadnéj wielkiéj miłości, nie opromienione gloryą czynu, nie uświetnione szlachetnemi bojami, nie podążające do celów wysokich? Jest-że szczęśliwém życie, które spożywa dobra odziedziczone, w zamian nie produkując nic; czerpie wszystko z przeszłości, dla przyszłości nic nie czyniąc; uczucia i uciechy okuwa w pancerz konwenansu; nie zna rozkoszy tworzenia, ani téj, jaką przynosi spoczynek po trudach, tryumf po walce, widok czegoś zbudowanego własnemi rękoma, cisza wewnętrzna, wyłoniona z gwaru długo bojujących, a pogodzonych uczuć silnych, myśli wielkich? Jest-że szczęśliwém życie takie, jakiego w pokoju i radości używali państwo Brochwiczowie?
A jednak państwo Brochwiczowie żyli w radości i spokoju, ale było to w dziesiątku bieżącego stulecia czwartym, piątym i szóstym, a więc było to — wczoraj. Przyszedł nakoniec dziesiątek siódmy, a z nim razem nadeszło dziś, przynoszące zupełną zmianę faktów, wymagającą téż zupełnéj zmiany pojęć o życiu i samego życia.
Jan Brochwicz miał serce dobre, zdolne ulitować się nad cierpieniem bliźniego, i charakter prawy, który nie dał w nim zgasnąć zmysłowi sprawiedliwości; obok tego czytywał on z upodobaniem dzieła nowożytnych moralistów i socyologów, wiedział tedy, że pęta, nałożone na człowieka, są zgwałceniem przyrodzonych praw, danych na własność każdéj jednostce ludzkiéj, na świat przychodzącéj; czuł i wiedział zarazem, że każda wola ludzka powinna rozwijać się swobodnie w granicach, które zakreślać dla niéj jedna tylko słuszność ma prawo; i dlatego piérwszemu aktowi dramatu, rozdzierającego czas na dwie połowy, z których jedna była przeszłością niepowrotną, druga teraźniejszością nieodwołalną, przyklasnął szczerze i bezwzględnie. Ale — był to dopiéro akt piérwszy.
Brochwicz czytywał téż z upodobaniem dzieła treści dziejowéj i ekonomicznéj. Piérwsze nauczyły go, że są pewne przywileje, które srogiemi następstwami, niby karcącemi gromami, uderzają w uprzywilejowanych; że są pewne krzywdy i niesprawiedliwości, które, nakształt czarnych czeluści Erebu, pochłaniają krzywdzicieli, rzucając ich w płomieniste objęcia dziejowych Eumenid. Z drugich dowiedział się, że spętane ręce słabo tylko i niedołężnie czerpać mogą z hojnego łona natury zawarte w niém bogactwa; że dobrobyt powszechny nie idzie nigdzie w parze z niewolą; że praca wolna tysiąckrotnie większe, niż przymusowa, przynosi korzyści, i tym którzy ją sprzedają, i tym, którzy są jéj nabywcami; że kontrakt, zawarty przez dwie swobodne wole, doskonaléj strzeże praw obustronnych, niż mus, połączony z gwałtem; wiedział Brochwicz o tém wszystkiém i z całéj duszy zgodził się na poprawienie krzywd wiekowych, na wyswobodzenie spętanych dotąd rąk i woli, na zastąpienie kontraktem przymusu i gwałtu. Ale — była to dopiéro teorya. Po piérwszym akcie dramatu nastąpił drugi, — teorya weszła w dziedzinę praktyki.
Pewnego pięknego dnia, Jan Brochwicz wstąpił na najwyższy punkt dawnéj swéj posiadłości, który był zarazem punktem jéj środkowym; spójrzał na grunta swoje, które niedawno jeszcze rozciągały się szerokiemi, jak okiem sięgnąć, jednolitemi łanami, a teraz przedstawiały widok olbrzymiéj szachownicy, z całém bogactwem wschodniéj imaginacyi zakreślonéj najrozliczniejszych kształtów i wielkości arabeskami, szlaczkami, gzygzakami, kołami, półkolami, które wszystkie graniczyły i stykały się ze sobą, niemniéj jednak stanowiły osobne zupełnie całości i własności. Brochwicz przetarł sobie oczy obydwiema rękami, jak człowiek, który nie jest pewnym, czy wzrok go nie myli; być może, iż, jako mieszkaniec środkowéj Europy, syn nieba zimnego, nie był zdolnym pojąć od razu bogatéj logiki wschodnich deseni, tworzących z jednolitych łanów tak zachwycające różnolitością swą kobierce. Patrzył, i pogrążony w zdumieniu, myślał, że na gruntach jego Sułtan Turecki mógł-by wybornie grać w szachy z całym swoim Dywanem. To go wszakże nie pocieszało i nie nauczało niczego.
Dzień był piękny, skwarne słońce z całym przepychem swym jaśniało na czerwcowém niebie, powodzią światła oblewając szachownicę owę, z pól i łąk, w szlaczki i arabeski pokrajanych, utworzoną; z zagonów, okrytych świeżą zielonością niedojrzałego zboża, dzwoniąc srebrzystą pieśnią, zrywały się skowronki; nad łąkami brzęczały roje owadów, mieniących się w słońcu złotem i purpurą; pod lasami śnieżystą bielą majaczyły rzesze białych motylów; w oddali kukułka żałośliwie kukała i trąbki pastusze wesoło przygrywały. Pora i widok były z rodzaju tych, które wprawiają w ruch wszystkie poetyczne instynkta człowieka, rozkazując im śpiewać wielkim głosem hymn zachwycenia.
Brochwicz przecież, stojąc na najwyższym i środkowym punkcie byłego udzielnego księztwa, które przestało być udzielném, nie śpiewał wcale. Stał i wodził wzrokiem dokoła. Wodził wzrokiem dokoła po szlaczkach i arabeskach i myślał: „to moje, a to nie moje; tamto het precz daleko znowu moje, a owo, tuż przy tamtém położone, znowu niemoje. Kiedy popędzę bydło na paszę, droga mu pójdzie przez zagony Jakóba, a kiedy Wasyl popędzi swoje, pędzić go będzie właśnie gruntem, na którym zeszłéj jesieni posiałem pszenicę. Kiedy kosarze moi podążą na tamten oto szlaczek łąki, który należy do mnie, Szymon wykopie rów dokoła swéj arabeski i zmusi ich tym sposobem, aby nauczyli się skakać, jak kozy. Kiedy tamten oto koniec gzygzaka, będący moją własnością, przerznę drogą ku lasowi, Andrzéj zaorze mi ją w miejscu, w którém gzygzak staje się własnością jego.
Ostatniéj myśli Brochwicza bardzo żałośliwie zawtórowała kukułka. Głos jéj rozległ się po polach dźwięcznie, przeciągle, w sposób, który uderzał i głaskał zarazem ucho człowiecze, zmuszając je do słuchania. Brochwicz przecież nie słuchał kukułki. Natężył on zmysł słuchu swego w tę stronę, z której od wsi poblizkiej, od tego zapewne jéj punktu, gdzie znajdowała się karczma, dochodziły gwarne odgłosy śmiechów, rozmów i wykrzyków, bawiącego się Bożego ludku. Kmiecie, porzuciwszy na polach pługi i na łąkach kosy, z gwarem i hałasem fetowali to dziś, które ukazało się im w postaci czarodzieja, z piérogami w jednéj ręce, z flaszą gorzałki w drugiéj. Były to odgłosy ludowej radości, zdolne do wprawienia w taniec weselny wszystkich uczuć i pojęć filantropijnych człowieka. Uczucia przecież i pojęcia Brochwicza nie rozpoczęły bynajmniéj we wnętrzu jego weselnego tańca.
Stał, skrzyżował ręce na piersi, a po głowie jego, bezładne i urywane, błądziły następujące myśli i wyrazy: „Pszenica... żyto... kto je zasieje?... oni zasiewać będą swoje szlaczki i arabeski, a potém bawić się i spać... a moje? ha, moje!... parobczane gospodarstwo... zapewne... ale trzeba woły kupić i sprządz, wozy, pługi sporządzić, parobków wyszukać... Wyszukać! ba! w tém rzecz, że szukać ich trzeba... kraj rzadko osiedlony... rąk mało... lud z natury ciężki, powolny... do pracy się nie imie, skoro do niego zawitał dobry czarodziéj i piérogi gotowe przyniósł... gdybyż przynajmniéj w drugiéj ręce niósł elementarz, lżéj było-by na sercu człowiekowi uczciwemu... ale flasza wódki... Najemnik będzie drogi... jeżeli jeszcze będzie... nakłady ogromne, a kapitałów niéma... od czego tu zacząć? co najprzód uczynić? Oj, bieda!...”
Po raz-to piérwszy okoliczności życia, z własną jego osobą stosunek mające, wywołały wyraz ten na usta Brochwicza. Zstąpił ze wzgórza i wolnym krokiem, zamyślony wielce, kroczył ku pięknemu swemu dworowi; tam kazał przywołać przed siebie rządzcę Brochowa, i rozmowę z nim rozpoczął temi słowy:
— I jakże to będzie z nami, panie Sumski?
— Źle będzie, Jaśnie Wielmożny panie! — odpowiedział rządzca.
Poczém umilkli obaj, zamyślili się i myśleli długo, ale nie wymyślili z razu nic. I nie dziw wcale, że nie mogli obaj obmyślić rychło środków zaradczych. Pan był ukształcony teoretycznie, ale w praktykę życia niewprawny, marzyciel raczéj, niż szermierz; stary sługa, rutynista do szpiku kości, z wejrzeniem wilka, lecz z sercem jagnięcém, z niezwykłemi cnotami uczciwości i wierności, łączył wady charakteru i umysłu, wielce właściwe ludziom jego stanu i czasu. Gdy więc tak pan, jak sługa, milczeli i myśleli, do pokoju weszła pani Herminia. Umysł jéj zajętym był widocznie tym samym przedmiotem, który napełniał głowę jéj męża; gdyż, zaledwie usiadłszy, zwróciła się na-pół do pana Jana, na-pół do siedzącego opodal nieco rządzcy, i zapytała:
— I jakże to będzie, Jean? i jakże to będzie, panie Sumski?
Przy samém już jéj wejściu, po zasępionéj twarzy Brochwicza przemknął jaśniejszy wyraz. Widoczném było, że małomówna i rumieniąca się za czasów panieńskich Herminia, po zamążpójściu potrafiła w domowych stosunkach swych postawić się w roli ducha dobréj rady, uczynić ze swéj osoby najwyższą instancyą domu, przez którą gdy cokolwiek związaném zostało, przez nikogo już rozwiązaném być nie mogło, i na odwrót.
Wszystko to musiało dawać do myślenia, że pan Jan, jeżeli nie zupełnie, to przynajmniéj trochę nakrywał głowę swą żoninym pantofelkiem. Ale, czyliż-by to być mogło, aby dziewczę tak skromne, tak nieśmiałe, tak rumieniące się, tak bardzo i w zupełności zależące od swéj mamy, potrafiło w następstwie czasu męża swego uczynić zależnym od siebie? A jednak tak było. Skromna, nieśmiała i zależna od mamy swéj dziewczyna, stała się żoną, wierną wprawdzie, miłą nawet i kochającą, ale wcale nie pozwalającą prowadzić siebie na sznurku, owszem, lubiącą i wybornie umiejącą funkcyą tę spełniać na korzyść własnego panowania.
Czyż-by prawo, rządzące rozwojem charakterów, sprawiało, iż chętka władzy i panowania wzrasta w człowieku w miarę zależności, jakiéj on jest poddanym? czyż-by zależność ta miała być mistrzynią, nauczającą tych sposobów i sposobików, jakiemi łagodnie, nieznacznie, atłasowo, dojść można do jak największéj potęgi wpływów? I jeszcze raz, czyż-by w zależném i klauzuralném wychowaniu dziewcząt szukać należało głównych przyczyn tego zjawiska, które nastręczyło tyle materyału humorystom naszym i przedmiotu do rozmyślań moralistom, a którém była większość mężów, zostających pod pantoflami niewiast?
— I jakże będzie, Jean? i jakże będzie, panie Sumski? — zapytała Herminia.
— Nie wiem, moje życie — odpowiedział pan Jan, pocierając ręką czoło.
— Źle będzie, Jaśnie Wielmożna pani! — ponurą przepowiednią swą powtórzył Sumski.
— Sąsiedzi nasi w tém samém przecież, co my, są położeniu, a jednak radzą sobie jakoś — ciągnęła Herminia.
— A radzą; — tonem zniechęcenia wymówił mąż.
— Oj radzą! — tonem pogardliwego sceptycyzmu powtórzył rządzca.
— Marszałek Warski i pan Darzyc od dwóch miesięcy już sprowadzili Niemców kolonistów.
— Sprowadzili — wyrzekł pan Jan — nie wiem tylko, czy to sprowadzenie czegokolwiek warte.
— Licha warte! — jak ponure echo zniechęcenia, wymówił Sumski.
— Wszakże — ciągnęła pani Herminia — skoro wszyscy tak czynią, to i my tak uczynić powinniśmy.
Głos, jakim to wyrzekła, znamionował niezmierne uszanowanie, jakie pani Herminia uczuwała dla wszelkich powag, a mianowicie dla téj, która wyraża się słowami: „jak wszyscy czynią”. Pan Jan szanował także powagi, mniéj jednak od swéj żony; postawił więc parę zarzutów przeciw użyteczności niemieckich rolników w kraju słowiańskim. Sumski, który pod względem powag znał tylko księdza proboszcza i żonę swoję, Magdalenę z Cieciorskich Sumską, nic a nic nie przykładał wiary do pomysłów Marszałka Warskiego i pana Darzyca.
— Może to będzie i dobrze — więcéj do siebie, niż do innych, w zamyśleniu mówił pan Jan — obcy przybysze obudzą w ludzie naszym ducha konkurencyi...
— Dyabła tam będzie jaka kadencya, Jaśnie Wielmożny panie! — zaprotestował Sumski — nasz chłop robić będzie po swojemu, a Niemcy po swojemu... to jakby, nie przymierzając, u wozu wprządz jednego konia do dyszla, drugiego do wasąga... kadencyi nie będzie żadnéj.
— Lud pracowity — mówił znowu do siebie pan Jan — rolnicy z nich dobrzy...
— Kacerze! — zawołał Sumski i chciał splunąć za siebie, ale spójrzał na posadzkę pańskiego pokoju i wstrzymał się.
Pani Herminia milczała i myślała, potém powstała, i zabierając się do odejścia, rzekła:
— Koniec końców, Niemców sprowadzić trzeba... Marszałek tak uczynił i pan Darzyc także; słyszałam, że i pan Natalski pisał już do Domu Zleceń, aby mu piętnaście familii ze Szlązka sprowadzono. Musi to być dobrze, skoro tak czynią wszyscy... zresztą nie poradzicie sobie bez tego... najemnik trudny będzie i drogi... jeździłam dziś z Żancią na spacer i widziałam, że w Uroczysku Czystém, łąki jeszcze nie pokoszone...
— Jak Boga kocham, Jaśnie Wielmożny panie! — zawołał Sumski, zrywając się na równe nogi — ja, pisarz, wójt i namiestnik, od tygodnia już latamy po wsiach, aby dostać kosarzy na Czyste...
— I nie dostajecie ich — dokończyła pani Herminia — tak będzie ze wszystkiém. Jeżeli nie sprowadzicie kolonistów i nie będziecie mieli gotowego robotnika, stanie się ze zbożem to, co stało się już z trawą... uschnie niezdjęte... a kiedy przyjdzie jesienna orka...
— Parobczane gospodarstwo... moje życie — wymówił pan Jan wahającym się głosem.
— A zkąd weźmiesz parobków? — zapytała pani Herminia.
Odpowiedziały jéj dwa westchnienia, jedno pana Jana, słabsze i zdradzające samo tylko zmęczenie, czy znudzenie, drugie Sumskiego, ciężkie, gniewne, mogące tłómaczyć się słowami: „niech ich tam wszystkich dyabli wezmą!”
Po wyjściu pani Herminii, pomiędzy dwoma pozostałymi w pokoju ludźmi panowało znowu długie milczenie.
Sługa siedział nieruchomy, ze wzrokiem wbitym w ziemię i wąsami opuszczonemi w dół, na podobieństwo brzozy płaczącéj; pan przechadzał się po pokoju, myślał i od czasu do czasu poziewał. Pan piérwszy przerwał milczenie.
— Mój kochany Sumski — rzekł, stając na środku pokoju — widoczną już to jest rzeczą, że trzeba nam zupełnie odmienić tryb postępowania... nasze dotychczasowe gospodarstwo nic już teraz nie warte...
Sumski drgnął, jak gdyby ukąszony przez gadzinę.
— Nie warte! — zawołał, wlepiając oczy w pana Jana — a... a jakież?
— Brochów ma grunta wyborne, ale ma téż i liche — ciągnął pan Jan, nie zważając na przerwę — otóż teraz, kiedy robotnik będzie najęty, a prawdopodobnie drogi, uprawianie tych ostatnich nie zwróci kosztów roboty... trzeba ich będzie tedy zaniedbać...
— Zaniedbać! gruntów zaniedbać! — powtórzył Sumski tonem człowieka, który nie wierzy własnym uszom.
— Zaniedbać przynajmniéj do czasu. Pomiędzy pozostałemi uczynić wybór i siać tylko tam, gdzie korzyść, z plonu otrzymana, przewyższy wydatki uprawy. Łąki, które są w szachownicy, wydzierżawiać; bo i tak sąsiedzi stratują je i spasą bydłem... Lasy podzielić na regularne części i w każdéj z nich ustanowić osobnego strażnika, dla zapobieżenia kradzieży w czasie koszenia łąk sąsiednich, w środku lasów położonych... Inwentarze rozgatunkować i...
Tu pan Jan zatrzymał się, uderzony niezwykłym wyrazem twarzy i postawą Sumskiego. W miarę, jak pan domu mówił, sługa, nie spuszczając z twarzy jego osłupiałych oczu, podnosił się z krzesła, na którém siedział, aż stanął wyprostowany i żylastym kułakiem uderzył się w pierś szeroką tak silnie, że pan Jan drgnął i umilkł.
— Jaśnie Wielmożny Panie! — mówił Sumski głosem urywanym i pełnym żalu — ja tego wszystkiego uczynić nie potrafię... ja tego piwa nie wypiję.. ja, stary człek i gospodarz, chwalić Boga, niezły, ale po swojemu... jeżeli Jaśnie Wielmożny Pan chce zaprowadzać tyle nowości, to, jak wola pańska... ale stary Sumski ani robić tego, ani nawet patrzéć na to nie będzie... Dwadzieścia kilka lat jadłem chleb Jaśnie Wielmożnego pana... smaczny był i słodki... nigdy złego słowa od Jaśnie Wielmożnego Pana nie słyszałem... byłeś Jaśnie Wielmożny pan ojcem naszym i dobrodziejem chłopców moich, którzy z łaski pańskiéj na ludzi powychodzili... teraz ja Jaśnie Wielmożnego Pana oszukiwać nie chcę... czego nie potrafię, tego nie potrafię... niech Jaśnie Wielmożny Pan mnie odprawi... może kto inny potrafi... podziękuję Jaśnie Wielmożnemu Panu za chleb i za sól i za wszystkie łaski, i pójdę w świat tułać się na stare lata po cudzych ludziach.
Przy ostatnich słowach, stary szlachcic rozpłakał się i, wyjąwszy z kieszeni wielką perkalową chustkę, w czerwone i czarne desenie, ocierał nią sobie wypukłe, załzawione w téj chwili oczy. Pan Jan stał na środku pokoju, jak osłupiały. To, co mówił, podyktowaném mu było przez jaką taką teoretyczną znajomość rolnictwa, i przez zdrowy rozsądek; ale znowu... odprawić starego sługę, który dwadzieścia lat wysłużył u niego, nie popełniwszy nigdy żadnéj niewierności, lub nieuczciwości?... na to zgodzić się nie mogło dobre i miękkie serce pana Jana. Rozstać się z człowiekiem, na którego przywykł patrzéć przez lat tyle co dnia? sprzeciwiała się temu niechęć, jaką poczuwał do przełamania w sobie czegokolwiek, co było przywyknieniem, lub nałogiem. Z jednéj strony była konieczność zaprowadzenia zmian w gospodarstwie, pod groźbą zapadnięcia w nieskończone kłopoty, lub nawet stratę fortuny; z drugiéj znowu odzywała się litość, życzliwość, leniwstwo ducha, nieskłonnego do otrząsania się z pęt nawyknień, miękkość woli, cofającéj się przed wszelkim krokiem stanowczym.
W takiéj tedy alternacie zostając, pan Jan chwycił się pewnego mezzo termino, które wyraził następującemi słowy:
— No, no, mój Sumski! nie gorącuj się znowu tak bardzo! jakoś to będzie w końcu... powoli... powoli... zrobi się wszystko... gdzież ja-bym znowu pozwolił, abyś ty tak nagle porzucał miejsce, na którém tyle lat przesiedziałeś... Poprobujemy... może potrafisz... wszak nie święci garnki lepią.. a jeżeli już w żaden sposób nie potrafisz... no... to zobaczymy...
Jakoś to będzie... powoli... powoli.... zobaczymy... poprobujemy... były to wyrazy, powtarzane w one czasy nie przez jednego Brochwicza, ale przez większość współobywateli jego, co brali je za mezzo termino pomiędzy zupełną bezczynnością, któréj szkodliwość czuli, i energiczną czynnością, do jakiéj na razie jakoś zabrać się nie mogli. Poprobujemy, zobaczymy, używane było jako puklerz, mający osłonić ich przed naciskiem groźnych i natarczywych okoliczności.
Sumski stary, przywiązany szczerze do pana swego, a więcéj jeszcze wrosły do miejsca, na którém żył długie lata, nie dał sobie dwa razy powtarzać słów, dających mu możność i niejako prawo pozostania na dawném stanowisku. Dziękując za chleb i sól dziedzicowi Brochowa, uniósł się żalem i gniewem rutynisty, dotkniętego w przyzwyczajeniach i wyobrażeniach, stanowiących treść prac i myśli całego jego żywota; ochłonąwszy z uniesienia, nachylił się do kolan pańskich, zapłakał po raz wtóry i pozostał w Brochowie.
Pozostawienie starego rządzcy na czele gospodarstwa, które powinno było stać się nowém, okazało się piérwszym fałszywym krokiem, jakiego pan Jan dokonał po zaszłych zmianach i wypadkach. Tam, gdzie wszystko do gruntu w innych już warunkach odbywać się musiało, gdzie na każdym kroku mnożyły się trudności, mogące być przezwyciężonemi niezmierną tylko rzutkością umysłu, energią charakteru i znajomością nowego rzeczy porządku, tam na gwałt potrzebnym był człowiek z dostatkiem nowych środków w głowie, z rękoma wolnemi od pęt rutyny, z siłami świeżemi, zniechęceniem i uprzedzeniem z góry powziętém nie nadwerężonemi. Sumski posiadał przymiot uczciwości w niepospolitym stopniu, ale — żadnych innych nie posiadał przymiotów; umiał sprężyście i wprawnie prowadzić gospodarstwo pańszczyźniane, ale o żadném inném wyobrażenia nie miał. Brochów, majętność duża, szachownicą splątana, wielką rozmaitość gruntów przedstawiająca i w mało zaludnionéj, a więc nieprzyjaznej dla nowego stanu rzeczy, okolicy położona, nie była już dla niego miejscem stosowném. Mylił-by się każdy, kto-by sądził, że Brochwicz nie wiedział tego wszystkiego, nie wątpił o nowatorskich zdolnościach starego swego sługi. Owszem, wiedział on i wątpił, ale rozum mówił w nim inaczéj, a serce inaczéj. Głos serca przezwyciężył głos rozumu; było to bardzo szlachetnie, ale... ale w skutek téj szlachetności, nim jesień nastała, panu Janowi zaczęły po obu stronach czoła włosy siwiéć, a Sumski wysechł jak szczapa, i od zbytniego chodzenia nogi sobie nadwerężył. Chodził bo stary nad wszelką miarę i potrzebę po całych dniach, od wschodu do zachodu słońca, pilnując robotnika, a częstokroć od zachodu do wschodu poszukując najemnika. Chodził téż i pan Jan po polach i lasach, po łąkach i uroczyskach wszelkich i, czego nigdy z nim nie bywało wprzódy, opalił się na słońcu do oliwkowéj barwy. Chodzili tedy pan i sługa, siwieli, chudli i opalali się, a z tego wszystkiego wynikł rezultat taki, że w jesieni stodoła w trzech częściach okazała się próżną, koniom stajennym nawet brakło siana, inwentarze zeszczuplały.. A w tém wszystkiém, to było najsmutniejszém, że pan Jan rozumiał wybornie w teoryi, jak wszystko urządzać trzeba, a nic nie urządzał; że Sumski, po całych nocach nie sypiając, obmyślał plany nowe, a czynił wszystko po staremu. Około jesieni pan i sługa wydali jednogłośny okrzyk:
— Niemców! na gwałt Niemców!
Pani Herminia tryumfowała, pan Jan w rękę ją ucałował, przepraszając, że odrazu rady jéj nie usłuchał; poczém napisanym został list do jednego z Domów Zleceń Warszawskich, z prośbą o sprowadzenie i przysłanie do Brochowa dwudziestu familii kolonistów, którzy-by umieli ziemię słowiańską orać, zasiewać, kłosy i trawę z niéj zbierać. Resztę jesieni i całą zimę trwało zajęcie około budowania domów, mających przyjąć i pomieścić w sobie spodziewanych przybyszy. Wybudowano ich pięć, tak zwanych czworaków, to jest po cztery familie pomieścić mogących; otoczono je pięknie usianemi ogródkami, przyozdobionemi ganeczkami i sztachetami, wydano na nie sumkę wcale okrągłą, która w połączeniu z tą, jaką wynosiły koszta sprowadzenia przyszłych robotników, stanowiła kwotę dla Brochwiczów dość znaczną. Gdy wszystko już ukończoném było, pan Jan przypatrzył się z dala dokonanym przez się dziełom architektonicznym i zatarł ręce.
— Dobrze im tu będzie. — rzekł. — I nam dobrze z nimi będzie — dodała pani Herminia. Ale Sumski przyszedł na kolacyą do oficyny, w któréj było jego mieszkanie, usiadł obok żony, westchnął, pot otarł z czoła, a wskazując palcem przez okno na schludne i ładne w istocie domki, rzekł:
— Widzi mi się, moja Magdusiu, że to są gruszki na wierzbie.
Z początkiem wiosny nadjechało kilka wozów, naładowanych Niemcami. Ludność ta przedstawiała w ogólności widok dość przyzwoity. Mężczyzni mieli policzki rumiane i włosy złotopłowe; Niemeczki, w różowych spódniczkach i słomkowych kapeluszach, z szerokiemi brzegami, wyglądały zgrabnie. Pan Jan zacierał ręce.
— Lud porządny, pracowity — mówił — pobudzi naszych do konkurencyi!
Sumski pokręcał głową i pomrukiwał:
— Gruszki na wierzbie... kacerze... kadencyi nie będzie tu żadnéj...
W parę dni potém, o szaréj godzinie, państwo Brochwiczowie w otoczeniu dzieci swych i domowników, siedzieli na ganku domu swego, gdy o uszy ich obił się smętny dźwięk fletu, od strony domków niemieckich dochodzący. Tuż potem głośniéj i przeciągléj zaśpiewał klarynet, zawtórowała mu posępna basetla, kilka arf rzuciło w wiosenne powietrze gammę drżeń srebrzystych i kilka źle nastrojonych skrzypiec zajęczało rzewnie. Złożył się z tego chór muzyczny, którego różne głosy, błądząc przez chwilę w różne strony, spotkały się nakoniec na jednéj drodze, którą była ulubiona pieśń synów Germanii: Wacht am Rhein!
— Ależ to cała kapela! — ze zdziwieniem rzekł Brochwicz.
— Jaki poetyczny lud! — wymówiła pani Herminia. Bona, Niemka, strzegąca kroków dwóch najmłodszych odrośli rodu Brochwiczów, rozpłakała się na głos; lokaje wybiegli z przedpokoju i stanęli przed domem z rozdziawionemi gębami; panny garderobiane zamarzyły o arfach, na których grały Niemki, i o Niemcach, którzy grali na fletach; Sumski zatopił wskazujące palce obu rąk w głębokości swych uszu i oczy błagające o śpieszny ratunek podniósł na wiszący nad małżeńskiém łożem obraz Zbawiciela.
Nadszedł czas orania. W Brochowie znajdowały się już woły, konie, pługi, wszystko słowem, czego potrzeba było ku otwieraniu łona matki-karmicielki powszechnéj. Niemcy wyszli w pole i jęli się pługów; Sumski stanął na skraju łanu i patrzał, i głową kiwał. Miny Niemców wydawały się mu jakoś niepewnemi, wkrótce zaś spostrzegł, że i ręce ich wcale niepewne także były. Robota szła dziwnie jakoś krzywo i płytko; woły, doskonale przecież sprzężone, objawiały zadziwiającą ochotę do zboczenia z drogi, przez przodków zakreślonéj; ostrza pługów z niejakiém wahaniem pruły czarne skiby, które, tu podniesione przewrócone na nice, tam znowu pozostawione w nieruchomości, owdzie drobne i kruche, gdzieindziéj wielkie i bryłowate, w całości swéj przedstawiały zagon najsmutniejszego pozoru i najgorszych na przyszłość obietnic. Sumskiemu mrugały z razu powieki z szybkością nadzwyczajną, potém ręce dokonywać poczęły ruchów, każących się domyślać niepospolitego wewnętrznego wzburzenia; po chwili, kilku susami skoczył na środek łanu i, nie zadając sobie trudu ostrzeżenia lub przeproszenia, porwał jednego z niezręcznych oraczy za oba ramiona i odtrącił go od pługa. Niemcowi iskry trysnęły z oczu.
Was ist das? — zawołał, podejmując z ziemi czapkę, która mu z głowy zleciała — was wollen Sie, mein Herr?
— To nie das ani was, ale aspan orać nie umiész! — krzyknął Sumski. Niemiec uspokoił się, popatrzył na niego, pomyślał, potém wzruszył ramionami, i odwracając się wymówił: — Verstehe nicht!
Ale Sumski wytrzeszczał wypukłe swe oczy na innego już z robotników.
— Co to asan robisz takiego? — krzyknął, przyskakując do młodego, wysmukłego Niemca, który, stojąc na środku zagonu, poprawiał uprząż wołów; — asan mi wołu zepsujesz! skórę z niego zedrzesz!
Verstehe nicht — odparł Niemiec, nie przerywając swéj roboty.
— Zwolń jarzmo! popuść powroza!
Verstehe nicht!
— A asan jak to woły prowadzisz? tu do lasa, tam do sasa? znarowisz mi zwierzęta!
Verstehe nicht!
— Matko Bozka Ostrobramska! a toż ani jedna grudka ziemi niepodniesiona! wracaj mi asan na początek zagonu i przejdź po raz drugi!
Verstehe nicht!
— O święci aniołowie i patronowie, ratujcie grzeszną duszę moję! — zawołał Sumski, do ostateczności przywiedziony, i wpadając w sam środek oraczy, jak bomba, począł przemawiać do nich tym powszechnym językiem, którego żaden mieszkaniec kuli ziemskiéj, ciałem i nerwami opatrzony, z jakiegobądź-by kraju pochodził, nic zrozumiéć nie może. W Brochowie dyscyplina zupełnie nieznaném była narzędziem, Sumski tedy jéj nie miał, ani wtedy, ani nigdy; miał tylko zawsze niezły kułak, i teraz przypomniał sobie, że go miał. Ale plecy niemieckie pamiętały także, że są plecami niemieckiemi, i oburzyły się niesłychanie na kułak słowiański. Najemnicy porzucali woły i pługi, zebrali się w kupę, popodnosili głowy, pozaciskali pięści, i narobili takiego hałasu, że go o wiorstę słychać było. Byli-by niezawodnie zbili Sumskiego, gdyby ten, pomiarkowawszy, że siła to złego wielu na jednego, nie wziął nóg za pas i nie drapnął do dworu. Tam jednym tchem i nie zatrzymując się nigdzie po drodze, wpadł do gabinetu dziedzica.
Pan Jan pił po obiedzie czarną kawę i, wpół leżąc na sofie, czytał w dzienniku niezmiernie ciekawy artykuł o pomyślnym stanie, w jakim znajdowała się uprawa bawełny w Indyach. Czytał z wielkiém zajęciem i podziwiał zdumiewające postępy, jakie we wszystkich stronach świata czyni cywilizacya. Nagle drzwi roztworzyły się na oścież i wpadł przez nie Sumski, z twarzą zaognioną upałem i szybkim biegiem, z czołem zroszoném bujnemi kroplami potu z ustami i rękoma drżącemi od nadzwyczajnego wzruszenia.
— Jaśnie Wielmożny Panie! — zawołał zaraz od progu — jest to rzecz niepodobna... jak Boga ukrzyżowanego kocham! jest to rzecz zupełnie niepodobna...
Więcéj mówić nie mógł, tak był zdyszany i wzburzony; wyciągnął z kieszeni czerwoną chustkę w czarne desenie i, plecami przyparłszy się do ściany, zaczął nią sobie twarz ocierać, w sposób, który kazał obawiać się o całość pokrywającéj ją skóry. Pan Jan, raptownie wyrwany ze wschodniéj krainy, kędy palmy powiewają i rajskie ptaki kąpią się w zwrotnikowém słońcu, opuścił dziennik na kolana, stęknął, podniósł się na sofie i z widoczną niechęcią zapytał:
— Cóż tam znowu się stało, mój Sumski? cóż tam znowu stało się nowego?
Sumski odjął od twarzy czerwoną chustkę, załamał ręce, aż w stawach zatrzeszczały i zawołał:
— Niech Jaśnie Wielmożny Pan będzie łaskaw pofatyguje się na pole... niech tylko Jaśnie Wielmożny Pan pofatyguje się...
Pan Jan podniósł rękę i, w sposób objawiający najwyższe znudzenie, podwiódł nią po powierzchni twarzy od czoła aż do brody.
— Cóż tam? — rzekł — orzą Niemcy?
— A orzą — powtórzył Sumski — żeby tak szatan duszę im poorał! To obraza Bozka i zguba ludzka, a nie oranie!
Tym razem twarz pana Jana schmurzyła się już niepokojem.
— Cóż? źle orzą? — zapytał.
— Niech Jaśnie Wielmożny Pan pofatyguje się na pole.
Panu Janowi fatygować się nie chciało. Na dworze słońce przypiekało, a w pokoju panował chłód przyjemny; przed chwilą tak mu dobrze było przebywać śród indyjskich łanów, zasadzonych bawełną, i w krainach wysokich humanitarno-ekonomicznych rozmyślań.
Wstał jednak, przeciągnął się, stęknął, westchnął i poszedł z Sumskim tam, kędy ten go prowadził. Na polu cicho już było i pusto, jak na stepie. Nad zagonami, do połowy zaoranemi, unosiły się skowronki, ale rolników na nich nie było; na miedzach stały pługi, zaprzężone wołami, w nieładzie, przypominającym statki, śród morza zbłąkane i przez sterników opuszczone. Synowie Germanii, oburzeni postępowaniem z nimi nadzorcy, porzucili widownią prac swych i bojów i udali się do ognisk domowych, aby gniew swój wyzionąć a żale stłumić nad misami kartofli, prócz pożywienia przynoszącemi im przypomnienie rozkosznego Vaterlandu, z którego wygnał ich brak kartofli. Pan Jan smętném okiem toczył po łanie.
— Źle! — wymówił.
— Oj źle! — jak wierne echo, za plecami jego powtórzył Sumski.
Po śladach, pozostawionych przez pługi, które funkcyonować przestały, pan Jan poznał, że, z tak wielkim kosztem i trudem sprowadzone do Brochowa, Niemcy, słowiańskiéj ziemi orać nie umieli.
Tego dnia Sumski tryumfował, pani Herminia milczała, p. Jan wziął Niemców na indagacyą.
On tylko jeden śledztwo pomiędzy nimi przeprowadzić był zdolnym, bo, prócz niego, nikt inny rozmówić się z przybyszami nie umiał. Ze śledztwa wyłoniła się prawda wielce smutna. Przybyła do Brochowa ludność nietylko nie posiadała najlżejszych pojęć o uprawie miejscowéj, ale nie była nawet wcale ludnością rolniczą. Dom zleceń, który pośredniczył panu Janowi, był niesumiennym, lub nieumiejętnych posiadał agentów. Ci ostatni wstąpili w krainę obcą i zawołali:
— Kto nie ma tu dostatecznéj ilości kartofli i piwa, niech jedzie z nami!
— My nie mamy i jechać chcemy!
— A więc siadajcie co żywo na wozy parowe!
— Co będziemy tam robić?
— Ziemię uprawiać!
S’ist gut! każdy z nas za młodu ziemię uprawiał, nim zaczął robić co innego!
Jeżeli w Niemczech istnieje przysłowie: „nie święci garnki lepią”, wezwani powiedzieli je sobie, posiadali na wozy parowe i przyjechali.
Pan Jan, po niefortunnéj próbie orania, przyparł ich do muru.
— Kimżeś ty był w ojczyznie? — po długiéj i burzliwéj rozmowie zapytał jednego z nich.
— Flecistą w orkiestrze miasteczka Stejn-Hejn; — była odpowiedź Niemca, przestraszonego już i spokorniałego.
— A ty?
— Klarnecistą.
— A ty?
— Basetlistą.
— A ty jeszcze?
— Skrzypkiem.
— A żony wasze czém się zajmowały?
— Wtórowały nam na arfach.
— Kapella! — zawołał pan Jan z rozpaczliwym giestem, a zwracając się znowu do Niemców, którzy w przewidywaniu rejterady pospuszczali nosy na kwintę, dodał:
— I pocóżeście zum Tausend Teufel tu przyjechali.
— Do Stejn-Hejn przyjechała druga orkiestra... byliśmy bez chleba...
Pan Jan wpadł w złość i piorunujący list z wyrzutami napisał do Domu Zleceń, który usłużył mu tak pożytecznie i uczciwie; potém dla uspokojenia się wziął do ręki ekonomią polityczną Milla i przeczytał z niéj ustęp, traktujący o pożytkach, jakie przynosi podział pracy. Nie zaraz jednak p. Jan pozbył się swych nieudolnych kolonistów; zawód był obustronny, sprowadzeni Niemcy byli w istocie ludźmi bardzo biednymi i ze łzami prawie prosili dziedzica Brochowa, aby pozwolił im sprobować, azali nie nauczą się robót rolniczych, o których przecież mieli pewne wyobrażenie, będąc, jeżeli nie rolnikami, to synami rolników. Pan Jan prośbom i łzom niczyim oprzéć się nie mógł nigdy i, jak najczęściéj bywało w trudnych razach, rzekł Niemcom łagodnie:
— Poprobujemy!
Probowali całą wiosnę i całe lato, a z próby téj wynikło, że stodoła mniéj jeszcze, niż w zeszłym roku, napełnioną została; koniom stajennym zmniejszono o połowę porcyą siana; narzędzia rolnicze, nieumiejętnie używane, popsuły się, a inwentarze topniały, jak wosk w ogniu. Zmiarkował nareszcie p. Jan, że dalsze edukowanie muzykantów niemieckich było-by dla niego za kosztowném i, rozkazawszy zaprządz do kilku wozów po parę koni, odesłał ich do najbliższéj stacyi kolei żelaznéj z pieniędzmi i krzyżykiem błogosławieństwa na drogę. Przez kilka dni potém w złym był humorze. Żal mu było tych ludzi, którzy go oszukali, ale i sami się zawiedli. Ale najdziwniejszém było to, że p. Herminia, zamiast czuć się upokorzoną złym wypadkiem swéj rady, tryumfowała znowu.
— Widzisz, Jean, — mówiła do męża, — oddawna już utrzymywałam, że trzeba ich odesłać. Wszyscy tak uczynili. Marszałek Warski i p. Darzyć pozbyli się już ich na wiosnę.
— Biedni to ludzie, moje życie! litość mię brała, patrząc na nich, i nie mogłem zebrać się tak prędko.
— Ależ Jean, wszyscy tak czynili; trzeba było więc i tobie uczynić tak samo.
Po odjeździe Niemców, p. Jan, zmordowany nad wyraz, zawołał Sumskiego i rzekł:
— Mój Sumski, wszystko to znudziło już i zmęczyło mię śmiertelnie. Rób sobie odtąd, co chcesz, ja do niczego się nie mieszam.
I Sumski robił, jako mógł najmniéj źle, ale dobrze nie mógł. Pan Jan zaś sprowadził mnóztwo książek o ekonomii i rolnictwie, i czytywał je po całych dniach i wieczorach. To mu jednak spokoju nie dawało. Jeżeli bowiem Sumski zajmował się wyłącznie gospodarstwem, na dziedzica spadał cały ciężar zastosowywania rezultatów tego gospodarstwa do potrzeb bieżących. Rezultaty były małe, a potrzeby wielkie, co sprowadziło w budżecie p. Jana rozstrój wielce niepokojący. Ratowało go to, że na Brochowie nie istniało przed zaszłemi zmianami ani cienia długu, i że w Radlinie, majętności od Brochowa o trzy czwarte mniejszéj, gospodarował oficyalista od Sumskiego młodszy, rzutniejszy i większe rezultaty gospodarstwa swego w ręce pana Jana przelewający, niż te, które mógł sprodukować Sumski. Kłopotów wszakże było niemało. Oprócz wydatków na gospodarstwo znacznych i ciągłéj wymagających gotowizny, podatki zwiększały się — trzeba było je opłacać; dzieci wzrastały — trzeba było je edukować. Najstarszy syn pojechał za granicę w tym samym właśnie roku, w którym przytrafiła się niefortunna historya z Niemcami; przy córce były guwernantki, przy młodszych synach guwernerowie. Pan Jan miotał się, jak ryba na lodzie, zszywał i łatał, końce z końcami spajał, za głowę dziesięć razy na dzień się chwytał; długów nie zaciągał, ale dobra, i tak uszczuplone a nietrafnie zagospodarowane, szkodliwie wyzyskiwał i, patrząc na karty książek, któremi pocieszać się chciał, zamiast nich, przyszłość swoję i dzieci swoich, wciąż przed oczyma stojącą a chmurami szaremi owiniętą, widział.
— Ograniczymy się w wydatkach Jean, — rzekła raz do męża p. Herminia.
— Ograniczymy się, moje życie! — zawołał p. Jan i ręce żony ucałował. Ograniczyli się. Z trzech lokajów odprawili jednego, z pięciu garderobianych dwie, na obiad poczęli jadać zamiast czterech potraw trzy, Angielkę Żanci usunęli i pozostawili tylko Francuzkę i Polkę; pani Herminia przez rok cały ani jednéj sukni jedwabnéj nie dołożyła do tuzina tych, które już posiadała. Były to ujmy wielkie, ale to, co pozostało, kosztowało jeszcze tak wiele, że p. Janowi kłopotów, a przyszłości gróźb nic wcale nie ubyło.
Mógłby wprawdzie Brochwicz pozbyć się i gróźb, i kłopotów, i żywot spokojny a wesoły pędzić, gdyby był chciał sprzedać majętności swe, a ze zdobytym przez to kapitałem w świat wyruszyć, jak to czynili lub uczynić pragnęli niektórzy jego współobywatele. Ale on tego sposobu użyć nie chciał. Jakkolwiek to były czasy dla podobnych sprzedaży trudne, Brochów, szczęśliwe, bo w blizkości jednego z większych miast kraju, położony, z dworem obszernym, starożytnym, bogato i wspaniale wyglądającym, amatorów znajdował wielu. Usłużni pośrednicy, jakich namnożyło się sporo, często przybywali do p. Jana, czyniąc mu od tych i owych osób dość świetne propozycje. Ale p. Jan jednę miał dla nich zawsze odpowiedź, sformułowaną krótkiém, lecz stanowczém: — Nie.
Niektórzy z amatorów, zwabieni dobrą sławą majątku, osobiście stawiali się w Brochowie, oglądali dom o pokojach licznych, wielkich, światłych, ogrody zdobne pysznemi szpalerami, wdzięcznemi altanami i cienistemi gajami, zachwycali się malowniczością widoków dwór otaczających i, oblizując się na samę myśl zamieszkania w tym pięknym przybytku szlacheckiéj zamożności i szlacheckiego smaku, piérwsi występowali z propozycyami, które komu innemu nie pozwoliły-by nawet chwili namysłu. Pan Jan nie namyślał się także i odpowiadał krótko, ale stanowczo: — Nie.
Raz sama nawet p. Herminia, znudzona atmosferą kłopotów, w jakiéj żyła, a może téż zatrwożona o zdrowie męża i przyszłość dzieci, napomknęła zlekka, że gdyby to Brochów i Radlin sprzedać, położenie ich...
Pan Jan nie dał jéj skończyć. Ujął obie jéj ręce, złożył na nich pocałunek przepraszający, ale odpowiedział: — Nie.
W tym względzie był niezłomnym. Postanowił widocznie zginąć bodaj na wyłomie, ale go nie opuścić. Czuł, czuł to sam niestety, że nie jest dzielnym strażnikiem muru, którego strzedz uważał sobie za obowiązek; ale myśl dezercyi wzbudzała w nim obrzydzenie. Takich, jak on, było zresztą wielu. Sumienie przemawiało w nich głośno, uczucie czyniło ich niemal bohaterami, gdybyż jeszcze rozum! Wszakże, co do tego ostatniego, mylić się nie należy; rozum był w nich także, a nawet w sporéj dozie; biéda tylko, że w życiu ich, które było dramatem, odegrywał on rolę króla z baletu, przyozdabiającego scenę, lecz w akcyi udziału nieprzyjmującego.
Tymczasem jednak w Brochowie rujnowało się wiele rzeczy. Sumski pieniędzmi, otrzymywanemi od dziedzica, zaledwie wystarczyć mogąc najpilniejszym około roli potrzebom, budynki poopuszczał; to téż ze zdrowych i czerstwych, jakiemi niegdyś były, stawały się one coraz bardziéj słabowitemi i cherlawemi. Stodoła jedno już oko szeroko otworzyła na niebo; obory nie chciały pozostać w tyle i uczyniły tak, aby niewinne krówki i owieczki mogły w piękną noc księżycową cieszyć się padającym na nie z góry blaskiem księżyca i sennym wzrokiem patrzéć w oczy złotym gwiazdom. W gorzelni aparat miedziany starzał się powoli, a nieodmładzany groził blizką zgrzybiałością. Karbunkuł, zapanowawszy jednego lata w okolicy, zabrał sporą część bydła, któréj już nie zastąpiono. W całym zresztą ustroju gospodarczym czuć było jakąś niepewność działania, jakąś tymczasowość, pozostawiającą w zawieszeniu czynności, często najpilniejsze, albo znów jakąś gorączkowość, przez którą wszystko, co się robiło, wydawało się robioném rękoma drżącemi.
Piękne, obszerne, zamożne dziedzictwo pana Jana topniało z dnia na dzień i w coraz większy popadało chaos; z chaosu tego można-by jeszcze wyplątać materyału bogatego dużo i wybudować gmach, piękniejszy może od tego, który stał tam dawniéj; ale około roboty téj musiały zakrzątnąć się trzy boginie opiekuńcze wszelkich ruin, mających być odbudowanemi: energia, oszczędność i wytrwałość. Te zaś boginie w Brochowie nie mieszkały. A jednak na to dziedzictwo, tak od p. Jana ukochane a tak się do upadku chylące, miało być po nim dziedziców czworo. Trzech synów musiało z ręki ojca otrzymać to, co on sam od swego otrzymał: byt materyalny i położenie w świecie, odpowiednie... czemu odpowiednie? zapewne położeniu temu i bytowi, jakiego używał, w jakim zostawał przez całe życie swe ich ojciec. Córka powina była miéć posag odpowiedni... zapewne téj partyi świetnéj, o jakiéj marzyli dla niéj rodzice. Wszystko więc dla dzieci Brochwicza odpowiadać miało przeszłości, nie teraźniejszości. Myślał o tém pan Jan, myślał téż często i o innych rzeczach.
W brochowskim domu był pewien pokój ustronny, z oknem otwierającém się na widok rozległy i malowniczy, otoczoném ramą, uplecioną z winogronowych gałęzi, pomiędzy któremi jaskółki zakładały swe gniazda, motyle zawieszały śnieżne skrzydła na purpurowych łodygach, promienie księżyca wiązały w noc cichą misterną siatkę srebrnéj pajęczyny. U tego okna pan Jan siadywał często, opierał czoło na dłoni i puszczał wzrok po szerokim krajobrazie, który grą barw i świateł zachwycał niegdyś dziecięcą jego duszę, którego szumy i odgłosy kołysały młodzieńcze jego marzenia, którego widok w wieku dojrzałym towarzyszył wszystkim dniom jego. Teraz, gdy, w spokojny wieczór lub poranek letni, pan Jan spoglądał na ten krajobraz, serce mu tajało jakoś, jak bywa zawsze wtedy, gdy oko męzkie kryje pod powieką łzę, która w piersi wzbiera nieustannie. Jan Brochwicz myślał o tém, co było, o tém, co jest, i o tém, co będzie. Wczoraj, jasne i spokojne, podobném było do srebrzystego strumienia, który przepłynął pod stopami ludzi wartkim prądem i zniknął, pochłonięty falami burzliwego, nieznanego morza. Morzem tém, o nieznanych, przepaścistych toniach, było dziś; a jutro?...
Wieczorny wietrzyk szeleścił w odwiecznych lipach i jodłach ogrodu; tumany mgły białéj unosiły się w powietrzu ciepłém, nad łąkami woniejącemi kwieciem uśpioném; ciemna kopuła niebios świeciła gwiazdami; z za dalekich lasów wypływał powoli krwawy księżyc. Wszystko w naturze ciszą było, światłością, pięknością i harmonią. Z pośród oplatających okno gibkich gałęzi winogradu, twarz Brochwicza wychylała się blada i poważna. Głęboko wciągał w pierś ożywcze powietrze rodzinne, ścigał okiem smugi księżycowych blasków szkarłatnych, i ustami, na których boleść rezygnacyi mieszała się z uśmiechem nadziei, wymawiał: „Może dzieci nasze..." Wymawiając to, nietylko o sobie i o dzieciach własnych myślał; był on zdolnym objąć wzrokiem i sercem widnokrąg szerszy, niż ściany domowe i obejmował. „Może dzieci nasze...” myślał w długich godzinach samotnych medytacyi, ale myśli téj nie dawał nigdy zakończenia żadnego. A jednak zakończenia tego dać jéj także nie mogły ani gwiazdy, ani księżyc, ani mgły, unoszące się nad polami, ani zefiry nocne, które je na skrzydłach swych niewidzialnych kołysały. Musiało ono przyjść od tych właśnie i jedynie, dla których jutro powinno było być wszystkiém: pociechą, nadzieją, rozgrzeszeniem przeszłości, obowiązkiem tak świętym, jak świętém jest posłannictwo ludzi, stojących na straży rzeczy zagrożonych a wielkich.
Tak minęło lat kilka, siódmy dziesiątek stulecia zbliżał się ku końcowi. Najstarszy syn Brochwicza, dwudziestoczteroletni Maryan, wrócił z dwuletniéj po obcych krajach podróży, i od roku przebywał już w domu rodzicielskim. Żancia ukończyła nauki i dość już dawno rozstała się z ostatnią swą nauczycielką; o latach jéj mowy nigdy nie było, ale wzrost i kształty kibici, rozwinięte w pełni, świadczyły, że dzieckiem być już przestała. Pewnego dnia pani Herminia weszła do pokoju męża, znudzona i na migrenę trochę cierpiąca.
Jean! — rzekła — czy nie było-by dobrze, abyśmy na zimę wyjechali do Wilna. Życie tu takie smutne i kłopotliwe! a przytém dzieci nasze dorastają i potrzebują nauczycieli lepszych, niż ci, których na wsi miéć możemy. Loś ma prawdziwy talent do muzyki i gra daleko już lepiéj od pana Duverry, który i francuzką pronuncyacyą ma także bardzo nieszczególną. Żancia znowu wcale nie posiada talentu muzycznego i nigdy grać dobrze nie będzie... chciałabym, aby tę ujmę wynagrodziła śpiewem, a zdaje mi się, że trudno-by nam było przyjmować do domu stałą nauczycielkę śpiewu.
— Ani myśléć o tém nie możemy, moje życie! — odpowiedział pan Jan. — Panowie Duverry i Dardnoy więcéj już nas kosztują, niż wydawać możemy...
— Widzisz, Jean. W mieście nauczyciele prywatni mniéj nas kosztować będą, a z pewnością znajdziemy lepszych. Do tego jeszcze pora już dawno, aby Loś i Roś zaczęli brać lekcye tańców. To wyrabia manierę i nadaje młodym ludziom kontenans. Jakże ci się zdaje, Jean? czy nie oszczędzimy się znacznie, wyjeżdżając na zimę do Wilna?
Pan Jan myślał długo nad słowami żony.
— Dobrze, moje życie — rzekł — pojedziemy. Trzeba przecież, abyś i ty rozerwała się trochę i odpoczęła po tém życiu, jakie tu prowadzimy.
Skutkiem bezpośrednim téj konferencyi pana Jana z żoną była inna, odbyta z Sumskim, a także z młodym rządzcą Radlina, który, jako energiczniejszy i młodszy, wysłanym został do poblizkiego miasteczka, wielce handlowego, w celu wyszukania kupców na las. Wyszukał ich i przywiózł do Brochowa. Pan Jan sprzedał kilka włók pięknego bardzo lasu na doszczętne wycięcie, a wziąwszy z góry znaczną część przypadającéj za nie zapłaty, pojechał do Wilna z grubemi pieniędzmi, aby wynaléźć mieszkanie dla swéj rodziny odpowiednie i urządzone odpowiednio — do czego? zapewne do stanowiska, jakie zajmowała w społeczeństwie, i nawyknień, w pięknym, obszernym, zamożnym dworze brochowskim nabytych.
Mieszkanie takie znalazło się w domu piętrowym, ozdobnie zbudowanym, przy wielkim katedralnym placu stojącym, a od innych domowstw ogrodami i sztachetami wykwintnemi ogrodzonym. Był tam na dole piękny i wygodny apartament dla pana Jana i pani Herminii, mniejszy kawalerski apartamencik dla Marysia, a na wyższém piętrze dwa miluchne panieńskie pokoiki Żanci, kurytarzem oddzielone od sypialni i sali, przeznaczonéj do nauki młodszych jéj braci. Okna domu z jednéj strony wychodziły na ogród, z drugiéj po przez plac, widny i obszerny, patrzyły na starożytną katedrę, Trzykrzyzką górę, błękitny szlak Wilii i wdzięczne gromadki Antokolskich dworków. Na najęcie tego wygodnego i obszernego mieszkania, na zastawienie go nowemi meblami (fortepiany, kobierce, obrazy i różne drobne a kosztowne sprzęty przybyć miały z Brochowa), pan Jan wydał sporą część sumy, za las otrzymanéj; wracał przecież do domu w najlepszym humorze, bo go zajęcia świeże od codziennych kłopotów oderwały, a myśl o oszczędności, którą przyniesie odprawienie guwernerów i zredukowanie do mniejszéj skali dworu wiejskiego, sumienie uspakajała. W domu pani Herminia spotkała go z twarzą tak rozpromienioną, jak rzadko.
— Wiész, Jean — rzekła — dowiedziałam się, że pan Darzyc z obu synami i synową wyjeżdża także na zimę do Wilna.
— To dobrze, moje życie, — odparł pan Jan — będziemy mieli towarzystwo przyjemne.
Oui. Ale wiem z pewnego źródła, że Darzyc powziął projekt ten wtedy właśnie, gdy dowiedział się o naszym. Czy nic z tego nie miarkujesz?
Pan Jan nic jakoś na razie zmiarkować nie mógł.
— Artur Darzyc... Żancia... — wybąkała z uśmiechem pani Herminia.
— A! — rzekł pan Jan, uśmiechając się również — czemuż-by nie? Artur jest bardzo przyzwoitym młodzieńcem, a Kwiecin majątek ładny i dwóch tylko ma dziedziców... Daj Boże!
— Państwo Natalscy... — zaczęła znowu pani Herminia.
— Cóż państwo Natalscy? — z niezwykłą żywością podjął pan Jan.
— Wyjeżdżają także z córkami na zimę do Wilna.
— A to dobrze... to dobrze... z tego prawdziwie się cieszę, ale... cóż na to Maryś?
— Maryś, jak wiész, dość na wszystko obojętny... był wszakże u nich w czasie twéj nieobecności, a pan Duverry, który mu towarzyszył, mówił mi, że panna Teofila wyglądała prześlicznie, a Maryś rozmawiał z nią więcéj, niż kiedy.
— To dobrze, to dobrze! — z widoczném zadowoleniem powtórzył pan Jan i dodał zaraz: — Daj Boże!
Tak tedy, pełni zamiarów i nadziei jawnych i tajemnych, państwo Brochwiczowie czynili przygotowania do wyjazdu. Zarazem w ostatnich dniach lata, w pięknym sosnowym borze brochowskim ozwał się stuk toporów i z oddali słychać już było chrzęst i jęk walących się na ziemię zielonych olbrzymów. Pan Jan, wyszedłszy raz na przechadzkę, usłyszał te odgłosy, a usłyszawszy, stanął pośród pola, pochylił głowę i zadumał się głęboko. On od lat tylu przywykł z okien swego dworu patrzéć na ten ciemny pas boru, oddzielający zieloną łąkę od krańca błękitnego firmamentu! Wkrótce pas ten zniknie, a zastąpi go jakaś sinawa plama gruntu, mchem zwiędłym porosłego, najeżonego próchniejącemi pniami. Tam, gdzie rozłożyste konary szumiały dotąd, podobne do strun, na których wiatr wygrywał pieśni poważne i uroczyste, zapanuje cisza zniszczenia; tam, kędy w zimowéj porze wznosiły się alabastrowe piramidy, poobwieszane dyamentami kolców lodowych, podniosą się teraz stada kruków i kawek, samotne śród pustéj przestrzeni, po-nad pniami ogołoconemi z koron, krakające, jak nad trupami! Wszystko to jednak było tylko poezyą i uczuciowością, a więc stroną medalu jedną, na drugiéj stały cyfry. Las sprzedanym został za bezcen, albowiem była to pora dla sprzedaży takich wcale niepomyślna. Kawał sinego gruntu, najeżonego pniami, po ściętych drzewach pozostałemi, utworzy w majętności Brochowskiéj rodzaj dziury, któréj już nigdy załatać nie będzie można. Na miejscu, kędy w postaci bujnie wyrosłéj roślinności rozpościerała się cyfra wartościowa wcale znaczna, stać będzie odtąd rozpaczliwie puste zero. Kapitał wtrąci się nie do swojéj sprawy i uczyni to, czego dokonać powinien był odsetek, przez co kapitału ubędzie oczywiście, a odsetków w przyszłości nie przybędzie najpewniéj.
Myślał o tém pan Jan, głowę na pierś pochylił, westchnął parę razy, brwi zsunął nad oczyma, w których niepokój zagrał. Po chwili wszakże rozjaśnił twarz i rzekł do siebie:
— Trzeba przecież odpocząć trochę, a i dla dzieci także należy się uczynić ofiarę jakąś! Przytém, będzie to zawsze oszczędność...
— Tak, tak — w godzinę potém rzekła do męża pani Herminia — Loś i Roś potrzebują koniecznie metrów angielszczyzny, muzyki i tańców, Żancia powinna uczyć się śpiewu... Maryś nudzi się tu widocznie, a wyręczanie cię w gospodarstwie i interesach nie sporo mu jakoś idzie... młodemu trzeba świata i rozrywki... Natalscy zresztą zbyt daleko tu od nas mieszkają, aby mógł u nich bywać tak często, jak... jakbyśmy tego sobie życzyli. Enfin, dobrze czynimy, Jean, że wyjeżdżamy.
— Powinniśmy tylko, moje życie, oszczędzać się w mieście — rzekł pan Jan, któremu w uszach brzmiał ciągle stuk toporów, wyrąbujących w posiadłości brochowskiéj starodrzewy.
— Niezawodnie, Jean, powinniśmy oszczędzać się... o ile można — odpowiedziała pani Herminia. — Wszyscy to zresztą czynią teraz — dokończyła i, podawszy mężowi rękę, którą on ucałował, odeszła do salonu, gdzie palisandrowy Krallowski fortepian jęczał i huczał pod drobnemi paluszkami Żanci.
— Fałszywie, Żanciu! — rzekła, wchodząc — akord w basie wzięłaś fałszywie!
Szczupła, blada panienka, z czarnemi włosami i oczyma, z rysami twarzy, których linie dość były prawidłowe, ale wyraz nie oznaczał nic a nic, drgnęła lekko na głos matki i, posuwając żywo rączkę zgrabną, choć nieco przychudą, ku lewéj stronie klawiatury, uderzyła powtórnie akord zakwestyonowanéj czystości.
Mais c’est faux, Jeanne! — zawołała pani Herminia, zbliżając się do fortepianu — popraw się raz jeszcze!
Tym razem lewa rączka panienki zadrżała już trochę, przez co ton e splątał się niefortunnie z półtonem fis i, na podobieństwo źle dobranego małżeństwa, rozdarł powietrze piskiem, drapiącym ucho.
— Dosyć już tego! — rzekła pani Herminia z chmurą na czole i surowo zaciętemi ustami — porzuć fortepian i idź ubieraj się.
Od piérwszych wyrazów pani Herminii, szczupła i blada panienka powstała z krzesła. Z cienkiéj nad miarę kibici jéj znać było gorset, z postawy wyprostowanéj przemawiał przymus.
— Grać dobrze nie będziesz nigdy — mówiła pani Herminia — c’est triste, ale cóż robić? zastąpi się to jakkolwiek śpiewem. Będziesz brała w Wilnie lekcye śpiewu.
Panienka milczała. Ręce trzymała zwieszone po obu stronach sukni, spuszczone powieki przysłaniały jéj źrenice.
— Cóż? czy rada jesteś, że będziesz się uczyła śpiewać?
— Tak, mamo — wymówiła panienka.
— A może wolała-byś lekcye rysunku?
— Jak mama każe... — równie cicha, jak piérwsza, była odpowiedź Żanci.
C’est bien; wolę dla ciebie śpiew, niż rysunek. Zresztą, będziesz miała głos piękny, o ile mi się zdaje. Idź, ubieraj się, pojedziemy z wizytą pożegnalną do państwa Darzyców.
Panienka podniosła oczy na matkę i poruszyła cienkiemi, blado-różowemi wargami. Upłynęło jednak parę sekund, zanim wargi te wymówiły:
— Mama mówiła dziś przy obiedzie, że państwo Darzycowie wyjeżdżają także do Wilna.
Eh bien! cóż to znaczy? — odparła pani Herminia. — Dowiedziałam się o tém ze strony. Są okoliczności, dla których nie powinniśmy okazywać, że interesujemy się ich wyjazdem. Nous sommes censées de n’en rien savoir. Idź ubieraj się.
Panienka krokiem lekkim i niepozbawionym wdzięku, ale powolnym i jakby niepewnym, odeszła od fortepianu. Na środku salonu zatrzymała się. Ręce jéj były wciąż zwieszone po obu stronach sukni, któréj krój i przystrój stanowiły juste milieu ubioru podlotka i dorosłéj panny.
— Jaką suknią mama włożyć mi każe? — zapytała.
Pani Herminia zamyśliła się na chwilę.
— Weź liliowy muślin — rzekła, a po chwili dodała: — może-by lepiéj było w błękitnym bareżu?
— Jak mama każe — powtórzyła panienka.
— Liliowy muślin strojniejszy. Powiédz Drylskiéj, aby, czesząc cię, nie zakrywała ci nazbyt czoła. Ucho niech będzie odkryte zupełnie. Na szyję zawiąż czarną aksamitkę z medalionem.
— Dobrze, mamo — rzekła panna i odeszła.
Pani Herminia powiodła za nią wzrokiem tak przeciągłym, bacznym i troskliwym, jakby chciała przeliczyć wszystkie fałdy jéj sukni i włosy na głowie.
— Jakież to jeszcze dziecko z téj Żanci! — rzekła do wchodzącego w téj chwili męża. — Skład ciała, chód, ruchy, mowa, wszystko w niéj jeszcze dziecięce. Przyznam się, że nie rozumiem matek, które pośpieszają uczynić z córek swych światowe i doświadczone kobiety. Żancia po wyjściu za mąż będzie jeszcze długo dzieckiem... kiedy na nią patrzę, przypomina mi się fiołek na-pół rozkwitły... c’est, ce qu’il-y-a de plus beau et de plus poétique pour une jeune fille...
Pani Herminia mówiła to z tém uczuciem zadowolenia, które płynęło z miłości macierzyńskiéj i z przeświadczenia zarazem o pomyślnie dokonaném dziele. Pan Jan patrzał na żonę i uśmiechał się.
— Ty także Hermence, byłaś takim na-pół rozkwitłym fiołkiem, kiedym cię poznał.
Twarz Herminii zajaśniała miłém przypomnieniem młodości. Piękną jeszcze rękę położyła na ramieniu męża i, patrząc mu w twarz, rzekła z uśmiechem:
— Czyś kiedy żałował, Jean, żem była taką?
— Nigdy! — odpowiedział pan Jan — pragnąłbym, aby córka nasza była zawsze do ciebie podobną.
Mówiąc to, ucałował ręce żony.
W parę godzin po téj rozmowie, przed ganek Brochowskiego domu zajechał lekki koczyk, czterema końmi zaprzężony, z woźnicą ubranym w liberyą Brochwiczów. Naganek wyszli państwo Brochwiczowie oboje, ubrani jak na wizytę, a tuż za nimi postępowała Żancia w liliowéj muślinowéj sukni, ze swoją nic niemówiącą ładniutką twarzyczką, ujętą w ramki czarnych warkoczy i białego kapelusika. Odprowadzał ich do powozu młody mężczyzna, wysoki, smukły, bardzo przystojny; ku temu ostatniemu zwróciła się pani Herminia.
— Dlaczego nie jedziesz z nami, Marysiu? — zapytała.
— Nie chce mi się, moja mamo — niedbale odpowiedział młodzieniec — ci Darzycowie nudzą mię nieopisanie.
Fi donc, Maryś! któż się tak wyraża o sąsiadach! — oburzyła się matka.
Laissez le tranquille, Hermence! — żartobliwym tonem podjąć pan Jan. — Zauważyłem, że Maryś jest w nieporozumieniu z piękną panią Heleną... dlatego zapewne nie jedzie do Kwiecina... il fait le difficile.
— Pani Helena jest mężatką i Maryś nie powinien miéć do niéj żadnéj pretensyi; — surowo wymówiła pani Herminia, wsiadając do powozu.
Que voulez-vous, — zaśmiał się pan Jan — il faut, que la jeunesse se passe.
Powóz odjechał; młody człowiek stał chwilę na ganku, ramieniem oparty o słup, podtrzymujący rzeźbione gzemsy.
Il faut, que la jeunesse se passe! — powtórzył po chwili i wzruszył ramionami. — Mój Boże! — dodał, odchodząc — jakże nędznie przechodzi ta młodość moja!
Przez całą godzinę potém można było widziéć młodego Maryana Brochwicza, przechadzającego się po jednéj z cienistych ogrodowych alei. Wzrok jego był wbity w ziemię, na białém czole rysowała się zmarszczka głębokiego niezadowolenia, graniczącego z dolegliwém cierpieniem. Chwilami rozjaśniał twarz i, odrywając wzrok od ziemi, zaczynał gwizdać wesołą piosenkę i giętką laseczką obijać liście klonów i lip. Ale nuta piosnki, którą gwizdał, nie znajdowała wiernego echa w wyrazie oczu jego, w których niepokój nie chciał ustąpić miejsca wesołości, a giest, z jakim, wywijając laseczką, kaleczył niewinne rośliny, dowodził raczéj gniewu i głuchéj niecierpliwości, niż pustéj swawoli, lub niedbałego zapomnienia.
Z domu, w głębi ogrodu stojącego, do uszu Maryana doleciały dźwięki gammy, wygrywanéj na fortepianie przez jednego z młodszych jego braci. Maryan przyśpieszył kroku i rzucił się w gęstwinę gajów, tworzących najustronniejszą część ogrodu. Tam usiadł na ławeczce brzozowéj, stojącéj w cieniu rozłożystéj akacyi, i niecierpliwym giestem odrzucił z czoła kilka zielonych gałęzi, które je przysłoniły. Przed chwilą zniecierpliwiła go fortepianowa gamma, teraz rozgniewał się na piękną roślinę, która uwieńczyć mu chciała głowę.
Snadź z muzyką i kwiatami nazbyt już był oswojonym, aby go zająć lub ucieszyć miały. Może czuł potrzebę innych zajęcia przedmiotów, pragnął innych uciech? Podparł młode czoło ręką białą, podłużną, delikatną, westchnął naprzód, potém szeroko ziewnął, z kieszeni surduta wyjął małego formatu książeczkę i zaczął ją czytać.
Niewiele przed dniem oznaczonym na wyjazd do Wilna, pan Jan z markotną trochę miną przechadzał się po pokoju.
— Czy wiész, moje życie — rzekł do siedzącéj z robótką żony — dziwnie jakoś nie chce mi się oznajmiać panom Duverremu i Darndejowi, ze są już nam niepotrzebni, a także kilku osobom ze służby, że będą odprawionymi. W ogólności trudno mi komukolwiek dawać odprawę... sprowadza to zwykle przykrość obu stronom.
— Bądź spokojny, Jean — odpowiedziała pani Herminia — już ja to wszystko biorę na siebie.
Pan Jan ręce żony ucałował z wdzięcznością, gdy jednak w kilka dni potém połowa licznego dworu, odprawiona, przyszła go pożegnać, pan Jan uczuł coś nakształt żalu, jakiego doświadczać musi potężny władzca, gdy mu połowę państwa jego odbierają. Hojnie obdarzywszy i z czułością niemal pożegnawszy odchodzących, zwrócił się do syna, który był świadkiem sceny pożegnalnéj i, widząc się z nim sam-na-sam, rzekł:
— Zubożeliśmy znacznie i nie jesteśmy już w stanie żyć tak, jak żyli nasi Ojcowie i jak żyliśmy sami przez większą połowę dni naszych. Brochów zmienił postać swoję, przestał być dworem, a stał się folwarkiem. Mam jednak nadzieję, że jest to tylko chwila przejściowa, sprowadzona okolicznościami ciężkiemi i nieprzewidzianemi. Ty, Maryanie, jesteś młodym i wszystko jeszcze przetrwasz. Jestem pewny, że to, co podupada, ty podtrzymasz; Brochów, dziedzictwo piękne przodków naszych, przywrócisz do takiego stanu świetności, w jakim znajdował się on wtedy, gdym ja go od Ojca otrzymał.
Wyrazy te pan Jan z widoczném wymówił wzruszeniem, pomieściła się w nich bowiem część tego jutra, o którém marzył, które pocieszało go wtedy, gdy, smutnemi oczyma obejmując krajobraz rodzinny, wymawiał z cicha: „może dzieci nasze!”...
Maryan słów ojca słuchał ze spuszczonemi oczyma; uśmiech niewyraźny, lecz wcale nie wesołość wyrażający, przesuwał się po wargach jego cienkich, złotym wąsikiem ocienionych. Kilka chwil zdawał się rozmyślać nad słowami ojca, poczém podniósł oczy i wymówił krotko:
— Jakim sposobem, ojcze?
Pan Jan nie zdawał sobie dotąd sprawy ze sposobów, w jakie-by syn jego mógł i powinien sprowadzić to jutro, które wydawało mu się o tyle upragnioném, o ile konieczném. Usłyszawszy pytanie syna, długo nad niém rozmyślał, a koniec tych rozmyślań był następującym:
— Młodość, poczciwe imię, jakie takie szmaty znacznéj niedawno fortuny, a w dodatku świetna edukacya, jest to kapitał, który Maryś posiada, oręże, z któremi wychodzi w świat, aby sobie zdobyć od losu wszystko, czego zapragnie. Cóżem ja więcéj miał, gdym życie rozpoczynał? Kilka razy większy majątek, niż ten, jaki jemu dostanie się w udziale. Cóż ztąd? Wszak to tylko pieniądze? Materyalna dźwignia życia! zresztą takie samo wychowanie, jakie otrzymałem sam, dałem synowi, takie same zasady moralne, jakiemi mnie pojono, wpoiłem w niego! Jam jednak przeżył z tém wiele dni spokojnie i szczęśliwie, zarobiłem sobie szacunek ludzki... Dlaczegóż-by z nim nie miało dziać się tak samo? Przy jednostajnych warunkach, losy nasze powinny być także jednostajne. Maryś powinien być uczciwym, szczęśliwym i bogatym...
Tak marzył pan Jan i nie słyszał, jak nad głową jego zegar wybijał godziny. Dźwięk to był donośny, bo nabrzmiały westchnieniami przeszłości umierającéj i tryumfalnym krzykiem teraźniejszości, która na szparkim i ognistym wozie czasu w świat wstępowała.
Ale pan Jan dźwięków zegara nie słyszał — marzył.

II. W przeludnionym zaścianku.

W głębi Lidzkiego powiatu, w okolicy ustronnéj i cichéj, znajduje się folwark, niegdyś przez Stefanią z Jastrzębców Siecińską po dalekim krewnym w spadku otrzymany. Folwark ten nosi pospolitą i gminną nazwę: Wólka, a składają go: wioska, dziesięć włościańskich domów licząca, kilka włók gruntu, średniéj urodzajności, parę gajów brzozowych i dębowych i dworek z domkiem o czterech frontowych oknach, z kilku dość staremi i ciasnemi gospodarskiemi budowlami, z małym sadem, większym nieco ogrodem warzywnym, i ostrokołem czyli płotem, z nieociosanych kołów skleconym, dokoła małego podwórka, porośniętego dziką trawą i zaopatrzonego w studnią o wysokim i skrzypiącym żórawiu. Przed kilku laty była to siedziba szlachecka, wielce skromnéj powierzchowności i również skromne przynosząca dochody. Wacław i Stefania Siecińscy byli bardzo bogaci i nie pamiętali prawie o posiadaniu małéj téj wioszczyny, wśród samotnych i mało powabnych równin Lidzkich położonéj, to téż od niepamiętnych czasów nikt nie mieszkał w niéj, prócz, ekonomów i nie posiadała ona nic, co-by mogło zadowolić ludzi, do dostatku i estetycznie urządzonego otoczenia nawykłych. Wiosną i latem ustronie to przedstawiało wdzięki i uroki wszelkiéj wsi właściwe: zieleń trawy i drzew, zapach dzikich ziół i kwiatów, świergot ptasząt, gnieżdżących się w gęstwinie starych grusz i jabłoni, widok pól uprawnych i niczém niezasłoniętego sklepienia niebios. W jesieni nawet i zimie, miłośnik przyrody mógł tam z niejaką przyjemnością spoglądać na deszcz zżółkłych liści, opuszczających szare gałęzie, na mgły podnoszące się z szaréj ziemi ku popielatemu niebu, na melancholicznie kołyszące się szczyty kilku topoli, na odlatujące bociany, przylatujące kawki, śniegiem okryte łany, szronem błyszczące drzewa, zimowe zamiecie, gwieździste mroźne noce i t. d.
Prócz tych wszakże pierwotnych piękności przyrody, żadnych innych tam nie było. Sztuka nie uczyniła nic, aby miejsce to przyozdobić i uwygodnić; cywilizacya, z całym swym ruchem umysłowym, artystycznym i przemysłowym, w takiém jeszcze od miejsca tego znajdowała się oddaleniu, że ani oko jéj widziéć, ani ucho słyszéć nie mogło.
Była to posiadłość, mogąca właścicielom swym dostarczyć kawałka czarnego chleba, omaszczonego mnóztwem trudów i kłopotów, ale nic więcéj; był to słowem zaścianek, w którym o osiedleniu się aniby chciał pomyśléć żaden z dostatniejszych niegdyś posiadaczy ziemskich, na którego widok pogardliwie marszczył brwi, z niesmakiem krzywił usta każdy, nawet ekonom dobrego tonu.
A jednak w połowie siódmego dziesiątka lat bieżącego stulecia, jednego z chłodnych i chmurnych dni jesiennych, do zaścianka tego przybył parokonną bryczką najstarszy syn zmarłych niedawno Wacława i Stefanii Siecińskich, odprawił rządzącego dotąd Wólką ekonoma, na lichym fornalskim koniku objechał grunta i gaje, przyjął sobie do pomocy w gospodarstwie starego włościanina, znającego dobrze naturę i właściwości folwarku, objawił słowem chęć i zamiar stałego zamieszkania w Wólce. Młody ten człowiek, najwięcéj dwudziestosześcio lub siedmioletni, postawę miał szlachetną i zarazem energiczną, twarz o rysach delikatnych, ale ogorzałą. Biała obszewka, na znak grubéj żałoby otaczała ubranie jego, które, z cennego materyału, w pomyślniejszych snadź czasach, sporządzone, odbijało przy ubogich ścianach i sprzętach dworku, jak resztka minionego bogactwa na tle obecnéj biedy. Czynny był i posiadał widocznie wielką znajomość gospodarstwa wiejskiego, którą téż natychmiast stosować zaczął w urządzaniu małego folwarku. Ludzie, patrzący na usiłowania jego i słuchający rozporządzeń, jakie wydawał nielicznéj swéj czeladzi, nie dziwili się bynajmniéj téj czynności i temu znawstwu; wiedzieli bowiem, że Wacław Sieciński najstarszego syna swego posyłał do szkoły agronomicznéj, poczém uczynił z niego sobie pomocnika w zarządzaniu obszernym i wzorowo urządzonym majątkiem.
Bardzo prędko po przybyciu swém do Wólki, rozejrzawszy się w gospodarstwie i dworku, Józef Sieciński udał się pewnego dnia do małéj wozowni, stojącéj w rogu podwórka pomiędzy większemi od niéj nieco stajnią, oborą i stodołą, a służącéj za skład tak dla narzędzi rolniczych, jak dla różnych starych, nieprzydatnych rupieci. Pomiędzy wozami gospodarskiemi i świeżo sporządzonemi dworskiemi pługami i bronami, wepchnięty w najdalszy kąt budowy, stał tam powóz, bardzo staroświecki i wielce prosty, rodzaj koczobryka, do połowy okrytego budą skórzaną, z przodem długim, kozłem wysokim i czémś nakształt resorów pomiędzy nadwerężonemi kołami. Wszystko zresztą, w tym od dawna opuszczonym i długo poniewieranym zabytku niepamiętnéj przeszłości, nadwerężoném było rdzą, pyłem i starością; niemniéj jednak na rozkaz Józefa i za pomocą przywołanego ze wsi kowala, który w téjże wsi pełnił zarazem czynności stolarza, szewca i kołodzieja, całość dała się jakoś sklecić, wznowić i odświeżyć w sposób trwały i przyzwoity. Gdy zaś tylko robota około koczobryka ukończoną została, Józef do dwóch fornalskich koni, które znajdowały się we dworku, donajął od jednego z włościan dwa inne, a wszystkie cztery rozkazawszy zaprządz do koczobryka i na wysokim koźle umieściwszy najroztropniejszego z trzech dworskich parobków, cały ekwipaż ten, wyglądający niezmiernie staroświecko, ale kilka osób wygodnie z miejsca na miejsce przewieźć mogący, wyprawił w podróż. W dworku i we wsi mówiono, że młody pan posłał koczobryk po rodzeństwo swe, które, na dłuższe przebywanie w Siecinie prawa nie posiadając, wraz z najstarszym bratem w Wólce osiedlić się miało.
Jakoż w kilka dni po wysłaniu, koczobryk ukazał się w bramie, nad którą dwie włoskie topole smutnie wstrząsały bezlistnemi głowami, przebył parę kałuż, szeroko rozlewających się na powierzchni podwórka, i stanął przed gankiem, z którego gzémsów bujnemi kroplami spływał deszcz jesienny, a z za którego szarych, cienkich słupków wyglądały cztery nizkie okienka o małych, zapłakanych szybach.
Z koczobryka wysiadły trzy osoby dorosłe i troje dzieci, mogących miéć od lat sześciu do dwunastu; woźnica, z trudnością spuściwszy się z wysokiego kozła na ziemię, wnosił do wnętrza domu nader szczupłe i nieliczne tłomoki, w czasie gdy brat najstarszy witał na ganku przybywające rodzeństwo. Powitanie było milczące; dzieci nawet z wolna weszły na ganek i, cicho przytulone do jego słupów, w milczeniu pochyliły czoła pod również milczącym pocałunkiem brata. Nikt nie wyrzekł ani jednego słowa. Jedna z sióstr, wysoka i bardzo szczupła, pod czarną woalką tłumiła płacz gwałtowny. Druga, niższa cokolwiek, i z postawą, większą siłę fizyczną objawiającą, zatrzymała się przez kilka sekund przed nizkiemi drzwiami, odwróciła głowę ku podwórku i bramie, jakby przez mgłę okrywającą widnokrąg ostatnie wejrzenie rzucić chciała na coś, co zostawało za nią daleko i nazawsze; instynktowym ruchem przycisnęła silnie rękę do piersi; wyprostowała się potém, podniosła energicznie głowę i stłumionym, lecz pewnym głosem, rzekła: wejdźmy!
Weszli do wnętrza domu. Izba, w któréj się znaleźli, sufit miała tak nizki, że starsi bracia dotykali go niemal głowami; ściany pobielone, czyste ale nagie; dwa okienka, wychodzące na mroczne podwórko; starą jesionową kanapkę, kilka takichże krzesełek, parę stołów, podłużne wązkie lusterko nad kanapą i komodę, na któréj panny ekonomówny, córki ostatniego rządcy Wólki, przez zapomnienie lub umyślnie, zostawiły wazonik z kwiatami, wyrobionemi z włóczki, okryty kloszem szklanym, wzdłuż i w poprzek pękniętym.
Przed kanapą na stole paliła się lampa, którą Józef w przeddzień przybycia rodzeństwa sprowadził z sąsiedniego miasteczka; obok lampy stała taca z kilku szklankami, bochenkiem czarnego chleba i trochą masła na fajansowym spodku. Na środku izby leżały podróżne tłómoki przybyłych, wniesione przez woźnicę, który, spełniwszy swe około nich zadanie, pośpieszył coprędzéj do swych strudzonych szkapiąt. Kiedy siedm osób weszło do izby téj, któréj znaczną część zajmował piec z zielono pomalowanych cegieł, stało się tam tak ciasno, że nikt poruszyć się prawie nie mógł bez potrącenia czegoś lub kogoś. To téż wysoka i wiotka panna, która, wraz z prowadzącym ją za rękę bratem, weszła do izby, opuściła się wnet na krzesło najbliżéj stojące i, nie myśląc o zdjęciu z siebie futra, nie odrzuciwszy nawet z twarzy czarnéj zasłony, pozostała nieruchoma, z kibicią na przód nieco podaną, z obwisłemi rękoma, w postawie znękanéj i bezsilnéj. Do kolan jéj przycisnęły się dzieci milczące, z pochylonemi małemi główkami, z twarzami na-pół prawie przysłonionemi podróżném odzieniem. Dwaj starsi bracia stali w głębi izby i zamieniali pomiędzy sobą ciche, urywane słowa; druga z sióstr dorosłych zaraz u drzwi zdjęła obcisłą futrzaną szubkę, odwinęła z głowy szal włóczkowy i, stanąwszy na środku izby, wpatrzyła się w tłómoki, rozrzucone po grubéj, chropowatéj podłodze. Myśl jéj jednak odbiegła snadź daleko od przedmiotu, w który zdawały się wpatrywać zamyślone jéj oczy. Na białéj wyrazistéj twarzy ośmnastoletniéj panny malował się głęboki smutek, bez tego jednak omdlenia i znękania, które widać było w całéj postaci jéj siostry; na czoło, pięknie zarysowane i kasztanowatemi warkoczami zwieńczone, wybiegła zmarszczka głęboka; w szafirowych źrenicach, przykrytych na-pół spuszczonemi powiekami, błyszczała, gwałtowném snadź usiłowaniem woli powściągana, łza:
I znowu w izbie panowało milczenie. Osoby, które się w niéj znajdowały, były jednak blizkiemi sobie związkiem tak krwi, jak zapewne i przywiązania; lecz na głowach ich i sercach legł snadź tak wielki ciężar bólu i żalu, że głos im tamował, żadnéj na piérwsze słowo zdobyć się nie dając. Położenie ich było takie, że piérwsze słowo to z konieczności musiało być smutném; nikt więc wymówić go nie chciał, czy nie mógł. Śród ciszy głębokiéj, która panowała kilka minut, słychać było szum gotującego się w sieni samowara i przeciągłe skrzypienie żórawia u studni.
Jeden ze starszych braci przerwał piérwszy milczenie. Zwrócił się twarzą do izby, powiódł dokoła ciemno-szaremi oczyma, na których dnie palił się ogień głębokiego bólu, przemocą powściąganego, i zatrzymał wzrok na grupie, utworzonéj z siedzącéj w futrze panny i trojga, do kolan jéj przytulonych, dzieci.
— Kasiu — rzekł głosem, który silił się na brzmienie łagodne, lecz był nieco surowym — dlaczego nie zdejmujesz futra i kapelusza? płakałaś przez całą drogę... dość już tego... bądź choć trochę mężniejszą.
— Kasiu! — zawołało najmłodsze dziecię, ośmielone snadź odezwaniem się brata — rozwiąż mi tę nieznośną chustkę... tak mi gorąco!
— Jeść mi się chce! — zawołał z kolei starszy chłopiec i przysiadł na ziemi w postawie skurczonéj i smutnej.
— I ja także jeść chcę! — powtórzył drugi, mocując się nadaremnie z pętlicami swego paltota, którego rozpiąć i zdjąć z siebie nie umiał.
— O czém-że ja myślę? — zawołał najstarszy brat, szybko idąc ku drzwiom — powinniście oddawna pić już herbatę! Każę zaraz przynieść samowar!
Jakby rozbudzona głosami, które odezwały się wkoło niéj, panna, stojąca na środku izby, głowę podniosła, dłoń przeciągnęła po czole, i powiodła do koła szafirowemi oczyma, w których przed chwilą błyszczała gruba łza, a które teraz patrzały przytomnie, jasno i rozumnie. Uczyniła parę kroków i, przyklęknąwszy, zwinnemi rękoma uwolniła dziatwę z podróżnego ubrania. Wstała potém i przybliżyła się do siedzącéj wciąż siostry.
— Kasiu — rzekła łagodnie, ale nie bez pewnéj energii — trzeba, abyś rozebrała się i napiła herbaty. Ten płacz ciągły może zaszkodzić twemu zdrowiu, a cóż-by to było, gdybyś się tu rozchorowała.
Słuszna i wiotka panna wstała z wolna i odrzuciła z twarzy woalkę.
— Gdybym tu zachorowała — rzekła z cicha i z goryczą — nie mieli-byście prawdopodobnie za co sprowadzić lekarza i poszła-bym tam... tam, gdzie oni...
Gdy mówiła to, czarne, zapadłe jéj oczy zaświeciły gorączkowym ogniem, a po bardzo pięknéj, lubo również bardzo bladéj twarzy, popłynął nowy strumień cichych tym razem łez.
— Kasiu! Kasiu! — szeptem prawie do rozpłakanéj siostry mówiła druga panna — przebacz mi, że powtórzę ci słowa Stefana: bądź choć trochę mężniejszą... nie zwiększaj smutku braci, oni i tak nieszczęśliwi...
Łzy wstrzymały się pod powiekami pięknéj panny. Oczy jéj z wyrazem przywiązania spoczęły na twarzy Stefana, pochylonéj nad jednym z otwartych przed chwilą tłómoków.
— O, Anusiu — szepnęła — jak ja ci zazdroszczę twego męztwa i panowania nad sobą... chciałabym naśladować cię, ale nie mogę... mnie serce pęka...
W téj chwili wiejska służąca, w grubym fartuchu i chustce na głowie, wniosła samowar. Anna zwróciła się do najstarszego brata.
— No, panie gospodarzu — rzekła — spodziewam się, że masz klucze od swoich zapasów. Proszę cię o nie. Zaraz urządzę dla was wszystkich herbatę.
Było to w tém smutném rodzinném zebraniu piérwsze słowo, swobodniejszym nieco tonem wymówione. Na bladych ustach młodéj dziewczyny, która je wymawiała, zarysował się uśmiech; zarazem wzięła ona w objęcie młodsze dziecię i posadziła je na kanapie; starszych chłopców przyprowadziła do stołu, poczém przysunąwszy dla siostry jedyne poręczowe krzesło, jakie znajdowało się w izbie, i otuliwszy ją ciepłym szalem, zajęła się przyrządzeniem gorącego napoju. Stefan powstał z nad tłómoków, które otwierał i porządkował, i usiadł także przy stole. Wtedy kółko osób, zebrane pod światłem lampy, przedstawiło widok niepospolicie smutny.
Od najmłodszéj, sześcioletniéj dziewczynki, do najstarszego brata, całe rodzeństwo to nosiło na sobie cechy téj wytworności, jaką rysom, układowi i formom ciała nadaje staranne wychowanie, i długie przyzwyczajenie do zbytku i wykwintnego smaku; ale blade ich twarze jeszcze bledszemi się zdawały, przy głębokiéj żałobie sukien, i rażącą sprzecznością odbijały na ubogiém tle nowego ich siedliska.
Ludzie ci byli widocznie rozbitkami, których straszna burza wyrzuciła na nieznany im dotąd ciernisty grunt ubóztwa i osierocenia. Z bogatego i obficie we wszelkie dobra moralne i materyalne zaopatrzonego statku, na którym spokojnie i radośnie płynęły ich istnienia, pozostał im, jako jedyna ucieczka, ten nizki, stary, ubogi dworek. Weszli do niego w żałobnych szatach, z blademi twarzami, z sercami nabrzmiałemi bólem i targanemi niepokojem. Piękne, pogodne wczoraj, bezpowrotnie uleciało w przeszłość, straszne dziś, ujęło ich w żelazne ramiona. Troje tylko z pomiędzy nich: Józef, Stefan i Anna, wyglądali tak, jakby mieli dość sił i woli do ujęcia za bary tajemniczego olbrzyma i walczenia z nim o lepsze jutro; gromadka zaś drobnych dzieci i najstarsza siostra, któréj rysy i wyraz twarzy dowodziły organizacyi czułéj i nerwowéj, wdzięcznéj wśród pomyślności, bezsilnéj w niedoli, stanowiły ciężar, który spaść miał na ramiona tych trojga ludzi, i walkę ich utrudnić.
Anna spełniała gospodarskie swe zajęcia cicho i zręcznie; przed każdą z osób siedzących przy stole stawiała szklankę z gorącym napojem, krajała chleb świeży, lecz czarny, i rozdawała go dzieciom. Po chwili wyszła z izby, i słychać ją było rozmawiającą w sieni ze służącą. Wróciła wkrótce, niosąc w ręku gliniany dzbanek, napełniony mlekiem.
— Patrzcie dzieci — rzekła — co dla was przyniosłam!
Dwaj mali chłopcy uśmiechnęli się na widok mleka, i wyciągnęli ku siostrze wypróżnione swe szklanki. Uśmiechy te, wykwitłe na bladych od zmęczenia ustach dziecięcych, były piérwszemi, które rozjaśniły posępny smutek tego, żałobą przyodzianego grona. Ale najmłodsza dziewczynka nie zaśmiała się wraz z braćmi; nie dotknęła jeszcze ona ni razu swéj szklanki, i nie podniosła do ust leżącéj przed nią porcyjki chleba, nasmarowanego masłem. Siedziała w milczeniu, z chudą twarzyczką, opartą na drobnéj dłoni, i wodziła dokoła oczyma, które, wielkie, czarne, ogniste i niespokojne, czyniły ją podobną do najstarszéj siostry, rozdrażnionéj, nerwowéj i exaltowanéj.
— Józiu — ozwało się blade i smutne dziecię, zatapiając w twarzy najstarszego brata jedno z tych badawczych spójrzeń, właściwych silnie zaniepokojonym dzieciom — Józiu, jaka ta Wólka twoja brzydka! czy niéma tu pokojów piękniejszych od téj izby?
— Niéma, Klemensiu! — odpowiedział brat — izba ta jest najpiękniejszą ze wszystkich, jakie się tu znajdują.
Dziewczynce usteczka drżały, jak zwykle bywa u dzieci, którym się na płacz zbiera.
— Ja chcę wrócić do Siecina! — zawołała nagle. — Czy my już nigdy nie wrócimy do Siecina?
Wielkie, niespokojne jéj źrenice, przesunęły się po wszystkich twarzach z wyrazem żałosnego pytania, ale nikt jéj na razie nie odpowiedział. Pochyliła się nad stołem i, wyciągnąwszy rączkę, pochwyciła nią rękę siedzącego naprzeciw brata.
— Braciszku! — zawołała żałośniéj i niecierpliwiéj jeszcze, niż wprzódy — czy my już nigdy nie wrócimy do Siecina?
Stefan podniósł na dziecię wzrok łagodny, lecz poważny.
— Nigdy — wymówił krótko.
Strumień łez popłynął z czarnych oczu dziewczynki, ale z bezwiedném okrucieństwem dzieci, nie rozumiejących doniosłości swych pytań, niewiedzących, jakie bóle wzmagają, i jakie rany rozjątrzają pociskami swych słów naiwnych, targnęła silniéj rękę brata, i raz jeszcze zawołała:
— Braciszku! czy mama i ojciec nie wrócą już do nas nigdy? Czy oni na zawsze już poumierali?
Zwiększona bladość przesunęła się po twarzy Stefana, słowa dziecka zadawały mu widocznie srogą męczarnią.
— Na zawsze — odpowiedział tym samym tonem, jakim wprzódy wymówił: nigdy.
W téj saméj chwili, Katarzyna pochyliła się i ukryła twarz w obu dłoniach.
— Na zawsze! na zawsze! — powtórzyła z tłumioném łkaniem, z którém połączył się głośny płacz dziecka.
Józef siedział wciąż milczący, targając bujnego wąsa, ze zmarszczką na czole i wzrokiem wbitym w ziemię; Anna przytuliła do piersi płaczące dziecię, usiłując pocieszyć je i uspokoić; ale Stefan zwrócił się do najstarszéj siostry.
— Katarzyno — rzekł półgłosem — czyż nie masz ani trochę woli, aby powściągnąć żal swój, przynajmniéj wobec dzieci, którym powinnaś dać przykład męztwa i spokoju.
Katarzyna podniosła twarz bardzo bladą, z gorączkowemi rumieńcami na policzkach, i utkwiła w przemawiającym do niéj bracie oczy, w których łzy paliły się w ogniu chorobliwéj prawie egzaltacyi.
— Stefanie! Stefanie! — zawołała, załamując ręce — pozwól że mi płakać przynajmniéj! Ja dziś dopiéro opuściłam Siecin! mnie wszystko jeszcze stoi przed oczyma, wszystko, co utraciliśmy na zawsze! Ja nie wiem, gdzie jestem, ani co się ze mną stało! widzę tylko przed sobą groby rodziców naszych, te miejsca, w których stały kolebki nasze, a których nic, nic już nam nie wróci! To miejsce, do którego przywieźliście mnie, jest dla mnie straszném wygnaniem, a myśl moja nie może oderwać się od téj przeszłości, która nie wróci nigdy, nigdy!
— Katarzyno! — wymówił Stefan — to co było, minęło bezpowrotnie, ale powinniśmy myśléć o tém, co będzie, jeśli nie dla siebie samych, to dla tych małych istot, względem których ja przynajmniéj czuję obowiązki brata i opiekuna.
— Ty, Stefanie, jesteś mężczyzną — drżącemi usty szepnęła Katarzyna — ja czuję się kobietą słabą i mogę tylko... płakać.
— Wobec takiego losu, jak nasz, mężczyźni i kobiety są równymi sobie — odpowiedział Stefan.
W czasie rozmowy téj, Anna wyjmowała z tłómoków różne przedmioty, i wnosiła je do sąsiedniéj izby; po kilku minutach krzątania się, wzięła na ręce najmłodsze dziecko, a na inne skinęła, aby szły za nią.
— Sypialnia twoja, Kasiu, już jest urządzoną, — rzekła, zatrzymując się przed siostrą, — przygotowałam ci wszystko do snu, a dla dzieci posłałam tymczasem na ziemi. Jutro znajdą się pewno dla nich jakie ławki.
— A ty, Anusiu, gdzie sypiać będziesz? — zapytał Józef.
— Ja? — rzekła Anna, jakby po raz piérwszy przypomniała o samej sobie; — tutaj, — dodała, wskazując po krótkim namyśle wazką i twardą kanapkę izby, w któréj się znajdowali.
— Myślałem, że urządzicie tu sobie małą bawialnią, — zarzucił Józef.
— Salon! — z goryczą szepnęła Katarzyna.
— Zapewne, — odpowiadając bratu, rzekła Anna, — pokój ten będzie naszą bawialnią; nic mi jednak nie przeszkadza sypiać tutaj, a każdego ranka pościel swą wnosić do tamtéj izby. Inaczéj zresztą być nie może, ponieważ tam jest dość miejsca dla Kasi tylko i dla dzieci.
— Ależ strasznie niewygodnie ci będzie z takiém wędrowném posłaniem, — zarzucił brat najstarszy, który, jako najpiérw przybyły do Wólki, poczuwał się widocznie do obowiązków i odpowiedzialności gospodarza domu. Ale Anna nie słyszała jego uwagi; z najmłodszą siostrą, utuloną w objęciu, pochylała się ku starszéj i cichemi słowy namawiała ją do spoczynku.
Stefan od kilku chwil nie spuszczał wzroku z twarzy Anny. Czoło jego, ciężko schmurzone w czasie rozmowy z Katarzyną, rozjaśniło się, w zamyślonych oczach zjawiło się uczucie podobne do radości.
W parę minut potém Józef i Stefan znaleźli się sami. Z sąsiedniéj izby dochodziły ich żałosne głosy dzieci, uskarżających się na twarde posłanie, które im przygotowano.
— Ja nie chcę spać na ziemi! — wołała Klemensia, — ja chcę swego łóżeczka, które miałam w Siecinie! gdzie mój piękny obrazek, który mi mama zawiesiła nad łóżeczkiem. Ja chcę swego pięknego obrazka!
— Anusiu! — żałosnemu głosowi dziecka zawtórował słaby i rozbolały głos Katarzyny, — podaj mi, Anusiu, flakon z wodą kolońską! głowa mnie strasznie boli!
— Anusiu! — wołał jeden z małych chłopców, — gdzie książki z obrazkami, które miałem w Siecinie! ja chcę swoich ładnych książek! dla czegoś ich nie zabrała, Anusiu!
— A mój pałac z alabastru i konik na sprężynach? — zawołał drugi chłopiec, — czy i to także zostało w Siecinie?
Klemensia płakała głośno po swojém łóżeczku, chłopcy przypominali sobie coraz nowe zbytkowne cacka, których w Wólce nie było; Katarzyna jęczała z cicha, wyrzekając na straszny ból głowy.
Dwaj bracia, pozostali w bawialnéj izbie, słuchali tego smutnego gwaru, śród którego słyszéć się dawały także lekkie kroki Anny, przechodzącéj od łóżka siostry do nizkich posłań dzieci, i głos jéj to poważny i napominający, to pocieszający i łagodny.
Stefan piérwszy przemówił.
— I cóż, Józefie, — rzekł, — jakże znalazłeś Wólkę?
— A! — odparł zapytany, przeciągając dłoń po czole, — maleństwo to i wcale nie przypomina ziemi obiecanéj. Grunta jednak choć szczupłe ale niezłe, lasu na opał dosyć, kilkanaście sztuk bydła w oborze... wszystko to razem wyżywi nas jakkolwiek, a nawet gdyby nie nadzwyczajne podatki...
— Czy nie opłacone jeszcze w tym roku? — przerwał Stefan.
— Nieopłacone, gdyż śmierć naszego Ojca i zabór Siecina poprzedziły żądany termin... potém zaś wiesz dobrze, że nie mogłem o tém myśléć, a gdybym i myślał, nie miałbym czém zapłacić.
— Tak, ale to ciężar, jak na Wólkę, znaczny...
— I jak jeszcze! dodaj do tego, że przy dzisiejszym stanie gospodarstwa, wiele odmian i ulepszeń uczynić trzeba koniecznie... Koni fornalskich i wołów roboczych mamy zamało... nasion téż przyjdzie dokupić na wiosnę, parobków nająć...
Rozmowę tę przerwało wejście Anny. Ukołysała do snu dzieci, uspokoiła nieco chorą, rozpłakaną siostrę, i wnosiła teraz do bawialnéj izby wędrowne swe posłanie. Bracia gotowali się do odejścia.
Oprócz dwóch izb, zajętych już przez młodsze rodzeństwo, znajdowała się we dworku jeszcze jedna, z drzwiami otwierającemi się do małéj sieni, przeciwległemi tym, które prowadziły na dziedziniec. Izba ta, zajmująca środek domu, miała służyć za sypialnią i pracownią dwom braciom; po drugiéj bowiem stronie domu, była kuchnia i izba dla czeladzi, zwana piekarnią.
Przed odejściem, Stefan zbliżył się do Anny i w milczeniu podał jéj rękę. Dłonie brata i siostry połączyły się długim, silnym uściskiem.
— Dziękuję ci, Anusiu, — wymówił zniżonym nieco głosem, — w téj ciężkiéj chwili przybycia naszego tutaj, ty byłaś siłą naszą i pociechą...
Po chwili Anna była samą, nie zaraz jednak udała się na spoczynek. Stanęła przed małém okienkiem i wpatrzyła się w ciemną, burzliwą noc jesienną. Teraz dopiéro, gdy dzienne zadanie jéj było skończone, pozwoliła sobie myśléć o bezpowrotnéj przeszłości, zjawiającéj się przed jéj oczyma w postaci utraconych rodziców i opuszczonego nazawsze rodzinnego miejsca. Teraz dopiéro, gdy nikt nie wzywał jéj i nie potrzebował jéj usług, gdy łzy jéj nikomu zwiększyć nie mogły żalu i smutku, oparła blade czoło na splecionych dłoniach i płakała cicho i długo.
Po tym piérwszym wieczorze, popłynął dla mieszkańców starego dworku szereg dni jednostajnych, posępnych. Domek był napełniony, przepełniony nieledwie, a jednak panowała w nim cisza prawie ciągła, niekiedy tylko przerywana westchnieniami i wyrzekaniami Katarzyny, lub popędliwym, nerwowym płaczem małéj Klemensi, albo jeszcze swawolą dwóch chłopców.
Pomiędzy członkami rodziny Siecińskich istniało przywiązanie wzajemne i głębokie, ale, jak się zdarza z większą częścią rodzeństw, jednostajności charakterów i upodobań nie było.
Szczupłość przestrzeni, na któréj wiele osób razem mieścić się musi, wywiera częstokroć całkiem inne wpływy, niżby na pozór wywierać powinna: rozłącza, zamiast spajać; drażni, zamiast pocieszać, pomnaża smutek każdego widokiem smutku wszystkich; odkrywa słabości i przywary, które, przy swobodniejszym ruchu, mogły-by zostać niewidzialnemi; niecierpliwych wprawia w gniew tłumiony, łagodnych i poświęcających się obarcza ciężarem nad siły.
Wólka była zaściankiem; liczne rodzeństwo, które się w nim osiedliło — przeludniło go. Z siedmiu tych osób, ocierających się wciąż o siebie pod łataną strzechą starego dworku, dwie tylko pracowały naprawdę: Józef za domem, Anna w domu. Stefan próbował z razu dzielić zadanie brata, ale, po krótkim upływie czasu, przekonał się, że w zarządzie malutką Wólką roboty dla dwóch nie było; dwaj przewodnicy mogli tam tylko zawadzać sobie wzajem i utrudniać bieg sprawek drobnych, lichych, niemniéj jednak trapiących, i samą małością swą a nieustannością ciężko nużących. Zamiłowania zresztą Stefana, rodzaj nauk, jakim oddawał się przez kilka najpiękniejszych lat swéj młodości, nie usposobiły go ani pociągały do rolnictwa. Katastrofa, która w nagły i straszliwy sposób zdruzgotała spokój i pomyślność całéj jego rodziny, oderwała Stefana od ulubionych mu nauk; skutki jéj wrócić mu do nich nie pozwoliły. Z szerokiego ogniska wiedzy, w którém zostawał, znalazł się przerzuconym do wioski ciasnéj, zapadłéj, odludnéj, napełnionéj troskami i łzami. Widoku łez kobiecych i dziecięcych Stefan znieść nie mógł; bolały go one, gdyż płaczące istoty były mu drogie; raziły i niecierpliwiły, gdyż sam, własne żale i tęsknoty ukrywszy pod zasłoną zewnętrznego spokoju, tego samego wymagał i spodziewał się po innych. Unikał téż często rodzinnego grona i długie godziny przesiadywał w ciasnéj izdebce, przy małém okienku, wychodzącém na nagi w téj porze ogród warzywny, pomiędzy kilkunastu książkami, które uratować zdołał z ogólnego rozbicia. Szczupły jednak zasób wiadomości, jaki znajdował w książkach, oddawna już znanych i przeczytanych, nie mógł zapełnić mu długich szarych dni jesiennych i nieskończonych zimowych wieczorów; zbyt młodym był i pełnym energii, aby mu życie medytacyjne wystarczyć mogło. Ze wszystkich żywiołów, składających położenie, w jakiém znajdował się, najsrożéj ciężyła mu bezczynność, najdolegliwiéj trapiła go myśl o przyszłości własnéj i istot, które kochał.
Jakkolwiek wychowanie młodych Siecińskich nieledwie wzorowém było w porównaniu z tém, jakie otrzymywali młodzi ludzie ich stanu, nie nauczyło ich przecież wszystkiego, czego wymaga ubóztwo, nie mieściło w sobie znajomości wielu zjawisk społecznych i prawd życiowych, o których wiedziéć, z któremi zblizka zapoznać się trzeba, aby módz i umiéć o własnéj sile wybrnąć z położenia, pełnego pęt i powikłań. Chwila zresztą, w któréj przychodziło mu czynić nowy wybór, zakreślać przed sobą nowe drogi i cele, zdobywać się na wysilenia pomysłów i woli, potęgowała trudności, w sposób, który mało doświadczonym oczom ukazywać je mógł w postaci żelaznych niepodobieństw. Społeczność znajdowała się w chaosie tém głębszym, że świéżo powstałym. Dawne budowy zniknęły z powierzchni ziemi, a nie zastąpiły ich jeszcze żadne inne; wiele dróg, utorowanych krokami pokoleń, zatarło się bez śladu; wiele miejsc, na których ludzie znajdowali dawniéj byt i spokój, zamknęło się przed nimi. Nowe stosunki, niepewno i nieśmiało, wywiązywały się z powikłań; z pośród mroku, okrywającego widnokrąg, wychylały się zjawiska nowe, nieznane jeszcze, niewypróbowane, mętne i mgliste.
Józef pracował. W stodole, w oborze, na polu przy stértach, na bryczce dla załatwiania spraw pieniężnych, w poszukiwaniu najemnika, w rozprawach z kupcami zboża, w zatargach ze złymi sąsiadami, w staraniach około uzupełnienia narzędzi, dla nowego gospodarstwa niezbędnych, młody współdziedzic małego folwarku borykał się z kolcami i ostami położenia i czasu.
Położenie było trudném, czas najcięższym ze wszystkich czasów. Plony zachodów i prac wszelkich, starczyły zaledwie na domowe i zadomowe potrzeby; — ostatnie były pilniejszemi od piérwszych, bo, w razie niezaspokojenia, groziły utratą tego ostatniego kęsa chleba, jaki pozostał nieszczęśliwéj rodzinie; to téż w chwilach, w których groziły, najbardziéj kęs ten uszczuplał się, tak, iż zaledwie wyżywić mógł siedm łaknących go osób. W księdze rachunkowéj Józefa, nie było miejsca, ani na jednę, by najmniejszą, cyfrę, która-by przedstawiała nie już zbytek, ale coś do dostatku podobnego; a jednak nad księgą tą Józef przesiadywał długie godziny, licząc, odliczając, klejąc, łatając, usiłując końce związać z końcami, tak, aby do zaklętego koła nie wpuścić dwóch straszliwych nieprzyjaciół: głodu i likwidacyi. Były to dwie klęski, epidemicznie panujące dokoła. Dzięki usilnéj pracy gospodarza domu i skrzętnéj oszczędności, zachowywanéj przez wszystkich członków rodziny, do Wólki plagi te nie zajrzały jeszcze. Dziś było od nich wolne, ale nad jutrem wisiał ciągle znak zapytania.
Anna dopomagała bratu z całéj swéj siły. Przed płomieniem kuchennym, pomiędzy pracującą czeladzią, przy schyłku dnia z głową pochyloną nad igłą, z postacią owianą gorącemi wyziewami pralni, była ona dobrym geniuszem rodziny, rozdającym każdemu pożywienie i odzienie, strzegącym czystości szczupłych izdebek, ze skąpych i pierwotnéj prostoty materyałów, wyrabiającym dla licznéj gromadki byt znośny, bo ozdobiony porządkiem.
Takiém było życie mieszkańców Wólki, ludzi strąconych burzą „z pałaców sterczących dumnie” — do chatki.
Długi wieczór zimowy zaczynał się; w bawialnéj izdebce starego dworku panował zmrok, rozświetlony zimném światłem księżyca, wciskającém się przez gęste i fantastyczne rysunki, jakiemi tęgi mróz przyozdobił szyby małych okienek. Stół przed kanapą nakryty był białym obrusem i zastawiony talerzami z prostego fajansu; były to przygotowania do wieczerzy, zastępującéj dla mieszkańców dworku herbatę, niepijaną od wielu już tygodni, to jest od czasu, gdy druga rata nadzwyczajnych podatków opłaconą przez Józefa została, a w domu nie było pieniędzy na opłacenie towarów, branych dotąd w korzenny sklepie sąsiedniego miasteczka.
Katarzyna siedziała przy oknie, na kolanach swych trzymając uśpioną Klemensię; chłopcy bawili się cicho w kącie; Stefan i Józef w głębi izby rozmawiali z sobą półgłosem. Na dziedzińcu, młody parobczak poił parę fornalskich koni; żóraw’ u studni skrzypiał przeciągle; stary pomocnik Józefa, otulony w kożuch, starannie zamykał wrota podwórka za kilku spóźnionymi młócarzami, którzy odchodzili do wsi, niosąc cepy swe na ramionach. Po chwili, w mroźném powietrzu rozlały się od strony poblizkiéj wioski długie, basowe tony surmy. Żóraw’ u studni przestał skrzypiéć, umilkły skrzypiące po śniegu kroki starego sługi, a w małéj izdebce dworku słychać tylko było, na wiejskim instrumencie wygrywaną, prostą, monotonną melodyą, któréj powolne i jednostajne spady leciały nad zimnemi polami, podobne do żałośnych wołań i zawodzeń.
Głowa Katarzyny, objęta smugą księżycowego światła, pochyliła się na dłoń chudą i przezroczystą. Młoda panna słuchała śpiewu surmy, do głębi rozdzierającego wrażliwą jéj naturę, a pierś jéj, okryta grubą żałobą, nabrzmiewała westchnieniem. Starsi bracia umilkli także, i z mroku, w którym ukrywały się ich twarze, patrzyli na piękną i słabowitą postać siostry, któréj wątłe zarysy zdawały się rozpływać w srebrném świetle, a czarne, zapadłe oczy gorzały, jak rozpłomienione iskry. Józef piérwszy przerwał milczenie.
— O czém tak zamyśliłaś się, Kasiu? — zapytał głosem, w którym łagodność łączyła się z mimowoli może uczuwaném politowaniem.
Katarzyna podniosła głowę i powiodła dłonią po bladém czole.
— Słuchałam surmy — odrzekła z cicha — myślałam... przypominałam sobie... tak dawno nie słyszałam muzyki...
— Tęskno mi za muzyką — mówiła daléj, po chwili milczenia — czy pamiętacie wieczory, podobne temu, kiedyście ze szkół lub uniwersytetu przyjeżdżali do domu... zbieraliśmy się wszyscy w salonie od ogrodu... księżyc zaglądał w okna przez gałęzie starych lip i klonów... Matka nasza siadywała wtedy przy fortepianie i grała...
— Ty także, Kasiu, grałaś pięknie — odezwał się najstarszy brat, pragnąc może inny kierunek nadać myślom siostry i oderwać ją od bolesnych wspomnień.
— Tak — odpowiedziała Katarzyna — grałam... malowałam... sama czułam w sobie zdolności wielkie, a większy jeszcze pociąg do sztuk pięknych... to téż teraz brak mi ich bardzo... czy uwierzycie, że za fortepianem, za pęzlem, za muzyką lub obrazem, tęsknić można, jak za częścią własnéj swojéj istoty?
Gdy mówiła to, głęboki smutek brzmiał w słabym jéj głosie, oczy zapłonęły silniejszym jeszcze blaskiem.
— Co bo téż to za dziwny, odludny zakąt ta Wólka! — mówiła daléj, przysłaniając oczy dłonią — żyjemy tu tak, jakbyśmy byli dzikimi ludźmi, nie znającymi wcale cywilizacyi...
Bracia zamienili się spójrzeniami.
— Nie jesteśmy ludźmi dzikimi, Kasiu, ale biednymi — po raz piérwszy ozwał się Stefan.
— Tak — potwierdziła siostra — przekonywam się teraz, że ubóztwo naprawdę prowadzić może do stanu dzikości... Jeśli kilka lat tu przepędzim, zapomnimy o wszystkiém, cośmy kiedy myśleli i umieli...
— Kilka lat — powtórzył Józef ze schmurzoném czołem — bodaj że życie całe...
Stefan podniósł się nagle z siedzenia.
— Nie! — wymówił, jakby mimowoli — nie!...
Nic więcéj nie powiedział, ale na twarzy jego, zwróconéj do okna, odmalował się gwałt uczucia i daremnie dławionéj energii.
Anna weszła do pokoju i zapaliła lampę, potém przyniosła z kuchni wieczerzę, i z dymiącéj się wazy zaczęła na talerze rozlewać zupę mleczną. Katarzyna ucałowała małą siostrę, którą obudziło rozniecone światło, postawiła ją na ziemi i z wolna powstała.
— Nie będę jadła wieczerzy, Anusiu — rzekła — nie mogę jeść mleka w porze, w któréj przywykłam pić herbatę...
— Czemuś mi o tém nie powiedziała, Kasiu? — zawołała Anna — była-bym sporządziła dla ciebie co innego...
— Nic nie chcę — powolnym krokiem przechodząc przez izbę, wymówiła starsza siostra.
— Józiu! — rzekła Anna, zwracając się do brata — trzeba dla Kasi sprowadzić trochę herbaty z miasteczka.
— Dobrze — odrzekł Józef — jutro kupcy zapłacą mi za beczkę gryki... opłacę robotników, którzy naprawiali strzechę na oborze, a za resztę każę Maciejowi kupić herbaty i cukru.
Stefan, który dotąd stał odwrócony do okna, zwrócił się twarzą ku rodzeństwu.
— Nie, Józefie! — rzekł — nie wystarczy ci pieniędzy na przedmioty zbytku. Udajesz przed siostrami spokojność, ale ja wiem, że masz potrzeb mnóztwo, i to niezbędnych. Młocarze nieopłaceni, i rzeźnik, który nam mięsa dostarcza na kredyt, dopominał się już wczoraj o dług swój. Źle robisz, czyniąc tajemnicę z tych smutnych i lichych, ale prawdziwych szczegółów naszego położenia. Siostry nasze znać je powinny w zupełności i nie dokładać ciężaru na barki twoje, i tak już zbytecznie obciążone przez nas wszystkich.
— Kochany Stefanie! — zaczął Józef, ale Katarzyna mowę mu przerwała.
— Stefanie! — wymówiła, wlepiając w twarz brata swoje wielkie, czarne oczy, i prawą rękę silnie przyciskając do piersi — ja wiem, rozumiem, do kogo zwróconemi były słowa twoje. Do mnie. Dałeś mi do zrozumienia, że nie powinnam przyjmować małych ofiar, jeśli-by inne osoby z rodzeństwa mego uczynić je dla mnie chciały. A jednak, Stefanie, byłeś niesprawiedliwym; alboż wymagam czego? alboż prosiłam o co kiedykolwiek?...
— Tak — dorzucił Stefan, trochę niecierpliwie — ale nigdy, ani na chwilę, pogodzić się nie możesz z tém, co cię otacza... twoje łzy, twoje westchnienia, wyraz twarzy...
— Nie kończ! — zawołała Katarzyna — wiem sama o tém, że jestem dla was największym ciężarem, że nic nie robię i zjadam tylko ten kawałek codziennego chleba, o którego dostarczeniu mi wy myślicie... Rozumiem sama własną niedołężność, ależ na miłość Boga, bądźcie pobłażliwymi! pozwólcie mi ochłonąć z żalu i opamiętać się!.. Czyż mogę od razu zrosnąć się z tą straszną, przerażającą biedą, w jaką popadliśmy wszyscy?
— Katarzyno! — wymówił Stefan — jeżeli myślisz o nieszczęściu, które dotknęło nas przez stratę rodziców naszych, masz słuszność zupełną; jest ono wielkiém, i czujemy je wszyscy wraz z tobą; ale, jeśli masz na myśli teraźniejsze ubóztwo nasze, powinnaś pamiętać, że bywają sroższe i zupełniejsze. Iluż jest ludzi, którzy jednocześnie z nami utracili wszystko, nie mając nawet ucieczki pod takim dachem, jak ten, który nas schronił!
Katarzyna milczała chwilę, utkwiła wzrok w ziemi i stała zamyślona głęboko. Późniéj, podnosząc z wolna głowę, rzekła głosem łagodniejszym, niż wprzódy, lecz bardzo smutnym:
— Czy wiész, Stefanie, o czém myślałam? oto, że gdybyśmy nie posiadali tego dachu, pod którym znaleźliśmy chleb i schronienie, było-by może lepiéj dla nas... dla naszéj przyszłości... Rozeszlibyśmy się po świecie i walczyli z losem... nikt z nas nie miał-by nic do wyrzucenia drugiemu... każdy wybrał-by dla siebie pracę jaką, a w sercu zachował nadzieję... A tak... tak, jak jest... dla nikogo z nas niéma nadziei żadnéj...
Rzekłszy to, Katarzyna weszła do sąsiedniéj izby, gdzie rzuciła się na posłanie i, utopiwszy twarz w poduszki, silnie kaszlać zaczęła.
Klemensia, która namiętne przywiązanie okazywała najstarszéj siostrze, dlatego może, iż ta powierzchownością swą najbardziéj przypominała jéj matkę, zerwała się z krzesła, na którém ją posadzono i, zapominając o wierzerzy, rzuciła się ku drzwiom. Od progu zwróciła ku obecnym twarzyczkę rozognioną gniewem i żalem.
— Niedobry Stefusiu! — zawołała — to ty zmartwiłeś Kasię! po co sprzeczałeś się z nią? posłuchaj, jak ona teraz kaszle! nie kocham cię za to! nie kocham.
— Klemensiu! — z wyrzutem zawołała Anna.
— Nie kocham! nie kocham Stefusia! — tupiąc drobnemi nóżkami i obie rączki zatapiając w splątane kędziory kruczych włosów, wołało dziecię. — Alboż to ja nie pamiętam, jak mama w wigilią swéj śmierci prosiła jego i Józia, aby bardzo kochali siostry i zastąpili im ojca? On zapomniał już o tém, co mama mówiła, i martwi Kasię! Jak mi się mama przyśni, to jéj powiem, że on wcale, wcale nie tak dobry dla nas, jak był nasz ojciec!
Przy ostatnich słowach, popędliwe dziecię zaniosło się gwałtownym płaczem i, odtrącając Annę, która je uspokoić chciała, pobiegło do najstarszéj siostry.
Stefan wstał nagle i wyszedł z izby; mali chłopcy markotnie pospuszczali głowy nad talerzami, napół zaledwie wypróżnionemi. Józef i Anna spoglądali na siebie w milczeniu i jednocześnie westchnęli ciężko.
W małéj izdebce, z drzwiami otwierającemi się do zimnéj i ciemnéj sieni, po obu stronach okienka, na ogród warzywny wychodzącego, stały łóżka z białego sosnowego drzewa, okryte twardém, skromném posłaniem. Obok łóżek umieszczone były dwa stoły, grubéj roboty, miejscowego stolarza; jeden z nich napełniony był książkami naukowemi Stefana, na drugim znajdowały się przybory do pisania i parę gospodarskich ksiąg Józefa. Dwa wielkie klucze od stodoły i spichrza wisiały na gwoździu, wbitym w ścianę. Krzesło u okna, prosta umywalnia, złożona ze stołka i fajansowéj miednicy, wązka ławeczka, narzucona spłowiałym dywanikiem, pod ścianą, uzupełniały umeblowanie téj sypialni i zarazem pracowni dwóch współdziedziców Wólki.
W izdebce téj, po smutnéj i burzliwéj scenie rodzinnéj, Stefan przesiedział parę godzin, z czołem w obu dłoniach ukrytém. Na stole, pomiędzy rozrzuconemi w nieładzie tomami, paliła się świeca w mosiężnym lichtarzu; przez okienko, przy którém nie było rolety, wkradały się blade promienie księżyca. Młody Sieciński siedział nieruchomy i zanurzony w myślach, a podniósł głowę wtedy dopiéro, gdy drzwi od sieni przeciągle zaskrzypiały i do izdebki wszedł Józef. Większy, niż zwykle, ciężar leżéć musiał wieczoru tego na sercach i głowach obu braci, bo czynny i skłopotany gospodarz Wólki, zamiast, jak zwykle o téj porze bywało, zasiąść nad rachunkowemi księgami, przysunął stołek, znajdujący się u okna, do stołu, przy którym siedział Stefan i, usiadłszy, począł machinalnie przerzucać karty jednéj z książek brata. Stefan piérwszy zaczął rozmowę:
— Muszę z tobą pomówić, Józefie, o rzeczach ważnych i to dziś koniecznie, zaraz... Czy nie uważasz, że niepodobna jest nam żyć zawsze tak, jak teraz żyjemy. Jeżeli nie będziemy starali się zmienić i polepszyć naszego położenia, skończy się na tém, że my zjemy Wólkę, a ona nas zjé.
Józef patrzył na brata pytającym wzrokiem; po chwili odpowiedział z wolna i smutnie:
— Że źle dzieje się z nami, to pewna; coraz więcéj przekonywam się, że Wólka za szczupłą jest dla nas wszystkich; że to zakąt, który, przy braku materyalnych środków, zmienić się może z czasem w prawdziwe i srogie więzienie. Gdybyśmy wszyscy byli mężczyznami i dorosłymi ludźmi, moglibyśmy i powinni byli myśléć o zmianie położenia; ale z kobietami i dziećmi rada trudna... co do mnie przynajmniéj, nie widzę żadnéj.
— A jednak — rzekł Stefan — rada jest; trudna wprawdzie, odwagi wielkiéj potrzebująca, ale jedyna... Trzeba, abyśmy raz szeroko otwartemi oczyma rozejrzeli się po świecie, nie tym, który był niegdyś naszym światem, ale tym, który za miejsce pracy i nadziei służy ludzkości całéj, bez różnicy stanu i urodzenia, abyśmy, słowem, zapomnieli o tém, że posiadamy Wólkę i zaprzestali gromadnego trzymania się płotu, który prędzéj lub późniéj rozwali się pod naszym ciężarem i nas rzuci twarzami w błoto...
— W błoto! — z błyskawicą w oku zawołał Józef — nigdy! My, którzyśmy patrzyli na uczciwe życie i bohaterską śmierć naszego ojca, których wychowaniu przewodniczyła myśl rozumna i zacna, możemy cierpiéć całe życie, ale upaść moralnie... nigdy!
— Mylisz się! — ze spokojną mocą odparł Stefan. — Pracując ciężko i ciągle prawie żyjąc za domem, nie dostrzegasz smutnych objawów, jakie zaczynają ukazywać się pośród rodziny naszéj; nie miałeś dość czasu, aby zastanowić się nad skutkami położenia, trudnemi dziś do dostrzeżenia, ale nieuchronnemi. Z przeszłości naszéj wynieśliśmy zapewne nauki zdrowe i przykłady wzniosłe, ale wraz z niemi przyzwyczajenia, które tak głęboko wpoiły się w naturę naszę, że stały się gwałtownemi, natarczywemi jéj potrzebami. Wspomnienia nie mogą stanowić podstawy moralnego bytu, dla całego życia człowieka; potężnie działające z razu, nie potrafią z czasem ostać się przeciwko rzeczywistości. Wspomnienia zapełnić mogą dnie myśli, wystarczyć uczuciom — starców, młodzi muszą walczyć, cierpiéć i cieszyć się z obecności, zdobywać przyszłość. Długie, samotne godziny tych kilku miesięcy, które przepędziłem w téj izbie z sobą samym i czterema nagiemi ścianami, przekonały mnie niezłomnie, że energia młodości jest siłą niespożytą i despotyczną, którą w bezczynności pozostawiać niebezpiecznie: więziona i dławiona, musi ona znaléźć dla siebie ujście; nie zużyta na wysilenia uczciwe i czyny pożyteczne, prędzéj lub późniéj wybuchnie szałem, występkiem, co najmniéj zaś przemieni się w jad rozkładający i złośliwą gorycz. Ostatnie żywioły te zjawiają się już pomiędzy nami... Czy nie uważasz, że w stosunki nasze, tak ścisłe dotąd, tak prawdziwie braterskie, zaczyna wkradać się niezgoda; że, kochając się wzajem, dręczymy jedni drugich; że błahe, liche drobnostki wywołują nam na usta niecierpliwe spory, bolesne słowa; że pomiędzy ciężarami, które dźwigamy, niéma sprawiedliwéj równowagi, bo jedni z nas mimowoli wyzyskują pracę drugich, pochłaniają to, co inni z ciężkim mozołem zdobywają?
— Stefanie! — przerwał Józef — co do mnie przynajmniéj, to bądź pewnym, że, pracując dla was, czuję się szczęśliwym; że jakkolwiek trudném jest zadanie moje, pełnić je będę z radością, byle-bym wam przynosić mógł ulgę i pomoc...
— Raz jeszcze mylisz się, Józefie — ściskając rękę brata, odpowiedział Stefan — i dla ciebie nawet, który z nas wszystkich najłagodniejszym, najskłonniejszym do poświęceń jesteś, nie na długo wystarczy to biedne, ciasne istnienie, jakie prowadzisz; cierpliwość twoja nie dotrwa długo téj Syzyfowéj robocie, dla któréj niéma ani końca, ani lepszego jutra. Sposobiąc się do zawodu rolnika, miałeś na widoku gospodarstwo obszerne, zawierające w sobie różnorodne gałęzie rolnictwa i przemysłu; dla wiedzy twojéj zatém, dla powstających z niéj słusznych i koniecznych wymagań umysłu twego, Wólka sama już przez się starczyć nie może; cóż dopiéro, gdy na zawsze obarczy ją sześć innych osób, których potrzeby, najskromniéj choćby zaspakajane, paraliżować będą czynność twoję, pożerać wszystkie jéj owoce? Jesteś nakoniec człowiekiem młodym, prędzéj lub późniéj odezwać się muszą w tobie osobiste uczucia, żądania serca, towarzyszące niezbędnie choćby najnieszczęśliwszéj młodości. Zechcesz związków rodzinnych i nie będziesz mógł ich zawiązać; bo jakże wprowadzisz jednę jeszcze osobę do domu, i tak już przeludnionego? jak ośmielisz się zostać ojcem, gdy wszystkie myśli twoje i trudy pochłanianemi będą przez obowiązek brata? Będziesz niewolnikiem, Józefie, niewolnikiem sióstr swych i braci, a my wszyscy staniemy się podobni do wołów, od rana do nocy obracających koło deptaka, kroczących dziś po tych samych śladach, po których kroczyli wczoraj i kroczyć będą jutro; a to dlatego tylko, aby otrzymać codzienną porcyą pożywienia, która nie pozwala im umrzéć z fizycznego głodu. Ale dla nas pozostanie, również jak tamten straszny i zabójczy, głód moralny. Usunięci od cywilizacyi i od wszystkiego, do czego przyzwyczaiła nas ona, bezczynni, z musu z razu, z nałogu potém, bez nadziei, bez jutra, z niezadowolonemi sercami, ze zmalałemi umysłami — wyobraź sobie, jakimi się staniemy? Któryż z nas zaręczyć dziś może sumiennie, że po wielu podobnych latach nie pójdzie szukać pociechy, ulgi, zapomnienia w tém, co mu dzisiaj wydaje się występném, obrzydliwém, lub co najmniéj niedorzeczném? A siostry nasze? a młodsze rodzeństwo, którego nie będziemy w możności wychować tak nawet, jak nas wychowano? Obraz to strasznéj nędzy, mój bracie, okropnych upadków moralnych i przerażającéj przyszłości, która jednak, powiedzmy to sobie stanowczo, spotkać nas nie powinna.
Przy ostatnich słowach, iskra zapału błysnęła w oku Stefana, ale wnet zgasła. Nie był on z natury swéj skłonnym do uniesień, myśli, jakie wypowiadał, miały widocznie w głowie jego rozumową podstawę, i dążyły do jakiegoś praktycznego rezultatu, który zjawiał się przed nim w określonéj już formie.
Józef słuchał słów brata z twarzą opartą na dłoni, ze zmarszczką na czole; podzielał widocznie w duchu bolesne obawy Stefana, ale nie domyślał się, do czego zmierzała mowa jego.
— A więc cóż czynić mamy? — zapytał w zamyśleniu.
— Wólkę zostawić tobie — odparł Stefan — i w świat wyruszyć po chleb, zarobek, spokój — po przyszłość!
Zamieniwszy te słowa, obaj bracia milczeli przez chwilę. I teraz jeszcze Józef nie zrozumiał dobrze myśli Stefana, twarz jego jednak rozjaśniła się szczerém zadowoleniem.
— Masz słuszność, Stefanie — zawołał — powinieneś opuścić Wólkę i kończyć przerwane nauki. Jakkolwiek ten kawał ziemi, który jest wspólną naszą własnością, bardzo małych tylko dostarczy ci środków, to jednak z twojemi zdolnościami i energią...
Stefan nie pozwolił mu skończyć. Podniósł nagle głowę, brwi drgnęły mu lekko, jakby pod wpływem obrazy, lub zniecierpliwienia.
— Nie zrozumiałeś mnie, Józefie — rzekł z niezwykłą żywością — myśląc o położeniu naszém i przyszłości, najmniéj myślałem o sobie. Jeżeli-bym opuścił Wólkę sam jeden, dlatego, aby o czarnym choćby kawałku chleba ukończyć nauki, uczynił-bym zapewne wiele dla siebie, dla was nic... Ty, zamiast sześciu osób, miał-byś na głowie swéj i karku pięć; Wólka jednostajnie uginała-by się pod zbytecznym ciężarem, siostry nasze więdły-by i marniały w zaścianku; dzieci wzrastały-by jak chwasty dzikie...
— A więc, cóż chcesz uczynić? — zapytał Józef.
— Chcę wyjechać ztąd i zabrać ze sobą wszystkich, prócz ciebie.
— To być nie może!
— Posłuchaj mnie, Józefie. Katarzyna, w chorobliwém rozdrażnieniu swém, powiedziała dziś wielką prawdę. Słowa jéj, stały się dla mnie ostatecznym bodźcem do powzięcia postanowienia i wykonania go. Gdybyśmy po wielkiém rozbiciu, które byt nasz spotkało, nie posiadali tego dachu i tego kawałka ziemi, cobyśmy uczynili? szukali-byśmy dla siebie miejsca pod słońcem, i musieli-byśmy je znaléźć; bo, koniec końców, oprócz zajęć około ziemi i plonów, jakie ona daje, są na świecie inne zajęcia i zarobki. Oprócz rolnictwa i naukowych zawodów, są jeszcze w wielkim warsztacie ludzkości prace inne, mało nam znane, a jednak tysiącom, milionom ludzi byt dające. Chcę wmieszać się pomiędzy te tysiące i te miliony, zapomnieć o tém, że byłem bogatym, że jestem Siecińskim, że sposobiłem się do jednego z zawodów, przodujących umysłowéj działalności ludzkiéj. Chcę zostać rzemieślnikiem, handlarzem, wyrobnikiem, czémbądź, byle módz żyć, pracować, spełnić swe obowiązki względem rodziny, dla niéj i dla siebie samego zdobywać jutro.
Wzruszenie, połączone ze zdziwieniem, malowało się na twarzy Józefa.
— Daruj mi, Stefanie — rzekł w zamyśleniu brat starszy — ale ja nie rozumiem jeszcze w zupełności twéj myśli. Przecież, gdybyś skończył nauki, które tak świetnie rozpocząłeś, za lat trzy, lub cztery, mógłbyś pozyskać niezależność i stać się pomocą młodszemu rodzeństwu.
— Tak — odparł Stefan — ale przez lat trzy, lub cztery, Katarzyna umarła-by tu z suchot, albo, co najmniéj, stała-by się zgorzkniałą, schorowaną, rozjątrzoną, nieznośną sobie i innym istotą; ty i Anna, zapracowali-byście się bezowocnie; dzieci, zaniedbane i dziko wzrastające, poniosły-by szkodę na umysłach i charakterach, nigdy może nie nagrodzoną. Gdybyśmy byli tylko dwaj, ty uczynił-byś z sobą i z Wólką, cobyś chciał i mógł, ja, choćby pieszo, wrócił-bym do Uniwersytetu, i o głodzie i chłodzie kończył nauki. Ponieważ jednak jest nas siedmioro, a więc siedm różnych charakterów, organizacyi, wieków i losów, względy są liczne i skomplikowane, obowiązki twoje i moje wielkie, rada powinna być śpieszną, natychmiastową...
— A więc? — z niepokojem i wzrastającém wzruszeniem zapytał Józef.
— A więc, za kilka dni, jak będę mógł najprędzéj, jadę do Wilna, i tam, pośród tłumu ludzi, różnorakich potrzeb i wynikających z nich zajęć, szukać będę dla siebie pracy, zarobku, miejsca, które-by dało dach, chleb i nadzieję lepszéj przyszłości mnie i moim.
— Stefanie, Stefanie! — ze smutkiem wymówił brat starszy — czasy są ciężkie... dla nas...
— Wiem o tém — odpowiedział Stefan — niemniéj jednak żyją tam na świecie ludzie z podobnemi naszemu nazwiskami...
— Cierpią strasznie...
— Zapewne — odparł Stefan. — Rozumiem téż dobrze, że ani ja, ani nikt z nas nie spocznie na różach.
Dwaj bracia powstali i patrzyli na siebie w milczeniu; po chwili jednocześnie wyciągnęli ręce i uścisnęli sobie dłonie. Żaden z nich nie wymówił już więcéj ani słowa. Zrozumieli się i serca ich uderzyły żywiéj, jak bywa u ludzi, którzy czują, że łączące ich węzły rodzinne ścieśniają się wzajemnym szacunkiem.
Wyruszyć w podróż choćby najmniéj kosztowną, nie łatwo było jednemu z siedmiu współdziedziców Wólki. W rachunkach Józefa grosz grosza nie doganiał; aby zebrać ich tyle, iżby złożyły sumę jakich paręset złotych, trzeba było długo myśléć, ciężko pracować, odmówić sobie wielu rzeczy prawie niezbędnych. Stefan zaledwie w kilka tygodni po rozmowie swéj z bratem wyjechał do Wilna; przed odjazdem z jedną tylko Anną rozmawiał długo i powierzył jéj swe zamiary.
— Nie wiem, jak długo zabawię w mieście, i kiedy będę mógł wezwać was do siebie. To tylko pewna, że dłuższa sielanka w Wólce skończyć-by się mogła bardzo smutną tragedyą; ażeby tego końca uniknąć, musimy wyrzec się śpiewu słowika i szmeru strumyka, dla ciasnych i gwarnych ulic miejskich, śród których ludzie pracują prozaicznie, ale pożytecznie, opuścić płot rodzinny, a oprzéć się na własnéj sile.
Anna słowa brata powtórzyła starszéj siostrze. Katarzyna, ucieszona z razu nadzieją zmiany najnieznośniejszego dla niéj położenia, popadła wkrótce w głębokie i rozliczne obawy.
— Na miłość Boga, Anusiu! — wołała — drżąc i załamując ręce — jak my tam poradzimy sobie w mieście, wśród obcych ludzi, bez żadnych zasobów... zginiemy, pomrzemy z głodu!
Anna uspakajała siostrę.
— Co do mnie — mówiła — ufam Stefanowi, że dla siebie i dla nas obmyśli pewno i znajdzie środki zarobku. Ty, Kasiu, najmniéj powinnaś lękać się o siebie. Kształciłaś się artystycznie, a społeczność nasza ceni dotąd artyzm nadewszystko. Grasz i malujesz pięknie, znajdą się więc pewno w mieście dużém bogate domy, które zażądają od ciebie lekcyi muzyki i rysunku.
Słowa te przerzuciły Katarzynę z piekła trwogi, w niebo zachwycenia.
Od Stefana przychodziły do starego dworku listy częste. W piérwszym z nich Stefan pisał: „Nie wiem jeszcze, co uczynię i do czego się wezmę. Śród tłumów ludzi, w które się wmieszałem, jestem jak w nieznajomym lesie. Teraz dopiéro przekonałem się, jak, pomimo dwudziestu trzech lat moich i szczeréj miłości dla ludzi, z jakiéj słynęli nasi rodzice, mało znam społeczność, śród któréj urodziłem się i wzrosłem. Chodzę po mieście i patrzę szeroko otwartemi oczyma. Spostrzegam fenomena społeczne, które uderzają mnie swą nowością. Czy nie było ich piérwéj, czyśmy tylko widziéć ich nie raczyli? Przypuszczam jednak, że przed trzęsieniem ziemi, które nas, niby królów, strąciło z tronu, istnieli tak samo, jak dziś, szewcy, krawcy, kowale, handlarze, biedni ludziska, skupiający z razu liczne rodziny pod strychami, w podziemiach, w chatkach na kurzych łapach, a potém z wolna, stopniowo przenoszący je do izb schludnych, do kamienic murowanych, do ładnych zamiejskich domków, z nędzy do dobrobytu, z ciemnoty do oświaty. Wszystko to istniało i działo się niezawodnie oddawna, ale myśmy z wysokiéj góry nie patrzyli na nizkie doliny; uwieńczeni różami, spoglądaliśmy w niebo i przy dźwiękach lutni opiewali rozkosznego Erosa i hojną Cererę... Wyznaję, że tułam się tu, jak zbłąkana owca. Widywałem przecież wszystkich tych ludzi i dawniéj, miewałem z nimi nawet niejakie stosunki; a jednak teraz, gdy ubogi i nieznany przez nikogo, przypatruję się im naprawdę, szukając pomiędzy nimi miejsca dla siebie, doświadczam takiego uczucia, jakbym z téj ziemi, którą uważałem za swoję, spadł nagle na inną jakąś planetę. Widzę teraz, że nim cokolwiek znajdę i postanowię, siostry i bracia moi długo jeszcze posiedzą w Wólce. Bądźcie jednak spokojni i nie traćcie wiary w lepszą przyszłość. Syn szlachecki, a wasz brat, jest teraz nurkiem, zapuszczającym się w tonie społeczności ojczystéj; trzeba mu przecież trochę czasu, wiele odwagi i rozwagi, aby mógł wydobyć się na powierzchnią, z wiedzą o tém, co się dzieje w otchłaniach”.
W innym liście Stefana znajdowały się następujące słowa:
„Opuściłem hotel, w którym zamieszkałem z razu, bo najtańszy w nim pokój był dla mnie zbyt drogim. Mieszkam u jednego z szewców tutejszych, z którym poznałem się, dzięki nogom swoim, które gwałtownie zapragnęły nowego obuwia. Rodzina to mieszczańska i dostatnia, za parę godzin lekcyi czytania i pisania, udzielanych dwom chłopcom, pozwalają mi sypiać w pokoju, alias szafie, znajdującéj się tuż przy warsztacie szewca. Za mieszkanie tedy nie płacę; oprócz tego prawnik W., pełnomocnik naszego ojca, którego zaraz po przyjeździe tu odwiedziłem, przez pamięć na dawne stosunki z rodzicami mymi, daje mi do kopiowania różne supliki, dokumenta i t. d., tym więc sposobem zarabiam codziennie po dwa, czasem trzy złote, i zostaje mi jeszcze dość czasu na wędrówki po świecie, konieczne dla celów, o których myślę w dzień i w nocy. A więc w taki-to sposób ludzie dają sobie radę na świecie! Zdumiony byłem własném odkryciem, gdym z doświadczenia, na samym sobie dokonanego, dowiedział się, że, utraciwszy pałac Sieciński, można mieszkać w szafie u szewca, a nie mogąc zostać inżynierem, lub profesorem w Uniwersytecie, być guwernerem dzieci tegoż szewca i kopistą, przepisującym manuskrypta po złotówce za arkusz. Wszystko to jednak służy tylko dla mnie tymczasem. Płynę sobie dotąd na kruchéj łódce, i chociaż nie tonę, ale stałego lądu jeszcze nie dostrzegam! Zwłoka ta nie odbiera mi nadziei i odwagi, nie łudziłem się nigdy, i wyjeżdżając z domu, wiedziałem dobrze, iż nie odrazu odkryję Amerykę. Nie żartujcie z porównania. Trudności, jakie spotykają zrzuconego z tronu królewicza, wcale nie są mniéj licznemi, groźnemi, niż te, z jakiemi walczyć musi morski wędrownik. Niech jednak osada Wólki nie podnosi buntu przeciw swemu Kolumbowi, który jéj przyrzekł nowe światy, a dotąd obietnicy swéj nie spełnia. Wszak trzeba mi piérwéj dobrze rozpatrzyć się w karcie geograficznéj społeczności naszéj. Pieniędzy nie przysyłajcie mi, bo, jak możecie domyślić się z powyższych wiadomości, mam tu wszystko, czego mi trzeba. Mam nawet więcéj, niż mi trzeba, w dowód czego posyłam wraz z tym listem elementarz z obrazkami dla Klemensi, i ciepłą chustkę dla Katarzyny. Annie, która nie jest ani dzieckiem, ani chorą, nic nie posyłam, prócz braterskiego uściśnienia”.
Katarzyna, przeczytawszy list brata i otrzymawszy jego podarek, zamyśliła się chmurnie.
— Anusiu — rzekła do siostry — gdybym cię nie kochała serdecznie, zazdrościła-bym ci szacunku i zaufania Stefana. Z tobą jedną mówił on o swoich zamiarach, ciebie jednę uważa za kobietę, mogącą mu dopomódz; ze mną zaś obchodzi się zwykle, jak z chorą, lub z dzieckiem. Wstydzi to mnie i zasmuca...
Umyślnie może w tym celu rzucone, słowa Stefana obudziły w Katarzynie słuszną ambicyą i wstyd zbawienny, zarazem jednak wywołały jeden z tych napadów żalu i rozpaczy, którym biédna dziewczyna oprzéć się nie umiała. Rozum i wrażliwość, szlachetność i samolubstwo, popędliwość i dobroć, walczyły i długo jeszcze walczyć musiały w słabéj piersi, strąconéj z tronu królewny.
W innym jeszcze liście Stefan pisał:
„Kilka dni temu, pan W. oświadczył mi, że jeśli się na to zgodzę, on, za pomocą licznych swych stosunków, wyjedna mi posadę w jedném z biur rządowych.
— Czy będę mógł zostać urzędnikiem etatowym?
— W żaden sposób — odpowiedział — ale dadzą panu miejsce z pensyą dziewięciu, lub dwunastu rubli miesięcznie, które przy statku i pracowitości zachować możesz bardzo długo.
Bez namysłu podziękowałem, to jest odmówiłem. Uwielbiam wszystkie cnoty teologiczne i inne, z wyjątkiem — pokory. Nie potrafił-bym, za żadne skarby świata, lizać nóg kuralnym krzesłom, a jeśli-by które z nich upokorzyć mnie kiedy chciało, czuję, że strzaskał-bym je na miazgę... Gdyby zresztą i nie to, jakaż tu przyszłość? Całe życie pracując w podobnych warunkach, mniéj drogi uszedł-bym od żółwia, bo ten zawsze idzie, choć z wolna, a jabym stał. A więc... a więc cóż czynić? Wrócić do Wólki i nauczyć się orać? Siostry nasze ujmą także sierpy żniwiarskie, a młodsi bracia, trzaskając pasterskiemi biczami, popędzą trzody na zielone pastwiska... Zapewne, gdybyśmy urodzili się w Wólce, i nigdy nic, prócz niéj, nie posiadali, nie poczytywał-bym za złe rodzicom naszym, jeśli-by nauczyli nas prac rolnych, przygotowali do takiego życia, jakie wiodą na szczupłych kawałkach gleby liczne rodziny włościańskie. Ale... jakkolwiek młodzi jesteśmy, podlegamy już prawu, które w nierozerwalny łańcuch wiąże przeszłość z przyszłością. Ja, orząc ziemię, próżnował-bym tak samo, jak siedząc w izdebce swojéj z założonemi rękoma, bo umysł mój, rozbudzony wszystkiém, czém karmił się od kolébki, skupiający w sobie przeważną część żywotnych sił oświeconego człowieka, usypiałby nad pługiem z nudy i znużenia, marniał w bezczynności. A siostry nasze... lecz pocóż nawet mówić o tém? któryż z nas miał-by dość siły i stoicyzmu, aby Katarzynę, tę naszę niegdyś artystkę domową, tę wątłą istotę, wypieszczoną dłońmi naszéj matki, umierającą z tęsknoty za pięknością i cywilizacyą, zapędzić do pełcia warzywa i wykopywania kartofli?
„A więc raz jeszcze, cóż czynić?
„Musi być przecie na świecie rada jakaś dla głowy, umiejącéj myśleć, robota dla rąk zdrowych; tylko, że, oprócz niezliczonych trudności, pochodzących z zewnątrz, ja jednę więcéj znajduję w samym sobie.
„Należę do rzędu ludzi, którzy długo nie znali nic i nikogo, prócz siebie i równych sobie.
„Codziennie wieczorem przechadzam się po mieście, szukając przeważnie tych ulic i miejsc, o których myślę, że są siedliskiem pracy i ubóztwa. Szerokie okna ozdobnych i obszernych domów, osrebrzone śród cieniów nocy białém światłem lamp i stearyny, nie pociągają ku sobie mego wzroku; znam wszystko, co znajdować się i dziać za niemi może; dla mnie i dla moich nie ma tam — nic. Ale spojrzenie moje, z palącą ciekawością, z natarczywém pragnieniem, biegnie ku tym wątłym, bladym światełkom, które palą się nizko nad ziemią, lub wysoko pod niebem. Spoglądam na te schronienia ludzi biednych i pracujących, i myślą zapytuję: jak żyją oni? jak pracują? z jakiemi narzędziami w dłoniach wstąpili na tę drogę cichych trudów i powolnych zdobyczy, któréj ja dotąd szukam nadaremnie? czém zdobyli dla siebie i rodzin swych ten dach, który ich okrywa, ten kęs chleba, który ich żywi, tę względną przynajmniéj niezależność, z którą, jeśli i wiąże się cierpień mnóztwo, to jednak uczciwość trwała i spokój sumienia iść mogą w parze? Bracie mój! nie mieliśmy za dni pomyślności naszéj oczu do patrzenia, nie poznaliśmy tych rozlicznych tajemnic biedy i pracy, jakie ukrywa w sobie wielkie mrowisko społeczności, tych niezliczonych sprężyn i nici, z jakich zbudowany warsztat jéj o niekończącym się nigdy ruchu. Misterye to są, w których tajemniczém łonie spoczywają zaklęte losy wszystkich, co utraciwszy pergaminy i bogactwo, pragną pozostać uczciwymi i spełnić swe obowiązki”.
Po tym ostatnim liście, odezwy Stefana stały się rzadkiemi i krótkiemi. W jednéj z nich donosił rodzeństwu:
„Opuściłem dom szewca i nie przepisuję już papierów panu W. Dzięki rozmowom, które rozpoczynałem, i stosunkom, jakie zawiązać starałem się z ludźmi różnych stanów, poznałem dostatniego kupca, który życzył sobie, abym został guwernerem jego dzieci. Propozycya ta przypadła mi do smaku dla rozmaitych względów. Uczę więc teraz dwóch sporo dorosłych chłopaków, łaciny, algebry i fizyki, za co otrzymuję stół, mieszkanie i płacę miesięczną, równą prawie téj, jaką-bym miał, będąc nadetatowym kancelistą. Oprócz tego, kupiec jest człowiekiem dobrym, rozsądnym, i okazuje mi wielką życzliwość, oznajamia mnie z rozmaitemi czynnościami i potrzebami swego zawodu. Wiem już o sposobach, jakiemi prowadzi się u nas interesa handlowe, i niewiele braknie do tego, abym znał gruntownie naukę buchalteryi. Kto wié, czy wiadomości te nie będą mi kiedyś przydatnemi. Tymczasem jednak o sprowadzeniu tu rodzeństwa ani myśléć nie mogę. Miejsce guwernenera ślizkie jest, i jednemu tylko człowiekowi starczyć może na życie. Z licznych już doświadczeń swoich przekonałem się o tém, że ludzie, którzy o samych sobie tylko myśléć mogą i, posiadając jakiekolwiek wiadomości i zdolności, wyrzekają na niepodobieństwo znalezienia zarobku, są albo niedołęgami, albo bezczelnymi kłamcami. Dla kilku osób, dla rodziny całéj, znaléźć byt i zatrudnienie, rzecz to już całkiem inna, bardzo naprawdę trudna”.
Po liście tym, kilka tygodni minęło mieszkańcom Wólki bez żadnéj wiadomości o Stefanie. Być może, iż człowieka młodego, niedoświadczonego, wtrąconego w milionowe trudności i przeszkody, ogarniać zaczynało zwątpienie. Nie chciał wydawać się z niém przed tymi, którzy byli celem myśli jego i starań; wstydził się, że przez czas tak długi, pomimo sił młodości i chęci, nic jeszcze obmyślić i uczynić nie mógł, milczał. Tymczasem rok już prawie mijał od dnia, w którym rodzeństwo Siecińskich przybyło do Wólki. Wiosna i lato przyozdobiły, rozweseliły zaścianek zielenią drzew, świergotem ptactwa, dzikiém kwieciem i aromatycznemi woniami zbóż, traw i gajów; ale byt rodziny nie polepszył się wcale. Z porą zasiewów, żniw i kośby, prace Józefa i Anny zwiększyły się w dwójnasób; piérwszy na polu, druga w kuchni, piekarni i ogrodzie warzywnym, przepędzali dnie całe od wschodu słońca do późnego zmroku. Żadne z nich nie miało ani chwili wytchnienia, ani jednéj godziny do poświęcenia książce, rozmowie, przyjemnościom umysłu, lub serca. Cała zaś praca ich, wszystkie wysiłki i trudy, za jedyny wynik miały zaspokojenie codziennych potrzeb, które, najbardziéj nawet ograniczone, ze względu na ilość ust, oczekujących pożywienia, i ciał, potrzebujących przyodziania, zużywały wszystko, co tylko zostawało po mozolném zadośćuczynieniu, z zewnątrz wymaganym, ciężkim, dla małéj Wólki zbyt wielkim, opłatom. Zadaniem Katarzyny było czuwać nad dziećmi, ale rozbolała, słabowita, wątła ta istota, nie posiadała ani sił, ani woli do należytego spełnienia obowiązków piastunki względem trojga dzieci, z których w każdém objawiały się już odrębności charakteru i usposobień, pilnego i umiejętnego czuwania wymagające. W ogródku pod starą gruszą, albo w najciemniejszéj głębi gaju, Katarzyna przesiadywała całe długie dnie lata i wiosny, z małą siostrą na kolanach, rozmarzona, zatopiona we wspomnieniach, stęskniona i bezczynna. Pod wpływem usposobień siostry i jéj rozmów, Klemensia nabierała coraz więcej skłonności do marzycielstwa i exaltacyi; płacze jéj i popędliwe uniesienia stawały się coraz częstszemi; śliczna twarzyczka, o wielkich czarnych oczach, bladła, chudła, oblekała się coraz wyraźniejszemi cechami słabowitości fizycznéj i téj nerwowéj drażliwości, która, niekierowana i nieposkramiana, groziła zniedołężeniem ducha i ciała. Dwaj chłopcy, zostawieni najczęściéj samym sobie, stawali się coraz podobniejszymi do wszystkich na świecie dzieci zaniedbanych, samopas puszczonych, w téj najważniejszéj właśnie porze życia, gdy charakter kształtuje się według tego, co go otacza, a umysł wymaga bodźca nauki i czynności, aby nie usnąć i nie porosnąć chwastami.
Z piérwszemi dniami jesieni, które przyszły chłodne i dżdżyste, Katarzyna, zdrowsza nieco w lecie, kaszlać znowu zaczęła; Anna, ogorzała, ze zgrubiałą twarzą i rękoma, po raz piérwszy uczuła się zmęczoną i ukryć nie mogła smutku, który ją ogarniał; Klemensia zachorowała na gorączkę, a Józef nie opłacił w terminie raty podatków, bo pieniądze, które na ten cel służyć miały, wydał na doktora i lekarstwa dla chorego dziecka.
Źle tedy i coraz gorzéj działo się w Wólce, a Stefan milczał. W połowie jesieni jednak Józef otrzymał od brata list dłuższy, niż były wszystkie poprzedzające, a także zawierający w sobie inny, zaadresowany do Katarzyny i do Anny. Stefan pisał do brata:
„List twój, Józefie, donoszący mi o chorobie biednych sióstr naszych i o niepokojach, jakich doświadczasz na widok młodszych braci, znalazł mnie w chwili strasznych udręczeń ducha, i jak możesz domyślić się, nie przyczynił się do ich umniejszenia. Nie potrzebuję opisywać ci uczuć, jakich doznawałem, bo ty więcéj, niż ktokolwiek, z własnego doświadczenia odgadnąć jesteś zdolnym te męczarnie, które człowiek przenosić musi w długich, nadaremnych walkach z żelaznemi pętami, na widok cierpień, którym zaradzić powinien a nie może. Słowa listu twego były kroplą, przepełniającą miarę téj męczarni; zdawało mi się, że jeśli dłużéj jeszcze pozostawię was bez pomocy, nie uczynię nic dla zapobieżenia strasznym a różnorakim nędzom, grożącym rodzinie naszéj, pogardzę samym sobą. Z rozpaczną energią mówiłem sobie, że niepodobna przecież, abym ja, młody, pełen sił i żądzy działania, nie zdołał zadość uczynić téj odpowiedzialności, którą włożyło na mnie braterstwo krwi i niedoli; abym zaraz po piérwszym kroku życia nie potrafił, nie mógł, nie probował nawet spełnić obowiązku? Powiedziałem sobie, że to być nie może, że jakkolwiek szranki działania w społeczności naszéj, takie, jakiemi uczyniły je wiekowe zaniedbania i niedawne burze, ciasne są wielce dla wszystkich, cieśniejsze jeszcze dla ubogich, ja muszę w nie wstąpić; muszę, bo nie idzie mi o siebie samego, ale i o innych, nie o korzyść i zadowolenie tylko, ale o spełnienie obowiązku. Myśl ta, nie odstępowała mnie ani we dnie, ani w nocy; paliła mi serce i głowę, wpiła się we mnie, jak wyrzut sumienia, jak śmiertelny strach przeświadczenia się o własnéj bezsilności. W takiém usposobieniu umysłu, wyszedłem raz na miasto, aby udać się do pana W.; miałem trochę nadziei, że on, który dawniéj i lepiéj ode mnie zna miejscowe stosunki, nasunie mi myśl jaką, radę. Nim jednak doszedłem do celu swéj wycieczki, myśl, rada, któréj szukałem, powstała we własnéj mojéj głowie. Nie Elyzeum wprawdzie zjawiło się przed oczyma mojemi, ale znalazłem to, czego pragnąłem, — miejsce, na którém ja i dwie siostry moje pracować będziemy mogli z pożytkiem dla teraźniejszości, z nadzieją lepszéj przyszłości, jeśli już nie dla nas, to dla młodszego rodzeństwa.
„Ulica, na któréj mieszka pan W., jest jedną z najmniéj ozdobnych, ale najludniejszych ulic Wilna; łączy się z nią kilka zaułków, tak licznych tutaj, a tak napełnionych mieszkańcami różnych stanów, nie zawsze nawet niższych i uboższych. Owóż, mieszkając od kilku miesięcy w domu kupca, słuchając ciągle rozmów o interesach handlowych, i będąc świadkiem ustawicznego załatwiania tych ostatnich, mimowoli wyłączną zwracałem uwagę na objawy tej gałęzi przemysłu, o którą ocierałem się tak często. Zwolna idąc ulicą, przy któréj końcu znajduje się mieszkanie pana W., po raz piérwszy uczyniłem spostrzeżenie, że na tak znacznéj przestrzeni niéma ani jednego, by najmniejszego sklepiku z wiktuałami, najpospoliciéj używanemi, dla mieszkańców miasta niemal niezbędnemi. W téj saméj chwili przyszły mi na myśl zaułki, łączące się z ulicą, którą postępowałem. Nie myślą jeszcze żadną, ale przedświtem myśli kierowany, przeszedłem je wszystkie, i znalazłem, że i tam także zakładu, o którym myślałem, nie było. A więc dość obszerna i bardzo ludna dzielnica miasta zmuszoną była sprowadzać to, czego codziennie i nieuchronnie potrzebowała, z ulic odległych? Uwaga ta była dla mnie jednym z tych błysków, z których nagle powstaje długo szukany pomysł. Byłbym chyba głuchym i ślepym, gdybym, przepędziwszy kilka miesięcy w zgiełku interesów, przypuszczony do zaufania człowieka, który niemi kieruje, nie wiedział o niezmierném znaczeniu, jakie mają dla wszelkich zakładów handlowych warunki miejscowości, śród któréj one powstają. Wiedziałem, że kupiec, u którego pracuję, najwięcéj rekrutuje nabywców i najobfitsze otrzymuje zyski z dzielnicy miasta, w któréj sklep jego istnieje. Ekonomia domowa mieszkańców sprawia, że najchętniéj poszukują oni tego, co najbliższe, a im uboższą i ogólniéj pracującą jest ludność, tém prawidło to mniéj może podlegać wyjątkom. Czas, którego braknie, wiernym tu jest sprzymierzeńcem przestrzeni, która go oszczędza. Ubóztwo sąsiadów nie sprzeciwia się bynajmniéj pomyślności w sąsiedztwie powstałego zakładu, byle-by ten, przy narodzinach swych, pamiętał, dla kogo jest przeznaczonym.
„Myśl otworzenia sklepu w dzielnicy, w któréj go braknie, pochwyciła mnie... nie, ja to właśnie pochwyciłem ją, jak deskę ratunku. Nie mam potrzeby opowiadać tu, w jaki sposób powzięty pomysł dojrzewał we mnie i borykał się z wyrazem, który mu wnet stanął w drodze, a którym jest: kapitał. Tak, boć najmniejsze choćby przedsięwzięcie przemysłowe wymaga posiadania odpowiedniego kapitału. Znowu więc przeszkoda i niemożność. Ale i we mnie także powstała niemożność wyrzeczenia się swego pomysłu. Rozmawiałem o nim ze wszystkimi, od których sądu spodziewać się mogłem najmniejszego choćby światełka, naprzód zaś i najwięcéj z kupcem, w którego domu zostaję. Słuchał on mnie chętnie i zastanawiał się nad zamiarem moim długo. Zgodził się na to, że wykonanie powziętego przeze mnie pomysłu, przedstawiało-by szczęśliwe wyjście z trudnego położenia dla człowieka, który musi, powinien utworzyć w mieście ognisko domowe, przy którém rodzina jego mogła-by pracować i wzrastać. Co więcéj, uznał mnie, pod wszelkiemi względami charakteru i umysłu, sposobnym do zawodu przemysłowca. „Trzeba tylko coś miéć, koniecznie coś miéć, aby zacząć”. Zdziwisz się, Józefie, gdy ci powiem, że po krótkim nawet namyśle, oświadczyłem, iż posiadam 4,000 złotych. Zkąd spodziewam się otrzymać tę summę, powiedzą ci siostry, do których o tém piszę. Kupiec ucieszył się mojém oświadczeniem, i wzajemnie oświadczył, iż, tak polegając na charakterze moim i zdolnościach, o których powziął pochlebną opinią, jak pragnąc czynem okazać współczucie swe dzieciom Wacława Siecińskiego, gotów jest otworzyć mi w swym obszernym sklepie kredyt na towary. Rachowaliśmy obaj długo i przekonaliśmy się, że z takiemi środkami zacząć można, i że to będzie początek, bynajmniéj niepozbawiony perspektywy pomyślnego dalszego ciągu. Doświadczyłem wtedy chwili wielkiego szczęścia...
„Mówiłem o zamiarach swoich z panem W. Pochwalił je w zupełności i przyrzekł, iż w dzielnicy miasta, w któréj mieszka, i w któréj, jako bardzo wzięty prawnik, posiada liczne i różnorodne stosunki, postara się dla mnie o liczną klientelę".
List swój do sióstr Stefan zaczynał od wyrazów:
„Jedynym klejnotem, jaki zdołałyście ocalić z dawnego naszego bogactwa, są miniatury rodziców naszych, oprawne w złoto i drogie kamienie. Jakimkolwiek byłby przyszły los nasz, ani cierpienia i ubóztwo, ani pomyślność i szczęście, jeślibyśmy kiedy je zdobyli, nie zdołają umniejszyć w nas pamięci o tych, którzy wydarci nam zostali mocą złych ludzi i śmierci, których kochając gorąco, mogliśmy zarazem głęboko szanować.
„Szlachetne i ukochane oblicza ojca i matki pozostaną nam na zawsze świętą i drogą pamiątką, i w obec serc naszych nic na swéj cenie nie stracą, jeśli ogołocimy je z ozdób, jakiemi przystroiło je minione bogactwo. Śmiało i ze spokojném sumieniem, z wiarą, że czynię, jak powinienem, i z ufnością, że zrozumiéć mnie potraficie, wzywam was, abyście dokonały téj ofiary. Nie sądźcie, że, odzierając święte dla was twarze ze złota i brylantów, popełnicie świętokradztwo, bo uczynicie to nie dla błahych celów, nie dla własnéj tylko korzyści, ale dla położenia fundamentu pod budowę nowego bytu całéj rodziny, dla wychowania młodszych braci, dla uratowania ich i siebie od fizycznych i moralnych upadków. Gdyby chodziło tylko o mnie, nie przyszło-bymi nawet na myśl żądać od was téj ofiary; spodziewam się téż, wierzę silnie, że nie posądzicie mnie o samolubną rachubę. Nie chcę i nie potrzebuję mówić długo o miłości méj dla was i o tém, jak szerokie miejsce zajmujecie w troskach mych i staraniach; ale przyszłość dowiedzie, żem o was tylko myślał, rzucając się na drogę pracy tém cięższéj, że dla mnie nowéj, zarobków tém trudniejszych, im mniejsze zasoby wspierają me przedsięwzięcie. Jeśli podzielicie przekonanie moje i wyobrażenia, bez zbytecznego żalu i wyrzutów oddacie mi te klejnoty, które przestaną stroić oblicza naszych rodziców, aby dzieciom ich dostarczyć środki ku otrzymaniu pracy i nauki; zrozumiecie, że najlepszym sposobem uczczenia tych, którzy umarli, jest żyć uczciwie, godnie nosić ich imię, odbudowywać to, co było im drogiém, a runęło w skutek nie win ich, ale cnót. Czułość wasza wiele zapewne cierpiéć będzie, gdy z nad głów, dla was świętych, zdejmiecie te świetne korony, które je zdobią; ale chciałbym, abym rozum, a nadewszystko uczucie odpowiedzialności, jaka na każdém z nas ciąży za los wszystkich, przezwyciężyło drażliwość serca i trwogę wyobraźni.
„Pamiątki rodzinne uważane były zawsze w klassie, do któréj urodzeniem należymy, za rodzaj nietykalnéj relikwii; było to niegdyś piękne, bo opierało się na szlachetnych uczuciach, uzasadnione, bo okoliczności pozwalały na przechowywanie widzialnych wspomnień chwalebnego nieraz życia przodków. My jednak nie zgrzeszymy, uchybiając téj tradycyi, bo w wyborze pomiędzy zagrzebaniem zdolności naszych, a kto wié? może i uczciwości, w ciasnym, bezludnym kącie, pomiędzy zaniedbaniem małych istot, których jesteśmy przyrodzonymi opiekunami, a wydaniem rodzinnéj pamiątki w ręce obce, nie powinno być dla nas wahania, ni namysłu. Jam także niezupełnie jeszcze zrzucił z siebie starego człowieka; tradycya ma władzę nade mną, i nie bez boleści piszę do was o tém, że musimy się z nią rozstać; ale jeśli boleść ma swoje prawa, rozum i obowiązek mają także swoje; żyjemy w czasie, w którym znoszenie piérwszéj stało się naszém przeznaczeniem, posłuszeństwo drugiemu — jedynym ratunkiem”.
Po przeczytaniu tych słów Stefana, Katarzyna zakryła twarz dłońmi i długo siedziała nieruchomo.
— Kasiu — przemówiła po chwili młodsza siostra — powinnyśmy uczynić to, czego Stefan od nas żąda.
Katarzyna podniosła głowę. W spojrzeniu jéj więcéj było energii, niż żalu.
— Powinnyśmy — powtórzyła, i powstawszy, odeszła do sąsiedniéj izby. Anna pozostała sama i, z czołem opartém na dłoni, z ogniem w źrenicach, wpatrywała się w rozwarty list brata. W liście tym była jeszcze odezwa, wyłącznie zwrócona do niéj.
„Józef pisał do mnie dawniéj jeszcze, że dla podzielenia się ze mną obowiązkami i dla zmniejszenia ryzykowności mego przedsięwzięcia, radby jednę z was zatrzymał przy sobie w Wólce. Ty, Anno, osądź: czy jest to możebném, czy przyniosło-by to jakąkolwiek korzyść téj z was, która-by pozostała, jakąkolwiek ulgę tym, którzy odjadą?
„Rozstrzygnięcie pytania tego zostawiam tobie jednéj, bo o ciebie tylko jednę iść tu może. Katarzyna musi opuścić Wólkę, musi, pod groźbą zupełnego utracenia zdrowia, tak ciała, jak ducha! Jedna tylko praca, zastosowana do smaku jéj i uzdolnień, wyrwać ją może z zaklętego koła wspomnień i żalów, w jakiém obracają się bezradnie myśli jéj i uczucia, wzmocnić ją na duchu i ciele. Znajdę, znalazłem już tu dla niéj kilka lekcyi muzyki i rysunku; zająwszy się niemi, uczuje się użyteczną sobie i innym; przysporzy sobie spokoju, rodzinie zarobku. Z tobą rzecz się ma trochę inaczéj. Ty potrafiłaś zastosować się do ciasnego żywota ubogiéj wioski, wytworzyć sobie sferę użytecznéj działalności, pozostać zdrową, pomimo fizycznego mozołu, spokojną, pomimo cierpień. Mogła-byś więc, bez niebezpieczeństwa dla siebie, pozostać tam, gdzie jesteś; ale wyznaję szczerze, iż w nowém życiu, które przyjdzie nam tu rozpocząć, tak ja, jak reszta rodzeństwa, obeszli-byśmy się bez ciebie z trudnością. Katarzyna nie będzie miała ani chęci, ani siły i cierpliwości do podjęcia ciężaru gospodarstwa miejskiego, szczupłego i drobiazgowego, niemniéj jednak niezmiernie ważnego dla bytu rodziny i ekonomii domowéj; oprócz tego, sama natura zajęć, które ją czekają, nie pozwoli jej przepędzać z dziećmi tych godzin, w których, wolne od nauki, potrzebować one będą dozoru i kierunku. Moja praca będzie całkowicie zadomową; kantor i interesa pochłoną mi dnie całe, na odpoczynek i sprawy domowe pozostawiając zaledwie może parę godzin wieczornych. Ty jedna więc, Anno, możesz być w mieście geniuszem rodziny, tak, jak nim jesteś na wsi; ty jedna zresztą zrozumiéć jesteś zdolną zajęcia, jakim się oddam, a więc dopomódz mi radą, a może, w chwilach zbyt ciężkich, i wsparciem moralném. Dlatego otwarcie ci powiadam, że i pragnę miéć cię przy sobie, i widzę tego potrzebę; niemniéj jednak nie nalegam, nie proszę cię nawet, abyś przychyliła się do mego żądania.
„I owszem, zwracam uwagę twoję na trudności położenia, w jakiém się znajdziemy, i pragnę, abyś przeniknęła je i zbadała, nim poweźmiesz jakiekolwiek postanowienie. Sklep mój istniéć będzie z razu w połowie z kredytu, co znaczy, że najlżejsze uchybienie w ekonomii przedsięwzięcia przyprawić nas może o zupełny jego upadek. W takich okolicznościach działanie zadomowe tworzy środki domowe, godzi je z warunkami położenia, i wtedy tylko, gdy obie te roboty spełnianemi są należycie, interesa mogą wzrastać i posuwać się na przód. Dział piérwszy będzie mojém zadaniem, drugi twojém; zarobek Katarzyny i twój, jeśli znajdziesz czas i sposobność zdobywania go pracą, w domu spełnianą, będą pomocniczemi środkami, ważnemi, ale ubocznemi; wszystko zaś, co zarobimy w troje, będzie musiało starczyć nietylko na utrzymanie nas samych, ale na utrzymanie i wychowanie trojga dzieci i, jeśli tylko rzecz będzie podobną, na rozszerzanie interesów sklepu a zwiększanie jego wartości. Wiedząc o tém wszystkiém, stwórz sobie wyobrażenie o tém życiu nieustannych zachodów, ścisłéj oszczędności, niezmordowanéj czynności i niezliczonych prywacyi, jakie cię czeka, jeśli postanowisz żyć przy mnie, porównaj to z życiem tém, jakie pędzisz w Wólce i — wybierz.”
Anna wysunęła szufladkę stolika i wydobyła z niéj przyrządy do pisania, złożone z arkusza prostego papiéru i małego szklanego kałamarzyka. Położyła papier przed sobą i szybko, ręką, która nie zadrżała ni razu, napisała:
„Wybór mój uczyniony, Stefanie! przyjeżdżam do ciebie razem z siostrami i braćmi. Tu nie potrzebnam; Józef, pozostawszy sam jeden, obejdzie się beze mnie bez szkody i przykrości, — kto wie? — zapragnie może wkrótce przywieźć nową gospodynią do domu... wszak ma lat dwadzieścia siedm i serce młode, może pokochać, ożenić się... Biedna Kasia potrzebuje w istocie przyjaźni mojéj i moralnéj pomocy; dzieciom będę mogła być użyteczną; a że i tobie nie ciężar, lecz ulgę, jak powiadasz, przyniosę, więc gotową jestem... tak, Stefanie, gotową jestem na wszystko, o czém mi piszesz. Zdrowie mam silne, kocham was, nieszczęścia nauczyły mię wiele. Będę pracowała i cierpiała, ale zarazem będę miała to niewysłowione szczęście, że z pracy i cierpień moich powstanie rzeczywisty jakiś użytek. Wiem już dobrze, że życie nie jest i nie powinno być balem, ani wesołą piosenką; mogę więc śmiało stanąć przy boku twoim i razem z tobą, jeśli nie dla siebie saméj, to dla innych zdobywać jutro.
Policzki młodéj dziewczyny, gdy pisała te słowa, zaogniły się rumieńcem, ale wzrok jéj jasny i błyszczący świadczył o trzeźwości umysłu i stanowczości woli, z jakiemi czyniła swe postanowienie. Gdy skończyła pisać i podniosła głowę, spotkała się spójrzeniem z utkwionemi w nią oczyma Katarzyny. Piękna i wiotka, grubą żałobą okryta panna trzymała w ręku spore pudełko, bogato przyozdobione złotemi wyciskami na purpurowym aksamicie. Anna wstała w milczeniu; siostra jéj z wolna otworzyła pudełko, z którego głębi wytrysnął jaskrawy blask złota, połączony z tęczowemi połyskami brylantów i szmaragdów. Nie na złotych obręczach jednak, ani na przyozdabiających je drogich kamieniach spoczęły spójrzenia dwóch sióstr; ale na malowanych twarzach, które z pośród téj bogatéj oprawy przemawiały do nich bolesnym, lecz zarazem drogim językiem minionéj przeszłości, całego utraconego szczęścia, wszystkich wspomnień świętych, miłości niezapomnianych, strat nieopłakanych nigdy. Oczy dwóch sierot zachodziły łzami, gdy dłonie ich z wolna i ostrożnie wyjmowały oblicza rodziców z pośród otaczających je świetnych blasków. Gdy zaś oba portrety w zupełności uwolnionemi zostały ze swych opraw, dwie siostry jedyny klejnot, który do nich należał, złożyły na liście napisanym przed chwilą do brata, i z cichym płaczem rzuciły się sobie w objęcia.



III. W staréj kamienicy.

W parę miesięcy po przybyciu do Wilna rodziny Brochwiczów, w słotny jesienny wieczór, ciemnemi ulicami, gdzieniegdzie zaledwie oświetlonemi żółtém światłem latarni, postępowało trzech młodych mężczyzn. Po zgrabnych paltotach ich i kształcie kapeluszy poznać można było, że wszyscy trzéj należeli do klasy ludzi zamożnych; powolność kroków ich świadczyła, że liczyć się z czasem nie chcieli, lub nie potrzebowali. Na rogu jednéj z ulic zatrzymali się.
— No, dokądże pójdziemy? — z lekką niecierpliwością w głosie powtórzył pytanie ten z towarzyszy, co najusilniéj snadź pragnął znaléźć jakąś próżnią, w którą-by mógł wrzucić kilka godzin swego życia.
— Nie wiem — odpowiedział krótko młody człowiek, stojący pomiędzy dwoma towarzyszami, i zarazem podniósł ku palącéj się w górze latarni twarz, okrytą wyrazem obojętności i znudzenia.
— Ty bo, Marysiu — zarzucił towarzysz pytający — stałeś się od niejakiego czasu dziwnie niebogatym w sposoby wynajdywania zabawy! nie poznaję cię doprawdy. Pamiętasz, jakeśmy się, bywało, bawili w Wilenku, aż miło!... tyś zawsze był do wszystkiego piérwszym...
Tout passe, tout lasse! — niedbale wymówił zagadnięty — przyznam się, że od pewnego czasu nie widzę nic dla siebie przyjemnego ani na wsi, ani nigdzie...
— Jakto? i polować nawet nie mógł-byś z przyjemnością?
— Nie byłem nigdy lubownikiem myśliwstwa.
— Nie pojmuję, jak można nie lubić polowania! — jednogłośnie zawołali dwaj bracia Natalscy, jeden zaś z nich dodał:
— Nie mów-że tego przed naszym ojcem, bo mogło-by ci to interesa zepsuć...
— Jakie interesa? — z nagle obudzoną żywością zawołał Maryan Brochwicz.
Natalscy zaśmieli się głośno.
— O, — rzekł jeden z nich — już ja wiem jakie! ale nim tańczyć będziemy na twojém weselu, zaprowadź-że nas na miłość Bozką gdziekolwiek, gdzie-by przyjemnie można czas zabić. Znasz Wilno lepiéj od nas, bo my, Nemrody, jak nas ogólnie nazywają, dwa lata tu nie byliśmy.
— Może chcecie pójść do Darzyców?
— A co tam robią?
— W karty grają.
— Nudna sprawa te karty. Specyalność to Darzyców, tak jak nasza polowanie.
— Więc może do moich rodziców?
— A co tam dziś?
— Dziś moja matka przyjmuje znajome sobie damy.
— Uchowaj nas Boże od tego. Z weterankami subjekcya, z pannami nudy...
— A więc cóż będziemy robili?
Stali na mokrym chodniku, pod mdłém światłem latarni i poopuszczali ręce w zniechęceniu.
Koło nich przesuwali się ludzie różni: rzemieślnicy z narzędziami pracy w zgrubiałych rękach, urzędnicy ze zwojami papierów pod pachą, nauczyciele i nauczycielki z książkami i nutami, szwaczki i praczki z ciężkiemi zawiniątkami, krawcy i modniarki z gotową już odzieżą i strojami; a wszystkim pilno było, śpieszno, każdego wieczór gnał po zarobek całodzienną pracą zdobyty, do domu po odpoczynek i posiłek. W tłumie tym każdy lękał się uronić jednę minutę czasu; dla wszystkich ludzi tych czas był wszechwładnym panem, za najlżejszą niedbałość mogącym wydrzéć zmordowanym dłoniom chwilę spoczynku, zgłodniałym ustom okruchę chleba, stęsknionym sercom godzinę radości.
Sami jedni pomiędzy tym śpieszącym i tłoczącym się ludem, nieruchomo stojący, w postawach pełnych niedbałości lub zniechęcenia, trzéj młodzi ludzie zdawali się należéć do rzędu innych jakichś istot, niż były te wszystkie, które przed nimi, za nimi, wkoło nich przechodziły, przebiegały, przesuwały się, niby w nieustającéj gorączkowéj pogoni za czasem, który umykał. Pomiędzy nimi a tym ludem mrówczym nie było żadnego związku. Twarze ich znudzone, zarówno jak wysokie kapelusze, górowały nad zamyślonemi twarzami, zbrużdżonemi troską czołami, zgiętemi od pracy karkami, w pośpiechu podanemi na przód ciałami. Oni nawet na tłum ten nie patrzali, tak jak tłum nie patrzał na nich; za każdym razem, gdy fala przechodniów natarczywiéj napływała, usuwali się pod najbliższe domowstwo, jakby czuli, że zawadzać jéj mogą; ona mijała ich tak samo, jak mijała słupy z latarniami, bez uwagi i spójrzenia, a odpływając, zostawiała po sobie tę gorącą atmosferę, jaką tworzy oddech silnie pracujących piersi, i te szelesty nieokreślone, które powstają z pod stóp, ociężałych zmęczeniem, a dźwiganych wolą.
— Róbcie sobie, co chcecie — po długiém milczeniu odezwał się piérwszy Maryan Brochwicz — ja pójdę do domu.
— Do domu? — z wielkiém zdziwieniem zawołał starszy Natalski.
— Do domu? — zawołał młodszy z głębokiém rozczarowaniem w głosie.
Parafialni Nemrodowie pokładali snadź wielkie nadzieje w uprzejmości i znajomości świata wytwornego Marysia, którego zresztą w tajemnicy serca uważali od dawna za przyszłego szwagra, przyszłego męża ślicznéj siostry swojéj, zwanéj powszechnie piękną Tośką. Wieczoru jednak tego Maryś widocznie był w złym humorze. Postąpił na przód i rzekł:
— Nie lubię tułać się po świecie, jak zbłąkana owca. Odkąd idę tak z wami przez miasto, zdaje mi się, że jestem Ahaswerusem, którego nieznane przeznaczenie pcha z ulicy w ulicę. Pójdę do domu.
— Cóż będziesz robił?
— Wszystko, na co pozwolą zdolności moje i umiejętności. Mogę zająć się graniem, śpiewaniem, poziewaniem, chodzeniem po pokoju, nawet czytaniem.
Gdy Maryan wymawiał ostatni wyraz, nieposkromione ziewnięcie rozdarło usta jednego z braci Natalskich, drugi podniósł twarz, spójrzał na płynące górą brudne obłoki i zaczął gwizdać. Nagle ten, który poziewał, przestał poziewać; ten, który gwizdał, zmienił układ warg, i nakształt smakosza, spostrzegającego ponętny kąsek, cmoknął głośno:
— Nieszpetna! — zawołali jednogłośnie obaj bracia — comme j’aime maman, nieszpetna!
Wykrzyk ten wydarł się z ust młodych ludzi w chwili, gdy spójrzenia ich upadły na dwa oświetlone, nizko nad ziemią umieszczone okna staréj, wysokiéj kamienicy, którą mijali. Białe firanki z prostego muślinu przysłaniały z wewnątrz szyby okien, nie tak jednak ściśle, aby oko przechodnia nie mogło objąć znacznéj części izby, dość obszernéj i bardzo schludnéj, téj właśnie części, w któréj na jesionowéj kanapie, obitéj szarym perkalem, siedziała młoda, bardzo przystojna panna, z twarzą i kibicią oświetloną blaskiem palącéj się na stole lampy.
Z obu stron stołu, na którym leżało kilka książek, siedzieli dwaj młodzi i ładni chłopcy w szkolnych mundurach. Jeden z nich, niedbale obu łokciami oparty o stół, zdawał się z wielkiém zadowoleniem przysłuchywać mowie drugiego, który opowiadał widocznie o czémś z nadzwyczajnym zapałem i żywą gestykulacyą. Młoda panna, siedząca pośrodku, patrzała na dwoje dzieci i uśmiechała się. Był to wcale ładny obrazek domowego życia i spokoju, którego jednak główną ozdobę stanowiła twarz młodéj panny, ocieniona bujnemi kasztanowatemi włosami, ożywiona wielkiemi oczyma, które z dala nawet jaśniały czystą szafirową barwą, i uśmiechem, który, otwierając napół, pełne, różowe usta, nadawał całéj fizyognomii cechę swobody i wesołości.
Spójrzenia braci Natalskich trafem upadły w głąb’ oświetlonéj izby, w chwili właśnie, gdy młoda panna podniosła głowę z nad roboty, którą trzymała w ręku, i uśmiechnęła się najweseléj. Stanęli i zawołali:
— Nieszpetna!
Po chwili jednak odstąpili od okna i jednogłośnie znowu wymówili:
— Nic osobliwego!
Młoda panna bowiem przestała śmiać się, wyraz twarzy jéj z wesołego stał się zamyślonym, z ponętnego pięknym; im zaś na gwałt trzeba było wesołości, tego podrzędnego powabu, który nigdy prawie nie chodzi w parze z prawdziwą pięknością, ale wdzięczy się uśmiechem, wabi obietnicą łatwego zwycięztwa, lub swobodnéj igraszki. Ale Maryś w melancholijnym był wieczora tego humorze i czuł się snadź inaczéj od swych towarzyszy usposobionym. Wtedy, gdy tamci zawołali: nieszpetna! on obojętnie wzruszył ramionami i miał odejść; dopiéro zaś w chwili, gdy młoda panna pochyliła nad robotą twarz, z któréj wesołość ustąpiła przed zamyśleniem, Maryś popatrzył na nią z uwagą, i odchodząc, wymówił półgłosem:
— Niepospolita twarz kobieca! zdaje mi się, żem już widział ją kiedyś...
W téj saméj chwili, gdy to mówił, zwrócił się do towarzyszy.
— Dobranoc — rzekł. — Radzę wam iść do Ignalka Wirskiego; u niego zawsze wesoło, bo lubi jeść i śmiać się.
Podali sobie ręce i rozeszli się. Natalscy, rozmawiając ze sobą, udali się tuż obok otwierającą się boczną ulicą; Maryan, zamyślony i nie mający, jak się zdawało, wyraźnego celu przed sobą, postąpił na przód. Zaledwie uszedł kilkanaście kroków, wzrok jego upadł z nienacka na ścianę kamienicy, koło któréj przechodził, i spotkał się z wnętrzem otwartego na oścież, niezbyt wielkiego i dość obficie oświetlonego sklepu. Pora, lubo wieczorna, późną jeszcze nie była. W głębi sklepu znajdowało się kilka kupujących osób, a za kantorem stał młody mężczyzna, gorliwie zajęty poruszaniem się szali, na które kładł różne z kolei towary, owijając je potém w papier i z uprzejmym giestem wręczając kupującym. Maryś stanął, jak wryty, pośród chodnika, i utkwił oczy w twarzy znajdującego się w głębi sklepu młodego człowieka. Znać było, że twarz ta przypominała mu kogoś dobrze znajomego, kogo nie spodziewał się przecież ujrzéć w tém miejscu. Patrzał téż na nią z razu z powątpiewaniem, które potém ustąpiło przed wyrazem zdziwienia. Postąpił żywo na przód, jakby chcąc wbiedz do sklepu, ale zawahał się jeszcze i stał parę sekund, niepewny wierności własnego wzroku i pamięci. W téj chwili młody męzczyzna z za kantoru pochylił się nieco na przód, w celu wręczenia jakiegoś przedmiotu osobie, najdaléj od niego stojącéj, i ruchem tym wysunął głowę swą pod światło lampy, która teraz w całéj pełni ukazała rysy niezbyt regularne, lecz męzkie, energicznie nakreślone i powleczone wyrazem spokojnéj uprzejmości i pewności siebie.
— Tak! — szepnął Maryan — to on! to on niezawodnie!
Ze słowami temi wbiegł raczéj, niż wszedł, do sklepu, i tuż przy progu radośnym prawie głosem zawołał:
— Stefan!
Na dźwięk tego wykrzyku, mężczyzna z za kantoru szybkiém spójrzeniem objął postać i twarz wchodzącego i odpowiedział:
— Maryś Brochwicz!
Imię to młody człowiek wymówił z wyraźném, szczerém uradowaniem i z przyjazném skinieniem głowy; nie postąpił jednak naprzeciw wchodzącemu, bo z drugiéj strony kantoru stało jeszcze parę osób, oczekujących na żądane towary. Stefan kładł na szale cukier, świece i inne tym podobne przedmioty, zawijał je w papier, okręcał sznurami i wręczał nabywcom; spełniwszy to, poszedł ku jednemu z krańców kantoru, gdzie, na umyślnie ku temu sporządzoném podniesieniu, leżało parę ksiąg rachunkowych. Otworzył je, kreślił cyfry, rachował, otrzymał potém zapłatę od nabywców, wrzucił ją do szuflady, zapisał cyfrę otrzymanéj sumy w drugiéj księdze, i wtedy dopiéro zwrócił się ku gościowi. Maryan przez cały ten czas stał na uboczu i patrzał na rachującego i krzątającego się gospodarza sklepu; zaniedbanie, w jakiém ten pozostawił go na kilka minut, przykre na niego widocznie wywarło wrażenie. Żył on w świecie, w którym najmniejsza pauza, zostawiona pomiędzy wejściem gościa, a rozpoczęciem z nim rozmowy, uważaną bywa za umyślne uchybienie, lub niedarowaną niezręczność; nie pojmował potrzeb, czynności, ni obowiązków, które-by przeszkodzić mogły spełnieniu tego, co nazywało się starodawną gościnnością, tak, jak i światową przyzwoitością. Zarumieniony więc nieco, z białą ręką, targającą z lekka drobny wąsik, wytworny Maryś patrzył na zajętego sprawami swemi młodego człowieka, wzrokiem, w którym było wiele ciekawości i zdziwienia, trochę obrazy i zmieszania. Ostatnie uczucia te zniknęły jednak w chwili, gdy Stefan, wyszedłszy z za kantoru, serdecznym ruchem wyciągnął do niego rękę.
— Kochany Marysiu — rzekł Stefan Sieciński— jakże rad jestem, że cię widzę...
— I ja także! — zawołał Maryan z wylaniem, ściskając dłoń dawnego kolegi; — ale — dodał po chwili wahania — co ty tu robisz, Stefanie?
— Widzisz... sprzedaję...
— Więc jesteś?...
— Jestem kupcem.
Usiedli naprzeciw siebie z obu stron kantoru, i dobrą minutę przypatrywali się sobie wzajem. Rówiennicy niemal wiekiem, witający się tak serdecznie, dwaj ci młodzi ludzie nie byli przecież wcale do siebie podobni. Powierzchowność ich, wyraz fizyognomii, ubranie, ruchy, nosiły cechy dwóch sfer towarzyskich odrębnych, dwóch istnień, z których każde płynęło w innym kierunku, inne posiadało czynności i cele.
— Zmieniłeś się, Stefanie — po chwili milczenia rzekł Maryan — zmężniałeś jakoś...
— Chciałeś zapewne powiedziéć, że zgrubiałem — z uśmiechem odparł Stefan — być może... Rzadko bardzo mam przyjemność spotykać się w lustrze ze swą fizygnomią; nie wiem więc dobrze, jak wygląda ona teraz. Ty za to, Maryanie, nie zmieniłeś się wcale. Jesteś zawsze tym samym ładnym, wypieszczonym Marysiem, jakim znałem cię w Instytucie i późniéj...
Maryan zarumienił się lekko. Słowa dawnego towarzysza uczyniły mu widocznie trochę przykrości.
— Tak — podchwycił szybko — wszakże po rozstaniu się z sobą w Instytucie, spotkaliśmy się jeszcze dwa razy: raz tu, drugi raz, gdym był z ojcem moim u was w Siecinie. Przyjeżdżałeś wtedy do Siecina z Uniwersytetu na wakacye. Ile-to lat przeszło od owéj pory?
— Pięć, albo może i sześć.
— Dawnoż przybyłeś tutaj i zająłeś się tym sklepem?
— Od trzech lat — rzekł Stefan.
— Słyszałem o nieszczęściach, które spotkały waszę rodzinę — ciszéj nieco wymówił Maryan.
Stefan nie odpowiedział. Po szerokiém czole jego przesunęła się chmura, oczy utkwiły na chwilę w ziemi. Prędko jednak podniósł wzrok i, patrząc na wytwornego młodzieńca, siedzącego przed nim w postawie pełnéj wdzięcznego zaniedbania, zapytał:
— A ty, Marysiu, co robiłeś przez ten czas tak długi? czém teraz jesteś?
Maryan uśmiechnął się z widocznym przymusem.
— Niczem — odpowiedział tonem żartobliwym, w którym jednak zabrzmiało lekkie rozdrażnienie.
— To niewiele — krótko odrzekł Stefan.
— Niedokładnie wyraziłem się — tym samym, co wprzódy, tonem ciągnął Maryan — jestem przecież czémś, to jest synem pana Jana Brochwicza, właściciela Brochowa i Radlina, i pani Herminii z Radlińskich Brochwiczowéj.
— To także niewiele — powtórzył Stefan.
— A! — niedbale rzucił Maryś — cóż chcesz, mój drogi! ciężkie dziś czasy dla nas młodych ludzi. Karyery pozamykały się. Czémże możemy być więcéj, jeśli nie spadkobiercami imion i majątków naszych ojców?
— Spadkobiercami... — z wolna wymówił Sieciński.
— Spadkobiercami szmat i rozwalin majątków — podjął żywo Maryan — zapewne, ale cóż robić? trzeba zszywać szmaty i zlepiać cegły, aby nie rozpadły się do reszty...
— A więc — przerwał z uśmiechem Stefan — musicie być czémś więcéj, niż spadkobiercami, bo krawcami, ze starych sukien czyniącymi nowe, i budowniczymi, z nadwerężonych cegieł wystawiającymi gmachy całe...
— Nudne i trudne rzemiosło — rzekł Maryś — materya drze się, cegły kruszą się w ręku...
— Nieumiejętnych — przerwał Stefan.
— I leniwych — dorzucił Maryś.
W téj chwili wszedł do sklepu młody i przystojny mężczyzna, w paltocie wytartym mocno, ale z cienkiego materyału sporządzonym, w nadwerężoném, ale lakierowaném obuwiu, z giętką laseczką w ręce. — Prosił-bym o setkę cygar — rzekł przybyły, stając przy kantorze.
— Czy pan płaci? — podnosząc się z siedzenia i z obojętném na gościa spójrzeniem, zapytał Stefan.
— Jakto, czy płacę? — wywijając laseczką, zawołał przybyły młody człowiek — alboż pan mnie nie znasz?
— I owszem, znam pana — z jednostajnym spokojem odparł kupiec — ośmielam się jednak powtórnie zapytać: czy pan płaci?
— To jest... no jakże... niepodobna przecież za najmniejszą bagatelę tak zaraz... ależ spodziewam się, że pan nie wątpisz o mojéj rzetelności!...
— Nie pozwalam sobie wyrażać żadnych wątpliwości, ale pytanie swoje raz jeszcze powtarzam...
— A to wyborne! a to doskonałe! — zawołał przybyły, zarazem wykręcił się na pięcie i wypadł ze sklepu, jak z procy.
Maryan z najgłębszém zdziwieniem patrzał na właściciela sklepu.
— Ależ, Stefanie! — zawołał, gdy młodzieniec w wytartym, lecz kosztownym paltocie, i w lakierowaném, acz niezupełnie całém, obuwiu, zniknął w ulicy — jak mogłeś... jak wystarczyło ci odwagi. ..
— Jak mogłem tego pana od kantoru swego odprawić z niczém? Rzecz prosta: wiedziałem wybornie, że nie oddał-by mi nigdy pieniędzy za żądany towar.
— Wiedziałeś? zkądże mogłeś wiedzieć?
— Znam usposobienie jego, sposób życia i wypływające z nich położenie, w jakiém się znajduje.
— Bądź co bądź, podziwiam odwagę twoję, Stefanie! jak możesz okazywać tak ludziom w żywe oczy, że im nie ufasz?
Sieciński wzruszył ramionami.
— Alboż miejsce, w którém znajdujemy się, jest salonem?
— A więc — zawołał Maryan — stając się kupcem, przedsiębiercą, człowiek powinien zamykać dłoń przed cierpiącą ludzkością?
— Jeżeli cierpiąca ta ludzkość pozwala sobie nic nie robić, i ku osłodzie cierpień swych żąda cygar, lub innych tym podobnych, niekoniecznie do utrzymania życia niezbędnych przedmiotów, człowiek każdy, czy to kupcem, czy czém inném będący, powinien przed nią dłoń swą zamykać. Inaczéj wspierać będzie próżniactwo, złe nałogi, i sam, koniec końców, prędzéj, czy późniéj, w skutek źle zrozumianéj czułości serca, spadnie na barki miłosierdzia publicznego.
Widoczném było, że młody Brochwicz nie mógł zgodzić się w zupełności na poglądy, wyrażone przez kupca. Przychodzili mu na pamięć żebracy, którzy tłumnie i często zjawiali się na dziedzińcu Brochowskiego dworu i odchodzili ztamtąd zawsze obdarzeni hojnie. W jednym tylko kształcie tym znając i rozumiejąc miłosierdzie, Maryan oburzał się przeciwko usłyszanéj teoryi czynienia wyboru pomiędzy proszącymi o jałmużnę i pilnego przestrzegania własnéj przedewszystkiém niezależności. Patrzał na Stefana z trochą rozczarowania w wyrazie oczu, gdy do sklepu wszedł lokaj w liberyi.
— Od pana Ignacego Wirskiego — rzekł służący, podając kupcowi długi spis żądanych przedmiotów.
— Czy są tu orzechy włoskie? — zadźwięczał w drzwiach sklepu cienki głosik niewieści.
— Są pani — odpowiedział kupiec.
Kobieta z dwojgiem dzieci przystąpiła do kantoru.
— Od pana Darzyca — wymówił tuż za kobietą wchodzący lokaj — proszę o dziesięć butelek wina Bordeaux.
Sieciński zdejmował z pułek, wydobywał z szaf i pudełek rozmaite przedmioty, kładł je na szalach, ważył, odbierał zapłatę i kreślił szybko rzędy cyfr w rachunkowéj księdze. Do kantoru tymczasem przystąpiła mała, trzynastoletnia może dziewczyna w spłowiałéj chustce na głowie, staréj, krótkiéj spódniczce i podartém obuwiu. Twarz jéj blada była i wychudła, wzrok nieśmiały. Nie mówiła nic, niczego nie żądała, tylko cierpiącemi oczyma spoglądając na kupca, — zdawała się oczekiwać jego spójrzenia. Sieciński podniósł głowę z nad księgi i zobaczył oczekującą.
— A! — rzekł — jakże się dziś ma twoja matka, Józiu?
— Trochę lepiéj — z cicha odpowiedziało dziecko — kazała mi podziękować panu za herbatę, a pannie Annie za...
— Siostra moja — przerwał Stefan — mówiła mi, że nie macie już cukru i kaszy. Zaczekaj trochę, dam ci zaraz, co potrzeba...
Szale poruszyły się znowu nad kantorem, a po chwili ubogie dziecko trzymało w ręku parę owiniętych w papier przedmiotów.
— A Wincusia widziałaś? — zapytał Stefan odchodzącéj już dziewczynki.
— Widziałam — odpowiedziało dziecię i, pełnym wdzięczności wzrokiem spoglądając na kupca, dodało: — Mama mówi, że śpi spokojniéj, odkąd Wincuś jest u pana.
Sieciński przyjaźnie skinął głową dziewczynce, która odeszła.
Przez cały czas, w którym trwały zajęcia kupca, młody Brochwicz ciekawie przypatrywał się tak jemu, jak panującemu w sklepie ruchowi. Ujrzawszy się znowu sam-na-sam z Siecińskim, wpatrzył się w niego ze szczególną uwagą i rzekł:
— I to wszystko nie utrudza cię, Stefanie? nie nuży, nie nudzi?
— Obyłem się już z moim stanem — obojętnie odpowiedział Stefan — jest-że zresztą na świecie praca jaka, która-by nie nużyła człowieka niekiedy? nie wymagała od niego przymusu, nad sobą samym dokonanego?
— Jak widzę, zresztą — z uśmiechem rzucił młody Brochwicz — pomimo bardzo w istocie suchych teoryi, jakie wygłaszasz, nie zaniedbujesz przecie przyozdabiać życia swego dobremi uczynkami. Wszakże ta blada dziewczynka w chustce na głowie, to dobry uczynek, nie prawdaż?
— To ubogie dziecko, córka wdowy po urzędniku, który stracił posadę i umarł w nędzy.
— A ten chłopak, Wincuś, czy jak mu tam na imię, to także dobry uczynek?
— Dałem mu u siebie zajęcie — rzekł Stefan, a zmieniając prędko przedmiot rozmowy dodał: — ale nic mi nie mówisz o sobie, Marysiu; cóż jednakże robiłeś przez te lat kilka?
— Dwa lata przepędziłem za granicą — odparł Maryan.
— W jakim kraju, czy raczéj w jakiém miejscu?
— Wszędzie po trosze. W Wiedniu, w Paryżu, najwięcéj w Bruxelli.
— Dlaczego tam najwięcéj?
— Chodziłem na Uniwersytet.
— Doprawdy? — rzekł Stefan — winszuję ci tego. Na jakiż wydział uczęszczałeś?
— Byłem wolnym słuchaczem.
Stefan uśmiechnął się.
— Tego ci nie winszuję.
— Sądzisz — przerwał, uśmiechając się również Maryan — że, będąc wolnym słuchaczem, nie uczyłem się niczego gruntownie i wyłącznie. I owszem, mój drogi, uczyłem się poznawać świat.
— Świat! — rzekł przeciągle Sieciński. — Jaki świat? francuzki, niemiecki, w ogóle tak zwany świat cywilizowanego Zachodu? Ale nauczył-żeś się również, Marysiu, znać ten świat, śród którego żyjesz ?
— Jakiż to naprzykład?
— A choćby ten, który zamyka się w granicach miasta Wilna i należącéj do niego gubernii? choćby nawet ten, mniejszy jeszcze i ciaśniejszy, który stanowi dziedzictwo twego ojca, pole przyszłych, a nawet teraźniejszych już, jak sądzę, prac twych, nadziei i dążeń?
Młody Brochwicz wzruszył lekko ramionami.
— Jakich-że wielkich słów używasz, Stefanie — rzekł. — Prace, nadzieje, dążenia! Widać zaraz, że oddawna już opuściłeś swój piękny Siecin. Ja w Brochowie nie pracuję wcale, niczego nie spodziewam się i do niczego nie dążę...
— Maryanie! — zawołał Stefan, tonem żartobliwym źle pokrywając głęboką przykrość, jaką sprawiły mu słowa towarzysza — kochany Maryanie, ileż ty masz lat? powiédz, czy zbliżasz się już do grobu?
— Nie — szybko odparł młody Brochwicz — zaczynam dopiéro życie. Lat mam niewiele więcéj i nie wiele mniéj od wszystkich towarzyszy swoich z rodu i majątku, którzy także nic nie robią, niczego nie spodziewają się i do niczego nie dążą.
— A więc — wymówił Stefan, pochylając na dłoń czoło, które zaszło chmurą — stanowicie miasto umarłych?...
— Żyjemy przeszłością — odrzucił Maryan.
W ciągu rozmowy téj, na białą twarz młodego Brochwicza wstępowały rumieńce i, wzmagając się coraz, pokryły delikatne policzki jego barwą szkarłatu. Błękitne oczy wytwornego młodzieńca zapłonęły silnie, a na czole jego pomiędzy brwiami powstała zmarszczka, sprzeczając się z uśmiechem niedbałości i żartobliwości, przemocą jakby przytrzymywanym na różowych, cienkich wargach. Po ostatnich wyrazach milczał chwilę, potém zwrócił wzrok na Stefana i zaczął znowu:
— Daremnie zapytujesz mnie, Stefanie, czego nauczyłem się? co umiem? czém jestem, lub czém zostać zamierzam? Umiem to, co umiał ojciec mój, gdy był w moim wieku; nie mogę być czém inném, jak tém, czém był on...
— Że zaś okoliczności i warunki życia zmieniają się — ciągnął Stefan — że pokolenie, które żyć zaczyna, i to, które żyć kończy, nie mogą jednemi chodzić drogami i jednego pełnić zadania, zatém...
— Zatém — przerwał Maryan — my, którzy dziś żyć zaczynamy, nie myślimy bynajmniéj dróg żadnych sobie obierać, ani zadań jakichkolwiek pełnić, a żyjemy sobie spokojnie, z dnia na dzień, jak możemy i musimy...
Stefan bacznie wpatrywał się w zarumienioną od tajemniczego wzruszenia twarz towarzysza.
— Marysiu! — rzekł po chwili — i dobrze ci jest z tém bierném poddawaniem się raz przyjętemu kierunkowi, z tym brakiem celów i dążeń wszelkich, z tém tureckiém siedzeniem na twardych, zapewne i spłowiałych, bo nieodnawianych, kobiercach przeszłości.
Maryan powstał był przed chwilą i zaczął niedbałym na pozór, w gruncie wzburzonym krokiem, przechadzać się po sklepie.
— Czy dobrze mi jest na świecie? — rzekł, nie przerywając przechadzki swéj i targając z lekka drobny wąsik — to, mój drogi, pytanie, na które ja sam sobie dostatecznéj jeszcze nie dałem odpowiedzi. Zdaje się, że dobrze, i zdaje się, że nie. Au fait — dodał lżejszym tonem — dlaczegóż-by mi nakoniec dobrze być nie miało? Mam najlepszych pod słońcem rodziców, mogę ożenić się, kochać, być kochanym, doczekać się licznéj progenitury i pędzić długie lata wśród patryarchalnych obyczajów, odznaczających od wieków rodzinę naszę, w Brochowie, który wcale ładném jest miejscem, otoczony szacunkiem sąsiadów, z którymi grać będę w preferansa, i miłością żebraków, których hojną osypię jałmużną. Que veux tu mon cher? w tak ciężkich czasach, jak nasze, jest to programat przyszłości nie do pogardzenia...
Stanął przed towarzyszem. Wymuszony uśmiech zniknął mu z ust. Przeciągnął białą rękę po również białém, lecz schmurzoném w tej chwili czole, i rzekł:
— Nie bierz mnie, kochany Stefanie, za ślepego i głuchego. Nie wśród murów klasztornych żyję, ale wśród świata. Widzę i słyszę wiele rzeczy, które mi uderzają umysł, dotykają serca mego, smucą mnie, a kto wié? i zawstydzają może niekiedy. Ale, cóż mam czynić? Żyję, żyjemy w czasach, w których żelazne okoliczności związały nam ręce, zaparły drogę do wszelkiego czynu.
Sieciński przecząco wstrząsnął głową.
— Nie podzielam twojego zdania, Marysiu — rzekł.
Widoczném było, że dwaj ci młodzi ludzie mieliby wiele do powiedzenia sobie wzajem, ale różne względy tamowały im mowę. Sieciński nie chciał może towarzyszowi lat swych chłopięcych narzucać zdań i pojęć, które kierowały własném jego życiem; Maryan za dumnym był, aby przy piérwszém spotkaniu wypowiedzieć dręczące go myśli i uczucia, albo może i nie sformułował ich wyraźnie przed sobą samym. W téj zresztą chwili wszedł do sklepu lokaj, bardzo wytwornie ubrany, i wręczył Stefanowi liścik, w welinowéj podłużnéj kopertce zamknięty.
— Od panny Natalskiéj — rzekł, stojąc przed kantorem.
Na dźwięk nazwiska tego, Maryan z lekkiém zdziwieniem spójrzał na zgrabny liścik, który Stefan, usunąwszy się nieco od towarzysza, czytał pod światłem lampy.
Na śnieżnéj, fiołkami pachnącéj ćwiartce, kształtném drobniuchném pismem, skreślone były następujące wyrazy:
„Szanowny panie!
Wczoraj przyrzekłeś pan pożyczyć mi parę książek angielskich, o których tyle mówiliśmy ze sobą, w czasie ostatniéj lekcyi. Dopominam się teraz o spełnienie obietnicy, ponieważ dziś cały wieczór i jutro przez dzień cały, prawdopodobnie pozostanę w domu, a czytanie książek, tak chwalonych przez pana, przyniesie mi najmilszą rozrywkę. Bardzo, bardzo, bardzo żałuję, że zajęcia pana nie pozwalają mu inaczéj bywać u nas, jak w urzędowym charakterze nauczyciela. W przeciwnym razie, musiał-byś pan razem ze mną czytać ulubione swe dzieła, i tłómaczyć mi wiele rzeczy, których zapewne sama zrozumiéć nie potrafię. Do widzenia w poniedziałek.
Teofila Natalska”.
Stefan trzymał wzrok utkwiony w welinową ćwiartkę dłużéj nieco, niż-by wymagać tego powinny krótkie, skreślone na niéj wyrazy. Ktokolwiek-by uważnie patrzał na niego, dostrzedz-by musiał, że surowy zwykle wyraz ust młodego człowieka stał się w chwili czytania tego mniéj surowym, a oczy, patrzące zazwyczaj obojętnie i nawet zimno trochę, zatrzymując się parę sekund na trzykrotnie w liście powtórzoném słowie: „bardzo żałuję”, błysnęły jasną i gorącą iskrą.
Maryan jednak nie czynił spostrzeżeń nad fizyognomią towarzysza, który, wyszedłszy ze sklepu drzwiami prowadzącemi w głąb’ kamienicy, wrócił niebawem z paką książek, którą wręczył lokajowi.
— Znasz więc państwa Natalskich? — zapytał Maryan młodego kupca, gdy służący sklep opuścił.
— Udzielam pannie Teofili Natalskiéj lekcyi angielskiego języka — odparł Stefan.
— Nietylko więc jesteś kupcem, ale i nauczycielem?
— Zajmuję się wszystkiém, czém tylko zajmować się mogę i umiem — odparł Sieciński. — Utrzymanie w mieście licznéj rodziny kosztuje wiele, témbardziej, jeżeli połowę jéj wychowywać dopiéro potrzeba, a i o przyszłości także myśléć, aby nie gorszą i trudniejszą była od teraźniejszości, lecz lepszą i łatwiejszą. W podobném położeniu wszystkie środki zarobkowania dobre, skoro tylko dostępne i uczciwe.
— Dziwna to rzecz — zauważył Maryan — żem cię nigdy, Stefanie, w domu państwa Natalskich nie spotkał. Bywam tam często...
— Ja zaś nie bywam tam nigdy, jako gość — odpowiedział Sieciński — a przedpołudniowe godziny, w których przychodzę na lekcye, nie są godzinami wizyt. Dlatego zapewne nie zeszliśmy się nigdy w domu tym jednocześnie.
— Jakim sposobem poznałeś rodzinę Natalskich?
— Poznałem ją przed dwoma przeszło laty, z przyczyny jakich dokumentów, które przepisywałem z polecenia adwokata W., a potém odnosiłem osobiście panu Natalskiemu. Znajomość ta jednak krótka nie mogła naprawdę nazwać się znajomością; w początku dopiéro téj jesieni, adwokat W. powiedział mi, że państwo Natalscy poszukują nauczyciela języka angielskiego dla swéj córki, i zapytał mnie, czy nie chciał-bym podjąć się udzielania żądanych lekcyi. Przystałem na to tém chętniéj, że pan W. zdawał się do zgodzenia się mego przywiązywać pewną wagę, ja zaś wiele mu winien jestem. Przytém jedna więcéj godzina lekcyi codziennie, przynosiła mi widoczną korzyść, nie przynosząc szkody żadnéj i bez tego bowiem, siostra moja Anna zastępowała mnie w sklepie w czasie, gdy udzielałem korepetycyi matematyki dwom dorastającym i do tutejszego gimnazyum uczęszczającym chłopcom. Umie zaś ona obchodzić się ze sklepem tak dobrze, jak ja, i z téj strony mogłem być zupełnie spokojnym.
— Tak więc — rzekł Maryan — jesteś nauczycielem pięknéj Tośki. Przypominam sobie w istocie, że, zaraz po przybyciu do Wilna, państwa Natalskich, pannę Teofilę ogarnęła szczególniéj zapalczywa chęć uczenia się po angielsku. Mówiono o tém i żartowano z tego w domu jéj rodziców; ale matka, która, jak sądzę, nigdy w życiu nic jéj nie odmówiła, przystała snadź na to jéj żądanie, jak przystaje zwykle na wszystkie inne. Ale śliczną masz uczennicę, Stefanie! nie prawdaż?
Ostatnie wyrazy Maryś wymówił tonem żartobliwym.
— Piękna Tośka — ciągnął z uśmiechem — ma w istocie piękne oczy, piękniejszą jeszcze figurkę i najpiękniejsze pod słońcem włosy. Jest to wprawdzie zdanie mniéj moje własne, niż całego świata. Co do mnie bowiem, nie mam szczególnego zamiłowania w takich jasnych blondynkach, jaką jest panna Teofila; wolał-bym także, aby nie była ona takiém rozpieszczoném dzieckiem. Bądź co bądź jednak, jest to piérwsza piękność w okolicy naszéj i, doprawdy, Stefanie, znalazło-by się na świecie wielu zapewne ludzi, którzy-by ci zazdrościli owych godzin lekcyi...
— Panna Natalska jest w istocie osobą piękną i sympatyczną — przerwał żartobliwą mowę towarzysza Sieciński. Wyraz ust jego był znowu surowy nieco, a oczy spokojne i obojętne spójrzały na wskazówki wydobytego z kieszeni zegarka. Maryan powstał.
— Pora ci już zapewne sklep swój zamykać, Stefanie — rzekł. — Nie potrzebuję ci mówić, jak cieszę się z tego, żem cię spotkał. Wszakże dwa lata siedzieliśmy razem na jednéj ławie, a koleżeństwo to pozostawiło w méj pamięci nieskończenie miłe o tobie wspomnienie. Pragnął-bym widywać cię, jak najczęściéj, a także chcę cię prosić, abyś zapytał się sióstr swoich, czy pozwolą mi odnowić znajomość moję z niemi.
— Nie potrzebuję zapytywać ich o to — z pośpiechem odparł Stefan — Katarzyna i Anna z przyjemnością widziéć cię będą u siebie. Przyjdź do nas w niedzielę, bo jest to jedyna pora, w któréj siostry moje mają czas do przyjmowania gości...
— Jakto? — przerwał Maryan — więc i siostry twoje trudnią się także jakąś pracą?
— Mógł-żeś o tém wątpić? — z uśmiechem odrzucił Sieciński. — Jesteśmy ubodzy, mój drogi, a wśród ubogiéj rodziny, jeżeli jakakolwiek para rąk dorosłych próżnuje, jednym jakimś ustom braknie chleba, i jedna jakaś mała głowa pozbawioną być musi nauki i widoków przyszłości.
Mówiąc te słowa, Stefan zagasił zawieszoną nad kantorem lampę i, wraz z towarzyszem swym wyszedłszy na ulicę, zamykał drzwi sklepu.
— Gdzież mieszkacie? — zapytał Maryan.
— Rodzeństwo moje zajmuje mieszkanie, znajdujące się tuż przy sklepie, ja zaś mam oddzielny kącik tam... wysoko...
Maryan spójrzał na okno, ukazywane mu przez towarzysza, wystające nad dachem wysokiéj kamienicy.
— Wysoko to wprawdzie — dodał Stefan — ale cicho i spokojnie. Jeżeli kiedykolwiek, Marysiu, zechcesz mnie nawiedzić, to na wysokość, na którą ja codziennie po zamknięciu sklepu wstępuję, odbędziesz długą i utrudzającą podróż po wschodach, ale u kresu jéj znajdziesz izbę szczupłą wprawdzie, lecz cichą i ciepłą, i właściciela jéj, który gotów będzie zawsze podzielać myśli twe i uczucia. Tymczasem dowidzenia!
— Dowidzenia — rzekł Maryan — do jutra. Jakże się cieszę, że jutro właśnie mamy niedzielę!
Uścisnęli sobie ręce i rozstali się. Stefan wszedł w ciemną bramę kamienicy, Maryan przez chwilę jeszcze stał na chodniku. Stał i myślał. Przechodniów było już w téj porze niewielu; nikt mu więc nie przerywał głębokiéj medytacyi, która ogarnęła go z mocą zda się nieodpartą. Podniósł głowę i rzucił spójrzenie po-nad dach kamienicy. W oknie staroświeckiéj facyatki, w téj saméj chwili błysnął płomyk zapalonéj lampy, a na oświetlonych przezeń szybach, w ciemnych, lecz wyraźnych liniach, zarysował się profil postaci i twarzy młodego mieszkańca poddasza. Wkrótce profil ten zniknął z-za okna, które samo jedno, śród głębokich cieniów wieczora, błyszczało spokojném przyćmioném światłem... Błyszczéć tak ono miało długo, do północy, wiele za północ może. Ten, kto po-za niém obrał dla siebie schronienie, w godzinach ciszy nocnéj szukał wytchnienia i spoczynku po nieustannym trudzie i zgiełku dziennéj roboty. Mieszkała tam głowa, myśli i zamiarów pełna, wola silna, serce młode. Głowę tę ściskały zapewne nieraz twarde obręcze troski; wola walczyła ze zmęczeniem; serce... kto wié? może żywszemi uderzeniami, głuchą tęsknotą dawało znać o sobie. Wszystko to być mogło; bo któż przeliczy dręczące trwogi, ciężkie niepewności, nikomu nie opowiadane smutki i w wiecznéj tajemnicy staczane walki tych, którzy po świecie przez tłum kroczą o własnych siłach, trudem głowy i rąk, stałością woli, łzami serca zarabiając dla siebie i dla innych na spokojną teraźniejszość i uczciwą przyszłość.
Mieszkanie, sąsiadujące ze sklepem, nad którym wisiał szyld z nazwiskiem Siecińskiego, składało się z jednego obszernego pokoju i drugiego mniejszego, przedzielonego skleconém z desek przepierzeniem na dwie połowy. Były to raczéj izby, niż pokoje; sufit bowiem był tam nizki, piec wielki i niezgrabny, podłogi proste i nierówne, ściany bez papierowych obić, białe ale nagie. Do mieszkania tego wchodziło się przez kuchnią, otwierającą się z sieni, których głębią zajmowały wązkie, dość ciemne i brudne schody, na wyższe piętra budowy prowadzące. Sprzęty, napełniające większą izbę, odpowiadały prostotą swą skromnemu urządzeniu miejsca, w którém się znajdowały. Jesionowa, perkalem obita kanapa, takiéż stoły i krzesła, parę na czerwono pomalowanych szaf i komód, składały tam całe umeblowanie, dopełnione i przystrojone nieco białemi firankami, przysłaniającemi dwa duże, na ulicę wychodzące, okna. Okna te zwrócone były ku północy i nigdy nie przepuszczały słońca, przez co mieszkanie wyglądało posępnie trochę i mroczno, a w załomach muru można było nawet dostrzedz małe plamy wilgoci. Pomimo to wszystko, powietrze, napełniające izby, nie było wcale stęchłe i ciężkie do oddychania, tak jak proste podłogi i nagie ściany nie przedstawiały zbyt przykrego widoku. Czujna jakaś ręka odświeżała snadź i czyściła pilnie to ubogie schronienie, aby mocą ładu i umiejętnéj staranności umniejszyć braki jego i niewygody.
Nazajutrz po spotkaniu się młodego Brochwicza z dawnym towarzyszem nauk szkolnych, Stefan Sieciński siedział u jednego z okien skromnéj bawialni. Oprócz niego znajdowało się jeszcze w izbie troje dzieci: dwóch chłopców, z których starszy wyglądał na lat siedmnaście, a młodszy na czternaście, i śliczna dziewięcioletnia dziewczynka, z wielkiemi błyszczącemi oczyma i czarnemi, jak heban, włosami. Chłopcy ubrani byli w szkolne mundury, a dziewczynka miała na sobie popielatą sukienkę, z mocnego lecz bardzo taniego materyału sporządzoną. Po pewnych znajdujących się w izbie przedmiotach, poznać można było, że służyła ona nietylko za bawialnią, ale i za pracownią kilku osobom. Na jednym ze stołów, obok zeszytów nut drukowanych, leżał papiér, do przepisywania ich przeznaczony; na drugim znajdowały się tablice kroju i widać było, wyglądające ze sporego kosza, kawały skrajanych już do szycia białych płócien i muślinów; komoda zaś założona była szkolnemi książkami i zeszytami, pośród których, niewiadomo jakim sposobem tam zabłąkana, leżała spora, dziecięcemi snadź rękoma bardzo starannie ustrojona lalka. W kuchni, któréj drzwi otwarte były do bawialni, widać było trzynastoletnią dziewczynę, rozpalającą ogień pod żelazną płytą, na któréj stało parę błyszczących jak złoto rondli i woda w garnkach, przygotowana do nastawiania obiadu. Dziewczynka, rozpalająca ogień, była tą samą, którą Maryan poprzedniego wieczoru widział w sklepie Stefana. Ubrana tylko nieco porządniéj, niż wczoraj, miała na bladéj i wychudłéj twarzyczce wyraz cichego uradowania, a krzątając się pilnie i cichutko około snadź powierzonéj sobie roboty, nieśmiałe wejrzenia rzucała od czasu do czasu w głąb’ przyległego pokoju, w którym Stefan czytał przy oknie, a troje dzieci, z obawy zapewne przeszkadzania bratu, rozmawiały z sobą półgłosem.
Niebawem otworzyły się drzwi od sieni i do kuchni weszła, a raczej wbiegła, Anna. Twarz młodéj panny, otoczona fałdami zawiązanéj na głowie czarnéj wełnianéj chusteczki, silnie zarumienioną była od szybkiego chodu. Miała ona na sobie tani sukienny paltot, a w ręku niosła spory kosz z pod którego nakrycia przeglądały różne wiktuały, z miejskiego rynku przyniesione.
Na widok wchodzącéj, dwaj chłopcy i mała dziewczynka zerwali się z miejsca i poskoczyli ku drzwiom kuchni. Stefan czytaną książkę opuścił na kolana.
— Anusiu! — zawołał młodszy chłopak, podbiegając do siostry — czego-żeś dziś tak długo bawiła w mieście?
— Cóżeś ty dziś nam przyniosła, Anusiu? — pytał brat drugi, podnosząc nakrycie kosza, postawionego przez Annę na kuchennym stole.
Dziewczynka uczepiła się obu ramion starszéj siostry.
— Czy wiész, Anusiu — wołała — czytaliśmy dziś cały ranek z Edziem o grzecznéj Helence. Edzio i Floruś mówili mi, że ja robię się coraz podobniejszą do téj Helenki. Czy to prawda, Anusiu? powiedz!
— Prawda! prawda! — odrzekła Anna, całując siostrę w czoło i szybkim rzutem oka obiegając mieszkanie, jakby przekonać się chciała, że wszystko w niém w należytym zostaje porządku. Pośpiesznie zdjęła okrycie i obejrzała się po kuchni.
— Dobrze, Józiu — rzekła, uśmiechając się do bladéj dziewczynki — rozłożyłaś ogień, nastawiłaś wodę na rosół, wymiotłaś kuchnią, słowem, uczyniłaś, widzę, wszystko, o co cię prosiłam; dobra z ciebie gosposia! proszę cię teraz, abyś opróżniła kosz i wszystko, co w nim się znajduje, umieściła w szafie. Wiesz, jak to uczynić trzeba?..
— Wiem, droga pani, wiem — zawołało dziewczę, uradowane, że mu znowu powierzono jakąś robotę.
— Ja będę pomagała Józi! — zawołała mała Klemensia.
— A ja, Anusiu, pomogę ci zrobić rachunek wydanych pieniędzy — rzekł szesnastoletni Edmund, z powagą wyjmując z kieszeni szkolnego mundurka w ołówek zaopatrzony mały pugilaresik.
— A ja to się już na nic przydać tu nie mam? — zawołał młodszy brat, Florenty. — Daj mi jaką robotę, Anusiu, ale trudną jaką, bom przecie najsilniejszy z was wszystkich...
— Zegarki wszystkie dobrze idą — ze śmiechem zarzucił Edmund — dla ciebie więc, mechaniku, żadnéj niéma roboty...
— A może jest krzesło jakie złamane? — zaszczebiotała Klemensia — to Florek zaraz naprawi...
— Zapewne — ze śmiechem odpowiedział brat, któremu rodzeństwo przyznawało widocznie zdolność do mechanicznych zajęć — zapewne — mówił — umiem, chwała Bogu, naprawiać krzesła i zegarki, robić dla Klemensi młyny wietrzne, a tobie, Edziu, zaszywać odzienie, ile razy je rozedrzesz. A wy co umiecie?
— Ja? ja co umiem? — zawołał Edmund i, wskoczywszy na krzesło, zaczął recytować po łacinie ustęp z mowy Cycerona. Mówiąc, sadził się na deklamacyą i wykonywał wielce emfatyczne gesta. Klemensia zaś tymczasem, przysiadłszy na ziemi, wyjmowała z kosza jaja i ostrożnie składała je na stojącym w szafie talerzu, a zarazem, chcąc widocznie pokazać starszemu bratu, że coś także umié, głośno i na wyścigi z deklamującym Cycerona Edmundem, recytowała jednę po drugiéj bajki Jachowicza. Józia tymczasem krzątała się około płyty kuchenéj, a Florenty, pochwyciwszy leżącą w kącie siekierę, począł z wielką energią rozrąbywać grube polano na służące do podniecenia ognia drobne drzazgi.
Gdy tak wesołe głosy i pilne krzątanie się zapanowały w kuchni, Anna, w białym perkalowym fartuchu, osłaniającym suknią po samę szyję, weszła do bawialni i zbliżyła się do Stefana.
— Bawiłam w mieście dłużéj, niż zwykle — rzekła — ale potrzebowałam wielu rzeczy, a dziś najłatwiéj i najtaniéj można było dostać wszystkiego na rynku. Zrobiłam téż sobie porządny zapas rozmaitych wiktuałów i kilka dni będę mogła wcale już nie chodzić do miasta. Teraz, Stefanie, zostaję w domu, a ty możesz iść do kupca R.
— Byłem już tam z rana, przed wyjściem Katarzyny do kościoła — odpowiedział Stefan.
— I cóż, Stefanie? — zapytała Anna.
Młody kupiec patrzał na siostrę oczyma, w których tkwiło głębokie zadowolenie.
— Oddałem panu R. pieniądze, któreśmy wczoraj wieczorem razem z tobą, Anusiu, liczyli. Dwie trzecie części więc długu naszego zostały spłaconemi i sklep w jednéj trzeciéj już tylko nie jest naszą własnością. Jeżeli wszystko pójdzie tak, jak szło dotąd, za rok zaczniemy na własną rękę rozszerzać swoje interesa.
— Miejmy nadzieję, że wszystko iść nam będzie, jak szło dotąd — odpowiedziała Anna.
— Tak — dodał brat — miejmy tę nadzieję, bo spełnienie jéj zależy przeważnie od nas samych.
— Niezawodnie, Stefanie. Przebyliśmy już wszakże czasy najcięższe, długie trzy lata próby i nowicyatu. Wtedy, gdy ty spłacisz resztę długu panu R., a ja będę miała za co otworzyć zakład szycia, będziemy mogli powiedziéć sobie, że byt nasz teraźniejszy i przyszły został zapewnionym.
— Kto wie, kiedy nadejdzie ta pora? — rzekł Stefan, przeciągając rękę po czole — gdy zaś nadejdzie, pamiętaj o tém, że i potrzeby nasze zwiększą się także. Za parę lat Edmund ukończy gimnazyum i uda się na uniwersytet; Florenty wybierze sobie zapewne jakiś zawód w przemyśle, a wychowanie Klemensi rozpocznie się na dobre. Jeżeli do tego czasu staniemy w interesach tak, aby módz wszystkim potrzebom tym zadość uczynić, będziemy mogli dopiéro uważać się za zwycięzców. Dziś zostajemy jeszcze na drodze nie zupełnie pewnéj i położenie nasze zaledwie początkowe otrzymało zarysy.
Anna stała wciąż obok brata, z dłonią na ramieniu jego złożoną. Słowom jego odpowiedziała milczącém i zamyśloném skinieniem głowy, po chwili zaś zapytała:
— Czy pan R. zadowolony był z twojéj akuratności, Stefanie?
— Bardzo — odpowiedział kupiec. — Powiedział mi, że nie spodziewał się nawet, abym mógł w tak prędkich terminach uiszczać się mu z zaciągniętego długu. Oświadczył mi téż bardzo uprzejmie, że jeżeli będę kiedy potrzebował kredytu w towarach, a choćby nawet w pieniądzach, mogę liczyć na niego.
— To dobrze — rzekła Anna.
— Bardzo dobrze — odpowiedział brat, z rozjaśnioném obliczem. — Posiadanie kredytu jest dla mnie rzeczą niezmiernie ważną, tak prawie ważną, jak posiadanie kapitału.
W czasie rozmowy téj brata z siostrą, pozostałe w kuchni rodzeństwo toczyło wciąż z sobą gwarną rozmowę, do któréj przyłączał się niekiedy cichy, lecz świeży głosik obcéj, ubogiéj dziewczynki. Po chwili Florenty i Klemensia z wielkim impetem wpadli do bawialni.
— Anusiu! — zawołał gimnazyasta — co ty nam dziś dasz na obiad?
— Rosół i zrazy — z uśmiechem odpowiedziała Anna.
Klemensia ściągnęła czarne brwi i uczepiła się znowu ramion siostry.
— Zawsze w niedzielę te zrazy! — zawołała — zrób jeszcze co, Anusiu, cokolwiek smacznego!
— Nasza siostra — rzekł Florenty z udaną powagą — bardzo oszczędną jest osobą. Nigdy nie daje nam więcéj nad dwie potrawy!
— Otoż będziecie dziś mieli trzecią! — śmiejąc się do dzieci, rzekła Anna. — Zrobię wam dziś naleśniki!
Klemensia klasnęła w ręce i podskoczyła; Florenty pochwycił ją za obie drobne rączki i począł okręcać się z nią po pokoju; Edmund zaś, usłyszawszy śmiechy, stanął na progu kuchni i, przybierając wielce poważną postawę, począł w takt kręcącéj się po pokoju parze nucić półgłosem walca. Nagle, przerwał sobie śpiewanie i, patrząc na drzwi od kuchni, zawołał:
— Królewna nasza powraca!
W téjże saméj chwili do pokoju weszła Katarzyna. Cera twarzy jéj świeższą była, niż w Wólce, i wyraz oczu mniéj cierpiącym. Jakkolwiek jednak zdrowsza widocznie i spokojniejsza, niż przed dwoma laty, piękna wysoka panna nie wydawała się ani fizycznie tak czerstwą i silną, ani moralnie tak z losem swym pogodzoną, jak to widać było z twarzy, ruchów i całéj postaci Anny. Strącona z tronu królewna zawsze jeszcze czuła się snadź po trosze królewną i zapomniéć nie mogła w zupełności o tém, co było a minęło. Powolny chód jéj objawiał pewną dumę, cienkość i gibkość kibici znamionowały fizyczną słabość, a w zarysie ust, różowych już teraz i spokojnych, tkwił jednak nieokreślony i, zda się, przyrośnięty do nich wyraz smutku. Ubranie Katarzyny objawiało także żyjącą w niéj pamięć o minioném królowaniu. Zamiast wełnianéj chusteczki, jaką Anna nosiła na głowie, ilekroć wychodziła do miasta, miała ona na starannie ułożonych czarnych warkoczach niekosztowny, lecz zgrabny kapelusik; okrycie jéj, tanie i sukienne jak i Anny, przyozdobione było przecież oszyciami i dodatkami, które je strojniejszém nieco i okazalszém czyniły.
Wchodząc do mieszkania, młoda panna z piękną i dumną postawą, miała w oczach wyraz marzenia raczéj, niż zamyślenia, a na białém czole lekką chmurę smutku, czy tęsknoty. Skoro jednak weszła pomiędzy swobodne i ruchliwe grono, usłyszała gwarne rozmowy i swawolne śmiechy rodzeństwa, twarz jéj rozjaśniła się i na ustach powstał przyjazny, prawie wesoły uśmiech. Stefan, zobaczywszy wchodzącą siostrę, podniósł się z siedzenia, postąpił ku niéj kilka kroków i na powitanie podał jéj rękę. Nie uczynił tego wprzódy względem Anny. Snadź ta ostatnia nie potrzebowała widocznych oznak przyjaźni i uszanowania, aby uczucia te odgadnąć w bracie, wierzyć w nie i czuć się niemi szczęśliwą. Katarzyna zaś posiadała w sobie pewne słabe strony charakteru, pewne drażliwości i wymagania, które Stefan postanowił snadź uwzględniać i zadawalniać.
— Prześliczna dziś w katedrze była muzyka — rzekła piękna panna, rozwiązując wstążki od kapelusza i pozwalając bratu zdejmować z siebie okrycie. — Każdy ranek niedzielny jest dla mnie, z powodu téj muzyki, prawdziwą uroczystością.
— Bardzo się cieszę, Kasiu — odpowiedział Stefan — że w niedzielę przynajmniéj znaléźć możesz dla siebie przyjemność, gustom twym odpowiadającą. Zarabiasz téż sobie na to przez cały tydzień wytrwałą pracą.
Katarzyna z żywą wdzięcznością spójrzała na brata, wymawiającego te słowa przyjaźni i uznania.
— Dobry jesteś, Stefanie, jak zawsze — rzekła, — Pracuję, to prawda; cóż, kiedy tylko dla siebie saméj, bo nie chcecie nigdy przyjąć ode mnie tego, co zarabiam.
— Ja i Anna — odpowiedział brat — wystarczamy potrzebom domu i interesów. Ty zaś, Kasiu, zbieraj sobie co prędzéj pieniądze na kupienie fortepianu...
Oczy Katarzyny błysnęły silniéj.
— O! gdybym prędzéj zdobyć się na nie mogła! — zawołała — ale niewiele mi już braknie do potrzebnéj sumy. Wiesz, Stefusiu? liczyłam wczoraj swoje skarby. Przez trzy lata zebrałam za lekcye dwieście rubli, a za przepisywanie nut — pięćdziesiąt... oprócz tego ubranie moje przynajmniéj nic was nie kosztuje...
— Brawo! — rzekł wesoło Stefan.
— Brawo! brawo! — zawołali dwaj chłopcy, z których jeden objął ramionami gibką kibić siostry, drugi porządkował nuty jéj, rozrzucone na stole. Anna tymczasem krzątała się w kuchni. Przygotowała już obie mięsne potrawy, a teraz stanęła na progu bawialni, wybijając miotełką piankę do naleśników.
— Brawo! — zawołała także, usłyszawszy oświadczenie siostry. — Jakaś ty bogata, królewno nasza! strach pomyśléć! za parę miesięcy będziesz już mogła kupić fortepian. Ja z mego szycia tyle nie mam i zaledwie ubrać mogę siebie i Klemensię. Ale poczekajcie-no, niech tylko Stefuś zbierze mi tyle pieniędzy, abym szwalnią założyć mogła... krajać umiem już wyśmienicie... kupię sobie dwie maszyny, wezmę do pomocy Józię i jeszcze jaką drugą dziewczynkę i będę także, tak jak Kasia teraz, skarby zbierała...
— A cóż z niemi zrobisz, Anusiu? — zapytał Edmund.
— Co? — odparła siostra — poślę cię, chłopcze, na uniwersytet, abyś mi wykształcił się na doskonałego prawnika, a pannę Klementynę oddam na pensyą.
— Ona nigdy o sobie nie myśli! — zauważył Florenty. — Masz przecież wiedziéć, że o naszych uniwersytetach i pensyach Stefuś sam myśli bez ciebie! Bo przecież i on zbierać będzie pieniądze, jak panu R. wszystko zapłaci. Cóż więc z niemi pocznie?
— Co pocznie? — z roztrzepaniem zawołał Edmund — najmie piękniejsze mieszkanie, kupi ładne meble i ożeni się... ja nawet wiem z kim... z tą swoją piękną uczennicą, którą wczoraj widziałem jadącą w powozie...
Stefan, który dotąd milczał i z uśmiechem zadowolenia spoglądał na gwarzące rodzeństwo, wzruszył ramionami.
— Prawisz niedorzeczności, Edmundzie — rzekł. — Ożenię się wtedy dopiéro, kiedy wszyscy podorastacie i nie będziecie już potrzebowali ani mojéj opieki, ani zarabianych przeze mnie pieniędzy.
Wyrzekł to obojętnie, a nawet trochę żartobliwie, niemniéj jednak, patrzące na niego baczne oko dostrzedz-by mogło, że przy swawolném wspomnieniu młodego brata o jadącéj wczoraj powozem „pięknéj uczennicy”, po czole jego, gładkiém zawsze i spokojném, przemknął ledwie dostrzegalny i błyskawicznie szybki rumieniec. Nikt z obecnych nie spostrzegł téj przelotnéj zmiany, która na mgnienie oka oświeciła twarz spokojnego zwykle człowieka ognistą łuną nagłego wzruszenia; nie spostrzegła jéj nawet najbliżéj brata stojąca Katarzyna, ale dojrzała ją Anna. Stała ona w progu bawialni i w téjże saméj chwili patrzała na Stefana. Na twarzy jéj odmalował się lekki niepokój, spuściła oczy, i w zamyśleniu, które ją ogarnęło, wybijała wciąż puszystą białą piankę. Nagle, przerwała swe zajęcie i zwróciła się twarzą ku drzwiom od sieni, przez które wchodził do mieszkania obcy mężczyzna.
Wchodzący był pięknym młodym człowiekiem, o smukłéj kibici i jasnych, kędzierzawych włosach, opadających na białe, jak u kobiety, czoło. Śmiało z razu otworzył drzwi i stanął w progu. Ujrzawszy przecież, że miejsce, do którego wchodził, było kuchnią, uchylił tylko wysokiego kapelusza i, cofając się z progu, pośpiesznie wymówił:
— Przepraszam, bardzo przepraszam... kędy tu wejść można do mieszkania państwa Siecińskich?
— Tędy, panie — zbliżając się, odpowiedziała Anna — innego wejścia do mieszkania naszego niéma...
Młody gość, mocno zmieszany, stał chwilę w progu. Zdawało się, że nie mógł od razu pogodzić się z myślą, że istnieje na świecie mieszkanie takie, do którego niéma innego wejścia, jak tylko przez kuchnią, i że młoda osoba, stojąca przed nim w białym perkalowym fartuchu, pośród rondli i garnków, z naczyniem kuchenném w ręku, była panną Siecińską... Wahanie to przecież, czy zdziwienie, trwało bardzo krótko. Wprawnym był w światowe obyczaje i szybko zrozumiał, jak mu postąpić wypada. Zdjął całkiem kapelusz i, składając przed młodą panną ukłon, pełny uszanowania, wymówił:
— Jestem Maryan Brochwicz. Upoważniony pozwoleniem brata pani, przyszedłem odnowić dawną znajomość z rodziną, w któréj domu mnie i ojcu memu tak mile upłynęło niegdyś dni kilka.
W téj chwili wszedł śpiesznie Stefan i, po przywitaniu, pociągnął Maryana do przyległego pokoju.
— Ty, Anusiu — rzekł, zwracając się do siostry — ukończ czémprędzéj swoje gospodarowanie i przyjdź powitać naszego miłego gościa.
Anna ze szczerém zadowoleniem na twarzy i bynajmniéj niezmieszana gospodarskiemi zajęciami, śród których zeszedł ją wytworny młody człowiek, wymówiła do niego kilka słów uprzejmych. Dwaj młodzi ludzie weszli do pokoju, którego drzwi Stefan zamknął za sobą.
W bawialni znajdowali się tylko dwaj gimnazyaści. Katarzyna bowiem z najmłodszą siostrą wyszła przed chwilą do przyległéj izby. Stefan przedstawił Maryanowi młodszych braci.
— Nie poznał-byś ich zapewne, Maryanie, a nawet nie wiem, czy pamiętałeś o tém, że exystują oni na świecie. W porze, gdyś odwiedzał nas w Siecinie, byli to jeszcze prawdziwi malcy; teraz starszy z nich jest już w szóstéj, młodszy w czwartéj klasie tutejszego gimnazyum.
Niebawem weszły do pokoju Katarzyna i Anna. Dawna znajomość pomiędzy Brochwiczem i pannami Siecińskiemi odnowiła się prędko i w sposób bardzo przyjemny.
Rozmowa toczyła się żywo i łatwo; jakkolwiek bowiem położenie Maryana różniło się bardzo od tego, w jakiém zostawała obecnie rodzina, w któréj był gościem, wiązało ją z nim wiele wspomnień i węzłów. Urodzili się na jednym szczeblu społecznym, znali się kiedyś i widywali wspólnie, a teraz z jednaką przyjemnością lub z jednakiém wzruszeniem wspominali wiele miejsc, wielu ludzi, wiele wypadków. Mała Klemensia, która wróciła do bawialni, patrzała na gościa swemi wielkiemi czarnemi oczyma, potém schyliła się ku siostrze i rzekła półgłosem:
— Kasiu! ten pan bardzo podobny do wszystkich panów, którzy bywali u nas w Siecinie. Ja tutaj takich panów nie widuję nigdy...
Uwaga ta sprowadziła smutny uśmiech na usta Katarzyny. Biała aż do kobiecości twarz i cała wytworna postać Maryana, dziwnie w istocie odbijała na tle nagich ścian i mniéj niż skromnych sprzętów ubogiego mieszkania. Udając się z piérwszą wizytą, nie zaniedbał on włożyć fraka i jasnych rękawiczek, a ubiór ten światowego młodzieńca, dość zwykły w salonach, tu raził prawie obok szarego i grubego surduta, który, okrywając postać młodego kupca, nie szpecił jéj wprawdzie, lecz nadawał mu bardziéj mieszczański i męzki pozór.
Maryan wydawał się zachwyconym odnowioną znajomością. Dla Stefana miał on zawsze przyjaźń i szacunek; Katarzyna musiała mu się wydać piękną i wykształconą; dzieci roztropnemi i zajmującemi; Anna... Na twarz Anny zwracały się najczęściéj oczy młodego gościa. Były to piękne błękitne oczy, na których dnie mieszkała widoczna skłonność do marzeń. Teraz jaśniały one żywém światłem za każdym razem, gdy spotkały się ze spokojném i otwartém spójrzeniem szafirowych źrenic, lub obiegały kształtną, energiczną kibić siostry i pomocnicy Stefana. Z niedającą się ukryć sympatyą, z rodzajem tajemnego uszanowania patrzał on na młodą pannę, którą wczoraj widział przez okno, pilnie szyjącą przy świetle lampy, którą dziś znalazł z kuchenném naczyniem w ręku, spokojną i niezmieszaną, a która teraz, zdjąwszy z wełnianéj sukni płócienny fartuch, siedziała wśród rodziny swéj, świeża, spokojna, z dwoma grubemi warkoczami, owiniętemi wkoło gładkiego czoła, i — z wyrazem zadowolenia na twarzy, prowadziła z gościem swobodną i zajmującą rozmowę.
Upłynęła godzina; Maryan powstał.
— Żal mi opuszczać państwo — rzekł, spoglądając na zegarek — ale nie chcę im dłużej zajmować czasu.
— Czasu! — uprzejmie zawołał Stefan — ależ to dziś niedziela, a my święcimy niedzielę z rygoryzmem Kwakrów. Odpoczynek to, konieczny dla zdrowia po całotygodniowych zatrudnieniach. Przytém jest to jedyny dzień w tygodniu, który przepędzać możemy wszyscy w kółku rodzinném.
— Jeśli pan kiedykolwiek kółko to nasze zwiększyć zechcesz przez cały dzień lub wieczór, będziemy mu za to bardzo wdzięczni — ozwała się Anna, która daleko więcéj od Katarzyny wyglądała na gospodynią domu.
Maryan stanął z kapeluszem w ręku, wahający się widocznie pomiędzy chęcią pozostania a etykietą, rozkazującą mu odejść.
— Doprawdy — rzekł — gotów jestem dziś jeszcze skorzystać z zaprosin państwa i narzucić im obecność swoję na kilka godzin.
Słowa te przyjęte były przez Stefana i obie siostry jego z pośpieszną uprzejmością i szczerém zadowoleniem. Maryan postawił kapelusz na krześle i usiadł obok Anny.
— Myślcie państwo o mnie, co chcecie — rzekł z uśmiechem — zostaję u was na obiedzie. Rodzice moi nie będą o mnie niespokojni, bo zdarza mi się niekiedy przepędzać dzień cały za domem.
W bawialni znajdował się pod oknem stół składany, który niebawem Anna z pomocą Józi rozsunęła i nakryła białym obrusem. Zjawiły się potém fajansowe talerze, cynowe sztućce, szklanki ze szkła grubego i grube także, lecz białe, jak śnieg, serwety; po chwili zaś Anna, która wydaliła się była do kuchni, wniosła sporą wazę, pełną dymiącego się rosołu. Twarz młodéj panny zarumienioną znowu była od ognia; z uśmiechem na ustach piérwsza stanęła przy stole i, rozlewając zupę na talerze, zaprosiła całe towarzystwo na obiad.
Przez ten czas Maryan rozmawiał z Katarzyną o muzyce i przeglądał z nią razem nuty, które ona, z gruntowną znajomością sztuki, rozpisywała na różne instrumenta dla miejscowéj orkiestry.
— Jest to także sposób zarobkowania — rzekł, siadając do stołu, Stefan — który Kasia zawdzięcza stosunkom swoim, zabranym w skutek udzielanych przez nią lekcyi muzyki, śpiewu i rysunku.
— Pani więc także udziela lekcyi? — zapytał Maryan.
— Krzątamy się wszyscy po Bożym świecie, jak możemy — wesoło mówił Stefan. — Ja z rana wychodzę na lekcye; Anna zastępuje mnie w sklepie, a Kasia zostaje w domu z małą siostrą. Gdy ja wracam do sklepu, Anna udaje się do gospodarstwa, Kasia zaś wychodzi na miasto. Po południu jeszcze Anna szyje dla jednego z tutejszych magazynów, a Katarzyna, po powrocie z miasta, trudni się przepisywaniem nut oraz początkowém uczeniem małéj siostry. Podzieliliśmy się czasem i zadaniami naszemi, wedle możności i umiejętności każdego z nas.
Maryan w zamyśleniu słuchał prostego opowiadania tego. Życie takie pracowite i ubogie po raz piérwszy spotykał z blizka. O podobnych istnieniach czytywał w książkach; słyszał nieraz, iż bywają na świecie ludzie, którzy je wiodą i wieść muszą; ale nigdy dotąd żadnemu z nich nie przypatrzył się własnemi oczyma. A jednak widok, który miał przed sobą, nie sprawiał na nim przykrego wrażenia, ale przeciwnie zdawał się odpowiadać w zupełności uczuciom i przekonaniom jego, które, nie określone może i nie sformułowane wyraźnie myślą ni czynem, tkwiły w nim przecież głęboko, niby nasienie, rzucone w niego atmosferą czasu, w jakim żył, mocą zmian i wypadków, na które spoglądał.
Wkoło stołu tymczasem toczyła się gwarna i wesoła rozmowa. Dwaj młodzi chłopcy, onieśmieleni z razu obecnością gościa, odzyskali wkrótce zwykły swój humor, opowiadali na wyścigi o swych szkolnych studyach, przyczém Edmund, dumny postępami swemi i sporym zapasem wiadomości, jakie już zebrał, przybierał akademickie nieco pozy, odgarniając bujne włosy z czoła, na którém jaśniała pojętność żywego i ciekawego umysłu, zwierzając się obecnym ze świetnych planów przyszłości, jakie układał już w swéj głowie, obiecując sobie, jak mówił, sposobić się do prawniczego zawodu. Młodszy chłopak, zgrabny, żywy, ale z twarzą nie tyle umysłowych zdolności okazującą, wdawał się téż w rozmowę, mniéj jednak chlubiąc się naukowemi zdobyczami i skromniejsze na przyszłość rozwijając zamiary.
— Zdaje mi się — wymówił z zupełną powagą — że zostanę zegarmistrzem. Podoba mi się to rzemiosło. Wszelkie mechanizmy, ręką ludzką urządzane, w szczególny sposób budzą we mnie ciekawość. Jeśli-bym udał się do wyższego naukowego zakładu, być może, iż naraził-bym tylko Stefana na niepotrzebne koszta, a siebie na zawód, gdyż sam czuję, że nauki przychodzą mi z trudnością. Wolę więc po ukończeniu gimnazyum pozostać tutaj i zająć się zaraz rzemiosłem.
Maryan słuchał mowy dwóch chłopców z najwyższém zajęciem. Obok swobody i wesołości prawie dziecinnéj, znać w nich było myśl nieustannie zwracającą się ku przyszłości. Z myślą tą wzrastali oni, jéj święcili obecne prace swe i usiłowania, przez nią uczyli się badać samych siebie i przyglądać się różnym drogom, na których ludzie znajdować mogą swoje jutro. Maryan spuścił oczy i zamyślił się. Być może, iż przypomniał sobie własne dzieciństwo swoje, iż przed wyobraźnią stanęli mu młodsi bracia jego; być może, iż zapytywał siebie: czyja przyszłość pewniejszą i jaśniejszą być miała? czyj los bardziéj podlegać musiał kierującéj nim woli? — czy tych ubogich chłopców, wygnanych z pod ojcowskiego dachu i szukających schronienia w starych, wilgotnych, nagich ścianach miejskiéj kamienicy, czy téż pieszczonych i starannie kształconych synów dziedzica Brochowa i Radlina.
Anna wstawała od czasu do czasu i przynosiła z kuchni potrawy; w zajęciach około stołu dopomagała jéj zręcznie i cicho owa blada dziewczynka. Klemensia przekomarzała się z braćmi i z gościem, który zawiązał z nią żartobliwą rozmowę.
Wkrótce wstano od stołu, a ponieważ krótki dzień jesienny miał się już ku końcowi i mrok zapadał, Anna wniosła do bawialni zapaloną lampę. Skoro tylko usiadła, Maryan wnet usiadł przy niéj. Widoczną znajdował przyjemność w rozmowie z młodą panną i w patrzeniu na jéj twarz świeżą, ożywioną, myślącą i spokojną.


IV. Ex-lwica.

Godzina była dobrze popołudniowa, gdy państwo Brochwiczowie zasiedli do śniadania. Wstawać tak późno nie było codziennym ich obyczajem, ale dnia wczorajszego bawili się do świtu na wieczorze u Natalskich, spali więc potém wyjątkowo długo.
W obszernéj i ozdobnéj sali jadalnéj, o czterech oknach, na plac katedralny wychodzących, przy okrągłym wielkim stole siedziała obok męża p. Herminia, w rannym szlafroczku z materyi, w tureckie desenie tkanéj, i z białym czepeczkiem na pięknych jeszcze włosach. W pobliżu rodziców siedzieli obok siebie Maryan i Żancia, a niedaleko okien, przy bocznym stoliku, pili herbatę dwaj młodsi synowie Brochwicza, mając pomiędzy sobą małego i suchego staruszka, który, jak się zdawało, pełnił przy nich rolę wiecznie stróżującego Cerbera. Przed samowarem i tacą, napełnioną przyborami do herbaty, stała panna służąca, osoba lat średnich i więcéj niż średniéj tuszy, krągła, fertyczna, rumiana, w sztywnie wykrochmalonéj jasnéj sukni i czépku z kolorowemi wstążkami na głowie. Pomiędzy rodzicami i najstarszym synem rozmowa toczyła się ożywiona i wesoła, ale tylko pomiędzy trzema temi osobami, gdyż Żancia milczała, maleńką swą chudą rączką do ust bledziutkich podnosząc filiżankę, panna służąca milczała także, a młodzi panicze przy bocznym stoliku półgłosem wiedli pogadankę a parte, zapewne o wczorajszéj zabawie, w któréj wraz z rodzicami i starszém rodzeństwem udział przyjmowali.
Śniadanie miało się już ku końcowi, gdy do sali wszedł lokaj i szepnął cóś z cicha pannie służącéj, ta zwróciła się ku pani domu i otworzyła usta, aby cóś wyrzec, ale w téjże saméj chwili z łoskotem otworzyły się drzwi przedpokoju i na progu stanęła kobiéta, któréj ani kibici, ani twarzy dokładnie widziéć nie było można; piérwszą bowiem okrywała i nadmiernie grubą czyniła lisia szuba, błyszczącym atłasem pokryta, druga kryła się całkiem prawie w zwojach białéj muślinowéj woalki, owiniętéj wkoło watowego kapturka. Z pod szuby widać było zieloną krótką suknią i parę bardzo małych, zgrabnych i wytwornie obutych stopek, nad watowym kapturem zaś stérczał i pompatycznie powiewał wielki puf, z kokard czarnych i zielonych utworzony. Przybywająca, trzymając w ręku spory worek podróżny, włóczkami wyszywany, stała parę sekund na progu i rozglądała się jakby po sali, poczém bardzo szybkim ruchem odwinęła z głowy kilka łokci muślinu i zawołała:
— Kuzyniu Jasiu! kuzynulko Herminiu! cóż? poznajecie mię, czy nie poznajecie? przyjmujecie, czy nie przyjmujecie? mówcie żywo! bo jeśli nie przyjmujecie, to w te pędy jadę do Jadziuni Natalskiéj, albo do marszałkowstwa Wirskich!
Poznali ją wszyscy obecni. Pan Jan zawołał:
— A! wszak to kuzyna Róża!
— Pani Róża! — ciszéj, z pewną powściągliwością w głosie, wymówiła pani Herminia.
— Ciocia Rózia! — ze śmiechem zawołał Maryan i, poskoczywszy ku przybyłéj, pomagał jéj oswobadzać się z szuby i kaptura.
Żancia nie powiedziała nic, tylko szerzéj nieco otworzyła swoje wielkie piwne oczy i wpatrywała się w przybyłą.
Pani Róża, po zdjęciu futra, poskoczyła na środek sali i w mgnieniu oka znalazła się pośród obecnych osób, które powstały od stołu.
— Ach, Jasiu kochańciu! — wołała, — zmizerniałeś nieboraku, i postarzałeś, ale poczciwie, jak dawniéj z oczu ci patrzy! Kuzynulka (stosowało się to do p. Herminii), piękna zawsze i imponująca! A to Maryś! Marylek! patrzcie, na jakiego dorosłego kawalera wyrósł! Kiedym cię ostatni raz widziała, mleko jeszcze miałeś pod nosem! A to Joasia, Jancia czy Żancia, jak ją podobno nazywacie! Cóż, panieneczko? czy nie poznałaś mię, że się tak przypatrujesz? Musiałaś miéć latek już z jedenaście, gdym cię ostatni raz widziała. Powinna-byś poznać ciocię Rózię...
Zagadnięte w ten sposób, młode dziewczę, zapłonęło szkarłatem i spuściło oczy przed bystrym wzrokiem przybyłéj, obejmującym ją od stóp do głowy. W zmieszaniu swém, połączoném z odcieniem lekkiego zalęknienia, Żancia wyglądała na śliczne, drobniutkie, delikatne trusiątko. Przybyła odstąpiła parę kroków i, nie spuszczając wzroku z młodéj dziewczyny, a przechylając głowę z jednéj strony na drugą, mówić zaczęła:
— Figurka ładna i buzia wcale niczego! nosek mały, zgrabny, oczki nieśmiałe ale błyszczące, jak iskierki! Cóż się tak rumienisz, panieneczko? Chodź, uściśnij ciocię Rózię! I, nie czekając, aby młoda dziewczyna odpowiedziała na jéj wezwanie, pochwyciła główkę jéj w obie ręce i, dwa głośne pocałunki złożywszy na jéj policzkach, również ogniście wycałowała jéj usta.
— A teraz mnie, ciociu Róziu! ja także chcę przywitać się z ciotką! — zawołał ze śmiechem Maryan i przybliżył ku przybyłéj twarz swą, gęsto porosłą drobnym złotym puszkiem. Ale ciocia, zamiast pocałować, uderzyła go z lekka po ramieniu.
— No, no, — rzekła, — nie tak prędko, kawalerze! lubisz, jak widzę, buziaki szturmem zdobywać! ale nic z tego! trzeba piérwéj zasłużyć na nie! a wielki bałamut z ciebie? co? spójrz-no mi w oczy! nie chcesz? no to weź mój rydykiul i umieść go gdzie w bezpieczeństwie. Są tam moje precyoza wszystkie i pamiątki!
— Niech kochana kuzynka usiądzie! może herbaty? — ozwała się pani Herminia, z tą samą, co wprzódy, powściągliwą uprzejmością.
Pan Jan zapraszał przybyłą do stołu serdeczniéj i weseléj:
— Usiądź, ciociu Róziu! — mówił — musisz być zmęczoną z podróży! Toć-że ze swéj Cieciórkowszczyny przybywasz pewnie, a to nie blizki świat, bo aż w Lidzkiém! Usiądź, wypij herbaty i odpocznij !
— Dobrze, moje rybki, dobrze! siądę, jeść, pić i odpoczywać będę!
Mówiąc to, pani Róża, usiadła przy stole pomiędzy panem Janem, a najstarszym jego synem.
Powierzchowność osoby, która tak niespodzianie wmieszała się w rodzinne grono Brochwiczów, była, co najmniéj osobliwą. Patrząc na nią długo i bacznie, trudno-by jeszcze wiek jéj w przybliżeniu nawet określić. Wydawała się i starą, i młodą; to pewna jednak, że jeśli była starą, starość jéj była z pewnością młodą. Na twarzy jéj i w całéj postaci dwie najsprzeczniejsze z sobą rzeczy, starość i młodość, ukazywały się w tak pogmatwanéj plątaninie, że niepodobna-by z razu orzec, która z nich była prawdą, a która udaniem, która dziełem natury, a która figielkiem sztuki. Téj ostatniéj pani Róża używała widocznie, ale nadużywać jéj potrzeby nie miała; nie bieliła się i nie różowała, gdyż 60 przeżytych wiosen nie zwarzyło świeżości jéj cery, ani policzkom pulchnym i jędrnym nie odebrało naturalnych a żywych rumieńców. Oczy jéj, ciemno-siwe, małe i okrągło wykrojone, odznaczały się niezwykłą ognistością i ruchliwością źrenic; z za warg, które wtedy tylko nie otwierały się, gdy milczały, a milczały bardzo rzadko, widać było dwa rzędy zębów, białych jak kość słoniowa, żadną szczerbą nie nadwerężonych i nie sztucznych bynajmniéj, ale naturalnych, własnych, równych i zdrowych. Po twarzy téj, któréj świeżości pozazdrościć-by mogła niejedna o połowę wiosen młodsza kobieta, włóczyły się tu i ówdzie, nakształt chmur, słońce przyćmiewających, gromady i gromadki zmarszczek, przeciwko którym żadna już sztuka nic nie może, a które przypomnieniem starości przysłaniały z lekka i świeże rumieńce, i prawidłowość linii, co niegdyś zakreślały snadź rysy niepospolicie piękne. Złośliwe zmarszczki te fałdowały z lekka szyję okrągłą, pulchną i białą, marszczyły różową bródkę, figlarnemi motylkami otaczały ogniste oczy i poprzecznemi pręgami przerzynały czoło, ocienione grubym warkoczem czarności podejrzanéj, bo suchéj, połysku pozbawionéj, przypominającéj raczéj pęzelek w płynie chemicznym umoczony, niż czarodziejską paletrę młodości. Kibić pani Róży nie mogła już uchodzić za szczupłą, ani gibką, uderzała w niéj nawet tusza dość znaczna; przy więcéj jednak niż średnim wzroście i starannym kroju mantylki, wydawała się jeszcze wcale zgrabną, co najmniéj zaś rzeźką, zdrowia i życia pełną. Zielona suknia pani Róży szeroka była i o tyle krótka, że wysuwała się z pod niéj co moment nóżka mała, podłużna, ruchliwa i zgrabna; atłasową mantylkę stroiły koronki u szyi, a frendzle u dołu; na grubym, czarnym warkoczu spoczywał i garnirunkami strzępił się biały czepeczek z kolorowym pufem pośrodku. Długie kolce przy uszach i przezroczysto wyrabiane z czarnego jedwabiu mitynki, okrywające do połowy rączki drobne, białe i jak atłas gładkie, uzupełniały ubiór téj żywéj, wesołéj, ruchliwéj i gadatliwéj staruszki.
— Znudziłam się w Cieciórkowszczyznie! — popijając herbatę, zaczęła p. Róża.
— Jakże to można nudzić się we własnych dobrach, ciociu! — żartobliwie zarzucił Maryan.
— Oj dobra! — jęknęła młoda staruszka, — jak spory pies położy się na nich, to ogon na cudzym już gruncie leży!...
Zaśmiał się pan Jan i Maryan; Źancia, która po raz piérwszy zapewne w swém życiu słyszała parabolę o psie i ogonie jego, na cudzych gruntach leżącym, zachichotała cichutko; ale pani Herminia nie śmiała się wcale, raziły ją snadź trywialność wyrażenia się gościa i śmiech córki, który jednak, Bóg widział, że nie był zbyt głośnym.
— Żanciu ! qui est ce qui rit comme ca! — rzekła, patrząc na dziewczę wzrokiem pełnym przestrzegającego wyrazu.
Ogniste oczy pani Róży strzeliły z kolei na matkę i córkę, poczém młoda-staruszka mówiła daléj:
— Znudziłam się w Cieciórkowszczyznie i przyjechałam do was, moje rybki, ażeby sobie trochę zabawić się...
— O! my tu bawim się wyśmienicie! — zawołał Maryan. — Będzie ci, ciociu Róziu, wesoło! młodych kawalerów rój...
— A co mi tam po kawalerach! w tobiem się zakochała, Marylku, i już mi dość!
— O dla Boga! — zawołał Maryś — i cóż ja z tém mojém szczęściem pocznę!
— Oj, oj! króleczku! dobrze ty wiész, jak z takiém szczęściem poczynać trzeba! — sarknęła na niego ciocia z figlarném spójrzeniem i z białym paluszkiem, na znak żartobliwéj groźby, do nosa przyłożonym.
— Powiédz-że mi, kuzynulku, kto tu więcéj mieszka z obywatelstwa?
— Natalscy...
— Wiem! wiem! Porzewicka z domu! dama śliczna! Starsza z córek za Darzycem. Druga, Teofila, Teosia, Tosia cudności dzieciątko!...
— Ależ to dorosła już panna! — zarzucił z uśmiechem pan Jan.
— A dorosła! zapewne, że dorosła już teraz! Poczekaj-no, króleczku, ile ona lat miéć może! W roku tysiąc ośmset czterdziestym piątym... nie, w szóstym... tak, w czterdziestym szóstym bawiłam u marszałkowstwa Wirskich... ona wtedy urodziła się...
— Fi! ciociu Róziu! któż widział być taką metryką chodzącą, i to jeszcze dla panien?
— Marszałkowstwo Wirscy są także w Wilnie...
— A! czy są także? bardzo mię to cieszy, kuzynulku! Ona z Wójdkówny rodzi się... imponująca dama!
— Tuszę ma imponującą, a i synek jéj także...
— Wiem, wiem... Ignalek... rodził się w tysiąc ośmset czterdziestym piątym roku... bawiłam wtedy u Wójdków, rodziców pani Wirskiéj...
— Ależ niebezpieczna z ciebie osoba, ciociu Róziu! wszystkich lata na pamięć umiész. A ileż ich miéć może siostra panny Teofili, pani Adamowa Darzycowa?
Pytanie to zadał Maryan. Ciocia Rózia żywo zwróciła się ku niemu.
— A co ciebie, króleczku, lata pani Adamowéj obchodzą? To już mężatka, owoc tedy zakazany... ale wam podobno takie owoce najpiękniéj pachną...
— A ciocia lubiłaś owoce zakazane? — do ucha prawie szepnął jéj Maryan.
Pani Róża uderzyła go po ręku.
— Kochana kuzyna ślicznie wygląda — wtrąciła pani Herminia, jak się zdawało, dlatego tylko, aby przerwać gadaninę gościa, zaczynającą przybierać obrót drażliwy dla uszu Żanci.
— Ot, trzymam się jakoś, kuzynulku, z pomocą dobrego humoru... cała bo sztuka w tém, aby zawsze miéć dobry humor... alem się okropnie w ostatnich czasach nudziła i poczułam sama, że zaczynam szkapiéć... tutaj, w kochaném Wilenku podreparuję się trochę.
— Jeżeli myślisz o wesołości, to i tu nieznajdziesz jéj wiele, kuzynko — odezwał się pan Jan. — Czasy ciężkie i... smutne.
— Smutne, a smutne! — westchnęła pani Róża. Popatrzyła na pana Jana i pokiwała głową.
— Postarzałeś, Jasiulku, zeszkapiałeś... wszystko snadź bardzo do serca przyjmujesz... to źle... to źle, kochanciu! najważniejsza rzecz: zdrowie i dobry humor. A pamiętasz, jakeśmy to w Brochowie mazura wycinali, jeszcze za życia pani Józefowéj, twojéj matki... dzielny był z ciebie chłopiec!.. oko duże, wypukłe, włosy jak las, melancholiczny tylko czasem bywałeś, ale za to jakeś się rozweselił, to lubo było patrzéć na ciebie...
Pan Jan śmiał się.
— Nie wiedziałem, kuzynko, żem ci się tak podobał... czemu-żeś mi wtedy o tém nie powiedziała?
Pani Róża spójrzała mu w twarz przenikliwie.
— Kłamciuszki, dobrodzieju, kłamciuszki prawisz! — zawołała. — Po co nieprawdę mówić? stare to czasy i kuzynulka Hermińcia nie rozgniewa się, jeśli je sobie teraz przypomniemy, bo przecież z nią ożeniłeś się, a mnie tylko bałamuciłeś! No! może téż było-by inaczéj, bo gustowaliśmy w sobie nie na żarty, ale cóż? kiedy mi jeszcze wtedy Paweł Cieciórko na karku siedział!
Maryan śmiał się, pan Jan z uśmiechem spoglądał na oryginalną swą kuzynkę, Żancia wpatrywała się w nią także szeroko otwartemi oczyma, czoło pani Herminii sfałdowało się z lekka, a oczy nieustannie prawie przechodziły z twarzy pani Róży na twarz córki.
— Cóż się dzieje teraz z twoim Pawłem Cieciórką? — zapytał pan Jan — może umarł?
— A! gdzie tam umarł, króleczku! gdzie tam umarł! Żyje zdrowiuteńki w swoich Dymiańczycach i bije muchy po ścianach! Tacy ludzie nie umierają nigdy! ani ich co poruszy, ani zabawi, ani zgryzie, bo jużci nie można uważać za zabawę zabijania much na ścianach, ani za zgryzotę, jeśli która z nich z pod skórzanéj łapki ucieknie! Tacy ludzie, króleczku, żyją tak, jak żółwie chodzą, to téż nim do śmierci dolezą, ona znudzi się i zapomni o nich.
— Sprawiedliwa uwaga! — wtrącił wesoło Maryan. — Jak widzę, ciociu Róziu, jesteś potrosze filozofką. Ale powiédz mi z łaski swojéj, jaką to szczególną nienawiścią pałał twój Paweł Cieciórko względem rodu muszego, że go tak niemiłosiernie, jak opowiadasz, tępił i mordował...
— A kto go tam wié, kochanciu, jaką on nienawiścią pałał; to tylko ci powiadam, że calutki boży dzień nic więcéj nie robił, tylko muchy zabijał. Ubierze się bywało z rana w długi turecki szlafrok, wypije kawę, wypali lulkę i chodzi po pokojach ze skórzaną łopatką w ręku, a much po ścianach wypatruje. Mówię czasem do niego: „Pawełku, pójdźmy na spacer!” „Zaraz, serdeńko — odpowiada — zaraz” i klap po ścianie! Albo: „Pawełku, pojedźmy w sąsiedztwo zabawić się!” „Zaraz — mówi — zaraz” i klap muchę! Czasem mówię mu: „Pocałuj mię, Pawełku!” a on...
— Klap po ścianie! — dokończył Maryan.
Śmieli się wszyscy, nawet pani Herminia nie mogła się wstrzymać od uśmiechu, lubo wyraz jéj twarzy objawiał niepodobną do utajenia przykrość i zakłopotanie.
— Śmiejcie się, śmiejcie — mówiła pani Róża — a mnie wcale nie było wesoło. Do tego czasu jeszcze, ile razy zostanę samą, muchy brzęczą mi w uszach i skórzana łopatka klapie... Alem sobie radę dała; pojechałam do Wilna i do Dymiańczyc wróciłam z gotowym rozwodem... Wyjechałam z Dymiańczyc, jak ptaszek swobodna, ale cóż? wszyscy kawalerowie, w których gustowałam, pożenili się już byli, i Jaś Brochwicz, i Wacław Sieciński, i Gucio Natalski, i Walek Wajko, i Staś Wirski, i Adaś Darzyc... Zdarzały mi się partye i potém, ale bez miłości iść nie chciałam. Bogactwo nic potém, kiedy miłości i dobrego humoru w małżeństwie niéma. I Cieciórko był bogaty...
— Pani Herminia pochyliła się nad stołem i dotknęła ręki zamyślonéj i w ciocię Rózię wpatrzonéj Żanci.
— Żanciu! — rzekła — idź przygotuj się do lekcyi śpiewu.
Żancia wstała.
— Panie Faustynie! — wymówiła jeszcze pani Herminia, zwracając się do małego staruszka, przy bocznym stoliczku, pośród młodych paniczów, siedzącego — zdaje mi się, że pora już, aby dzieci poszły do swoich pokojów. Wkrótce przyjdzie pan Devré, niech się przygotują do lekcyi.
— A! dzieci! — zawołała pani Róża, od stóp do głów oglądając dwóch młodszych Brochwiczów, którzy powstali i zabierali się do odejścia — ależ piękne mi dzieci, kuzynulku! toż już kawalerowie...
Chłopcy obaj wysmukli byli w istocie, jak topolki, twarze mieli ściągłe, o regularnych rysach, lecz bladawéj, niezdrowéj cery; starszemu majaczyło nad wargą coś nakształt wąsika.
— Poczekaj-no, kuzynulku — patrząc na młodych paniczów, mówiła pani Róża — Leosiek urodził się wam wtedy, kiedym to bawiła w waszém sąsiedztwie u Mielczyńskich w Mielkowie... będzie temu na wiosnę lat... poczekaj-no... dziesięć... trzynaście... siedmnaście... tak, tak... Leoś ma lat siedmnaście, a Jaroś... Żancia miała cztery lata, kiedy się urodził... A co to niesiesz takiego, łaskawco? Afisz, czy co? pokaż mi to zaraz! pokaż! może teatr, albo koncert?
Wymawiając ostatnie wyrazy, pani Róża trzymała już w ręku afisz, który wyrwała prawie z rąk wchodzącego lokaja.
Pani Herminia, widocznie ucieszona dywersyą, zaszłą w liczeniu lat jéj dzieci, a mianowicie Żanci, skinęła na pana Faustyna, który wraz z paniczami natychmiast salę opuścił. Żancia z grubym zeszytem nut zatrzymała się przy stole, Maryan zbliżył się do cioci Rózi i przez ramię jéj głośno afisz przeczytał:
— Koncert na skrzypcach, z towarzyszeniem fortepianu, odegra Roman Gotard Bruno Wąsikowski...
Drôle de nom! — wzruszając ramionami, wymówiła pani Herminia.
— Wąsikowski... artysta! — z uśmiechem powtórzył pan Jan.
Pani Róża oczy wzniosła w górę i zdawała się przypominać coś sobie.
— Roman Gotard Bruno! — zawołała — wiem, wiem! syn metra muzyki z Lidy! Rodziców jego znałam; ojciec poczciwy człeczyna był, ale cymbalisko okrutne, matka Żmujdzinka, Dojwałłówna z domu, niczego sobie kobiecina, ale melancholiczka i płaksiwa... kiedy syn im urodził się, byłam wtedy w Lidzie. Zaprosili mię na chrzciny, choć konnexyi wielkich nie mieliśmy z sobą, tyle tylko, żem Wąsikowskiego spotykała w domach, gdzie lekcye muzyki dawał. Ochrzcili go trzema imionami: Roman, Gotard, Bruno, jak dziś pamiętam... to on... niezawodnie on!.. jedźmy, kuzynulku, na ten koncert! jeżeli mię kochasz, jedźmy!.. ciekawam zobaczyć tego Romana Gotarda, a przytém i zabawimy się... cóż, kuzynulku, czy pojedziemy?
— Nieznany jakiś człowiek — wymówiła z namysłem pani Herminia — nie wiem, czy wypada... jak myślisz, Jean?
— Jak chcesz, moje życie; co do mnie, jestem zaproszony na preferansa do Darzyca...
— Mogły-byśmy z Żancią pojechać... Maryś-by z nami był, nie wiem tylko, czy ktokolwiek więcéj będzie... żeby się nie skompromitować, odróżniając od innych...
— Państwo Natalscy i młodzi Darzycowie pewno będą; oni tak lubią muzykę... — z cicha wtrąciła Żancia, któréj myśl o koncercie uśmiechała się widocznie.
Przez chwilę trwały debata, w których końcu pani Herminia zgodziła się na koncert, z warunkiem, jeśli Maryś dowié się zaraz, czy i Natalscy na nim się znajdą.
Maryś przyrzekł dowiedziéć się, Żanci piwne oczy błysnęły zadowoleniem. Z tym blaskiem było jéj bardzo ładnie, bo twarz jéj straciła na chwilę nic nieznaczącą martwość; ale, zajęta afiszem młoda panienka, oparła się łokciem o stół i czytała programat koncertu.
— Żanciu — ozwała się pani Herminia — votre coûde!
Żancia wyprostowała się, zdjęła łokieć ze stołu i oczy spuściła. Twarz jéj była znowu martwą, ale, zamiast uprzedniéj radości, prześlizgnął się po niéj odcień pewnego, szybko bardzo powściągnionego i stłumionego, zniecierpliwienia. Brew tylko młodéj panienki, wązko i czarno zarysowana, drgnęła nieznacznie i białe ząbki przycięły na sekundę drobną, bledziuchną wargę. Na głos matki, rozkazującéj jéj wyprostować się, gdy ona czuła potrzebę oparcia się, pamiętać o pozycyi łokcia wtedy, gdy ona myślała o muzyce, coś w niéj zapaliło się, zakipiało, niecierpliwością zawrzało, i wnet zgasło, stłumione nieśmiałością, pokorą, nałogiem biernego posłuszeństwa.


V. Wędrowny artysta.

O godzinie, w któréj rozpocząć się miał koncert Romana Gotarda Wąsikowskiego, smutne pustki panowały w sali koncertowéj, obszernéj i ozdobnéj. Kilkadziesiąt kinkietów powodzią białego światła oblewało liczne rzędy krzesełek żółtych, powiewających przyklejonemi do nich białemi kartkami, na których czarno i wyraźnie namalowano numera miejsc, przez nikogo niezajętych. Na estradzie stał forterpian z klawiaturą rzęsiście oświetloną dwoma wieloramiennemi świecznikami, obok fortepianu, samotne i smutne, na osobnym pulpicie spoczywały skrzypce.
Na czele kilkudziesięciu rzędów żółtych krzesełek, bardzo blizko estrady znajdował się rząd większych i wygodniejszych krzeseł, spłowiałym axamitem ponsowego koloru obitych. Były to miejsca honorowe, najdroższe i najpokaźniejsze. Na tych-to honorowych miejscach zasiedli: pani Herminia, ciocia Rózia, Maryan i Żancia. Przybyli kwadransem późniéj, niż chciał tego afisz, porę rozpoczęcia się koncertu ogłaszający, a jednak przybyli jeszcze zbyt wcześnie: na estradzie nie było artysty, a w sali słuchaczy. Na twarzy pani Herminii malował się niepokój, połączony z niezadowoleniem; obawiała się śmieszności słuchania koncertu, którego widocznie nikt słuchać nie chciał. Ciocia Rózia, ustrojona w szeroką i krótką amarantową suknią, z takiéjże barwy pufem na głowie, z wachlarzem w pulchnéj rączce, chichotała z cicha i poziewała głośno na przemian, przekomarzała się z Maryanem, lub poprawiała fałdy sukni i układ warkoczy, siedzącéj pomiędzy nią a panią Herminią, Żanci.
Maryan nie był już tak wesołym, jak z rana, odcinał się jednak cioci Rózi i żartował z pustek, panujących w sali; Żancia, wielkiemi swemi biernemi oczyma wodząc dokoła, siedziała prosto i milcząco.
Po kilku dopiéro minutach, śród obszernéj pustyni tworzyć się zaczęły tu i owdzie małe oazy. Do sali wszedł mężczyzna, figura blada i nieznacząca, i przyprowadził z sobą dwie kobiety skromniuchne, ubożuchne, czerwieniące się jak piwonie na widok krzeseł, na których mogło siedziéć wielu ludzi. Usiedli na szarym końcu, echa przeciągłe powtórzyły odgłos nieśmiałych ich kroków i umilkły. Aż po upływie dopiéro pewnego czasu zjawił się znowu staruszek jakiś, emeryt zapewne, cierpiący na melomanią, z okularami na nosie i czapką pod ramieniem; sunął przez salę z wolna i ciężko, zakaszlał parę razy, umieścił się z trudnością na samym środku sali, stęknął, zakaszlał znowu i umilkł. Echa złośliwe stęknęły także, kaszlnęły i umilkły. Melancholia zawisła pod wyniosłym sufitem i rozciągnęła nad pustą salą cieniste swe skrzydła; nuda przyleciała tuż za nią i, dobijając się wyłącznego panowania nad próżnią, rozpoczęła bój z posępną swą siostrą.
Nagle u drzwi wchodowych rozległy się szelesty ciężkich jedwabiów. Melancholia i nuda stuliły ciemne skrzydła, przeczuwając nieprzyjaciela. Z dala już odgadnąć można było, że na salę wstępuje bogactwo w świetnym orszaku piękności i wytworności.
Drogą, urządzoną pomiędzy rzędami krzeseł, z wolna postępowała kobieta lat czterdziestu, ale piękna jeszcze, ubrana kosztownie, lecz niemniéj poważnie. Za nią, ciągnął się i szeleścił długi ogon ciemnéj sukni, u szyi jéj, pod przezroczystą przysłoną koronki, jaśniał wielki szmaragd, otoczony brylantami. Obok téj poważnéj i wspaniałéj damy, lekko i powiewnie szła młoda panna, niższa od niéj znacznie, śliczna istota o jasnych jak len włosach, twarzy alabastrowo białéj, kibici idealnéj. Za tą parą postępowała inna, składająca się z kobiety młodéj i pięknéj, lecz bladéj i wyraźnie cierpiącéj, i młodego także mężczyzny, z twarzą apatyczną i chorobliwe usposobienie znamionującą, z grubym szalem na ramieniu. O ile śliczna panna szła lekko i żywo, o tyle w krokach postępującéj za nią młodéj mężatki było niedbałéj powolności i chorobliwego zesłabnięcia; piękna jéj głowa, ukoronowana splotami płowych włosów, pochylała się smutnie, szafirowe oczy patrzyły z wyrazem tęsknoty i marzenia. U końca orszaku szedł mężczyzna, podobny bardzo do tego, który młodą mężatkę prowadził, mniéj tylko szczupły i blady, z powierzchownością niezbyt piękną i trochę zimną, dość przyjemną jednak, a niczém wcale nie odrażającą.
Była to pani Natalska z dwiema córkami swemi, i dwaj bracia Darzycowie, Adam i Artur.
Widok wchodzących rozpromienił schmurzoną dotąd i niespokojną twarz pani Herminii; ciocia Rózia podskoczyła na krześle i roztworzyła ramiona, jakby ich wszystkich odrazu uścisnąć chciała; Maryan składał ukłony damom, a mężczyznom rękę podawał; Żancia, nieśmiało i oglądając się na matkę, powstała z krzesła, ale zaledwie zdołała ceremonialny dyg wykonać przed panią Natalską, młodsza jéj córka poskoczyła ku niéj, pochwyciła jéj ręce i pocałowała ją w twarz parę razy. Dwie, sprzyjaźnione, jak się zdawało, rodziny, zabrały miejsce i rozpoczęły rozmowę półgłosem, szeptem prawie, wyjąwszy cioci Rózi, która, lubo także miarkowała głos swój, nie mogła jednak wstrzymać się od niektórych, zwyczajnych sobie, wykrzykników. Witała się ona ze wszystkimi z poufałością dawnéj znajoméj i czułością powszechnéj cioci.
— Źle mi coś wyglądasz, kochańciu! — zawołała w chwili, gdy Adam Darzyc zbliżał się do niéj. — żółty jesteś, jak cytryna, a oczy to ci się tak gdzieś pochowały, że ich wcale nie widać! aż mi wstyd, żem takiego chérlaka jakby na rękach swoich kiedyś nosiła!
Słowa te, niezbyt pochlebne, nie sprawiły przecież żadnego wrażenia na tym, do kogo się stosowały. Zięć pani Natalskiéj poniósł do zwiędłego nieco czoła rękę białą i chudą.
— Głowa mię dziś strasznie boli — odpowiedział — i gdyby nie konieczne żądanie Helenki, nie wyszedł-bym dziś z domu z pewnością.
— A! pani Helena! Helenka! Helusia! — zaszczebiotała ciocia Rózia — to już ona mężatka! mój Boże! takie-to było maleństwo wtedy, kiedym u nich bawiła blizko przez rok cały. Śliczna osoba! wysmukła, blondyna! trochę tylko przyblada, ale to nic, bo gdyby była hożą i rumianą, niedobrane z was było-by małżeństwo...
Maryan pochylił się nad krzesłem pani Adamowej.
— Byłem dziś u matki pani — mówił półgłosem — alem nie miał przyjemności pani tam znaléźć...
Na dźwięk głosu młodego Brochwicza, promień miłego uczucia przeleciał po twarzy smutnéj kobiety. Powolnym ruchem zwróciła ku niemu głowę i utkwiła w twarzy jego szafirowe oczy, w których tęskne marzenie założyło sobie stałe siedlisko.
— Cały dzień przepędziłam dziś u siebie i nie była-bym tu teraz, gdyby moja matka nie przyjechała sama po mnie. Adam cierpi na ból głowy.
Przy tych ostatnich wyrazach spuściła powieki, co twarzy jéj nadało wyraz jeszcze smutniejszy; po ustach Maryana przewinął się ledwie widzialny uśmiech.
— Słabe zdrowie Adama — zaczął — pozbawia nas często szczęścia widzenia pani...
— Szczęścia! — z nagłym i ledwie dostrzegalnym rumieńcem powtórzyła młoda kobieta — komuż obecność moja szczęście sprawić może?
— O, pani! — wymówił Maryan — ale nie miał czasu dokończyć zaczętéj mowy.
— Marysiu — ozwał się tuż przy nim stłumiony głos pani Herminii — czy nie widzisz, że pannie Teofili upadła chusteczka.
Śliczna panna, żywo rozmawiając z Żancią, i ze śmiechem odpowiadając na żarty i czułości cioci Rózi, upuściła w istocie chusteczkę, bardzo podobną do kawałka białéj pajęczyny, Maryan, przestrzeżony przez matkę, że jest niegrzecznym, uczynił parę kroków, aby ją podnieść, nie śpieszył się jednak widocznie, to téż panna schyliła się bardzo żywo i sama ją z ziemi podniosła.
— Dlaczego nie raczyłaś pani pozwolić mi, abym jéj oddał tę drobną przysługę? — zapytał Maryan, stając za krzesłem ładnéj panny.
— Dziękuję panu — odpowiedziała, na-pół tylko zwracając ku niemu strojną głowę, — same już dobre chęci cenić umiem.
Twarz jéj pozostała zupełnie obojętną, można-by nawet rzec, iż zbliżenie się Maryana ostudziło trochę jéj żywość i kilka promieni zgasiło w pięknych oczach. Smutna Helena za to powiodła za powabnym młodzieńcem oczyma, które w drodze spotkały się z bystrém spójrzeniem cioci Rózi.
Maryan, przyjęty obojętnie, opuścił krzesło panny Teofili i usiadł na stronie.
— Cóż, Adamie! — rzekł po chwili do siedzącego obok mężczyzny — od czegoż cię dziś znowu głowa boli?
— Zdaje mi się, że będę miał fluxyą — odparł mąż smutnéj Heleny, chudemi palcami dotykając swéj szczęki.
— A bo się téż nadto pieścisz i szanujesz — ciągnął młody Brochwicz — po co ten szal? Hartu-by nam potrzeba więcéj! energii! — Rzekłszy to, zamyślił się znowu, tylko daleko głębiéj, niż piérwéj. Ramiona skrzyżował na piersi i patrzał w ziemię. Zdawało się, że myślał nad słowami, które sam wyrzekł.
— Żanciu — szepnęła do córki pani Herminia — ta rose ma chère!
Panienka podniosła drobną rączkę i poprawiła nią białą różę, która, tkwiąc w czarnym warkoczu, nieco pochyliła się ku skroni.
Oczy pani Natalskiéj, piękne jeszcze i bardzo miły wyraz posiadające, zwracały się co chwila na młodą mężatkę, to znowu na śliczną pannę, na tę ostatnią przecież daleko częściéj. Obejrzała się po pustéj sali, poczém z lekka białą dłonią dotknęła ramienia młodszéj córki i rzekła z uśmiechem.
Eh bien, Tośku, co mówisz teraz o twych przepowiedniach świetnego na ten koncert zebrania?
— Omyliłam się, moja mamo — wesoło odpowiedziała panna — sądziłam, że miasto nasze, które tak rzadko ma sposobność słuchać muzyki...
— Pośpieszy na występ z imienia nawet nieznanego sobie artysty — podchwycił Artur Darzyc — co do mnie, byłem pewny, że nie znajdzie on wielu słuchaczy, ale przybyłem tu dlatego, aby przepędzić chwilę w miłém mi towarzystwie.
Ostatnie słowa miały wyraźnie na celu drobne uszko Żanci, gdyż, wymawiając je, młody człowiek obejmował spójrzeniem strojną w czarne warkocze jéj główkę, spójrzeniem, które, lubo nie było ani namiętne, ani nawet zbyt czułe, zdradzało się z pewném dość żywém zajęciem i zajaśniało wyrazem wcale pociągającym.
Żancia z wolna podniosła powieki. Na bladéj twarzyczce jéj nieśmiałość walczyła chwilę z chęcią powiedzenia czegoś, co ją snadź mocno obchodziło.
— Zdaje mi się — zaczęła, zwracając na-pół głowę ku siedzącemu za krzesłem jéj młodemu człowiekowi, ale patrząc na panujące obok amarantowe ramię cioci Rózi — zdaje mi się, że o tym panu, który tu ma wystąpić... wyrokować tak z góry nie można, może téż... może téż ma on talent prawdziwy.
— Talent prawdziwy — z trochą powagi, odparł młody Darzyc — głośno i odrazu daje znać o sobie. Ja o Wąsikowskim słyszałem już nieraz. Ma to być tylko niedouczony wirtuoz, a raczéj kwalifikujący się na wirtuoza, bez warunków wykwalifikowania się kiedykolwiek.
— Zawsze to jednak smutno — ośmielając się stopniowo, zaczęła znowu Żancia — zawsze jednak będzie mu bardzo smutno, gdy, wchodząc, zobaczy taką pustą salę.
— Zapewne, pani — ale smutki takie, powtarzając się, mogą mu oddać znakomitą przysługę. Dadzą mu poznać mierną skalę jego zdolności i wyleczą go może z choroby dawania koncertów.
— O, panie! — głośniéj nieco i z lekkiém już ożywieniem wymówiła panienka, — a może téż to nie choroba, ale prawdziwe powołanie...
— Nie sądzę, pani; bo jeżeli-by tak było, pan Wąsikowski, który, jak mi się zdaje, od dziesięciu już lat daje koncerta w różnych stronach kraju, dał-by poznać światu rzeczywistą wartość swą, przekonał-by ludzi o sile swego talentu i miał-by dziś salę pełną słuchaczy.
Żancia prosto już w twarz mówiącego patrzyła.
— Mnie się zdaje — zaczęła — że ludzie mogą się czasem nie poznać na talencie i zasłudze czyjéjś... przecież...
Nie dokończyła, bo pani Herminia pochyliła się ku niej.
— Żanciu — szepnęła tonem wymówki — za głośno mówisz i za śmiało decydujesz! Młodéj panience tak śmiałe wypowiadanie decyzyi nie przystoi.
Żancia ostygła nagle, wyprostowała się i umilkła; ale Artur Darzyc, który w części przynajmniéj dosłyszéć musiał słowa pani Herminii, zwrócił się ku niéj.
Mademoiselle Jeanne, — rzekł z uśmiechem, który pięknie wyglądał na ustach jego chłodnych zwyczajnie, — Mademoiselle Jeanne, przez dobroć kobiecego serca, broniła nieobecnego tu, a nieszczęśliwego wielce, jak się zdaje, wirtuoza; ja zaś przemawiałem w imię chłodnego męzkiego rozsądku i pojęć utylitarnych, rozkazujących każdemu spełniać dobrze swą robotę i nie zaczynać takiéj, która zdolnościom jego jest niewłaściwą. Byliśmy więc oboje we właściwych sobie rolach.
Pani Herminia uśmiechnęła się bardzo uprzejmnie.
— Miałeś pan zupełną słuszność — odrzekła. — Żancia jest jeszcze takiém dzieckiem...
Pani Natalska spójrzała na zegarek.
— Miało się zaczynać o siódméj, a nie zaczęło się jeszcze o trzy kwadranse na ósmą. Gdzież jest nakoniec ten pan Rodryg... Roman... Alfons... Ildefons... Wąsicki czy Wąsikowski.
— Roman Gotard Bruno, królowo moja! — poprawiła ciocia Rózia — byłam na chrzcinach jego, jak dziś pamiętam, i bardzo jestem ciekawa zobaczyć go teraz! Ojciec jego metrem muzyki był w Lidzie, uczciwe człeczysko, ale goły zawsze, jak święty turecki, matka Żmujdzinka, Dojwałłówna z domu...
Szczebiotanie cioci Rózi przygłuszoném zostało turkotem kół, który w téj chwili właśnie rozległ się w brukowanéj bramie budowy.
— Słuchacze przybywają, czy artysta? — uśmiechnęła się pani Natalska.
— Artysta, pani — odpowiedział Artur Darzyc, patrząc ku drzwiom.
Mężczyzna wysoki i szczupły, w czarném ubraniu, z kapeluszem w ręce, przeszedł wszerz salę po za rzędami pustych krzeseł i zniknął w drzwiach przeciwległych. Idąc, miał głowę schyloną nieco i nie patrzył na nic i na nikogo, a szedł tak prędko, że nie można było rozpoznać rysów jego twarzy. Włosy czarne, dość długie, w błyszczących puklach opadały mu na kołnierz.
Za drzwiami, w które wszedł artysta, źle, jak się zdawało, przez los i publiczność Wileńską protegowany, była inna sala, mniejsza znacznie od poprzedzającéj, a w téj chwili zanurzona w cieniu głębokim, gdyż jedną tylko lampą oświetlona. Przy lampie, na kanapce, spłowiołą materyą obitéj, siedziała niemłoda kobieta, z twarzą bladą, pomarszczoną i łagodną, w czarnym czepeczku na mocno posiwiałych włosach. Siedziała nieruchomo, ze splecionemi i złożonemi na stole białemi, delikatnemi rękoma i patrzała na mężczyznę, stojącego w pobliżu i trzymającego w ręku narzędzia, potrzebne do strojenia fortepianów.
Kiedy postać Romana Gotarda wynurzyła się z cieniu, niemłoda kobieta żywo i z niepokojem na twarzy podniosła głowę.
— I cóż, Romusiu? bawiłeś tak długo! — wyrzekła głosem cichym i jakby nieśmiałym.
— A cóż, moja mamo! — odparł zapytany i porywczym giestem kapelusz swój rzucił na krzesło — cóż ma być! Wszystko poszło nadspodziewanie świetnie! jeździłem trzy godziny, wydałem na dorożkę rubla, sprzedałem trzy bilety!
Mówiąc to, rozśmiał się gardłowo i przebiegł parę razy salę. Kobieta splotła ręce i z giestem żalu przycisnęła je do piersi.
— Niech się pani dobrodziejka nie martwi, niech się pan nie martwi — tonem pełnym kondolencyi, zaczął człowiek strojący fortepiany.
Roman Gotard stanął przed nim.
— A któż-by się tam takiemi rzeczami martwił! — wymówił bardzo szybko i głosem, w którym dźwięczało szyderstwo — ja i moja matka przyzwyczajeni jesteśmy do sprawiedliwości i uczciwości kochanego tego świata! Nas takie rzeczy dotknąć nie mogą! czujemy się wyższymi nad nie!
Mówiąc to, czynił przecież tak porywcze giesta, głos jego tak drżał i takiemi ostremi przebrzmiewał tonami, iż widoczną było rzeczą, że czuł się do żywego dotkniętym. Niemłoda kobieta wyglądała także srodze znękaną.
— Mój Romusiu — zaczęła po krótkiéj chwili — trzeba jednak iść... tam czekają...
— Czekają! prawda! czekają! a iluż tam ich jest! nie wiem czy dwudziestu? Ale cóż to znaczy? jestem ich sługą, muszę grać, choćby było dwóch tylko! idźmy, matko!
W parę minut potém nieliczni słuchacze, jak oazy śród pustyni, zrzadka rozsiani po koncertowéj sali, ujrzeli wchodzącą na estradę posiwiałą kobietę, w sukni popielatéj jedwabnéj, trochę za krótkiéj i trochę za wązkiéj, w czarnéj mantyli, jedwabnéj także, lecz staroświeckiego kroju i luźno zwisającéj na szczupłéj jéj kibici. Przywykłą snadź była do publicznych występów, bo w twarzy jéj bladéj i pomarszczonéj, jak téż w całéj postaci, nie znać było zmieszania, ni zawstydzenia, tylko smutek i pokorę. Tuż za nią wszedł Roman Gotard i oddał nielicznéj publiczności ukłon, nacechowany dumą i pewnym odcieniem ironicznéj grzeczności. Piérwszy ozwał się fortepian, a po kilku akordach ożeniły się z nim dźwięki skrzypiec.
Roman Gotard stał twarzą zwrócony do publiczności, i grał jeden z wielkich utworów Beriota. Czy trudności utworu były nad siły jego? czy mała liczba słuchaczy ostudzała go i zniechęcała? Grał zimno i niedokładnie, z wprawą mechaniczną znaczną, lecz ze znajomością subtelnych tajemnic sztuki małą. Proste passaże wykonywane biegle, brzmiały czysto, flażeolety leniwie szły, w fałsze wpadały, smyczek, odrywając się od strun, zostawiał po sobie lekkie skrzypienie, mistrzowskiéj dłoni nieznane. Chłód i monotonia owiały tony, przez ognistą duszę wielkiego kompozytora wyśpiewane; zniechęcony, czy nieumiejętny, Roman Gotard, nie pojął tajemniczego ich cieniowania, nie wykrzesał z nich dla siebie zapału.
Słuchacze, siedzący w piérwszym rzędzie krzeseł, zamieniali się spójrzeniami i uśmiechami, zachowywali jednak milczenie, więcéj może przez poszanowanie dla sztuki, niż dla tego, który ją w téj chwili przedstawiał. Jedna tylko ciocia Rózia milczéć w zupełności nie mogła, i to tylko zdobyć zdołała na sobie, że mówiła bardzo cichym, zaledwie dosłyszalnym szeptem.
— Patrz, kochańciu, patrz, jak podnosi głowę i wstrząsa włosami! Istna grzywa! Ale niczego z niego chłopiec! wysoki, szczupły, oczy piękne... czarne, ogniste, wyraziste... cera ciemna, południowa... wąsik czarny... bródka hiszpańska, jak u koziełka... Chude tylko biédactwo... frak wisi na nim, jak na kiju... szczęki stérczą... patrz, patrz, rybko! jak czoło zmarszczył... co to on gra takiego? czy co o wojnie? a teraz westchnął... nieboraczysko!
Szept ten zwrócony był do Żanci, któréj rękę pani Róża trzymała w swéj dłoni i która nie potrzebowała bynajmniéj zachęty do patrzenia. Wielkie oczy jéj szeroko były otwarte, napełnione wyrazem ciekawości, i w twarz grającego wlepione; od czasu do czasu migotało w nich uczucie żalu, a było to wtedy szczególniéj, gdy Roman Gotard westchnął, lub głową wstrząsnął i włosy w tył odrzucił.
Skończyła się wielka fantazya Beriota, dźwięki umilkły. Piérwszy rząd krzeseł powściągliwość arystokratyczną zachowywał i ze znajomością rzeczy o grze usłyszanéj sądził, to téż ostatniemu tonowi skrzypiec, przeciągle rozlegającemu się w próżni, nie odpowiedział nic. Ale na dalszym planie położone oazy uznały za stosowne i konieczne dać znać o sobie. Pięciu ludzi, podobnych do pięciu czarnych punktów, po nad powodzią żółtych krzesełek górujących, poruszyło się i klasnęło w ręce. Były to oklaski, podobniejsze do szyderstwa, niż do hołdu, a jednak chmurne czoło Romana Gotarda rozjaśniło się, posępne oczy błysnęły żywo. Pochwycił złożone na chwilę skrzypce i smyczkiem przeciągnął po strunach. Wypłynęła z nich fala tonów gorętszych, niż wprzódy, kilka akordów pełnych i, jak łza czystych, zabrzmiało w powietrzu, a z nich kaskadą pereł i jęków wywinął się lekki, powiewny, lecz głęboki i powikłany walc.
Kompozycya to była bardzo piękna, lecz mniéj od poprzedzającéj trudna; Roman Gotard wykonywał ją téż dokładniéj, a co więcéj, z większém uczuciem i zapałem, które ustawały wtedy tylko, gdy zjawiała się nieprzyjaciółka wszelkiéj doskonałości — pretensyonalność. Palce grającego, nieprzezwyciężoną jakby a fatalną siłą pociągane, biegły ustawicznie ku temu niebezpiecznemu punktowi skrzypiec, na którym mistrzowskie tylko dłonie bezkarnie przebywać mogą, w te sfery tajemnicze, kędy przemieszkują tony, na podobieństwo księżniczek w czarujących pałacach zaklętych, do zbudzenia trudne. Roman Gotard, niby rycerz nieustraszony, budził je, ale one gniewały się na niego i, zamiast śpiewać, stękały, lub poziewały. Inne, prostsze, nie w takich głębinach sztuki przebywające, sprzyjały mu więcéj, wylewały się chwilami z pod ręki jego pieśnią bez skazy, żaliły się głosem, prawdy i uczucia pełnym, czyste, a niekiedy nawet świetne w świat wybiegały, jakby na świadectwo, że ten, kto je z drgających strun wywoływał, posiadał iskierkę świętego ognia, w mowie ludzkiéj zwaną talentem, iskierkę, drobną może, pod popiołami nieprzyjaznych jéj żywiołów zagrzebaną, niemniéj przeto na dnie piersi jego przemieszkującą. Śród powodzi ustępów, źle pojętych, nieumiejętnie wykonanych, lub pretensyonalnością zepsutych, w grze Romana Gotarda błyskały od czasu do czasu chwile piękne, wytryskiwały z instrumentu na podobieństwo rac świetnych, lecz nie trwałych, a im dłużéj grał, tém wyraźniéj nabrzmiewały jakiémś jedném, wyłącznie panującém nad niemi uczuciem, które, z razu niewyraźne, hamowane może, lub słabiéj przez grającego uczuwane, rosło potém, podnosiło się, nabierało westchnień i jęków, aż wybuchło nakoniec i przesiąknęło sobą wszystkie już tony, czyste i fałszywe, świetne i niedołężne, szczere i pretensyonalne.
Wszystkie one, bez względu na różnicę swych przymiotów, na jednę śpiewały nutę, którą była — boleść! A jednak uczucie to, tak potężnie działające zazwyczaj, nie stopiło tym razem lodowatéj obojętności słuchaczy. Jedni z nich nie dosłyszeli go przez niedostatek tego zmysłu szóstego, który odkrywa dramat pod zasłoną powszedniego zjawiska; inni, z góry źle uprzedzeni, rachowali usterki i niedołężności, o nic innego nie dbając. Strojne damy, w piérwszym rzędzie krzeseł siedzące, ukrywały pod wachlarzami poziewanie; Adam Darzyc drzémał; brat jego miał minę zimną i surową; stary jegomość w głębi sali kaszlał i stękał; mężczyzna pomiędzy dwiema kobietami, które przyprowadził, siedzący, na kartce pugilaresu kreślił cyfry dziennych wydatków, dodając je po cichu; na najdalszym planie młody gimnazyasta wyrzynał scyzorykiem na poręczy żółtego krzesełka serce, strzałą przebite, ku wielkiemu, acz cichemu, zadowoleniu dwóch obok siedzących kolegów.
A jednak w tém, więcéj niż chłodném, bo niechętném, lub nieuważném zgromadzeniu, znajdowała się jedna para oczu, która tkwiła nieustannie w twarzy Romana Gotarda, z ciekawością na przód, z żalem i smutkiem potém. Były to oczy Żanci.
— A co, kochańciu! — szeptała panience do ucha ciocia Rózia — jakże ci się podoba muzyka mego Romulka? Ot, rzępoli sobie biédaczysko, byle żyć! ale z dzisiejszego wieczoru to, jak myślę, niewiele mu się nieborakowi okroi! Jeżeli tak często bywa, to i nie dziwota, że taki chudy!
Rączka Żanci zadrżała lekko w pulchnéj dłoni pani Róży.
— Biedny! — szepnęła.
Siwe oczy pani Róży bystro przebiegały po bladéj twarzyczce panienki, niezwykłym, choć lekkim rumieńcem oblanéj. Powieki cioci Rózi mrugnęły kilka razy, szybki uśmiech przeleciał po jéj ustach. Schyliła się do drobnego uszka, wychylającego się z-za czarnych warkoczy.
— A co? — szepnęła — podobał ci się mój Romulek? niczego sobie chłopczyna, niczego!
— O, moja ciociu! — szepnęła ledwie dosłyszalnym głosem — ja jego tylko żałuję, bardzo żałuję! jakże to musi być okropném, widziéć się tak niepojętym i nieocenionym! On, ciociu, miał łzy w oczach, wchodząc... widziałam to...
— Może był głodny, rybko złota — odpowiedziała z westchnieniem ciocia Rózia — kto to wié, może był głodnym!
Rączka Żanci silniéj zadrżała, rumieniec zsunął się nagle z twarzy i pozostawił bladość, większą jeszcze, niż zwykle.
W téj chwili Roman Gotard grał już trzecią ze sztuk muzycznych, w programacie koncertu zawartych. Było to znowu coś wielce trudnego i długiego, jakaś symfonia z minorowego tonu, grożąca monotonią, najeżona akordami dzikiemi, które przez mało znających się mogły być wziętemi za fałszywe.
Panie Natalska i Brochwiczowa porozumiewały się o czémś z sobą po cichu i pod przysłoną wachlarzy.
Piérwsza zwróciła się do córki.
— Tośku — rzekła — czy wolisz zostać tu do końca tego nudnego koncertu, czy pojechać zaraz na wieczór do Wirskich.
Ślicznéj pannie znudzone nieco oczy błysnęły.
— Wolę do Wirskich, moja mamo — odpowiedziała z pośpiechem — nie wiem tylko, czy nie za późno.
— Ledwie po dziewiątéj, moje życie...
Pomiędzy świetném gronem, umieszczoném w piérwszym rzędzie krzeseł, rozpoczęły się wtedy nieme znaki porozumienia, wzywające do odwrotu. Pani Natalska mrugnęła oczyma ku starszéj córce; smutna Helena odpowiedziała powolnym ruchem powiek, i giestem dała o czémś znać swemu mężowi; ten z pośpiechem zdjął szal z poręczy krzesła i oczyma pokazał na drzwi bratu swemu i Maryanowi, którzy na znak zgodzenia się pochylili głowy.. Żancia spoglądała na to wszystko z niepokojem i ścisnęła mocno rękę cioci Rózi.
— Wychodzą! — szepnęła — wszyscy wychodzą! o mój Boże! cóż on nieszczęśliwy uczyni? dla kogoż grać będzie.
Zdawało się, że była blizką płaczu. Ciocia Rózia schyliła się znowu do jéj ucha:
— Poproś mamy, aby cię tu ze mną zostawiła. Dosłuchamy do końca...
Powstali. Na znak matki, wstała i Żancia, ale oparła rączkę o poręcz krzesła i w matkę nieśmiały wzrok utkwiła. Widoczném było, że czyniła nad sobą wielkie wysilenie.
— Moja mamo! — szepnęła ledwie dosłyszalnie — może-bym ja z ciocią Rózią tu została... mnie się ta muzyka bardzo... podoba...
Pani Herminia ze zdumieniem spójrzała na córkę i czoło zmarszczyła.
Quelle idée, ma chère! — odpowiedziała krótko — partons!
Roman Gotard widział powstające z krzeseł, od gry jego uchodzące towarzystwo. Ciemna twarz jego oblała się szkarłatem, pierś wezbrała goryczą; nie przestał jednak grać, owszem, podniósł wysoko smyczek i uderzył nim po strunach z taką nagłą siłą, z takim wybuchem namiętnego żalu, gniewu, rozpaczy, że wydały one z siebie krzyk przeciągły, i za plecami uchodzących rzuciły gamę dziwnego jakiegoś śmiechu, którego każdy ton zdawał się być uderzeniem serca, pękającego w spazmie bólu i szyderstwa. Nagle przed wzrokiem grającego, na podobieństwo dwóch słońc, ukazujących się śród próżni i ciemności, zajaśniało dwoje oczu kobiecych, wielkich, głęboko i łagodnie w twarz jego wpatrzonych, z brylantową łzą na ciemnéj rzęsie. Żancia stała z ręką opartą na poręczy krzesła, plecami zwrócona już do estrady, ale odwracała jeszcze głowę, jakby opuszczanemu przez słuchaczy artyście, na pociechę i osłodzenie doznanéj obelgi, pozostawić chciała spójrzenie przyjazne i łzę współczucia. Spotkawszy się z pałającym wzrokiem Romana, spuściła powieki, pochyliła głowę i z wolna, jakby niechętnie, postąpiła w głąb’ sali. Roman Gotard patrzał za nią, i wtedy dopiéro, kiedy główka dziewczęcia, zdobna w czarne warkocze i białą różę, znikła w załomie muru, upuścił z ręki smyczek, odetchnął głęboko i stał chwilę nieruchomy. Matka jego wciąż grała; zajęta cała wykonywaniem mozolnego akompaniamentu, nie widziała nic, nie słyszała nawet, że obok niéj skrzypce umilkły. Roman Gotard zbliżył się do fortepianu.
— Moja matko — wymówił zdławionym głosem — pójdźmy ztąd! nie mamy już grać dla kogo.
Słowom tym odpowiedział z głębi sali chrapliwy kaszel starego melomana i swawolny śmiéch trzech gimnazyastów.
W godzinę po koncercie, w tak niefortunnych okolicznościach zaczętym i skończonym, w szczupłéj i wielce niewytwornéj izdebce jednego z najuboższych domów zajezdnych, siedziała matka Romana Gotarda, i przy skąpym, żółtym płomyku łojówki, starannie cérowała koszulę syna. Perkalowy, spłowiały szlafrok okrywał drobną i suchą kibić staréj kobiety, siwe włosy jéj, uwolnione od czepka, opadały na pomarszczone czoło, usta blade, otoczone zmarszczkami, drżały od czasu do czasu, a zaczerwienione od łez oczy z wytężeniem wpatrywały się w koszulę cienką i białą, przodem bardzo ozdobnym opatrzoną, ale od starości rozpadającą się niemal w szmaty. Izdebka, ze wszystkiém, co się w niéj znajdowało, w najmniejszéj rzeczy nie przypominała komfortu, ni zbytku. Ciasno tam było, brudno, ubogo i nieporządnie. Pod ścianami, na które czas i niedbalstwo rzuciły długie smugi i szerokie plamy brudu i pleśni, stały dwa łóżka nadpróchniałe, ze staremi nogami, upadającemi na siłach, z pościelą tak szczupłą, że ledwie widoczną, mizernemi kołderkami pokrytą. Piec potężnych rozmiarów rozpierał się dumnie, zajmując sobą sporą część izby, a u stóp jego, na podłodze, z prostych desek skleconéj, leżał malutki tłómoczek, zmęczony widocznie mnogiemi podróżami, z których również mnogie wyniósł rany, w wielce niegłębokiéj swej głębi ukrywający trochę bielizny i odzieży. Na krzesełku o trzech nogach, przypartém do ściany, leżała popielata jedwabna suknia i czarna starożytna mantyla, paradny strój, od lat zapewne wielu służący matce Romana Gotarda do występowania na estrady koncertowe; na stole, niedaleko mosiężnego lichtarza, w którym paliła się łojówka, leżały dwie trzygroszowe bułki, kilkanaście kawałków cukru i szczypta herbaty w zmiętym papierku. Było tam jeszcze na oknie parę wazoników z karłowatym aloesem i opyloném geranium, a w kącie izby stara komoda i źwierciadełko, z przyćmionym od pyłu blaskiem. Był to najlichszy tak zwany numer w najlichszym z zajezdnych domów miasta; taniość jego była tak nadzwyczajna, jak nadzwyczajném musiało być ubóztwo tych, którzy poprzestawać na niém musieli.
Dwie godziny minęło już od ukończenia się niefortunnego koncertu, pora była spóźniona, a Roman Gotard nie wrócił jeszcze do niezbyt ponętnego w istocie, podróżnego gniazda. Stara matka, jak najczęściéj bywało, samotnie opuściwszy gmach publiczny, ze łzami w oczach, powolnym i chwiejnym krokiem przywlokła się do ciasnéj, brudnéj izdebki, i zasiadła nad swą, nigdy niekończącą się, robotą naprawiania, cérowania, odświeżania odzieży, z dawna zestarzałéj. Syn udał się w inną stronę... dokąd? wiedziała o tém może, lub domyślała się przynajmniéj stara matka, gdyż oczy jéj, omglone i zaczerwienione, co chwila odrywały się od roboty i rzucały na drzwi od sionek niespokojne wejrzenia.
Drzwi te otworzyły się nakoniec, do izdebki wszedł Roman Gotard. Bujne krople padającego téj nocy deszczu zraszały płaszczyk jego, wątły i nadszarzany, lecz krojem hiszpańskim sporządzony, i w malowniczych fałdach ramiona mu opływający; kapelusz, również hiszpański strój przypominający, przykrywał włosy, zwilżone deszczem, do skroni i szyi przylegające; pod ręką niósł podłużne pudło ze skrzypcami. Przestąpiwszy próg, wstrząsnął się cały, przez co hiszpański płaszczyk upadł na ziemię, poczém podłużne pudło ze stukiem umieścił na komodzie, i kapelusz przemokły porywczym giestem na tenże sprzęt rzucił. Na matkę przelotnie spójrzał, i postąpiwszy w głąb’ izdebki, rzucił się raczéj, niż usiadł, na jedno z łóżek. Po ciemnéj i bladéj twarzy jego błąkały się niepewne rumieńce, w czarnych oczach gorzał blask nienaturalny, sztuczne naprężenie władz fizycznych i moralnych znamionujący, usta i ręce od czasu do czasu poruszały się nerwowém drżeniem.
Stara kobieta powstała z wolna; zbliżywszy się do progu, podniosła rzucony na ziemię płaszczyk i, starannie oczyściwszy go z wilgoci i kurzu, zawiesiła na tkwiącym w ścianie gwoździu. Potém wróciła na uprzednie swe miejsce, ale nie wzięła do rąk opuszczonéj roboty; dłonie splotła na kolanach, szczupłą kibić podała nieco na przód, i zmęczonemi oczyma wpatrzyła się w rozgorączkowaną twarz syna. On na nią nie patrzył; wzrok utkwił w ziemi, jedną ręką pokręcał czarnego wąsa, drugą niecierpliwe takty wybijał na krawędzi łóżka.
Milczenie trwało parę minut. Piérwsza przerwała je kobieta.
— Romusiu! — wymówiła głosem cichym i jakby nieśmiałym.
Syn nie odpowiadał.
— Romusiu! — powtórzyła matka, a tym razem w cichym głosie jéj ozwał się ton jękliwy skargi, czy wyrzutu.
Roman Gotard podniósł nagle głowę i wstrząsnął długiemi włosami.
— Co, mamo?
Krótkie pytanie to wypadło z ust jego gniewne, niecierpliwą przemocą mu jakby wydarte.
— Tak długo nie przychodziłeś, Romusiu... — zaczęła kobieta — lękałam się... abyś nie poszedł znowu... tam...
Roman Gotard wyprostował się.
— Gdzie to „tam?” mamo, gdzie to? masz zapewne na myśli cukiernią, handel win, albo i co gorszego jeszcze. Obawiasz się, abym nie wpadł w nałóg pijaństwa, abym nie térał się po tych nizkich sferach, w których gmin zadawalnia bydlęce swe chucie... O, nie lękaj się, mamo! dla takich, jak ja, upojenie jest ulgą, zbawieniem! Chciał-bym upić się trunkiem, aby stracić z oczu ten świat nikczemny! chciał-bym pogrążyć się w kałuży i zgasić w sobie ten święty ogień, który mnie pali, i stać się człowiekiem pospolitym, zwyczajnym, jak tamci...
Urwał nagle, zaśmiał się gardłowo i, obie ręce zatopiwszy w czarnych puklach, odrzucił je z czoła. Stara kobieta słuchała go, nie czyniąc żadnego poruszenia.
— Mój Romusiu — zaczęła po chwili z większą jeszcze, niż wprzódy, nieśmiałością — miałeś przy sobie pieniądze za te trzy bilety, któreś sprzedał przed samym koncertem... obawiam się, czyś ich... czyś ich czasem...
— Czym ich nie stracił? — zawołał, prostując się znowu Roman Gotard — a więc cóż? straciłem je! przegrałem w bilard! przepiłem!
Stara kobieta załamała ręce, syn jéj mówił daléj:
— Cóż? czy nie wolno mi było wydać tych nędznych kilku groszy, aby upoić się winem i zabawą, i zapomniéć na chwilę? Czy żadne już wynagrodzenie nie należy mi za trudy i rozpacz całego życia? Ale ty, mamo, zawsze tylko mówisz o pieniądzach! jesteś tak samo materyalną, jak tamci... ty nawet, mamo, pojąć mnie i ducha mego zrozumiéć nie możesz!
Wymówiwszy słowa te z goryczą i uniesieniem, Roman Gotard powstał, przeszedł parę razy izdebkę wzdłuż i wszerz, i stanął przed matką.
— Jeść mi się chce, mamo! czy nie masz mi dać co do jedzenia?
Kobieta wstała, otworzyła jednę z szuflad komody i wydobyty z niéj talérz postawiła na stole. Na talerzu wyszczerbionym znajdował się kawał zimnéj pieczeni, okryty wielce nieponętną, zastygłą tłustością. Była to widocznie pozostałość z obiadu, z nędznéj jakiéjś garkuchni przyniesionego. Roman Gotard usiadł przy stole i z porywczością, cechującą zwykle jego ruchy, zabrał się do jedzenia. Pomimo jednak wszelkich oznak zaostrzonego i dość nawet gwałtownego apetytu, oczy jego zachowały, jakby z nałogu, wyraz posępny, włosy opadały na zmarszczone czoło. Stara kobieta oparła oba łokcie na stole i w twarz syna patrzała, jak w tęczę.
— Mój Romusiu — zaczęła, zwykłym sobie, cichym głosem i z bardzo przewlekłym akcentem — trzeba, abyśmy zrobili rachunek...
— Jaki rachunek? — rzucił pytanie syn, tragicznym giestem niosąc do ust kawał mięsiwa.
— Rachunek z dochodu dzisiejszego naszego koncertu i opłat, jakie uczynić musimy...
— Z dochodu! ha! ha! z dochodu! — rozśmiał się gardłowo Roman Gotard,
— Za bilety sprzedane — ciągnęła kobieta — otrzymaliśmy, nie rachując tych trzech... któreś sprzedał przed samym koncertem... otrzymaliśmy złotych dwieście.
— Świetny dochód! ha, ha, ha! znakomite doprawdy powodzenie! — z takim, jak wprzódy, śmiechem, wybuchnął syn.
— Za wynajęcie sali będziemy musieli zapłacić złotych sto dwadzieścia, za światło sześćdziesiąt... za wydrukowanie afiszy i biletów czterdzieści... na opłacenie więc długu, na ten koncert zaciągniętego, zabraknie nam złotych dwadzieścia.
Roman Gotard przestał jeść, bo na talerzu nic już nie było. Skrzyżował ręce na piersi i utkwił wzrok w twarzy matki.
— Mamo — rzekł zniżonym, posępnym głosem — dlaczego mi o tém mówisz? czy dlatego, aby mnie dręczyć?
— Dziecko moje drogie! — zawołała kobieta, splatając przed sobą chude białe ręce i, wzrokiem omglonym łzami, spoglądając na syna — jak ty możesz przypuścić nawet, abym ja dręczyć cię chciała! ja, ja! co-bym za twoje powodzenie, za twoje szczęście, ostatnią kroplę krwi oddała! ja, co oczy wypłakałam, widząc, jak świat ocenić cię i poznać się na tobie nie umié! ja... ja!.. Romusiu... nieba-bym tobie przychyliła... do grobu-bym za tobą wstąpiła...
Zakryła twarz rękoma i rozpłakała się.
Roman Gotard siedział przez chwilę nieruchomy, ale wyraz twarzy jego zmienił się nagle; rysy, posępne wprzódy, zmiękły nieco, czoło rozmarszczyło się; oczy, pałające gorączkowym blaskiem, zaszły wilgocią. Nagle porwał się z krzesła, postąpił parę kroków i upadł przed płaczącą matką na kolana.
— Przebacz mi, moja matko! — zawołał — przebacz mi, nie płacz!.. łzy twoje rozdzierają mi serce... Ja wiem, że mnie kochasz... że jesteś jedyną na ziemi istotą, która zrozumiéć mnie zdoła... wiem, jaką ofiarę ponosisz, tułając się tak ze mną po świecie!.. przebacz mi słowo porywcze!.. z ust mi je wyrwał ten świat nikczemny, który mną i tobą pomiata... który nie umié pojąć istot takich, jak my!.. uniosłem się, moja matko, bo serce mam pełne gniewu i goryczy... bo źle mi na świecie!
Otoczył ją ramionami, szczupłą jéj kibić pochylił ku sobie i przycisnął do swéj piersi; obfite łzy spływały po ciemnych jego policzkach; prawdziwa boleść malowała się na twarzy; w oczach, utkwionych w siwą głowę matki, na ramię jego skłonioną, jaśniało nieudane i żywe uczucie — miłości.
Ona przestała płakać, ramionami otoczyła mu szyję i blade, drżące usta, po wiele razy przycisnęła do czoła jego i włosów.
— Moje ty dziecko drogie! — szepnęła — nie płacz, nie rozpaczaj, wszystko jeszcze dobrze będzie... zobaczysz...
Scena ta wzajemnego pocieszania się i wzajemnéj czułości trwała minut kilka; kiedy nakoniec Roman Gotard powstał z klęczek, odrzucił z czoła gęste pukla włosów i, westchnąwszy ciężko, usiadł na dawném miejscu, stara kobieta otarła także łzy z twarzy i powoli mówić zaczęła:
— Chciałam, moje dziecko, abyśmy obliczyli nasze środki pieniężne, gdyż jutro wszyscy zejdą się po opłatę, a, jak mówiłam ci już, nie stanie nam dwudziestu złotych na opłacenie długu, za salę, światło i drukowanie afiszy zaciągniętego... właściciel hotelu przychodził już dziś do mnie, prosząc, abyśmy mu zapłacili za tydzień mieszkania w téj izbie, a i w garkuchni, nie znając nas, na kredyt obiadu nie dadzą.
— Czy, prócz tych dwiestu złotych, nie masz już, mamo, wcale innych pieniędzy? — grobowym głosem zapytał Roman Gotard.
— Otóż to, dziecko moje kochane, że nie mam... z tego rubla, któregośmy wczoraj rozmienili, zostało mi tylko dwa złote... tyle, ile trzeba na jutrzejszy obiad... potém... potém nie wiem, co będzie.
— I cóż ja na to poradzić mogę, mamo! żałuję teraz, żem wydał te trzydzieści złotych, które otrzymałem przed samym koncertem! ale stało się! fatalizm jakiś mnie ściga! Dziwne! dziwne przeznaczenie moje!
Westchnął i stara matka westchnęła także. Milczeli kilka minut.
— Trzeba będzie... — cicho i nieśmiało zaczęła kobieta — trzeba będzie, mój Romusiu, pomyśléć o drugim koncercie.
Roman Gotard wstrząsnął włosami.
— O, moja matko! — rzekł z wyrazem głębokiego smutku — czyż chciała-byś, abym po raz drugi perły ducha mego rzucał pod stopy tym ludziom, którzy tak nielitościwie sponiewierali mnie, wzgardą i poniżeniem okryli? Nie, mamo! jedźmy gdzieindziéj! w inném miejscu znajdziemy może gorętsze serca i wznioślejsze umysły!
Kobieta smutnie głowę skłoniła.
— Mój Romusiu — szepnęła — jeśli nie opłacimy zaciągniętych długów, nie puszczą nas ztąd... zatrzymają przemocą... przed władzami oskarżą, jak, pamiętasz? dwa lata temu w Mińsku... a gdyby nawet i wypuszczono nas, co być nie może, nie moglibyśmy wyjechać, bo nie mamy pieniędzy na nową podróż...
— Niech mama co sprzeda — sarknął syn.
Matka uśmiechnęła się z goryczą.
— Nie mamy już nic do sprzedania. Jedynéj sukni jedwabnéj, jaka mi została, sprzedać nie mogę, bo w czémże-bym wystąpiła przed publicznością...
— O! publiczność! — zaśmiał się gorzko Roman Gotard.
— Tobie pozostał tylko frak i tużurek... płaszcz twój i moja algierka tak już są znoszone i zestarzałe, że nie wiem, czy ktokolwiek chciał-by je nabyć... futra sprzedaliśmy dwa lata temu w Mińsku, a w przeszłym roku złoty zegarek, któryś miał po ojcu, zamieniliśmy na srebrny. Sześć łyżek srebrnych, które otrzymałam jeszcze z wyprawą, zastawione w Lidzie; cóż więc sprzedać możemy? Nic.
— I cóż ja na to poradzę? — powtórzył Roman Gotard.
— Trzeba, mój Romusiu, pomyśléć o drugim koncercie — z kolei powtórzyła kobieta.
— O drugim! i jakąż korzyść przyniósł nam piérwszy? Wstyd, upokorzenie, długi, nędzę... nic więcéj....
— Musiałeś, moje dziecko, źle starać się o rozprzedanie biletów. Piérwszy raz występowałeś w Wilnie, nie wiedziałeś dobrze, dokąd się udać.
— Byłem, mamo, we wszystkich domach, które wskazał mi właściciel tego obrzydliwego hotelu. Wyżsi urzędnicy przyjęli mnie kwaśno i wymówili się brakiem czasu... niżsi wzięli bilety i przyrzekli zapłacić protekcyą... jak dotrzymali przyrzeczenia? widzieliśmy to, grając dla pustéj sali!
— Otóż to — przerwała kobieta — zdaje mi się, żeś źle uczynił, udając się po protekcyą i poparcie do urzędników... Są to, moje dziecko, ludzie zajęci i... materyalni. Trzeba sprobować domów obywatelskich... dowiedziałam się od właściciela hotelu, że kilka bogatych familii obywatelskich zamieszkało téj zimy w Wilnie... gdybyś się do nich udał, Romusiu, zaprotegowali-by cię niezawodnie... czasu mają oni zazwyczaj wiele i muzykę lubią...
Roman Gotard milczał chwilę. Nagle zerwał się z krzesła i szerokiemi krokami zaczął chodzić po izbie.
— A więc znowu puszczać się mam na przebrzydłą tę żebraninę! — zawołał, obie ręce zatapiając w czarnych puklach. — A więc znowu pukać mi przyjdzie do drzwi bogaczy i w przedpokojach prosić lokajów, aby otworzyć mi raczyli podwoje pańskich salonów! O, ci bogacze! te samoluby! ile razy wstępuję w ich progi i patrzę na pozłacane ściany ich mieszkań, czuję się pokrzywdzonym przez nich, okradzionym! Tak, okradzionym! bo i dlaczegóż opływają oni w zbytkach? oni, ludzie pospolici, zwyczajni, w grubym materyalizmie zatopieni, wtedy, kiedy ja, człowiek wyższych uczuć i zdolności, ja, którym się poświęcił dla sztuki, zmuszony jestem wyciągać ku nim rękę, jak żebrak, błagający o jałmużnę? Ja żebrakiem! ja, który przed żadnym monarchą nie ugiąłbym głowy! ja muszę tych, tych ludzi prosić o wsparcie, o protekcyą! ha! ha! ha!
Mówiąc to, Roman Gotard chodził szerokiemi krokami wzdłuż i wszerz izby, obu ramionami szerokie czynił gesta, lub zagarniał dłońmi i w górę podnosił rozrzucone w nieładzie swe włosy. Twarz jego była zarumieniona, wzrok gniewny i pałający. Wyglądał, jak rozzłoszczony ptak, miotający się w klatce, w któréj go zamknięto.
Stara kobieta siedziała nieruchomo, z głową pochyloną na piersi, z chudemi rękoma splecionemi na kolanach. Ciężkie westchnienie podnosiło co chwila pierś jéj wychudłą, parę łez wypłynęło z pod zmęczonéj powieki i zwilżyło spłowiałe wzory perkalowego szlafroka. Gdyby Roman Gotard mniéj był w téj chwili zajęty sobą samym i własnemi swemi uczuciami, niema boleść matki nie uszła-by jego uwagi, ulitował-by się może nad nią i umilkł. Ale on zatapiał się cały w głośném rozważaniu srogich krzywd, doznanych od nikczemnego, zmateryalizowanego świata, a słowa pogardy, jakiemi śród brudnych ścian nędznéj swéj izby obrzucać mógł do woli samolubnych bogaczy, sprawiały mu pewną gorzką rozkosz, płynącą z zadowolenia dumy i niechęci, jakich w inny sposób zadowolić nie mógł. Szamotał się po izbie i co chwila wybuchał gardłowym, szyderczym śmiechem.
— Oto, jakiém jest życie artysty w dziewiętnastym wieku! — zawołał nakoniec. — Brudna izba żydowska, kawał czarnego chleba, długi, tułaczka bez końca, upokorzenie, nędza! oto, jak świat wynagradza poświęcenie i trudy ludzi wyższego ducha i polotu! oto, jakiém jest życie artysty!
Ostatnie słowa silniéj snadź i boleśniéj dotknęły starą kobietę, niż wszystkie inne; bo lekkie drżenie przebiegło po całém jéj ciele, twarz, i tak blada, więcéj jeszcze pobladła, ręce silniéj zacisnęły się na kolanach. Podniosła z wolna głowę, usta jéj drżały przez chwilę, oczy z niewypowiedzianym niepokojem, nieledwie z trwogą, utkwiły w rozognionéj twarzy syna.
— O, mój Romusiu! — zawołała, podnosząc splecione ręce i przyciskając je do piersi — czemużem ja ciebie od dzieciństwa zachęcała i popychała do tego ciężkiego zawodu? Możem źle uczyniła? może byłbyś szczęśliwszym, służąc w biurze, albo dając lekcye muzyki, jak twój ojciec?
Roman Gotard stanął nagle, jak przykuty do miejsca, twarzą zwrócony do matki.
— Jakto? — zawołał głosem pełnym boleści i wyrzutu — jakto, moja matko? ty nawet wątpisz o mnie i o moim duchu? ty nawet przypuszczasz, że wycieranie stołu rękawami i maczanie palców w atramencie było-by dla mnie przeznaczeniem stosowném? O! nie, moja matko! mylisz się, mocno się mylisz! jam niestworzony do nędznéj, robaczéj, po ziemi czołgającéj się pracy! ja dla nędznego kawałka chleba i ślimaczego spokoju, którym gardzę, nie mogę wyrzec się wyższych polotów ducha, tych natchnień i porywów, które czuję w swéj piersi, które unoszą mię po-nad świat nikczemny w te wyższe sfery... w te...
Zająknął się; nie wystarczyło mu snadź wyrazów dla określenia własnéj wielkości i wzniosłości. Ale słowa, które wymówił, dostatecznemi były, aby ukoić trwogę i rozradować serce staréj kobiety. Dumne zaufanie w samym sobie Romana Gotarda i wspaniałe lekceważenie robaczéj, po ziemi czołgającéj się pracy, znalazły w niéj wierne echo.
— O, tak! tak! mój Romusiu! moje dziecię jedyne! — zawołała właściwym sobie, przeciągłym tonem — ty jesteś człowiekiem wyższym... wiem o tém! któż lepiéj wiedziéć o tém może, nade mnie! Sercem matki odgadłam w tobie artystę! I nieboszczyk ojciec twój, świeć Panie nad jego duszą, odgadł także sercem ojca. Sześć latek miałeś zaledwie, kiedyś już z zakrytemi oczyma odgadywał imiona uderzanych klawiszy! Ktokolwiek, bywało, o szklankę nożem uderzy, tyś już mówił, jaki ton szkło z siebie wydało. Co za ucho! Byli wtedy ludzie, którzy radzili nam, abyśmy cię kierowali na urzędnika, albo, żal się Boże, i na rzemieślnika (tu Roman Gotard zaśmiał się szyderczo), ale my mówiliśmy zawsze: nie! on będzie artystą! i uczyliśmy cię muzyki...
— I dobrze zrobiliście, matko! — uroczystym głosem, stając na środku izby, przerwał Roman Gotard. — Wprowadziliście mię wprawdzie na drogę pełną cierni i głogów, ale wdzięczny wam jestem za to, boście nie zabili, nie zagłuszyli wyższego mego ducha! Ja rzemieślnikiem, ja gryzipiórkiem! kancelarzystą! o!...
Z głową podniesioną wysoko i powolniejszym już krokiem przeszedł się parę razy po izbie i stanął znowu przed matką.
— Przyjdzie czas — wyrzekł — przyjdzie czas, w którym wyższy duch odniesie zwycięztwo nad grubém zmateryalizowaniem się świata; w którym ci, co odwracają się teraz plecami od wzgardzonego kapłana sztuki, kwiatami drogę usypywać przed nim będą i laurowy wieniec położą mu na czole. Tak, matko, czuję w sobie siłę, która zwyciężyć musi obojętność bogaczy, bo tłumy... tłumy i dziś już do mnie należą...
Umilkł i rozpogodzonym wzrokiem wodził dokoła. Stara kobieta siedziała wciąż z rękoma splecionemi i przyciśnionemi do piersi, ale na twarz jéj, bladą niedawno i rozbolałą, wstępował wyraz nadziei, dumy i radości.
— Czy uważasz, matko — zaczął znowu po chwili Roman Gotard — czy uważasz, jak silny wpływ gra moja wywiera zwykle na masy? Niezepsute bogactwem serca rozumieją mię; przemawiam do tych, którzy, więcéj jeszcze zbliżeni do natury, nie zarazili się samolubstwem i zmateryalizowaniem dziewiętnastego wieku! Wszyscy ludzie wielkiego ducha mieli za sobą masy, i ja je mam. Dziś nawet, pomimo całéj niepomyślności, towarzyszącéj memu koncertowi, miałem piękną chwilę! Czy słyszałaś, moja matko, jak gorące brawo dawano mi, gdy skończyłem wielką fantazyą Beriota? Ile w oklaskach tych było czucia, uznania! kto je dawał? Masy. Bogacze, siedzący w piérwszym rzędzie krzeseł, milczeli pogardliwie, ale lud okazał miłość swą dla artysty, który życie swe poświęca dla tego, aby go bozkiemi tonami muzyki podnieść... uszlachetnić... od grubéj materyi oderwać i ochronić... Czułem téż sam, że gra moja podniosła się do najwznioślejszych wyżyn sztuki, i gdyby nie pogardliwe odwrócenie się ode mnie bogaczy, którzy w połowie koncertu opuścili salę, pokonał-bym ich dziś jeszcze, zmusił-bym ich do uderzenia czołem przed poświęceniem i talentem...
Urwał nagle, jakby sobie coś przypomniał, i błyszczącemi oczyma wpatrzył się w sufit. Stara matka rozplotła ręce, uśmiech wisiał na jéj ustach, rozradowane oczy tkwiły w rozpromienionéj twarzy syna; każdemu ze słów, jakie wymawiał, dawała głową nieme znaki potwierdzenia.
— A jednak — zaczął Roman Gotard zniżonym głosem i wzroku nie spuszczając z brudnego sufitu — a jednak i pomiędzy nimi... pomiędzy bogaczami zdarzają się anielskie istoty, z sercem czułém i wzniosłém... Tak, moja matko — dodał, uroczystym gestem wyciągając prawą rękę — i w piersi okrytéj jedwabiem uderzać może serce... Czyś widziała dziś, matko, młodą dziewicę, w błękitnéj powłóczystéj sukni, z białą różą w czarnych warkoczach?
— Nie widziałam nikogo, dziecko moje. Kiedym zobaczyła salę prawie pustą, w oczach mi się zaćmiło od żalu i nie widziałam nikogo.
— Ale ja ją widziałem! — powtórzył Roman Gotard — rozróżniłem ją pomiędzy tłumem obojętnych bogaczy... spójrzenia nasze spotkały się... podbita była i zachwycona grą moją... łzę miała w oku... odchodziła niechętnie... O, moja matko! jak mogłaś nie spostrzedz anielskiéj téj istoty...
— Była to zapewne bogata jakaś panna! — szepnęła stara kobieta.
— Bardzo bogata, mamo — z coraz większém ożywieniem mówił Gotard Bruno. — Siedziała pomiędzy dwiema paniami, ubranemi w jedwabie i koronki... nie spuszczała ze mnie oczu, gdym grał... widziałem, że kilka razy westchnęła... jestem pewny, że uniosłem ją muzyką swoją w samo niebo... nie zapomni o mnie nigdy... o! gdybym ją mógł poznać! gdybym wiedział, kto ona jest! czuję, że duchy nasze połączone z sobą tajemniczém braterstwem... że mogła-by ona zostać moim Aniołem Stróżem... mojém natchnieniem...
— Romusiu! — ozwała się matka — może to córka którego z obywateli, mieszkających téj zimy w Wilnie...
Roman Gotard wydawał się uderzonym nagłą jakąś myślą.
— Tak, mamo — zawołał — masz słuszność! pochodzi ona niezawodnie z rodziny arystokratycznéj! wysokie pochodzenie maluje się na jéj białém czole! w całéj postawie jéj tkwi jakaś duma, a formy kibici mają tę dziwną wytworność, jakiéj nie dosięgają nigdy dziewczęta z gminu! Kiedy, odchodząc za innymi, odwróciła ku mnie głowę i patrzała na mnie oczyma łzą zaszłemi, wydała mi się królową i zarazem Aniołem! Postać taką może miéć tylko kobieta, urodzona w sferze poezyi i bogactwa; pomiędzy ubogim gminem, czołgającym się po ziemi w prozie i grubych pracach, podobnéj istoty spotkać niepodobna! Cóż-bym dał za to, aby wiedziéć, kto ona jest? gdzie mieszka? aby ją bliżéj poznać!
Długo-by jeszcze mówił w ten sposób, ale żółta łojówka dopaliła się w lichtarzu i zagasła.
— Nie masz innéj świecy, mamo? — ozwał się w ciemności ochłodły nagle głos Romana Gotarda.
— Nie mam, moje dziecko — odpowiedziała matka.
— Dobranoc ci, mamo!
Po chwilowym szeleście, sprawionym rozbieraniem się dwóch osób, milczenie zaległo izbę.


VI. Iskra pod popiołem.

Pani Herminia, pomimo powszechnie znanéj swéj gościnności, nie była wcale rada z przybycia w jéj dom cioci Rózi. Poważnych będąc obyczajów i wielce surowych pod pewnemi względami wyobrażeń, pogodzić się nie mogła z więcéj niż wątpliwą, bo na skandaliczną zakrawającą, przeszłością wiecznie młodéj staruszki. Układ téj ostatniéj, pół-rubaszny, pół-zalotny, swoboda mowy, poufałość gestów, raziły smak jéj i do puryzmu posunięte przywiązanie do form przyzwoitych i dystyngowanych; nakoniec i przedewszystkiém obawiała się, aby z nigdy nieusypiających i niczém nie krępujących się ust cioci Rózi nie dostały się czasem do niewinnego uszka Żanci jakieś słowa, lub zdania, które-by na szwank naraziły tę nienaruszoną naiwność, nieśmiałość, nieznajomość świata i ludzi, które ona, jak rośliny drogocenne, w sercu i umyśle swéj córki pielęgnowała i przechować aż do téj chwili potrafiła. Na domiar troski, liczba pokojów, składających mieszkanie, a także rozkład ich i każdego z osobna przeznaczenie, nie pozwalały umieścić niebezpiecznego gościa gdzieindziéj, jak tylko w pokoju, sąsiadującym z pokojem Żanci. Pani Herminia długo przemyśliwała nad sposobem zaradzenia złemu, ale, nie znalazłszy żadnego, z niepokojami, jakie ją obległy, zwierzyła się przed swym mężem.
Jean! — rzekła — ta pani Róża, jeśli dłuższy czas ma u nas przepędzić, niepokoi mię mocno, ze względu na wpływ, jaki wywrzéć może na Żancię.
Pan Jan zdziwił się z razu i słów żony nie zrozumiał.
— A to dlaczego, moje życie?
Pani Herminia przełożyła mu swe obawy. Płocha i w niczém nie krępująca się kobieta mogła przecież coś takiego powiedziéć... jakieś zdanie wyrazić... jakiś wyraz wymówić... Pan Jan, słuchając żony, nie mógł wstrzymać się od uśmiechu.
— Zdaje mi się, moje życie, że niepokoisz się daremnie — rzekł po chwili namysłu. — Żancia nie jest już dzieckiem...
— Ale jest ona młodą panną — przerwała pani Herminia.
— Zapewne. Sądzę jednak, że tak zacna i wzorowa kobieta, jak ty, Hermence, będąc jéj matką, zdołała w nią wpoić tak gruntowne zasady, iż zachwiać niemi nie może jakieś jedno usłyszane zdanie, lub słowo...
— Ale Żancia może dowiedziéć się z nich o tém, o czém panna nigdy wiedziéć nie powinna.
Pan Jan uśmiechnął się znowu. Jako mężczyzna, brał on te rzeczy bardziéj po męzku, i nienaruszona nieświadomość córki nie tyle na sercu mu leżała.
— Cóż robić? — rzekł żartobliwie nieco — takie już przeznaczenie was kobiet, abyście w pewnych względach nieświadomemi zostawały tylko do pory, w któréj się o wszystkiém dowiecie. Spodziewam się przecież, że Żancia wyjdzie za mąż i to wkrótce, a wtedy...
Jean! — z lekką urazą przerwała pani Herminia — jak widzę, ty te rzeczy bierzesz zbyt lekko. Wy, mężczyzni, nie rozumiecie tych delikatnych odcieni, nad jakiemi w duszy swéj córki czuwać umié tylko matka. Młoda panna powinna być białą, jak niezapisana karta papieru, żadnym pyłem ziemskiego życia nietkniętą. Uczucia jéj wszelkie powinny spać w niéj, nakształt iskierki, tlejącéj pod popiołem, aby ona nie wiedziała nawet, że je ma. Uległość, posłuszeństwo, pokora, są przymiotami, z których pomocą młoda panna przygotowuje się do tak ciernistego i pełnego walk życia, jak jest życie kobiety. Czyż zresztą może być inaczéj? Nie, Jean, ja córkę swoję wychowałam tak, jak sama wychowaną przez matkę byłam. Do dnia, w którym kapłan rękę mą związał z twoją, wzrastałam przy boku matki niewinna i nieznająca świata, ani siebie saméj, ślepo posłuszna woli rodziców, żyjąca więcéj śród kwiatów, gwiazd, obłoków, muzyki, niżeli śród warunków prozaicznego, powszedniego życia. Córka moja powinna posiadać wszystkie te usposobienia, z któremi ja sama szczęśliwą byłam i innych uszczęśliwiłam, i — jak mniemam, a nawet pewną jestem — posiada je i nigdy ich nie utraci.
Pan Jan od dawna już nie widział żony swéj, mówiącéj z takim zapałem, to téż patrzał na nią z widoczną czułością i przywiązaniem.
— Ani wątpię, moje życie — zaczął — że ty, jako matka i kobieta, lepiéj wiész, czego córce naszéj potrzeba, aby pozyskała w życiu spokój i szczęście, a cnotami swemi stała się godną zacnych prababek swych, niewiastą prawdziwie naszą. To téż nigdy nie myślałem stawać ci na drodze w prowadzeniu i kształceniu Żanci; jak się zdaje zresztą, dziewczę to jest pełne zalet, jakie widziéć w niéj chcemy: skromna, cicha, kochająca nas i rodzeństwo, tobie, jako matce, uległa, nie dała nam dotąd najmniejszego powodu do zmartwienia, i w zupełności zasługuje na miłość naszę...
— O, mój Janie! — żywo i z uczuciem przerwała pani Herminia — bądź pewien, że ci w tym względzie nie zaprzeczę! Jakkolwiek nie okazuję Żanci całéj czułości swojéj i zachowuję względem niéj należną powagę, a nawet surowość macierzyńską, postępowanie to podyktowaném mi jest przez rozum i przekonanie, a Bóg tylko widzi i ty, mój Janie, wiész, jak ją kocham...
Oczy pani Herminii zwilgotniały, suchość jéj i sztywność znikły na chwilę. Widoczném było, że w piersi jéj, objętéj najczęściéj sztywnym gorsetem konwenansów, istniało i żywo uderzało serce matki. Pan Jan, wzruszony, rozrzewniony, ręce żony ucałował i daléj rzecz ciągnął:
— Co się tyczy Róży Cieciórkowéj, to, moje życie, nie zdaje mi się, żeby było z naszéj strony dobrze i przyzwoicie, gdybyśmy ją w domu naszym zimno przyjęli, lub w czémkolwiek poznać jéj dali, że miłym nam gościem nie jest. Dziwaczna to wprawdzie i zabawna osoba, ale, koniec końców, nie szkodliwa. Krewną zresztą jest moją, a co więcéj, kobietą prawie ubogą, a sama najlepiéj wiész o tém, Herminio, z jaką ostrożnością i delikatnością człowiek uczciwy obchodzić się powinien z cudzém ubóztwem.
Pani Herminia potakująco skinęła głową.
— Dla mnie — rzekła — ten także wzgląd jest ważnym, iż pani Róża jest twoją krewną. Gdyby była moją, może-bym się i odważyła dać jéj do zrozumienia to i owo, ale twoja familia, Jean, choćby najdalsza, była mi zawsze świętą i żadnemu z członków jéj ubliżyć-bym ani chciała, ani nawet potrafiła.
Pan Jan powtórnie ręce żony ucałował.
Nie uspokojona przecież w zupełności rozmową z mężem, pani Herminia długo przemyśliwała nad sposobami jak największego oddalenia swéj córki od towarzystwa i rozmów pani Róży.
W takiéj tedy zostając trosce, umyśliła zapobiedz złemu za pomocą sposobu, dawno już praktykowanego w owych poetycznych stronach i upalnych klimatach, kędy koronkowe Mantille służą do ukrywania nadobnych lic i gorejących oczu młodych niewiast. Sposobem tym było przywiązanie do chwil i kroków Żanci czujnéj, wiernéj i bystro widzącéj duegny, rodzaju niewieściego cerbera, który-by strzegł i od szwanku bronił niewinności uszu i nieświadomości myśli młodego dziewczęcia.
Rolę takiéj duegny pełniła już na-pół przy Żanci panna służąca w domu Brochwiczów, wielce zasłużona, podżyła, lecz fertyczna, okrągła, rumiana, czuła i zarazem powagi pełna. Teraz rolę tę w zupełności powierzyła jéj pani Herminia.
— Kochana panno Drylska — rzekła, przywoławszy do pokoju swego poufną sługę — pokój, w którym sypiałaś dotąd, służyć będzie teraz pani Cieciorkowéj, ty zaś umieść się z Żancią i proszę cię, abyś pilnie na to uważała, iżby Żancia po przyjściu do swéj sypialni, zaraz spać się kładła, nie wdając się z nikim w żadne rozmowy. Czy rozumié panna Drylska, co chcę jéj powiedziéć?
Drylska, od piętnastu lat służąc u pani Herminii, nie mogła jéj nie rozumiéć. Wiedziała ona, że są rzeczy, których pewne względy przyzwoitości, czy dumy, całkowicie wyrażać nie pozwalają damie dystyngowanéj i gospodyni domu, ale które przez sługę poufną zrozumianemi być powinny pod karą utraty łask i zaufania. Drylska zrozumiała więc wybornie, o co chodziło, strzegła się jednak od uśmiechu, lub jakiegokolwiek innego objawu zrozumienia. Z bardzo więc poważną miną upewniła panią Herminią, że Żancia natychmiast po przyjściu do swego pokoju, do snu się układa, i że nadal czynić to będzie.
— Proszęż cię, moja Drylsiu, aby tak było, jak mówisz; idziem o to bardzo. Długie czuwanie szkodzić-by mogło zdrowiu mojéj córki.
„Moja Drylsiu!” — bardzo przyjemnie pogłaskało słuch panny służącéj, było bowiem sposobem wyrażania się, objawiającym łaskę i uprzejmość pani Herminii niezwykłą.
— Jeśli-by Żancia nie chciała słuchać twych uwag, powiesz mi o tém, a postaram się temu zaradzić. Jesteś osobą w pewnym wieku i w domu naszym posiadasz niejakie zasługi, słuszném więc jest, aby młoda panienka uległa twym radom, szczególniéj jeśli te podyktowanemi ci są przeze mnie. Dobranoc, Drylsiu.
Po wschodach, prowadzących z pokoju pani Herminii na wyższe piętro domu, szumiały krochmalne perkale i powiewały tiulowe szarfy białego czepeczka panny Drylskiej. Rumiana twarz duegny rozjaśnioną była i niezwykle zadowoloną, ale przed wejściem do pokoju Żanci, stała się nagle poważną, niemal surową. Otworzyła drzwi i z progu już zapytała:
— Czy panna Joanna już śpi?
Panna Joanna nie spała. Po powrocie z wieczoru, spędzonego na-pół w koncertowéj sali, na-pół w liczném i ożywioném zgromadzeniu bawiących się osób, zdjęła z siebie strojną sukienkę, i zarzuciwszy na ramiona muślinowy kaftanik, z pod którego widniał, wątłą kibić jéj ściskający, gorset, usiadła na krzesełku przed gotowalnią, i bardzo powoli, jakby w zmęczeniu, czy zamyśleniu, rozplatała długie, czarne warkocze. O parę kroków daléj, w pełnym jeszcze wieczorowym stroju, z łokciem wspartym na gotowalni i siwemi oczyma, wpatrzonemi w twarz młodéj dziewczyny, siedziała ciocia Rózia.
— Panna Joanna jeszcze nie śpi! — posuwając się na środek pokoju, i z trochą wyrzutu w głosie, powtórzyła Drylska.
Żancia powoli zwróciła na nią zamyślone swe oczy.
— Nie śpię jeszcze, Drylsiu — rzekła — rozbieram się.
— Cóż panienka tak długo się dziś rozbierasz? pół godziny przepędziłam u mamy... było dość czasu... pomogę panience spleść warkocze, byle-by panienka spać prędzéj poszła...
Po ustach Żanci przemknął szybki, blady uśmieszek. Sięgnęła ręką za lusterko.
— Ja ci, Drylsiu, przywiozłam coś z wieczoru...
Błękitne oczy Drylskiéj zaświeciły.
— Dziękuję panience... dziękuję... — zaczęła — ale po co to tam... nie potrzeba...
Mówiąc to, z drobnéj rączki panienki przyjmowała kilka wybornych cukierków, i jakieś migdałowe ciastko, w kształt wieńca urobione.
— Panienka zawsze pamiętasz o mnie... ale i nie dziwota! wszak na rękach ją nosiłam... kiedym przyjechała do Brochowa, o taćka była maluśka...
Po otrzymaniu przysmaków, Drylska widocznie łaskawszą stała się i pobłażliwszą. Odsunęła szufladę opodal nieco stojącéj komody, i układając w niéj niby z wielkiém zajęciem jakieś muśliny i koronki, coraz to do ust rękę podnosiła i migdałowe ciastko z cicha chrupała. Żancia rzuciła na nią parę przelotnych, ukośnych, jakby ukradkowych spójrzeń i uśmiechnęła się znowu tym samym co wprzódy uśmiechem, szybkim i figlarnym. Poczém, owijając głowę grubym splotem czarnych włosów, pochyliła się ku cioci Rózi.
— I cóż, cioteczko, stało się daléj z tą panną, o któréj mi mówiłaś? — zapytała stłumionym głosem, ze wzrokiem, w którym malowała się ciekawość.
Ciocia Rózia pilnie przypatrywała się scenie z Drylską zaszłéj; uśmiechała się, mrugała szybko powiekami i kilka razy nieznacznie ramionami wzruszyła.
— To długa historya, kochańciu — odpowiedziała na pytanie Żanci. — Chodź do mego pokoju, to ci ją opowiem.
Panienka rzuciła okiem na Drylską, która dojadała już różowego ciastka.
— A Drylska? — szepnęła bardzo cicho.
— Trzeba się jéj pozbyć, rybko złota — odszepnęła pani Róża.
Ale w téjże chwili osoba, o któréj mówiono, głowę z nad szuflady podniosła.
— A co, panienko? włoski już uczesane i ułożone? proszę mi teraz pozwolić rozsznurować gorset. Trzeba iść spać...
— Moja Drylsiu! — proszącym głosem wymówiła Żancia — pozwól-że mi jeszcze trochę z ciocią posiedzieć i porozmawiać; spać mi się nie chce.
Duegna poważną znowu minę nastroiła.
— Nie można, panienko — rzekła — mama wyraźnie mówiła, aby panienka wcześnie do snu się kładła. Proszę wstać to rozsznuruję gorset.
Żancia przez chwilę nie wstawała. Po nic nieznaczącéj zwyczajnie jéj twarzyczce, przemknął wyraz uporu. Przemknął, ale wnet zniknął, zastąpiła bierność, połączona z trochą żalu.
— Ciotuchno! — rzekła, zwracając się do pani Róży — dopowiész mi jutro historyą téj panny, która zakochała się w swoim profesorze? prawda?
Drylska zarumieniła się mocno. Opowiadać młodéj panience historyą panny, która zakochała się w swym nauczycielu? słyszał-że kto cóś podobnego? Wyprostowała okrągłą kibić i zaszeleściła krochmalną suknią.
— Panienko — zaczęła, szybko przystępując do Żanci, ale pani Róża mowę jéj przerwała.
— Jak widzę — rzekła — panna Dorota Drylska nie poznała mię i nie ma wcale chęci przypomnieć się mojéj znajomości? A przecież spotykałyśmy się ze sobą po różnych domach. Wszak z Lidzkiego powiatu jesteś, kochańciu, z okolicy Dryliszek...
Ręce Drylskiéj odpadły od gorsetu Żanci.
— Z Lidzkiego powiatu! — zawołała — tak, tak, z Dryliszek...
— Ojcem twym był Ignacy Drylski i, wyprzedawszy się w Dryliszkach, kupił sobie kolonią około Lidy... ożenił się... poczekaj-no, kochańciu... ożenił się z Józią Rybską, która była panną służącą u pani Podkomorzynéj Wojtkowéj.
Drylska potwierdzająco kiwała głową.
— Było was rodzeństwa czworo — ciągnęła pani Róża — Antoni, który został księdzem, i ma teraz parafią blizko Oszmiany.
— Święty człowiek! — szepnęła Drylska z czułością — święty człowiek, pani moja... pobożny... uczony...
— Drugi brat twój Józef, rządzcą jest w majątkach Porzewickich...
— Sześcioro dzieci ma! pani moja! człowiek biedny, ale poczciwy i dobry, choć go do rany przyłóż...
— Widziałam go i dzieci jego, niedaléj jak trzy miesiące temu, kochańciu, kiedym bawiła u Porzewickich...
Drylska plasnęła rękoma. Twarz jéj jaśniała, jak słońce.
— Pani kochanieńka! drogieńka! — zawołała — jakże tam mój Józio wygląda? a żonka jego, czy zawsze taka zazdrosna? Starszy synek chorowity był, nie wiem, czy go uleczyli; a córeczka Kasia istny aniołek; jak się tam ona nieboraczka hoduje?
Pani Róża uśmiechała się i powiekami mrugała.
— Połóż się no, moja Drylsiu — rzekła — połóż się do łóżka, bo późno jest, i musisz być zmęczona, a ja ci o całéj twojéj familii opowiem.
Drylska rozpinała już stanik krochmalnéj sukni. Żancia wyszła jéj najzupełniéj z pamięci.
— A siostra twoja, kochańciu, co to za Szymkowskim, który dom swój ma w Lidzie, ślicznie wygląda. Widziałam ją pół roku temu. Handelek prowadzą mały i dobrze im się powodzi...
Rozmowa w tym tonie trwała dość długo.
— Pani moja kochanieńka — mówiła Drylska, zdejmując bucik z krótkiéj i pękatéj nóżki, a jakże tam moja Lida kochana wygląda?...
— Pysznie wygląda, kochańciu, pysznie wygląda! Okiennice tylko przy domach już nie różowe jak dawniéj, ale na zielono pomalowane.
— Na zielono! — wsuwając się pod kołdrę, zawołała Drylska — mój ty Boże! a na któréj ulicy mieszkają teraz Szumkowscy?
Nie upłynął kwadrans, gdy Drylska, rozmarzona wspomnieniami, głowę zatapiała w poduszkę, usta jéj uśmiechały się, oczy łzami zwilżone kleiły do snu. Raz jeszcze przecież zwróciła je na Żancię.
— Panieneczko — łagodnym wymówiła tonem — proszę iść spać!
— A jakie teraz twoje Dryliszki, kochańciu, bogate! — zawołała pani Róża, wychylając głowę przez drzwi sąsiedniego pokoju, do którego przed chwilą była weszła. — Nie poznała-byś Dryliszek, tak popiękniały, takie tam teraz pobudowano domy, prawdziwe dwory... Andrzej Drylski...
— Mój brat stryjeczny! — wtrąciła Drylska.
— Ożenił się z Kiścińską, obywatelską córką... 50,000 złotych wziął posagu.
— A! — wyrwał się z ust Drylskiéj wykrzyknik.
— Koléj tamtędy przeszła, to ludzie pobogacieli bardzo...
— Pobogacieli! chwała Bogu! panieneczko, proszę iść spać!
Były to ostatnie słowa, dnia tego wymówione przez Drylską, która, zmęczona dziennemi zajęciami i długiém czuwaniem, rozmarzona wspomnieniami o stronach rodzinnych, z natury już nakoniec wielki mająca pociąg do Morfeusza, długo z tym ulubieńcem swym walczyć nie mogła.
Duegna usnęła. Żancia siedziała na krześle nieruchoma, ze splecionemi na kolanach rękoma, oczy utkwiła w drzwiach, prowadzących do sypialni pani Róży, ku którym ciągnęła ją widocznie ciekawość, i inne może jeszcze uczucie. Przez cały dzień i wieczór, tak w spójrzeniach matki, jak w obejściu się Drylskiéj, dostrzegła widoczną chęć trzymania jéj w jak największém oddaleniu od nowo poznanéj cioci, która wydała się jéj osobą nietylko zajmującą wielce i niepospolitą, ale dobrą i pobłażliwą. Na progu zjawiła się po krótkiéj chwili ciocia Rózia, mrugnęła parę razy w stronę uśpionéj Duegny i na Żancię palcem kiwnęła. Dziéwczę porwało się z krzesła i cichutko, na palcach poskoczyło ku sąsiedniemu pokojowi. Z ożywionéj wielce minki Zanci i skoku wpółfiglarnego, wpółostrożnego wnieść można było, że tajemniczość nadawała widzeniu się jéj z zakazaną ciocią nowego powabu.
Ciocia Rózia nie miała już na sobie amarantowéj wspaniałéj sukni, ani czépeczka z imponującym pufem, ani nawet czarnych, grubych warkoczy. Te ostatnie spoczywały na stole pod światłem lampy; krynolina, podobna do wielkiéj, rozpiętéj sieci, wisiała na parawanie, gorset znacznych rozmiarów, rozpościerał się na krześle, ciocia Rózia stała na środku pokoju w króciutkiéj i wąziutkiéj watowanéj spódniczce niepewnego koloru, we flanelowym kaftaniku na ramionach, w pięknie haftowanych, lecz spłowiałych pantofelkach na małych nóżkach, w czépcu nocnym perkalowym, który, chociaż całą prawie nakrywał głowę, nie taił w zupełności tajemnicy, którą we dnie czarne warkocze dyskretną opieką swą osłaniały, a którą były włosy mocno posiwiałe, i jeszcze mocniéj przerzedzone. Żancia, ujrzawszy ciocię Rózię w téj nowéj postaci, zatrzymała się chwilę przy progu, ale pani Róża kiwnęła na nią palcem po raz drugi.
— Zamknij drzwi za sobą, kochańciu, i chodź tutaj, porozmawiamy! Jaka téż to nieznośna ta twoja Drylska! nie pozbyły-byśmy się jej z pewnością, gdybym na szczęście familii jéj nie znała i tém jéj nie udobruchała. Pocieszna babina!
Śmiała się ciocia Rózia, ale Żancia śmiéchowi jéj nie wtórowała. Cicho i spokojnie usiadła na sofie niedaleko lampy, łokieć na stole, a twarz na dłoni oparła. Była to snadź ulubiona jéj postawa, najulubieńsza może dla tego, iż przedstawiała także owoc zakazany, odbiérany od niej zwykle słowami pani Herminii: „Żanciu, votre coûde!”
— Czy to cię tak zawsze, moje dzieciątko, ta zabawna Drylska w kurateli swéj trzyma? — zapytała pani Róża, stojąc nad młodą dziewczyną i pieszczotliwie głaszcząc jéj włosy.
Ten sam, co wprzódy, trochę smutny, trochę chytry uśmieszek przeleciał po ustach Żanci.
— Ona mię tak zawsze pędza, abym spać szła, gdy tylko do swego pokoju przyjdę; nie pozwala mi iść do braci, kiedy tego chcę, ani zdjąć gorsetu pierwéj, aż do snu się kładę; ale ja mam na nią sposób... przynoszę jéj cukierki i różne łakocie, które nadzwyczajnie lubi, a ona dopóki ich nie zjé, zostawia mię w spokojności.
Gdyby pani Herminia posłyszała te wyrazy córki, z najzupełniejszą naiwnością i nieświadomością głębszego ich znaczenia wymówione, przyszło-by jéj może na myśl, że uległość wyradza niekiedy chytrość i że Żancia radziła sobie na podobieństwo niewolników, którzy stają się panami swych panów, przez poznanie i wyzyskanie ich słabostek! Ale pani Herminia nie słyszała wyrazów córki, ciocia Rózia zaś nie myślała wcale o wyciąganiu z nich sensów filozoficznych. Figiel Żanci zabawił ją niesłychanie.
— Sprytna jesteś, jak widzę, rybciu, choć wyglądasz na niewiniątko! — rzekła ze śmiéchem, — prawdę mówiąc, gdym jechała do was, wyobrażałam cię sobie wielką pannicą, a ot znalazłam dzieciątko! Ale ileż to ty masz lat? poczekajno... w tysiąc ośmset pięćdziesiątym... nie, w pięćdziesiątym piérwszym... nie, czy tylko nie w pięćdziesiątym drugim... otóż nie mogę sobie przypomniéć dokładnie! Ileż ci lat, kochańciu?
Żancia wielkiemi oczyma na zabawną ciocię patrzyła. Jak żyła nie słyszała, aby ktokolwiek lata jéj rachował.
— Ile mam lat? — powtórzyła, — nie wiem, ciociu.
Pani Róża parsknęła śmiéchem.
— Osobliwość! — zawołała, — piérwszy raz widzę, jak żyję, aby człowiek nie wiedział o swoich latach! Ty, kochanciu, urodziłaś się w pięćdziesiątym, albo i w pięćdziesiątym piérwszym roku. W jednym, lub drugim najpewniéj. Masz teraz tedy lat ośmnaście, a może i dziewiętnaście.
Na Żancię wiadomość ta żadnego wrażenia nie sprawiła, ale pani Róża popatrzyła na nią, pokiwała głową i westchnęła.
— Jakeście wy biédne, niebożątka! — zaczęła mówić, — jak wam smutno młodość wasza przechodzi! O ty naprzykład, kochańciu, masz lat ośmnaście, lub dziewiętnaście, a jeszcześ się ani nabawiła, ani ludziom nie napatrzyła, ani kogo pokochała...
Na ostatni wyraz Żancia zarumieniła się i spuściła oczy, co widząc pani Róża, rozśmiała się i rzekła:
— No, no, kochańciu, ocząt nie spuszczaj, raczków nie piecz, z ciotką możesz mówić o wszystkiém. Ja ciebie żałuję, moja rybciu, bo szczerze cię polubiłam!
Mówiąc to, pociągnęła białą ręką po drobnéj, ładniutkiéj twarzyczce dziewczęcia. Żancia rękę tę w lot pochwyciła i do ust ją swych przycisnęła. W siwych oczach młodéj staruszki mignęło coś nakształt czułości.
— Poczciwe z ciebie dziecko, kochańciu! lubię cię i dlatego żałuję, że młodość ci przechodzi w takich szczypcach. Ja, kiedym była w twoim wieku... ho... ho...
Oczy Żanci napełniły się wyrazem ciekawości, oczekiwała zajmujących opowiadań, których przedsmak ciocia Rózia wprzódy już znać jéj dała.
— Cioteczko! — zaczęła nieśmiałym głosem, — cóż cioteczka robiła, kiedy była w moim wieku ?
— Kochałam się, rybciu moja, na zabój w pięknych kawalerach i bawiłam się wyśmienicie. Ojciec mój był bogatym człowiekiem i nie oglądał się poczciwota na swoję fortunę... to téż wesoło u nas było... sąsiedztwa huk... latem majówki i zabawy na łąkach, w zimie wieczory tańcujące, kuligi, a wszędzie ja rej wiodłam...
— Cioteczka rej wiodła! — z lekkiém zdziwieniem przerwała Żancia.
— A tak, kochańciu! i dlaczegóż miało być inaczéj? Byłam młodą, żywą, jak skra, stroiłam się pięknie i nigdy nikt nie mógł mię ani przetańczyć, ani przegadać...
Żancia dziwiła się widocznie coraz więcéj.
— Czy cioteczka nie miała mamy? — spytała z cicha.
— Pani Róża parsknęła śmiechem.
— Jakto nie miałam mamy! — zawołała, — każdy człowiek musi miéć mamę! Czy ty myślisz, rybciu, że to bociany przynoszą do domów małe dziatki...
— Nie, cioteczko... — zaczęła Żancia, jąkając się i spuszczając oczy, — ja tylko myślałam że... gdyby cioteczka miała mamę... toby... toby nie mogła...
— Reju wodzić na zabawach! no, no! rybciu, nie każda mama taka rygorystka, jak twoja. A kochała-żeś się ty choć raz na dobre, rybciu? — zapytała, mrugając powiekami.
Rumieniec Żanci dosięgnął barwy szkarłatu.
— Nigdy, cioteczko, — wymówiła cichutkim głosem i patrząc pod stół.
— Ech! — chyba to już kłamciuszki! — zawołała ciocia ze śmiéchem, — żeby téż ośmnastoletnia panna ani razu jeszcze w nikim się nie kochała! no, przyznaj się kochańciu, — kochałaś się, hę?
— Jak mamę kocham nigdy! — ciszéj jeszcze zaprotestowała panienka.
— No a Arturek Darzyc? nie podoba ci się, co? jak uważałam dziś na koncercie, to on do ciebie bardzo słodkie oczki robi?
Żancia poruszyła się żywo.
— Jak mamę kocham, nie, — zawołała daleko już głośniéj.
— Co takiego nie? co nie? — pytała ciocia Rózia, kręcąc się z ciekawości na krześle i siwe oczy wpijając w zmięszaną, zawstydzoną na-pół, a na-pół zasmuconą nagle twarz panienki.
— Co takiego nie? co nie?
— Nie podoba mi się... pan Artur... — wyjąkała nakoniec młoda panienka, nie podnosząc powiek.
— Nie podoba ci się... a dlaczego Arturek ci się nie podoba? Niczego sobie chłopiec!
— O ciociu! on taki zwyczajny, pospolity, zimny... — wymówiła Żancia i podniosła nakoniec powieki. W wielkich oczach jéj, które prosto w twarz cioci Rózi spojrzały, zagrały migotliwe iskierki i całą twarz bladego dziewczęcia oświeciły na chwilę nagłym wyrazem tajemnego jakiegoś ognia i w dalekiéj głębi nurtującego ją marzenia.
— Ja nie tak, moja ciociu, wyobrażam sobie takiego... takiego który... który...
Nie mogła dokończyć, zająknęła się, zawstydziła i umilkła. Usta jéj wstydziły się i nie umiały wyrażać uczuć, mieszkających w sercu, nieznającém siebie, marzeń mknących po nieméj wiecznie główce.
— Takiego rybciu, któryby się tobie podobał, — uśmiechając się i mrugając oczyma dokończyła ciocia Rózia. — No jakżeż ty go sobie wyobrażasz? powiédz. Bruneta byś wolała, czy blondyna?
— Bruneta, ciotuchno! — szepnęła Żancia.
— Bruneta, — ciągnęła ciocia, — wysmukłego z czarnemi ognistemi oczyma, z cerą śniadą, czułego melancholicznego, prawda? co?
— Tak, ciociu!
— Bogatego? eleganckiego?
Żancia nagle podniosła powieki, i ukazała, żywiéj jeszcze, niż wprzódy, palące się źrenice.
— Nie, ciociu, nie! — zawołała, — wolała-bym, aby i był biédny, nieszczęśliwy!
Zdumienie odmalowało się na twarzy cioci Rózi.
— A to na co, kochańciu? — zapytała.
Żancia wahała się chwilkę z odpowiedzią. Mogło się zdawać, że walczyła znowu z nieśmiałością wypowiedzenia swéj myśli, albo téż usiłowała z trudem myśl tę ze splątanego pasma marzeń wywikłać i przed samą sobą słowami sformułować.
— Chciała-bym, — zaczęła zwolna zrazu i wahając się, — chciała-bym, ciociu... poświęcić się!
Ostatni wyraz, mimo woli zapewne i wiedzy, wymówiła z mocą wielką, z egzaltacyą, która twarzyczkę jéj, bladą zwykle i bierną, uczyniła nagle gorejącą i energiczną. Oczy jéj podniosły się w górę, pierś wzmożonym oddechem odparła uciskający ją gorset, różowe delikatne wargi roztworzyły się i zarysowały uśmiéch, pełen tajemnych jakichś uniesień i pragnień.
Pani Herminia z trudnością-by w téj chwili poznała swą córkę. Żancia bierna, sztywna, ślepo uległa, z twarzyczką dziecinnie nic nieznaczącą, lub zmieszaną i lękliwą, i młoda panna zanurzająca się we własnych, tajemnie karmionych marzeniach, rojąca o młodzieńcu czułym i melancholicznym, a biédnym i nieszczęśliwym, dla którego poświęcić-by się mogła, były to dwie, całkiem różne istoty.
Ale ciocia Rózia z nagłéj zmiany, jaka zaszła w wyrazie twarzy Żanci, nie myślała wyprowadzać psychologicznych wniosków; ona widziała tylko, że jéj z tą zmianą było do twarzy.
— Ależ ładna jesteś, kochańciu! — zawołała, klasnąwszy rękoma, — jak mego nieboszczyka Lucysia kocham, śliczna jesteś! Jakie oczki romansowe... ho, ho! a jak się ta buziulka ładnie otworzyła!.. co to młodość, mój Boże, co to znaczy młodość! Przy ludziach dziéciątko to zdaje się, trzech przeliczyć nie umié, lalką-by się jeszcze bawiła! a wspomnij-no tylko o kochaństwie, to oczki zaraz zaświécą, jak gwiazdeczki, rumieńce, jak karmin, liczko obleją, i ot masz z dzieciątka kobietę, w któréj serduszku iskierka pali się, a po główce w tę i owę stronę latają różowe motylki.
Kiwała głową ciocia Rózia, uśmiechała się, patrząc na Żancię, i zarazem wzdychała. Przypomniała się jéj widocznie młodość własna, ku któréj zawrócić jéj nie mogły ani świeżość cery, do późna zachowana, ani żywość temperamentu nadzwyczajna, ani lekkomyślność głowy i gnieżdżące się jeszcze w sercu resztki wielce czułych i wrażliwych niegdyś usposobień.
— Co bo téż to za śliczna rzecz to kochaństwo, to ty sobie tego i wyobrazić jeszcze nie możesz, rybciu droga. Cały świat na kochaństwie stoi, bez niego szczęścia niéma, a z niém, to życie całe w raj się zamienia. Wiem ja o tém, wiem!
Westchnęła znowu, umilkła i siedziała przez chwilę nieruchomo; a jedno i drugie było u niéj wielką osobliwością.
Żancia nie spuszczała już powiek. Widoczném było, że chciwie chwytała każde słowo cioci nowo poznanéj, tak niepodobnéj do wszystkich kobiet, które znała dotąd, które o miłości i o wszystkiém, co z nią związek miało, nie mówiły wcale, lub mówiły z nadzwyczajnemi ostrożnościami i przemilczeniami.
— Moja ciociu, — ozwała się Żancia po chwili, — niezawsze przecież miłość daje szczęście... czasem téż sprawia ona cierpienia...
— A to na co, kochańciu? — spytała ciocia Rózia, — chyba bez wzajemności? zdarzenie to rzadkie, ale bywa... bywa... ot ja sama znałam jednego ślicznego kawalera, który, nie mając wzajemności od swojéj damy... zastrzelił się!
Żancia drgnęła.
— Zastrzelił się! — zawołała, — ach Boże!
— Tak, tak, zastrzelił się, kochańciu, a przed śmiercią napisał karteczkę, w któréj były te słowa: „Leontyno! nie chciałaś kochać mię, patrz teraz na mego trupa! Umieram przez ciebie!”
Wyrazy te ciocia Rózia wymówiła z szeroko otworzonemi oczyma, rozpostartemi ramionami i wielkiém pathos w głosie. Żancia szeroko także otworzyła swoje wielkie oczy.
— Nieszczęśliwy! — zawołała, — ale ta Leontyna jeszcze była nieszczęśliwszą! mój Boże, jakże to musi być okropnie wiedziéć, że któś umarł z naszéj przyczyny!
— Okropnie, kochańciu, niech Pan Bóg broni, jak okropnie! ale to nic jeszcze! widziałam ja także jednę pannę, która suchot dostała z wielkiego kochaństwa, i umarła.
— Czy także nie miała wzajemności, ciotuniu?
— Gdzie tam, lubciu, wzajemność ona miała, i jaką jeszcze! ale rodzice nie pozwalali...
— Ciociu! ciociu! to może ta sama, co się w swoim nauczycielu zakochała?
— Nie, kochańciu, tamta wykradła się...
Żancia ręce splotła i szerzéj jeszcze oczy otworzyła.
— Wykradła się! ach to coś okropnego! jakże musiała być odważną...
— Ba, ba! rybciu! kochaństwo jest to rzecz taka, która osobliwym sposobem odwagi dodaje...
— I cóż się stało z tą panną? ciociu.
— A cóż? żyje sobie dotąd szczęśliwie ze swoim adonisem.
— A rodzice?
— Rodzice pogniewali się trochę, a potém przebaczyli.
— Mój Boże! co téż to za historye dzieją się na świecie!
Ostatnie słowa, Żancia wymówiła z głębokiém zamyśleniem. Po bladém, pochyloném jéj czole, i w oczach, utkwionych w krawędź stolika, przepływały roje tajemnych myśli jakichś; drobne rączki, na kolanach złożone, splotły się ściśléj; z pod ciasnego gorsetu wypływał od czasu do czasu lekki szmer stłumionego westchnienia. Ciocia Rózia tymczasem nie próżnowała i, oddając się zwykłéj sobie językowéj werwie, prawiła różne historye, dawno minione, to zabawne, to romansowe, to tragicznym jakimś sposobem zakończone. Późno już było bardzo, kiedy w mowie młodéj staruszki, plątać się zaczęły poziewania. Uczuła nakoniec, że jest zmęczoną; sześćdziesięcioletnie oczy bólem i omgleniem przypomniały jéj, że są sześćdziesięcioletniemi, i tak długo bez spoczynku obejść się nie mogą.
— No, kochańciu! — rzekła, — czas już spać. Dobranoc ci. Chodź mię uściśnij.
Żancia wstała z sofki i, zbliżywszy się do wesołéj swéj cioci, ujęła obie jej ręce.
— Moja droga cioteczko! — rzekła, — jakaś ty dla mnie dobra!
Wymówiwszy to, nagłym ruchem zarzuciła delikatne ramiona wkoło okrągłéj szyi pani Róży, i opuściła głowę na piersi. W uścisku tym malowała się czułość, spragniona pieszczoty, wdzięczność za chwilę, spędzoną wesoło i swobodnie. Ciocia Rózia obu ramionami ogarnęła wiotką kibić młodéj dziewczyny, i przycisnęła ją do szerokiéj i pulchnéj swéj piersi Zmęczone i zaczerwienione zlekka jéj oczy, długiém spójrzeniem spoczęły na bladéj, tulącéj się do niéj twarzyczce, a usta kilku serdecznemi pocałunkami przylgnęły do czarnych warkoczy.
— Dziecinko ty moja! — szepnęła, — dobra z ciebie naprawdę istotka, kiedyś tak pokochała biedną ciocię Rózię. Czy ty wiész, lubciu, że mię nikt na świecie prawdziwie nie kocha?
Dziwna rzecz! w głosie młodéj i wiecznie wesołéj staruszki, gdy mówiła te wyrazy, zadźwięczał smutek, rzewna jakaś nuta drgnęła snadź w jéj płochéj głowie, coś nakształt żalu ozwało się w piersi, która, długie i wesołe przeżywszy lata, śmiejąca się wciąż z nałogu i temperamentu, uczuwała może niekiedy, iż niestaje jéj czegoś, co zdobyte i zapracowane przez innych w zaraniu i południu, ozdabia im wieczór życia, a zbliżanie się do grobu mniéj straszném czyni.


VII. Żebrak we fraku.

W sali jadalnéj Brochwiczów, przy jedném z okien, siedziała pani Róża Cieciórkowa, wiążąc z czarnego jedwabiu przezroczyste mitynki, i od czasu do czasu podnosząc do ust dymiące się cygaro, które za każdém pociągnięciem składała na srebrnéj popielnicy. Tuż naprzeciw niéj, w niedbałéj postawie siedział Maryan, a z wyrazu twarzy jego poznać można było, że rozmowa z zabawną ciocią bawiła go i niecierpliwiła zarazem.
Godzina była południowa; ze stołu, umieszczonego po środku sali, nie zdjęto jeszcze całkiem przyborów do herbaty. Z przyległego salonu, pomimo drzwi szczelnie zamkniętych, wyraźnie dochodził piękny, i dość silny sopranowy głos kobiecy, próbujący śpiewać trudną jakąś aryą, inny męzki, pełniący wyraźnie względem piérwszego rolę nauczyciela, i akordy fortepianowe, śpiewowi towarzyszące.
— Tak, tak, kochańciu — mówiła ciocia Rózia, starannie zawiązując oczko jedwabnéj siatki, i z pod brwi figlarne spójrzenie rzucając na Maryana — widziałam, jak zawczoraj na koncercie szeptałeś słodkie słówka do uszka pani Adamowéj! a czy to pięknie, bałamucić mężatkę? ha?
Otworzyły się drzwi do przedpokoju, i do sali wszedł mężczyzna, na którego ciocia Rózia wnet całą potęgę wzroku swego zwróciła. Przybyły oddał ukłon, na który Maryan podobnym odpowiedział ukłonem i, dość szparko przebywszy salę, bocznemi drzwiami udał się w głąb’ mieszkania.
— Kto to, kochańciu? kto to taki? — zagadnęła wnet ciocia Rózia, kręcąc się na krześle od nadmiaru ciekawości i mrugając szybko powiekami.
— Nauczyciel moich braci — obojętnie odpowiedział Maryan.
— Nauczycieli a czegoż to on uczy?
— Angielskiego języka.
Ciekawość cioci Rózi zagasła. Nawlokła iglicę nową nitką jedwabiu, i znowu całą uwagę zwróciła na Maryana.
— Tak, tak, kochańciu — zaczęła — jak uważałam z rozmowy wszystkich pań, które wczoraj widziałam, jesteś uważanym za jednę z najlepszych partyi w gubernii. Panie i panny wynoszą cię pod niebiosa. Jaki przystojny! mówią jedne; jaki dowcipny! prawią drugie. Jaki grzeczny, elegancki, wyperfumowany kawaler!
Maryan poruszył się żywo.
— Co do tego ostatniego przynajmniéj — przerwał z pewnym pośpiechem — wszystkie panie mylą się najzupełniéj. Od roku przeszło nie używam żadnéj perfumy.
— A to dlaczego, kochańciu?
— Bo jest to dla każdego rzecz niepotrzebna a dla mężczyzny niestosowna i śmieszna.
— Patrzcie! jaki mi statysta zrobił się raptem! — ze śmiechem zawołała ciocia Rózia — daj pokój, kochańciu, tym wielkim mądrościom! Co tam stosowne, czy niestosowne? damy to lubią...
W téj chwili drzwiami, z przedpokoju wiodącemi, wszedł znowu mężczyzna z kapeluszem w ręku, i tak, jak piérwszy, oddawszy ukłon znajdującym się w sali osobom, szybkim krokiem udał się w głąb’ mieszkania.
— Kto to? kto to taki? — zapytała ciocia Rózia.
— Metr muzyki — odpowiedział Maryan. — Jednocześnie prawie, na wyższém piętrze, tuż nad salą jadalną, rozległa się przeciągła gamma fortepianowa, i w sposób niezbyt przyjemny dla ucha, połączyła swe tony z akordami muzycznemi, dochodzącemi z bawialnego salonu. Pani Róża obie dłonie przyłożyła do uszu.
— Aj, aj, kochańciu — zawołała — jakież to nadużycia wyrabia u was ta muzyka!
Maryan zaśmiał się.
— Tak, tak, moja ciociu, muzyka jest piérwszym artykułem w magazynie naszéj edukacyi! Ja gram, bracia moi grają, Żancia gra także, a w dodatku i śpiewa! Żyjemy w sferze artystycznéj... na chléb pracować nie potrzebujemy... kąpiemy się w melodyach...
Jeżeli, wymawiając te wyrazy, młody człowiek żartował, żart jego nie był zupełnie wesoły. Tłumione jakby niezadowolenie odbiło się na jego twarzy, w głosie zadźwięczała lekka ironia. Pani Róża wszakże, na całkiem już inny przedmiot uwagę swą zwróciła, i pochylona nieco, patrzała przez okno, twarz nieledwie przyciskając do szyby. Przed bramę domu zajechała jednokonna miejska dorożka, i wyskoczył z niéj wysoki, szczupły mężczyzna z hiszpańską bródką, w płaszczyku i kapeluszu, również na hiszpański strój zakrawającym.
— Co to? kto to? — zagadała pani Róża, przymrużając oczy dla lepszego widzenia — cóś znajomego? któś znajomy! ale... nie poznaję dobrze...
Odwróciła się od okna, i z wielką ciekawością patrzała na drzwi od przedpokoju, czekając zapewne z téj strony odpowiedzi na swe pytanie. Upłynęło jednak drobnych parę minut, nim do sali wszedł lokaj. Pod bujnym wąsem wytwornego sługi, wił się ledwie widzialny złośliwy uśmiech.
— Proszę pana — rzekł, zbliżając się do Maryana jakiś pan Wąsikowski...
— Roman Gotard Bruno! — zawołała pani Róża, klaskając w dłonie.
— Nowy przedstawiciel muzyki! — zaśmiał się Maryan. — Powiédz temu panu — dodał, zwracając się do lokaja — że ojca mego niéma w domu, a matka zajęta toaletą...
Lokaj postąpił ku drzwiom, ale pani Róża schwyciła go za połę od surduta.
— Zaczekaj aspan, zaczekaj — zawołała — Marylku! króleńku! każ go przyjąć, proszę cię, każ go przyjąć! takam ciekawa zobaczyć tego Romulka! Syn Dojwałłówny, obywatelskiéj córki! nie można-ż go przecie tak z przedpokoju odprawiać! a przytém — artysta.
Ostatni wyraz wymówiła z wielką powagą, roztwierając szerzéj oczy i wskazujący palec podnosząc w górę. Maryan uśmiechnął się, wzruszył ramionami i szybko z krzesła powstał.
— Dom nasz jest domem cioci — rzekł uprzejmie i wesoło — niech-że ciocia przyjmuje sobie tego syna obywatelskiéj córki, i tego artystę... co do mnie, zmykam...
Mówiąc to, oddał pani Róży ukłon głęboki, pełny żartobliwéj galanteryi, i pośpiesznie odszedł do salonu, w którym śpiewała Żancia. Lokaj tymczasem stał wciąż przed panią Różą i uśmiechał się pod bujnym wąsem.
— Proszę pani — zaczął z poufałością sług bogatych domów, względem rezydentów w tychże domach przebywających — proszę pani, ten pan Wąsikowski taki wytarty frak ma na sobie... i w hiszpańskim płaszczyku... zimą...
Zaśmiał się z cicha, i ręką błyszczącą złotym pierścieniem, bujnego wąsa pokręcił. Pani Róża podniosła na niego oczy, w których błysnęło coś nakształt gniewu.
— Mój kochany — rzekła z niezwykłą sobie dumą, i niezwyklejszą jeszcze powagą — jeżeli pan Wąsikowski jest człowiekiem ubogim, tém krócéj powinien czekać w przedpokoju... idź i proś go zaraz do salonu.
Odprawiony w ten sposób lokaj, przestał uśmiechać się i, opuściwszy w dół rękę z pierścionkiem, zawrócił ku drzwiom. W téj saméj chwili zabrzmiały w bawialnym salonie ostatnie akordy fortepianowe, lekcya śpiewu skończyła się, i nauczyciel Żanci z kapeluszem w ręku, przechodził jadalną salę. Tuż przed drzwiami od przedpokoju, spotkał się z wchodzącym Romanem Gotardem, chciał ustąpić mu kroku, ale wchodzący poskoczył sam na stronę, i oddał spotkanemu dwa bardzo szybko po sobie następujące ukłony.
Nauczyciel śpiewu, zdziwiony nieco tą niezwyczajną grzecznością nieznanego mu człowieka, odwzajemnił się mu lekkim ukłonem, i wyszedł. Roman Gotard postąpił kilka kroków na przód, potém stanął i orzucił salę spójrzeniem szybkiém, zmieszania i niepokoju pełném.
— Proszę pana dobrodzieja bliżéj! niech pan dobrodziéj siadał — ozwał się od strony okna wielce uprzejmy głos kobiecy.
Roman Gotard zbliżył się, i w jednéj ręce trzymając tyrolski kapelusz, a drugą dotykając kokardy krawatu, złożył przed panią Różą dwa nowe ukłony. Chód i ruchy jego nacechowane były zmieszaniem i nieśmiałością, ukłony przypominały koncertową estradę, źrenice poruszały się szybko i rzucały niespokojne błyski, palce, dotykające krawatu, trochę drżały. Frak jego, starannie wyczyszczony, nie wyglądał przecież świeżo, z-za kamizelki wyłaniała się koszula, w ozdobne hafty przybrana, wypomadowane włosy w błyszczących puklach opadały na szyję, nieco na przód podaną, rękawiczki białe były i dość czyste, ale na szwach i dłoniach nosiły ślady zażyłéj i dawnéj znajomości z gumelastyką.
— Niech pan dobrodziéj siada — uprzejmie wyrzekła pani Róża, posuwając ku przybyłemu lekkie krzesełko — pani Brochwiczowa ubiera się, ale wnet zapewne wyjdzie; ja jestem Róża Cieciórkowa, Brochwiczówna z domu, kuzynka Jana Brochwicza... znałam nieboszczyka papę pana dobrodzieja, i mamę także...
Roman Gotard ukłonił się po raz piérwszy za podane sobie krzesło, po raz drugi, usłyszawszy nazwisko pani Róży, po raz trzeci dowiedziawszy się o znajomości, jaką miała z jego rodzicami.
— Niech-że pan dobrodziéj siada — ponowiła zaproszenie pani Róża.
Roman Gotard usiadł, rękę z kapeluszem złożył na kolanach, drugą dotknął wąsików czarnych i w dwa ostre różki skręconych.
— Pan dobrodziéj dawno w Wilnie?
Roman Gotard ukłonił się.
— Od tygodnia, pani dobrodziejko.
— Miłe miasteczko, nie prawdaż?
— Bardzo miłe — z cicha i z niejakiém wahaniem odpowiedział zapytany.
Gdy tak w jadalnéj sali pani Róża, mrugając powiekami i siwe oczy swe zatapiając w twarzy gościa, rozpoczynała z nim rozmowę, w bawialnym salonie przed otwartym fortepianem stała Żancia, i przypatrywała się nutom, pulpit napełniającym. Nagle, przechyliła głowę w stronę, z któréj doszły jéj ucha rozmawiające głosy.
— Kto tam taki? — szepnęła i postąpiła ku drzwiom. Nie otworzyła ich jednak od razu, ale dotknęła zaledwie, i przez wązką szczelinę w głąb’ sali jadalnéj spójrzała. Spójrzała i wnet cofnęła się. — Ach! to on! — szepnęła, i przez kilka sekund stała z opuszczonemi rękoma i wzrokiem, w ziemię utkwionym.
Blada twarzyczka jéj ożywiła się nagłym błyskiem, który wnet zagasł, ale zostawił po sobie wyraz ciekawości w oczach, i uśmiech tajemnéj myśli jakiéjś na drobnych wargach.
Zkąd wziął się u młodego dziewczęcia ten błysk nagły i ten uśmieszek zagadkowy? dlaczego szepnęła: „ach, to on!” i tak szybko od drzwi odskoczyła? Czy dwudniowe skryte myśli jéj i marzenia przynosiły już przed wyobraźnią jéj obraz nieszczęśliwego artysty? Czy litowała się nad nim tak bardzo? czy gra jego przemówiła do jéj serca? czy ciekawą była zobaczyć go z blizka? czy pragnęła go poznać?
Postąpiła znowu ku drzwiom i znowu przez szczelinę spójrzała. Podobny sposób patrzania, a raczéj podglądania, zwyczajnym jéj był w sensie fizycznym i moralnym. Spójrzała, odwróciła się i szepnęła znowu:
— Czemu ciocia nie prosi go do salonu? — Ciekawam, czemu ciocia nie prosi go do salonu? — powtórzyła i podeszła do fortepianu. Oparła ręce na pulpicie i wpatrzyła się w klawisze. — Ależ mój ojciec rzemieślników tylko i oficyalistów przyjmuje w sali jadalnéj, a on przecież gość — artysta! — Znowu stanęła przy drzwiach, i małą rączkę położyła na klamce. — Wejdę tam i poproszę go do salonu.
Zarumieniła się trochę, spuściła oczy i odeszła. Stanęła na środku salonu.
— Ależ jemu przykro być musi... bardzo przykro, że go do salonu nie proszą... wejdę... poproszę...
Postąpiła parę kroków i, odwróciwszy głowę, ukośne spójrzenie rzuciła na drzwi, prowadzące do pokoju pani Herminii. Drzwi te były zamknięte. Położyła znowu rękę na klamce i, nagle ją opuściła. Kilku skokami przebiegła cały salon i stanęła przed źwierciadłem. Miała teraz na twarzy lekkie rumieńce, odbijające żywo od ciemnéj barwy powłóczystéj sukni, piwne oczy jéj rzucały połyski złota. Poprawiła warkocze nad czołem, kokardę przy kołnierzyku, i w mgnieniu oka znalazła się znowu przy drzwiach od jadalnéj sali. Tu stała jeszcze chwilę z ręką na klamce i głową spuszczoną. Jedno jeszcze spójrzenie rzuciła w stronę pokoju matki, wyprostowała się, odetchnęła głęboko, popchnęła drzwi, i weszła.
Roman Gotard siedział naprzeciw pani Róży i, z postacią na przód podaną, z kapeluszem na kolanach i ręką przy kokardzie krawatu, z nadzwyczajném natężeniem uwagi i uszanowaniem, słuchał szczebiotania młodéj staruszki. Nagle ze szczebiotaniem tém zmieszał się szelest leciuchnych kroków, i ciągnącéj się po posadzce sukni. Roman Gotard odwrócił głowę, spójrzał na wchodzącą, porwał się z krzesła, i stanął wyprostowany, do miejsca, na którém stał, jakby przykuty. Poznał tę kibić drobną i wytworną, która zawczoraj niechętnym, opierającym się niby krokiem oddalała się od estrady, na któréj ze skrzypcami w ręku, zostawał opuszczony przez słuchaczy, upokorzony artysta; poznał te piwne wielkie oczy, które rzuciły na niego wtedy spójrzenie głębokie, łzą na rzęsie wiszącą ubrylantowane; poznał to blade czoło, czarnemi warkoczami zwieńczone, i radość szczera, z samego dna piersi dobywająca się, rozjaśniła mu twarz, zmieszaną dotąd i przygnębioną, żywym rumieńcem okrasiła ciemną cerę policzków, powstrzymała nieprzyjemną ruchliwość źrenic, i zapaliła w nich blask, niepodobny wcale do tego niespokojnego, gorączkowego ognia, który w nich płonął zwykle. Jak przed chwilą Żancia, tak on teraz zawołać musiał w głębi myśli:
— Ach! to ona!
Żancia zbliżała się dość szybkim krokiem, z pochyloną nieco głową, z rękoma na suknią opuszczonemi. Z oczu jéj nie zniknął całkiem wyraz trwożliwéj nieśmiałości, ale w zarysie ust, zwartych nieco, malowała się powaga i energia. O kilka kroków od stojącego nieruchomo artysty zatrzymała się, i składając przed nim ów stereotypowy ukłon, jakim młode panny witają gości w salonach swych rodziców, dość cichym, lecz pewnym głosem wymówiła:
— Mama moja ubiéra się... Ojca nie ma w domu... chciéj pan przejść do salonu...
Zdawało się, że słowa, które sama wymawiała, dodawały jéj śmiałości i pewności siebie. Wyciągnęła rękę ku drzwiom salonu, podniosła głowę, i prosto na twarz gościa spójrzała. On kłaniał się. Ukłony jego szybko jeden po drugim następowały, aż złożywszy ich kilka, stanął znowu jak wryty, ręce drżące na poręczy krzesła oparł, i zdziwione nieco, lecz zarazem rozpromienione i zachwycone spójrzenie utopił w podniesionych ku niemu oczach młodéj panienki. Żancia nie spuściła powiek: blade policzki jej zachodziły coraz silniejszą różową barwą, w ciemnych źrenicach błądziły znowu połyski złota.
— Moja ciociu — rzekła, zwracając się do pani Róży — przejdźmy do salonu... panie Wąsikowski... proszę pana...
Odwróciła się z wolna i krokiem pewnym, z głową podniesioną, szła ku drzwiom otwartym. Roman Gotard postępował za nią, ścigając wzrokiem sunący się po posadzce skraj jéj sukni. Wyglądał na lunatyka, postępującego za mknącym na przód promieniem księżyca. Przestąpił próg salonu, nie widząc, ani domyślając się, że za nim szła pani Róża, któréj powinien był ustąpić kroku. Żancia zatrzymała się w głębi salonu, przed kanapą, otoczoną fotelami. Stanęła i odwróciła się. Giest, jakim wskazała kanapę i fotel, idącym za nią osobom, był giestem właściwym pani Herminii. W rzeczach tyczących się formy, Żancia była echem i wierném źwierciadłem swéj matki.
Pani Róża, mrugając szybko powiekami, uśmiechając się znacząco, i w pulchnéj rączce trzymając pultynek z przyszpiloną do niego jedwabną siatką, zasunęła się za stół palisandrowy, i rozłożyła na kanapie zielone fałdy szerokiéj sukni. Roman Gotard z oczyma, utkwionemi wciąż w różową twarz młodéj panienki, usiadł na wskazaném sobie miejscu. Żancia opuściła się na fotel. Opuściła się na fotel, pobladła nagle, ręce jéj wzdłuż sukni opadły, z twarzy zniknął bez śladu wyraz energii i stanowczości, a zastąpiły je nieśmiałość i zmęczenie. Tak, była widocznie zmęczoną. Drobny akt samodzielności, jakiego dokonała, wyczerpnął siły jéj tak, jak-by był czynem, bohaterskich wysileń potrzebującym. Coś słabowitego i cierpiącego przebijało się z-za bierności i trwożliwości, jakiemi cała postać jéj okrywała się na nowo.
Roman Gotard rzucił spójrzenie na otwarty fortepian, i nie zaraz przestał na niego patrzeć. Piękny instrument, z najdoskonalszéj fabryki krajowéj pochodzący, wywierał na niego widoczny pociąg.
— Piękny fortepian — wymówił z cicha.
— Głos ma w istocie prześliczny — ciszéj jeszcze odpowiedziała Żancia.
— Może pan dobrodziéj spróbuje — wtrąciła pani Róża.
Roman Gotard ukłonił się z pośpiechem i powstał. Po chwili siedział już przy fortepianie, i z zajęciem, zdradzającém znawcę i miłośnika, przyglądał się rozrzuconym na pulpicie nutom. Uderzył kilka akordów, i począł przebiegać klawiaturę passażami, które, czyste i szybkie, z różnych tonów wypływające, wiązały się w wieniec długi, fantastyczny, coraz melodyjniejszy i gorętszy. Roman Gotard znał fortepian tak dobrze, jak skrzypce, i w jednakiéj mierze posiadał umiejętność zażywania obydwóch instrumentów. Teraz zstępowało na niego widocznie takie samo natchnienie, jakiego doświadczył w sali koncertowéj, po usłyszeniu słabych i nielicznych, niemniéj jednak drogich i pożądanych oklasków. O kilka kroków od niego, była para ciemnych oczu, w których pragnął on może ujrzéć poklask milczący.
Odrzucił w tył głowę, oczy utkwił w suficie, na blade wprzódy policzki jego, wystąpiły dwie ciemno różowe plamy. Pozór, jaki przybrała w téj chwili powierzchowność młodego muzyka, mógł oku niedoświadczonemu wydać się natchnieniem, uniesieniem, zapałem istotnym i porywającym, ale bystry spostrzegacz dostrzegł-by w téj chorobliwie zarumienionéj, nerwowo wyprężonéj twarzy, i w téj sztucznéj wygiętéj postaci, niemylne oznaki z nałogu niejako wybuchającéj wciąż egzaltacyi, ustawicznego myślenia o sobie, nieznikającego nawet pod wpływem tonów, wywoływanych rękoma, więcéj wprawnemi, niż umiejętnemi, natchnionemi więcéj wrażeniem chwili, niż rzeczywistém, głębokiém przejęciem się samą sztuką.
Nagle, Roman Gotard grać przestał, urwał fantastyczną pieśń w połowie taktu, i zerwał się z krzesła. Naprzeciw fortepianu otworzyły się drzwi, i do salonu weszła, strojna w powłóczystą jedwabną suknią, gospodyni domu.
Na widok gościa, pani Herminia nie okazała najlżejszego zdziwienia; wiedziała już snadź o obecności jego w salonie, o któréj uwiadomiły ją najprzód dźwięki fortepianu, potém zapytani przez nią o pochodzeniu tych ostatnich domownicy. Z wolna, z wyprostowaną i imponującą postawą zbliżyła się do kanapy. Roman Gotard postąpił téż kilka kroków w tym kierunku. Ręką, która znowu drżała trochę ze zmieszania, dotykał kokardy krawatu, kłaniał się. Pani Herminia jednym rzutem oka, z wprawą światowéj kobiety, objęła całą postać gościa, dojrzała nieświeżości fraka, śladów gumelastyki na białych rękawiczkach, które, przy wejściu jéj, gość z pośpiechem pochwycił w dłonie, przezroczystych skaz, błądzących pomiędzy wytwornym lecz starym haftem koszuli, i oddała mu ukłon bardzo uprzejmy. Uśmiech nawet, grzeczny i zachęcający, zarysował się na chłodnych, surowych jéj wargach, co było u niéj oznaką uprzejmości, niezupełnie zwyczajną.
— Pan Wąsikowski? jeżeli się nie mylę — wymówiła, wskazując fotel gościowi, który na piérwsze słowo zdobyć się dotąd nie mógł.
Roman Gotard ukłonił się dwa razy na znak potwierdzenia, i zajął wskazane sobie miejsce.
— Żanciu — rzekła pani Herminia — twój brat kończy lekcyą muzyki, za kilka minut nadejdzie twoja godzina exercycyi.
Słowa te były dla młodéj panienki apelem do odwrotu; Żancia wiedziała o tém, i z wolna powstała. Na bladéj twarzyczce jéj nie było żadnego wyrazu, gdy odchodząc, urzędowy ukłon oddawała gościowi, ręce miała zwieszone po obu stronach sukni, oczy spuszczone. Wychodziła temi samemi drzwiami, któremi pani Herminia weszła; Roman Gotard wiódł za nią wzrokiem. Przy progu już, panienka odwróciła głowę, i raz jeszcze spójrzała na gościa. Było to spójrzenie szybkie, przelotne, nic nieznaczące, a jednak, chociaż nie posiadało żadnego wyłącznego wyrazu, mówiło samo przez się. Dlaczego odwróciła głowę? dlaczego rzuciła to ostatnie spójrzenie?
Roman Gotard zadawał może sobie w myśli te pytania, i skraj powłóczystéj sukni panienki przeprowadził wzrokiem aż za próg. Wyszła, za nią wysunęła się wnet pani Róża, pozostawiając jednak na stole przed kanapą pultynek z siatką i cygarnicę, jakby na znak, że wychodzi z zamiarem natychmiastowego powrotu. Pani Herminia i Roman Gotard zostali sam-na-sam.
— Bardzo żałuję — po krótkiéj chwili milczenia zaczął młody muzyk — bardzo żałuję, że nie mogę widziéć się z panem Brochwiczem...
— Jeżeli pan masz do mego męża jaki interes, racz go powierzyć mnie — z jednostajną zawsze uprzejmością odpowiedziała gospodyni domu.
— Chciał-bym... mam zamiar... umyśliłem... — jąkał się Roman Gotard, ale zmieszanie, wstyd jakiś, tamowały mu mowę. Każdy wymówiony wyraz wiązł mu w gardle, połykał go z trudnością, i miął w dłoniach białe rękawiczki.
W chłodnych oczach pani Herminii zjawił się na mgnienie oka wyraz litości.
— Domyślam się — rzekła z grzecznym uśmiechem — że umyśliłeś pan po raz drugi wystąpić w mieście naszém z koncertem.
Tym razem Roman Gotard spójrzał na gospodynią domu z wdzięcznością. Zrozumiał delikatność, z jaką pochwyciła myśl jego i ułatwiła mu jéj wyrażenie. Uczuł się téż ośmielonym, i wydobywając z kieszeni fraka sporą więź biletów, owiniętych w różowy papier, rzekł:
— Myślałem, że szanowni państwo zechcecie może zaszczycić koncert mój swą obecnością...
Pani Herminia wyciągnęła rękę, i końcami białych palców ujęła więź biletów; spójrzenie jéj raz jeszcze prześliznęło się szybko po wytartym fraku, starym żabocie i zmieszanéj postaci gościa. Rozwinęła różowy papier, z wolna przeliczyła dziesięć biletów i, odłączywszy je od innych, położyła przed sobą na stole.
— Ja i rodzina moja, z przyjemnością weźmiemy udział w artystycznéj zabawie, którą nam pan ofiarować raczysz... Musiałeś pan wiele pracować nad muzyką, bo gra jego...
— O, pani! — przerwał Roman Gotard, zupełnie już grzecznością, jakiéj doświadczał, ośmielony — muzyka nie kosztuje mnie żadnych, żadnych trudów... Jest ona duszą moją... niejako mną samym... potrzebuję tylko żyć, aby grać... prawdziwy artysta nie mozoli się nad sztuką... gra on tak, jak ptak śpiewa... z natury... z natchnienia...
Wstrząsnął głową, odrzucał w tył wypomadowane pukle włosów, i po raz piérwszy od wejścia w progi tego domu, oparł się plecami o poręcz fotelu. Ledwie widzialny uśmiech przemknął po ustach gospodyni domu, powściągnęła go przecież bardzo prędko.
— Pan grywasz także na fortepianie... — zaczęła.
— O, pani! — przerwał Roman Gotard — żaden instrument obcym mi nie jest...
— Zarzucił nogę na nogę i, jednę rękę oparłszy na kolanie, zaczął pokręcać wąsa. Trochę doznanéj uprzejmości i grzeczności, wyprowadziło go z głębokiego i niemal pokornego zmieszania, a natchnęło zuchwałą prawie śmiałością i pewnością siebie. Pani Herminia zesztywniała nagle, rysy jéj przybrały na nowo wyraz chłodny i surowy.
— Pozwól pan — wymówiła z powagą — abym zwróciła mu należne za bilety pieniądze.
Powstała i odeszła, a gdy po chwili wróciła z różową asygnatą w białych palcach, Roman Gotard stał na środku salonu, i błyszczącemi oczyma rozglądał się do koła. Patrzał na wysokie ściany, oklejone białém, jak śnieg, obiciem, na mahoniowe sprzęty, marmurem przyozdobione konsole, przezroczyste firanki, układające się w malownicze draperye, a z wyrazu twarzy jego poznać można było, że siedlisko to „zmateryalizowanych bogaczy”, we wzniosłym duchu jego obudzało uczucie przykre, do zazdrości wielce podobne. Przyjmując z rąk pani Herminii różową asygnatę, oddał dwa szybko następujące po sobie ukłony. Ciemne policzki jego zarumieniły się, w oczach przemknął wyraz smutku, upokorzenia, i głuchéj jakiéjś, nieokreślonéj niechęci. Pani Herminia pozostała na środku salonu w postawie stojącéj, i wyczekiwanie objawiającéj. W téj chwili niczego innego oczekiwać nie mogła, jak pożegnalnego ukłonu gościa. Zrozumiał to Roman Gotard, i pochwycił z fotelu swój tyrolski kapelusz.
— Racz pani przyjąć szczere dziękczynienia... — zaczął.
— O, nie masz pan bynajmniéj za co dziękować — uprzejmie przerwała gospodyni domu — pomiędzy publicznością i tym, który obdarza ją artystycznemi przyjemnościami, publiczność-to jest stroną, do podziękowań obowiązaną.
Roman Gotard kłaniał się, twarz jego promieniała radością i chlubą. Nie przyszło mu do głowy, że osoba, która przed chwilą udzieliła jałmużny, nie może w inny sposób przemawiać do tego, który ją z rąk jéj przyjął. On słowa, osładzające gorzką pigułkę litości, wziął za najczystszy miód przynależnego mu uwielbienia.
— O, pani! — zawołał — dobroć i wzniosłość Jéj serca, zdolną jest przemienić wzgardę, jaką uczuwam dla wielkich tego świata, w cześć i miłość!
Po téj, tak wybornie do miejsca i osoby zastosowanéj, i ze wszech względów przyzwoitéj apostrofie, Roman Gotard oddał kilka jeszcze ukłonów, i z kapeluszem w ręku, z puklami włosów, opadającami na wysoko podniesione czoło, opuścił salon. Odchodził o tyle dumny i pewny siebie, o ile był nieśmiałym i upokorzonym, wchodząc. W przedpokoju, pełnym godności giestem, rzucił rublową asygnatę na dłoń lokaja, który mu hiszpański płaszczyk jedną ręką i wcale od niechcenia podawał. Za nim pozostały dwa uśmiechy: jeden na gburowatych, szyderskich ustach lokaja, który, przypatrując się otrzymanéj asygnacie, szepnął pod bujnym wąsem:
— To dopiéro głupi jakiś chłystek! płaszcza porządnego nie ma, a ruble rozrzuca jak piasek!
Drugi na cienkich wargach pani Herminii, która, poprawiając przed lustrem koronkowy czepeczek, wzruszyła lekko ramionami i wymówiła:
— Zarozumiały jakiś nieuk!
A jednak dodała po chwili matka Żanci:
— Na fortepianie gra wcale nieźle! Metrem muzyki mógł-by być dobrym! Pan Devré szkaradnie uczy... trzeba-by o tém pomyśléć.
Kiedy tak w salonie kończyła się wizyta młodego muzyka, Żancia stała w pokoju swoim przy oknie, z zeszytem nut pod ramieniem, i zarumieniona do szkarłatu, na-pół zdumionemi, na-pół ciekawemi i rozradowanemi oczyma spoglądała na ciocię Rózię, która, stojąc tuż przy niéj, zatapiała w jéj spłonionéj twarzy siwe swe oczy, wielce w téj chwili figlarne i ożywione.
— Tak, tak — mówiła z cicha młoda staruszka, uśmiechając się i podnosząc w górę biały pulchny palec — widziałam ja dobrze, jak ten biédny Romulek zaczerwienił się po uszy, kiedyś weszła, i jak mu na twój widok błyskawice strzeliły z oczu! On nieborak zakochał się w tobie na dobre...
— Ciociu! — jęknęło dziewczę, spuszczając oczy, i w nadmiarze zmieszania, ściskając z całéj siły w chudéj rączce, obfite fałdy rękawa.
— Nie wstydź-że się, kochańciu, nie wstydź-że się! przed ciotką wszystko powiedziéć można! Cóż? podobał ci się, nie prawdaż? Brunet, wysmukły, melancholiczny, z ognistemi oczyma! Zupełnie taki, o jakim mówiłyśmy wczoraj...
Żancia zebrała się na odwagę, podniosła powieki, wzrok wpół-zawstydzony, wpół-smutny, utkwiła w rumianéj i wesołéj twarzy zabawnéj cioci.
— Moja ciociu — szepnęła cichutko — nie wiem doprawdy, czy on mi się podobał, czy nie... czuję tylko, że mi go żal wielki... taki utalentowany, tak szlachetny, a tak nieszczęśliwy!... jestem pewna, że ma on wielki talent, i że świat poznać się na nim nie umié...
— Pewno, pewno, kochańciu, że świat poznać się na nim nie umié! Ale po-cóż u licha obrał sobie takie niekorzystne rzemiosło...
— O, moja ciociu! — zawołało dziewczę, podnosząc głowę — to nie rzemiosło, to powołanie, zamiłowanie, poświęcenie...
— Pewno, pewno, kochańciu, tylko, że z tém powołaniem, i z tém poświęceniem, nieborak wychudł z głodu, jak szczapa.
Żancia westchnęła cichutko.
— Tak, ciociu — szepnęła nieśmiało — czytałam i słyszałam zawsze, że poświęcenie jest najpiękniejszą w świecie rzeczą, i że ci, którzy poświęcają, się, bywają zawsze nieszczęśliwi... On jest nieszczęśliwym, bo poświęca się dla sztuki... On, moja ciociu — dodało dziewczę ledwie dosłyszalnym głosem — bardzo, bardzo jest dla mnie sympatyczny.
Ciocia Rózia uśmiechnęła się tajemniczo i figlarnie.


VIII. Ambitne marzenia.

W ciasnéj, ubogiéj izdebce zajezdnego domu, jaśniéj i weseléj było, niż zwykle. Na stole, zamiast żółtéj łojówki, paliła się piękna, biała świeca stearynowa, obok szumiał i buchał parą samowar, przy nim piętrzyły się świeżutkie bułki, a z za nich wyglądała butelka z błyszczącą etykietą, zwiastującą rum Jamaiki, najwyborniejszego gatunku. Przy stole, w świeżo wypranym perkalowym szlafroku i czystym czepeczku na głowie, stała matka Romana Gotarda i, rzucając cukier do dwóch szklanek, na blaszanéj tacce umieszczonych, pogodnym i rozweselonym wzrokiem spoglądała na syna. Oczy jéj nie były zapłakane, jak onegdaj; blada twarz, pomarszczona zawsze, zwiędła — wyglądała mniéj smutną i przygnębioną. Roman Gotard także wyglądał wcale inaczéj, niż owego wieczoru koncertowego, niefortunnéj pamięci. Siedział przy stole z ramionami, skrzyżowanemi na piersi, głową podniesioną wysoko, ze wzrokiem błyszczącym, z uśmiechem na ustach, pełnym wewnętrznego uradowania i niezachwianéj pewności siebie. Syn i matka zamieniali pomiędzy sobą spójrzenia i uśmiechy, a oczy ich zbiegały się często na jednym punkcie, którym był, leżący w pobliżu tacki ze szklankami, spory zwój asygnat. Obok pieniędzy, jaśniał pod świecą najpiękniejszym różanym kolorem delikatny papierek, którym z rana owinięte były bilety koncertowe. Teraz w różowym papierku ani jednego nie było biletu; Roman Gotard rozprzedał je wszystkie w obywatelskich domach; teraz także nie wyrzekał on na samolubstwo bogaczy, ani na zmateryalizowany wiek dziewiętnasty.
— Nie wyobrazisz sobie, matko — mówił, wonny rum lejąc do szklanki z herbatą, i z widoczną przyjemnością smakując urządzony w ten sposób napój — nie wyobrazisz sobie, matko, jacy to wszystko ludzie delikatni, grzeczni, uprzedzający, a jak żyją! po królewsku! Salony, służba! wszędzie fortepiany przepyszne... najpiękniejszy jednak, najwyborniejszy u Brochwiczów...
— U rodziców téj panny... — przerwała stara Wąsikowska, która, popijając herbatę, z uśmiechem pełnym rozkoszy i ciekawości, słuchała opowiadań syna.
— U rodziców tego anioła, mamo! — odpowiedział syn, i oczy błysnęły mu żywiéj. — O, żebyś ją widziała, mamo, jak weszła do sali, w któréj siedziałem z jéj ciotką, bardzo poważną i miłą damą. Weszła, stanęła przede mną... zarumieniła się... upewniam cię, mamo, że zarumieniła się... podniosła na mnie oczy... ach, jakież to oczy! wielkie, piwne, migotało w nich coś złotego... zaprosiła mię do salonu, a kiedy szła na przód, nie mogłem od niej wzroku oderwać... ubrana była bogato — w suknią jedwabną ciemnego koloru, długą i szeleszczącą. Od piérwszego spójrzenia na nią, można odgadnąć, że jest panną bogatą i wysokiego rodu...
Wąsikowska spuściła powieki, i zamyśliła się jakoś smutnie.
— Mój Romulku — zaczęła po chwili z pewną nieśmiałością w głosie — nie zajmij się tylko nazbyt tą panną...
— A to dlaczego? — zapytał Roman Gotard, podnosząc wysoko głowę, i czarne brwi dumnie zsuwając.
— Bo widzisz, jest ona bogatą, i z wysokiego rodu pochodzi; ty zawsze w takich tylko pannach gustujesz, wiem o tém... ale obawiam się, aby cię taka sama przykrość nie spotkała, jak parę lat temu w Mińsku, z tą panną Anielą...
Wymówiła to wszystko jednym tchem i ze spuszczonemi oczyma. Po twarzy Romana Gotarda przemknął błysk gniewu i przykrego rozdrażnienia.
— Po co, mamo, wspominasz mi tę historyą, któréj na zawsze zapomniéć-bym pragnął? — wymówił z goryczą. — Tamta była istotą płochą i słabą... kochała mię... jestem o tém najmocniéj przekonanym; czyniłem na niéj wrażenie ogromne; ale nie potrafiła oprzéć się woli rodziców, uległa tyranii ojca, który wydał ją za bogacza. Przytém, jak dziś już wnoszę, była ona zarażoną trochę zmateryalizowaniem dziewiętnastego wieku i samolubstwem bogaczy, śród których wzrosła... Ta! o, ta jest wcale inną... ty nie wiész, mamo, boś jéj nie widziała; na ślicznéj twarzy jéj maluje się wzniosłość ducha, niezdolna do brudnéj, materyalnéj rachuby...
Zniżył głos Roman Gotard, i z pałającym wzrokiem pochylił się ku matce.
— I ten anioł, mamo, ta niebiańska istota patrzała na mnie ze łzą w oku, zarumieniła się dziś, gdy mnie ujrzała... Uczyniłem na niéj ogromne wrażenie...
Oczy jego były wilgotne, gdy to mówił, głos drżał trochę, zarazem podniósł rękę i pokręcił sterczącego wąsa. Miał minę człowieka szczerze wzruszonego, i jednocześnie zuchwale tryumfującego, marzyciela i zarozumialca. Wąsikowskiéj twarz jaśniała rozczuleniem i uradowaniem. Wyciągnęła małą chudą rękę, i powiodła dłonią po czarnych puklach syna, opadających mu na czoło i kołnierz. Obawy znikły, serce matczyne tajało od chluby i tkliwości.
— Moje ty dziecko miłe! — zaczęła zwykłym sobie tonem, w którym przedostatnia zgłoska wyrazu każdego przeciągała się nadmiernie, z wielką ujmą dla wszystkich innych — mój ty Romulku, Gociu, Bruniu! ja się téj pannie wcale nie dziwię, jeżeli gustuje w tobie! ale jakże tam jéj rodzice? musiałeś ich poznać?
Roman Gotard zdjął z włosów swych rękę matki i pocałował ją z uczuciem.
— Ojca jéj nie widziałem — odpowiedział — bo go w domu nie było, ale matka przyjęła mię jak najlepiéj... bardzo dystyngowana i imponująca dama... cała w jedwabiach i koronkach... prosiła mię siedzieć... powiedziała, że jéj gra moja bardzo się podobała, że talent mój jest niepospolitym...
— Doprawdy? — zawołała stara matka, splatając ręce — powiedziała tak? Niech jéj to Pan Bóg wynagrodzi! Zacna jakaś i miła dama!
— Nadzwyczajnie zacna i miła! — uroczyście powtórzył Roman Gotard — i czy wiész, mamo, że wyraźnie dała mi do zrozumienia, iż rada-by ze mną bliższą zawrzéć znajomość... iż chętnie widziała-by mię, bywającego w jéj domu... powiedziała, że jest mi wdzięczną, że wszyscy wdzięczni być powinni artyście, poświęcającemu życie swe sztuce i ludzkości.
Wąsikowska łzy miała w oczach.
— Zacna jakaś, rozumna dama! — powtórzyła.
Roman Gotard sięgnął po butelkę i nalał do herbaty wonnego płynu dobrą ćwierć szklanki.
— Wyborny Jamajka! — rzekł, uderzając językiem o podniebienie.
Powodzenie, jakiego doświadczył dnia tego, i błogi zapach trunku, usposobiały go wesoło.
— Wszystko będzie dobrze, mamo! — zawołał — zobaczysz, że wszystko jeszcze będzie dobrze! Świat nie jest tak zły i smutny, jak się czasem wydaje! Można znaléźć na nim sławę, miłość! niéma nieba bez chmur, róży bez cierni! Los człowieka jest zmiennym, ale człowiek żartuje sobie z losu, jeśli wyższy ogień płonie mu tu... tu!...
Położył prawą dłoń na piersiach, jakby wskazując to miejsce, w którém płonął wyższy ogień. Wąsikowska z ustami, błogo uśmiechniętemi, i oczyma, pływającemi w wilgoci, spójrzała na zwój asygnat. We wzroku jéj była wdzięczność... Dziękowała w myśli szarym i różowym papierkom za to, że, w połączeniu zapewne z wyższym ogniem, sprawiły wesoły humor syna. Roman Gotard pięknym i czystym tenorem zanucił: „Gdybym cię mógł nienawidziéć!...” — Wstał z krzesła, wziął kapelusz, i zbliżał się do wiszącego na gwoździu hiszpańskiego płaszczyka. Stara matka wiodła za nim wzrokiem, który zaniepokoił się nagle.
— Czy idziesz gdzie, Romusiu? — ozwała się nieśmiało.
— Przejdę się trochę, mamo, czuję potrzebę ruchu, przestrzeni... zdaje mi się dziś, że jestem panem świata, i pragnę go zobaczyć.
Mówiąc to, wyciągnął rękę ku asygnatom. Wąsikowskiéj twarz przybrała już wyraz bardzo niespokojny, na czoło jéj, rozpogodzone przed chwilą, wystąpiły znowu zmarszczki, niegroźne wszakże bynajmniéj, i niegniewne, ale smutne.
— Mój Romusiu! — rzekła cicho — może-byś lepiéj nie szedł...
Roman Gotard wyprostował się, brwi zsunął.
— Cóż to, mamo? — rzekł porywczo — czy nie jestem panem mojego czasu i moich pieniędzy?
Wąsikowska westchnęła i, milcząc, spuściła głowę.
— Zaraz wrócę, nie zabawię długo — łagodniéj już rzekł syn i zbliżał się ku drzwiom, gdy te otworzyły się i do izdebki wszedł posługacz hotelowy z listem w ręku.
— Od kogo to? — zapytał Roman Gotard.
— A nie wiem; lokaj go jakiś przyniósł — odpowiedział posługacz i odszedł.
Roman Gotard z pośpiechem list rozpieczętował. Nie był to list, ale liścik, w zgrabną podłużną kopertę ujęty, gotycką cyfrą H. B. zapieczętowany. Na śnieżnym, fijołkami pachnącym welinie, kształtném, drobném pismem kobiecém nakreślone, znajdowały się słowa: „Łaskawy panie! kiedy pan dzisiaj odwiedzać nas raczyłeś, z przyjemnością słuchałam pięknéj gry jego na fortepianie. Synowie moi posiadają wielkie zdolności do muzyki, a ja nie mogłam dotąd, pomimo usilnych starań, znaléźć odpowiedniego dla nich nauczyciela. Jeżeli-byś pan tworzył kiedykolwiek zamiar udzielania w mieście naszém lekcyi gry fortepianowéj, uprzejmie proszę, abyś zachował w swej pamięci dom nasz, gdzie oczekiwać na Pana będą dwaj uczniowie zdolni, i do kształcenia się w wyższéj muzyce dostatecznie już przygotowani. Chciéj pan przyjąć etc.”
U dołu listu, bujniejszém nieco pismem nakreślony, znajdował się podpis: Herminia Brochwiczowa.
Roman Gotard głośno list przeczytał, i porywczym gestem rzucił go na stół.
— Cóż to? — zawołał — za kogoż ona mię bierze? za grajka jakiegoś, wyrobnika, zmuszonego do belferowania jéj dzieciom! A! tego, tom się wcale nie spodziewał! to przechodzi już wszelkie wyobrażenie! po tylu grzecznościach, jakich nagadała mi z rana, wieczorem zapraszać mię na metra!... Ja, metrem! bakałarzem! wyrobnikiem! ha, ha, ha!
Mówiąc tak i wykrzykując, szerokiemi krokami biegał po izbie, rozmachywał ramionami i, podnosząc ręce w górę, strzępił czarne, gęste włosy do niepodobieństwa. Wąsikowska siedziała, pogrążona w zmieszaniu. O ile treść pisma ucieszyła ją z razu, o tyle gniew i obrażenie się syna zmieszały i przelękły. Nie śmiała objawić swéj myśli, bo była ona wprost sprzeczną z wykrzyknikami i sarkaniem Romana Gotarda. Z na-pół otwartemi ustami, z szeroko roztworzonemi oczyma i z podniesionemi brwiami, wzięła do ręki welinową ćwiartkę.
— Herminia Brochwiczowa — przeczytała głośno — mój Boże! — wymówiła, odwracając się ku synowi — wszak to matka téj panny...
Trudno upewnić, czy wykrzyknik ten staréj Wąsikowskiéj, mający pozór nagłego przypomnienia sobie o czémś, nie był podyktowanym dyplomacyą, usiłującą myśli oburzonego syna nadać inny, bardziéj pożądany kierunek; ale Roman Gotard stanął nagle na środku izby, przestał machać ramionami i wstrząsać włosami, umilkł i zamyślił się.
— Tak — wyrzekł po chwili — to jéj matka pisała! jak mogłem o tém zapomniéć? o! dzięki ci, mamo, żeś mi to przypomniała! Jestem tak drażliwy na każdą obrazę, że, otrzymawszy dziwną tę propozycyą nie pamiętałem o niczém, prócz o tém, że ktoś chce mną pomiatać! Odmawiając, popełnił-bym głupstwo, którego potém nie mógł-bym darować sobie nigdy! Wszak jeśli zostanę nauczycielem jéj braci, będę i ją także widywał często! O! widywać ją codzień, choćby co dni dwa lub trzy, choćby z dala, w przelocie, na mgnienie oka! jakież szczęście! jakiéj-że ofiary dla szczęścia tego uczynić-bym nie zdołał!
Z oburzenia niezwyczajnego wpadł w niezwyczajną również radość. Piérwsze i druga były zupełnie szczere, tylko, jeżeli w gniewie wyglądał na rozzłoszczonego ptaka, miotającego się w klatce, uradowanie czyniło go podobnym do dziecka. Poskoczył ku matce i pocałunkami okrył obie jéj ręce. Oczy jego iskrzyły się, policzki zaszły żywym rumieńcem, śmiał się i klaskał w dłonie.
— Papieru, mamo, papieru! — wołał, przyskakując do komody i odsuwając w niéj szufladę po szufladzie. — Héj! jest tam kto? — krzyknął, otwierając drzwi do sionek. — Papieru, pióra, kałamarza! prędzéj!
Pochwycił ze stołu list pani Herminii i błyszczącym wzrokiem przebiegał go na nowo.
— „Z przyjemnością słuchałam pięknéj gry pana na fortepianie” — przeczytał głośno — czy uważasz, mamo? pięknéj gry pana! zrozumiała mię! oceniła grę moję!
— Miła, szanowna dama! — z rozczuleniem wyrzekła Wąsikowska.
— „Dwaj uczniowie, do kształcenia się w wyższéj muzyce dostatecznie przygotowani” — czy uważasz, mamo? w wyższéj muzyce! nie uważa mię za byle jakiego grajka i tuzinkowego metra, ale za artystę, który synów jéj kształcić może w wyższéj muzyce!
— Naturalnie! Romulku! naturalnie! inaczéj być nie może! taka zacna dama...
— Jakąż cudowną woń papier ten wydaje z siebie! zdaje mi się, że jestem w ich salonie i patrzę na mego anioła! Jak tu odpisać takiéj damie? od czego zacząć? tytułuje mię: Szanowny Panie! ja także zatytułuję: Szanowna Pani! albo nie, lepiéj może będzie: Jaśnie Wielmożna Pani! ona, mamo, jest Jaśnie Wielmożną!
— Moje dziecko — ozwała się Wąsikowska — może-byś wcale nie odpisywał, ale poszedł jutro do nich i ustnie odpowiedział...
Roman Gotard zamyślił się. Odpisywanie tak wielkiéj damie, za jaką uważał panią Brochwiczową, wprawiało go w kłopot. Życie jego całe płynęło tonami, grał wiele, pisał i czytał za to bardzo mało. Gdyby tak można było wygrać odpowiedź na skrzypcach, albo i na fortepianie, z zapałem rzucił-by się do dzieła, pewny, że wykona je doskonale. Ale styl i ortografia nie były przedmiotem, któremu-by poświęcać się lubił, i w którym mógł-by uczuwać odpowiednią do okoliczności pewność siebie. Po namyśle tedy, zgodził się ze zdaniem matki.
— Tak będzie nawet i grzeczniéj i stosowniéj — rzekł. — Powiem lokajowi, że jutro osobiście złożę wizytę państwu Brochwiczom.
Wyszedł z powagą, po chwili wrócił, i czas jakiś przechadzał się w milczeniu po izdebce, tajemne myśli jakieś motając na wąs czarny, i uśmiechając się do nich z widoczną przyjemnością. Wąsikowska porządkowała tymczasem naczynia, stół napełniające, i uśmiechała się także w milczeniu.
— Tak, mamo — rzekł Roman Gotard, stając przed matką — szczęście wyraźnie sprzyjać mi zaczyna, gwiazda moja coraz jaśniejszém płonie światłem... chwila odwetu nad światem zbliża się dla mnie...
Wystąpił na środek izby, rzucił dokoła wzrokiem tryumfującym i zawołał:
— Ech, moja mamo! dobrze-by to było, abyśmy kiedykolwiek zostali sobie bogatymi ludźmi! Zamiast takiéj ciasnéj, brudnéj izby — wielkie salony, obwieszone źwierciadłami... obrazami... z fortepianem Erarda, lub przynajmniéj Kralla, z parkietem błyszczącym, jak szkło... zamiast brudnego, głupiego posługacza — kamerdyner... lokaje w liberyi... piękna to rzecz przepych... urodziłem się na wielkiego pana, i kto wié? może nim kiedy zostanę... Czy nie pamiętasz, mamo, życia Beethovena, którego opis czytałaś mi przeszłéj zimy? zdaje mi się, że on był także biednym z początku, a potém stał się bardzo bogatym! Może się mylę, ale zdaje mi się, że tak było, czy nie pamiętasz, mamo?
— Nie pamiętam, moje dziecko, ale gdzież-by nam marzyć o takich rzeczach! — odpowiedziała Wąsikowska, ustawiając na blaszanéj tacce szklanki, które przed chwilą wytarła grubym ręcznikiem.
Roman Gotard uśmiechnął się tajemniczo, i kilka minut milcząc, chodził znowu po izbie.
— Mamo! — rzekł, stając nagle — a gdybyśmy sobie tak urządzili dziś porządną kolacyjkę!
Wąsikowska z niepokojem spójrzała na asygnaty, ale...
Roman Gotard stał już we drzwiach, i wołał posługacza.
— Słuchaj-no! — mówił — pójdź do restauracyi Hotelu Europejskiego, rozumiész? i przynieś ztamtąd kolacyą na dwie osoby... kotlety z garniturem, pasztet na zimno, kawior, sér szwajcarski, galareta...
— A pieniądze, proszę pana? — ozwał się z głębi ciemnych sionek ochrypły głos posługacza.
— Oto je masz! zaczekaj! butelka Węgierskiego i Château d’Iquem... rozumiész? czy będziesz pamiętał, błaźnie?
— Gociu! Bruniu! — proszącym głosem zawołała Wąsikowska — czy nie będzie tego za wiele? któż to wszystko będzie mógł zjeść i wypić?
— Ja, moja mamo, i ty także — wesoło odpowiedział Roman Gotard. — Szlachetne wino dodaje natchnienia, czuję się dziś w werwie, wyższy ogień płonie w méj piersi, jestem pewny, że dzisiejszéj nocy skomponuję coś wielkiego...
W godzinę potém stół, na którym onegdaj paliła się łojówka, i leżały czerstwe bułki, dźwigał kilkanaście talerzy ze szczątkami wytwornéj kolacyi, i parę butelek, w znacznéj części wypróżnionych.
Wąsikowska, ze skrzętnością osoby, przewidującéj żelazne jutro, po złotém dziś, chowała do szuflad komody resztki pasztetu i séra; butelki z pozostałém w nich winem, stawiała w kącie izby na ziemi. Roman Gotard, z czołem opartém na dłoni, zatapiał się w marzeniach o wielkiéj swéj kompozycyi, i pięknych oczach swego anioła.
Po północy dopiéro, w izbie zajezdnego domu, zagasło światło, i zapanowała cisza zupełna. Śród ciszy téj ozwał się głos Romana Gotarda.
— Mamo, wszak mówiłaś mi kiedyś, że Stanisław Moniuszko dawał lekcye muzyki w Wilnie, nim skomponował Halkę?
— Dawał, moje dziecko, dawał — odpowiedział z głębi ciemności przeciągły głos Wąsikowskiéj — mieszkałam wtedy z twoim ojcem w Wilnie, i sama widziałam, jak chodził po domach.
— A jednak — raz jeszcze ozwał się Roman Gotard — jest to, mamo, wielki kompozytor.
W kilka minut po krótkiéj téj rozmowie, równy oddech Wąsikowskiéj, połączony z lekkiém chrapaniem, oznajmiał, że usnęła ona głęboko.
Ale Roman Gotard usnąć nie mógł. Wino, którém zaprawiał sutą kolacyą, nie upoiło go, tylko rozmarzyło. Myśl, że zostanie metrem muzyki, nieuspokajała go bynajmniéj, ale owszem rozdrażniała, i gdyby nie otrzymana pewność, że Moniuszko oddawał się temu samemu zawodowi, kto wié, czy nie wprawiła-by go w jeden z tych napadów rozpaczy i melancholii, którym ulegał często. Oprócz Moniuszki przecież, pocieszało go, a nawet w zachwyt wprawiało wspomnienie o młodém bladém dziewczęciu, z czarnym warkoczem, i wielkiemi, piwnemi oczyma, w których migotały połyski złota. W dodatku, jakby dla wzmożenia exaltacyi młodego muzyka, figlarny i marzący księżyc, płynąc z wolna po rozpogodzoném niebie zimowém, szerokie smugi światła rzucał do ubogiéj izdebki zajezdnego domu, uścielał niemi brudną podłogę, i spróchniałe ramy małego okna oplatał ruchomą, srebrzystą siecią. Roman Gotard lubił światło księżyca, i poczuwał się niejako do obowiązku patrzania na nie, ilekroć jaśniało ono na niebie. Teraz w powodzi światła tego, unosiła się przed nim eteryczna postać dziewicza w szacie białéj, podobnéj do tych, w jakie stroją się zwykle wieszczki, nimfy, aniołowie, i inne nadprzyrodzone istoty. W ręku trzymała palmę tryumfu, czarne, rozplecione jéj włosy zwieńczone były mirtem. Powoli, wokoło idealnéj téj postaci unosić się zaczęły tony jakiéś, niewyraźne z razu, ciche, niby brzęczenie arfy, niby jęk gitary, niby płaczący śpiew wiolonczeli... Stopniowo, tony mnożyły się, wzmagały, uwyraźniały, wiązały tercye; brzmiały oktawami, szalały walcem, marzyły nokturnem, rozpoczynały świetny jakiś morceau de Salon i, urywając nagle pustą igraszkę, pełnym chórem uderzały w marcyalne instrumenta, lub zawodziły żałośnemi głosami wielką aryą, złożoną z wyrazów: Amare, amo, amavi, carissima mia, Angelo! Z tego wszystkiego utworzyło się dziwne jakiéś potpourri bez ładu i składu, bez żadnéj myśli stałéj, która-by w tym labiryncie tonów, za nić przewodnią służyć mogła, bez śladu tych żywiołów chaotycznych na pozór, lecz w gruncie harmonijnych, gorących jak lawa, lecz jak wosk kształceniu podatnych, z których, niby świat z chaosu, powstaje w głowie i pod dłonią artysty każda wielka kompozycya: świątynia, posąg, obraz, pieśń, lub poemat. Żywiołów takich w potpourri szalejącém po głowie Romana Gotarda nie było, ale on pewien był ich obecności tak dobrze, jak tego, że żył. Czuł się natchnionym, nieprzeparta siła ciągnęła go do skrzypiec, śpiących na komodzie w podłużném pudle. Zdawało mu się, że stworzy téj nocy coś, co świat zadziwi, ludzkość podbije, sypnie nań gradem róż i wawrzynów. Serce uderzało mu silnie, pulsa tętniały w skroniach, uszy miał pełne dziwnych jakichś fantastycznych nokturnów, w głowie szalały walce, przed oczyma unosiły się piwne oczy bladéj panienki, i blado różowe usteczka śpiewały na wszystkie tony: Amore...
Porwał się z łóżka, narzucił na ramiona długie białe ubranie, w którém miał zwyczaj pijać z rana z matką herbatę, przeskoczył izbę, otworzył pudło, i ze skrzypcami opartemi na lewém ramieniu, ze smyczkiem w prawéj ręce, stanął przy oknie. Stanął, podniósł twarz i patrzał na księżyc. Zapytywał go, z jakiego tonu zacząć ma wielką pieśń, która imię jego unieśmiertelni i życie uszczęśliwi? księżyc milczał.
Wsłuchał się w potpourri, które wciąż szalało mu po głowie, huczało w uszach, tętniało w skroniach. Było tam tyle wszystkiego, minorowego i majorowego, fantastycznego i oklepanego, poważnego, skocznego, uroczystego, miłośnego, marsowego i nijakiego, że wybierając długo, nic nie wybrał.
Spuścił smyczek na struny, wydobył z nich ton jeden, potém drugi, i rękę wraz ze smyczkiem zawiesił w powietrzu.
Kompozycya, którą przedsięwziął, miała być wielką, wspaniałą, zdumiewającą, misterną i zarazem porywającą, ale rozpoczynając ją, nie wiedział od czego zacząć.
Gdyby kto wtedy znalazł się na ciasném kwadratowém podwórku zajezdnego domu, i spójrzał na jedno z okien, nizko nad ziemią położonych, miałby przed sobą widok dość niezwyczajny, naturą swą w połowie do komicznych, w połowie zaś do tragicznych widoków należący.
Za szybami, oświetlonemi księżycem, stał tam mężczyzna bielą okryty, z bladą, chudą twarzą, ku niebu podniesioną, z czarną śpiczastą bródką, sterczącą pod wargami, drżącemi wzruszeniem, z czarnemi, gorejącemi oczyma, niespokojnie błądzącemi po firmamencie, jakby w poszukiwaniu gwiazdy jakiéjś straconéj, lub daremnie wyglądanéj, z gęstemi puklami włosów, rozrzuconemi nad zmarszczoném czołem, ze skrzypcami w objęciu, i smyczkiem w podniesionéj ręce. Na powierzchowności człowieka tego, malowało się wtedy wiele płonnego, eterycznego marzenia, ale wiele téż żądzy namiętnéj, rozdzierającéj. Stał przed osrebrzoném oknem, i próbował zacząć wielką swą, od tak dawna rojoną, kompozycyą... Uderzył w struny, i spójrzał na nie z wyrzutem; zaśpiewały mu bowiem nie to, co słyszéć chciał; spróbował raz drugi, i zadowolony z akordu, miał grać daléj, ale zabrakło mu tonu... zkąd-by go wziąć? nie wiedział. Umiejętność kompozycyjna nie dopisywała, intuicya nie podpowiadała nic.
Miał pewność, że jest natchnionym, a nie był nim. Całą siłą swéj istoty, wszystkiemi pożądaniami serca swego i głowy, pragnął być natchnionym, a nie był nim. Sądził, że nadeszła święta chwila, i omylił się. Myślał, że noc ta przetnie mu życie na dwie połowy, ciemną i światłą, nieznaną i sławną, smutną i szczęśliwą, lecz ona nie przecięła nic. Walczył długo. Z czém? Z nieumiejętnością trochę, z brakiem twórczego daru przedewszystkiém. Zaczynał i nie kończył, próbował i zżymał się. Naprzód z ust jego zniknął marzący i ufny uśmiech, potém twarz mu zapalała ogniście, potém jeszcze pobladła bardzo; na czoło wystąpiły bujne krople potu, brwi zmarszczyły się, w oczach jego migotał z razu niepokój, późniéj zawrzała niecierpliwość, i wzmogła się do głuchego gniewu, po gniewie nastąpił smutek, żal, zniechęcenie; czarne źrenice błysnęły rozpacznie, podniosły się w górę, jakby żałośny wyrzut śląc niememu księżycowi, aż w końcu pierś wzdęła się i wybuchnęła ciężkiém westchnieniem.
Roman Gotard wypuścił z ręki smyczek, skrzypce położył ze stukiem na najbliższym sprzęcie, opuścił się na krzesło, i obu dłońmi zakrył twarz, po któréj płynęły dwie bujne, palące łzy.


IX. Piękna Tośka.

Pani Jadwiga z Porzewickich Natalska, równa prawie wiekiem i położeniem pani Herminii Brochwiczowéj, nie była wcale do téj ostatniéj podobną. Pani Herminia zbliżała się najbardziéj do tradycyonalnego pierwowzoru matrony, pani Natalska była zupełnym i doskonałym typem światowéj kobiety. Światowość znaczyła tu nietylko zajęcie się uciechami światowemi i umiejętność ich używania, ale i gorliwość względem interesów światowych, połączoną z umiejętnością ich urządzania.
Bardzo piękna jeszcze, pomimo lat przeszło czterdziestu, wysoka, o rysach twarzy bardzo prawidłowych, lecz zarazem energicznie zakreślonych, ze wzrokiem słodkim i pociągającym w pewnych okolicznościach, lecz przenikliwym, bystrym i nakazującym w innych, pani Natalska, pomimo, że p. Natalski małżonek jéj żył, i nawet prosperował na ciele i... humorze, w domu swym i za domem, w sprawach majątkowych, rodzinnych i towarzyskich, była wszystkiém. Jéj to oficyaliści składali raporta i rachunki, z nią to kupcy zawierali umowy o kupno i sprzedaże, ona to rachowała dochody majątku, i mierzyła je z rozchodami. Tak było w domu. Za domem ona także wybierała znajomości, zawiązywała i zrywała stosunki, spraszała do siebie towarzystwa, przedstawiała w każdym wypadku dom swój i rodzinę, nadawała im w świecie ton i odpowiednią pozycyą.
Gdy więc pani Natalska w domu swym była wszystkiém, wypływa ztąd wniosek zupełnie logiczny, że pan Natalski w témże samém miejscu, musiał być — niczém. Były za to dwa inne miejsca, w których stawał się on czémś, a były niemi las dziki i stół jadalny. Pan Gustaw Natalski, od niepamiętnych lat, znanym był sąsiadom i nie sąsiadom pod imieniem litewskiego Nemroda. Od nadwilejskich lasów, aż do krańczyn białowiezkiéj puszczy, znały go wszystkie knieje i ostępy, kłaniali się mu nizko wszyscy łowcy, gajowi i dojeżdżacze, warczały i skomliły na widok jego wszystkie psy gończe, drżały na odgłos myśliwskich jego pobudek wszystkie czworonożne zwierzęta.
Łowy, jako exercycya ciała energiczna, budziły jego apetyt, który przy obficie zastawionych stołach, tłómaczył się światu w sposób, zdumienie patrzącego nań ogółu obudzający! Było to słowem zero, barczyste, krępe, o rumianych policzkach, czole rumianém także, łysinie wielkiéj, oczach zbyt wypukłych i ustach pulchnych, wzdętych wciąż, jakby z gotowością zadęcia na mosiężnéj trąbce myśliwskiéj pobudki, lub smakowania po amatorsku przyprawionego pekeflejszu z łosia.
Kobieta tedy piękna, rozumna, w domu zapobiegliwa, w towarzystwach miła, i mężczyzna brzydki, nierozumny, w domu nic nieznaczący i nic nieczyniący w towarzystwach, polujący tylko i jedzący, połączeni ze sobą, stanowili parę, wielce źle dobraną.
Przedwieloletnia kronika okolicy głosiła, że był czas, w którym pani Natalska czuła bardzo dotkliwie to, iż z mężem swym stanowiła parę, źle dobraną. Była tam pono kiedyś mowa i o rozwodzie, i o separacyi, nie brakło téż romantycznych epizodów, w których serce kobiety, niezaspokojone w granicach dozwolonych, szukało dla siebie zadowolenia w krainach owocu zakazanego. Piękna Jadwiga cierpiała, targała się, trochę walczyła, ludzie powiadali: tego i owego kochała. Parę razy wyjeżdżała nawet z domu męża, przebywała czas jakiś u swych rodziców, a, odwieziona przez matkę na miejsce dozgonnego przeznaczenia, płakała i chorowała. Wszystko to trwało czas jakiś, nagle trwać przestało. Skończyły się płacze i choroby, umilkły komentarze, bladość i rozpacz znikły z twarzy kobiety, a osiadł na niéj w zamian wyraz zadowolnienia dla gości, energii i powagi dla domowników. Zaczęła liczyć i rządzić, bywać i przyjmować; latem gospodarowała, w zimie bawiła się, a jedno i drugie zdawała się czynić z jednostajném zadowolnieniem. Powszechna fama ogłosiła ją kobietą miłą, serdeczną i dzielną; ona sama w stroju bogatym zawsze i pełnym smaku, śród licznego grona krewnych, przyjaciół, znajomych, wielbicieli cnót jéj piękności i rozumu, wydawała się kobietą szczęśliwą. Gdyby nie dwie podłużne brózdy, które bardzo wcześnie zarysowały czoło jéj białe i wysokie, i nie pewien wyraz nieujęty, który mimowoli i zawsze na krótko zjawiał się w czarnych, ognistych jéj oczach, gdy zamyślała się, lub przelotem spotkała pełne kołdunów, albo pekeflejszu usta męża, można-by rzec, że nie cierpiała nigdy.
Przełom ów w życiu pani Jadwigi zaszedł wtedy, gdy dzieci jéj poczęły odrastać od ziemi i potrzebować serca i kierunku matki. Dorastanie to i potrzebowanie musiały być jedyną przyczyną przełomu tego, innéj bowiem dojrzéć niepodobna było w niczém.
Uczuła się snadź potrzebną swym dzieciom, potrzebną pod wszelkiemi względami, i zrezygnowała się na wieczyste posiadanie obok siebie litewskiego Nemroda, który był ich ojcem.
Jeżeli jednak sądziła, że potrafi nad dziećmi objąć panowanie tak wyłączne, jak nad domowemi stosunkami — omyliła się. Pobudki myśliwskie wcześnie i ponętnie zagrały w uszach jéj synów. Były to pobudki, przyrzekające hulaszczą zabawę i ogłaszające panowanie próżniactwa. Jedne i drugie wywarły na młodych panów Natalskich, charaktery ich, umysły i życie wpływ stanowczy, wpływ, który rzucił ich na ścieżki, utarte stopami ojca, i kazał im dzielić czyny jego, sławę, pekeflejsz i nicość.
Córki zato (być może dlatego, iż jak siły fizyczne, tak obyczaje towarzyskie zabawę myśliwską dla kobiet niepodobną czynią), ściśle spoiły się z matką. Ona kierowała ich wychowaniem, kształciła ich sposób czucia i myślenia, ona dla starszéj wybrała już męża, a teraz oglądała się za kimś, kogo-by uszczęśliwić mogła ręką młodszéj. Nie było może na świecie matki, która-by z większą otwartością, z podobnie, rzec można, namiętném oddaniem się objawiała miłość swą dla swych córek. I nic w tém dziwnego nie było. Dla zawiedzionéj po wielokroć w najsłuszniejszych żądaniach kobiety — one były wszystkiém. Żona męża, którego nie lubiła, matka synów, na których ze smutkiem patrzała, w nich tylko znajdowała pociechę, nadzieję, przedmiot, na który przelać się mogły wszystkie siły ognistego jéj serca. Taką była pani Natalska, matka pięknéj Tośki.
Był to dzień czyichś imienin, czy urodzin, czy zaślubin, jeden słowem z tych dni, starannie pamiętanych, i czerwonym ołówkiem w kalendarzach zaznaczonych, ponieważ ludziom, lubiącym bawić się, podają dogodny do bawienia się powód.
W obszernie i smakownie urządzoném mieszkaniu pani Natalskiéj, wcześnie, bo o południowéj zaledwie godzinie, z powinszowaniami zapewne, bo strojnie i tłumnie, zgromadziło się dość liczne towarzystwo.
Obok salonu, a raczéj w salonie, znajdował się rodzaj półokrągłéj alkowy, ze ścianą, od strony ulicy całkiem prawie oszkloną, i z rzędem dość rozłożystych i niepospolitych krzewów wazonowych w głębi. Ponieważ mieszkanie było na piérwszém piętrze, alkowa ta, szeroko od strony salonu rozwarta, tworzyła bardzo ładny, obszerny balkon, nad jedną z głównych ulic Wilna, mianowicie nad ulicą Długą, górujący.
W alkowie téj tedy, czy na tym balkonie, nakształt migocącego promienia, przesuwała się pomiędzy różnobarwnemi sukniami kilku zgromadzonych tam panien, blado liliowa, powłóczysta suknia pięknéj Tośki.
I nic dziwnego w tém nie było, że przechodziła od jednéj z towarzyszek do drugiéj, że szepnęła miłe jakieś słówko jednéj, pocałowała w przelocie czoło innéj, że, śmiejąc się, splątała nitkę jedwabiu, łączącą pultynek pani Róży z iglicą, którą młoda staruszka wyrabiała siatkowe mitynki, że głos jéj dźwięczał tak wesoło, iż zalatywał aż w ten punkt salonu, w którym siedziały starsze panie, i w ten, gdzie gwarzyli starzy i młodzi panowie, że, słowem, patrząc na ruchy jéj wdzięczne i żywe, na wiśniowe usta jéj, wpół-otwarte i uśmiechnione, na szafirowe oczy, błyszczące i mglące się naprzemian, można-by ją było porównywać do gwiazdy iskrzącéj się, ptaszyny śpiewającéj, do rusałki, wabiącéj ku sobie zachwyconych śmiertelnych; nic w tém wszystkiém dziwnego dla otaczających nie było, bo ktokolwiek ją znał, wiedział także, iż wesołość, żywość, wabność, stanowiły nieodłączne właściwości téj młodéj, szczęśliwéj, przez świat, ludzi, a przedewszystkiém przez matkę swą, rozpieszczonéj istoty. Ale co szczególném wydać-by się mogło dnia tego każdemu, kto-by na piękną Tośkę baczną zwracał uwagę, to to, że istotnemi przedmiotami jéj uwagi były, nie jak się zdawało na pozór, otaczające ją osoby, ale — okno wychodzące na ulicę, i zegarek, złotą szpilką przytwierdzony do paska.
Co kilka minut z razu, co minuta, co kilkanaście sekund potém, spoglądała na zegarek, rzucała wzrok za szyby, i szybkie, lecz baczne spójrzenie zatapiała w głąb’ ulicy, na któréj leżała warstwa śniegu, i po któréj sunął szary tłum przechodniów. Im więcéj upływało czasu, tém więcéj zdawała się wzrastać niecierpliwość, młodéj panny, było to więcéj niż niecierpliwość, z kaprysu jakiegoś, z chwilowéj jakiéjś zachcianki wynikająca; był to niepokój, którego źródło tkwiło zapewne w głębi piersi, podnoszonéj od chwili do chwili falami przyśpieszonego oddechu, w sercu, którego wzmożone ciche bicie urywało niekiedy mowę jéj w połowie zaczętego wyrazu, w głowie, która, jakby zmożona myślą jakąś despotyczną i upartą, na mgnienie oka schylała się ku ziemi, aby podnieść się znowu, rzucać dokoła swobodne spójrzenia, wesołe uśmiechy i uprzejme słowa, i znowu wzrokiem badać wskazówki małego zegarka, i biedz po-za szeroką szybę, za którą w dole szarzała i szemrała ludna ulica. Od zegarka tego, od téj ulicy, młoda panna widocznie oczekiwała czegoś, oczekiwała i doczekać się nie mogła. Ogarniało ją nerwowe wewnętrzne drżenie, które poskramiała z całą siłą i umiejętnością panowania nad sobą światowéj kobiety, którego jednak poskromić nie mogła do tego stopnia, aby uszło bystrych, przenikliwych, ruchliwych oczu pani Róży. Pani Róża mogła nie dostrzedz wielu bardzo wielkich rzeczy na świecie, ale zupełném było niepodobieństwem, aby ukrywane westchnienia, stłumione drżenia głosu, nagłe i szybkie smutki, przyćmiewające młode źrenice, przelotne, lecz niespokojne spójrzenia, rzucane za okno przez młode oczy, niewidzialnemi dla niéj pozostać mogły. Całe życie młodéj staruszki przeszło na doświadczaniu podobnych symptomatów, dziś, gdy doświadczać już ich nie mogła, lubiła je badać — gdziekolwiek się ukazały. A ukazały się one teraz jasno dla niéj i widocznie u pięknéj panny, która w téj chwili stanęła przy oknie z twarzą na-pół ku pokojowi, na-pół ku szybie zwróconą. Pani Róża zatrzymała spójrzenie na szafirowych źrenicach, które jakkolwiek nie były bynajmniéj zezowatemi, zdawały się teraz rozbiegać w dwa przeciwne kierunki, tak, aby jedno z nich dopomagało ustom bawić gości, i wyrazem swym ukrywało wyraz drugiego, które z pod powieki, ukosem badało ulicę. Pani Róża podniosła rękę i figlarnie pogroziła iglicą temu z dwojga szafirowych oczu, które patrzało na gości.
Jakby znakiem tym obudzone i wezwane oko, badające szary szlak ulicznych przechodniów, zwróciło się na panią Różę.
— A co tam takiego, ciociu Róziu? — najswobodniejszym w świecie głosem przemówiła piękna panna i z wdziękiem usiadła na nizkim taborecie, stojącym tuż przy krześle wesołéj staruszki; — dlaczego grozisz mi, ciotuniu? — mówiła daléj, białą twarz swą przybliżając do pulchnych, rumianych policzków pani Róży; — czym nitkę twą nazbyt splątała? nic to nie szkodzi. Węzełek jedwabiu rozplątać można, bieda już wtedy, gdy uczucia nasze splączą się w takie dziwne węzły, że nie wiemy już sami, jakby z nich sobie nić szczęścia wyplątać?...
Pani Róża zajrzała głęboko w szafirowe oczy, które, wzniesione ku jéj twarzy, zamgliły się teraz tajemném marzeniem, tęsknotą, gaszącą blask ich i zwykłą wesołość.
— Co ty mi tam, rybciu, prawisz o węzłach, z których nitkę szczęścia wyplątać trudno? — wymówiła półgłosem pani Róża. — Ja się na tych waszych allegoryach nie znam, i to tylko wiem, że ty, rybciu, czekasz kogoś, ale to tak czekasz, że aż ci oczki gasną ze strachu, że ten ktoś dziś już nie przyjdzie...
Cień niezadowolenia przemknął szybko po czole młodéj panny, i wnet zniknął przed wyrazem najgłębszego zdziwienia, który twarz jéj okrył. Gdyby od roku w żadne na świecie okno nie spójrzała ni razu, nie mogła-by okazać się więcéj zdziwioną, jak teraz, kiedy po tysiąckrotném wyjrzeniu na ulicę, usłyszała domniemanie, iż od ulicy téj oczekuje czyjegoś widoku.
— Ach, ciociu kochana — rzekła, wzruszając lekko ramionami — powiedz-że mi, proszę, kogo-bym ja oczekiwać mogła? czyż wszyscy krewni moi, znajomi i przyjaciele nie są tutaj? a czyliż kogokolwiek, żyjącego po za kołem tych znajomych moich i przyjaciół, oczekiwać mi wypada i należy? Cóż-by to było, mój Boże, cóż-by to było, gdybym wypadkiem oczekiwać zaczęła kogoś, stojącego po za tém kołem? Splątałabym życie moje i uczucie w niepodobny do rozwikłania węzeł. Bo i cóż dla mnie mogło-by być po za tém kołem, ciociu Róziu, powiedz! nieszczęśliwa miłość i... mezalians! o! mezalians, to straszna rzecz, ciociu Róziu, choćby w nim był cały świat tego, co ty nazywasz kochaństwem. Nie, ciociu; nie oczekuję ja nikogo, bo i pocóż oczekiwać-bym miała? Wszystko moje — wkoło mnie.
Pani Róża patrzała na mówiącą przenikliwie i niedowierzająco zrazu, musiała jednak uwierzyć w szczerość słów jéj i wziąć je w zupełnie prostém ich znaczeniu, bo skinęła głową z zadowolnieniem, i pulchną dłonią pogładziła jasne warkocze; na nizkim taburecie siedzącéj panny.
— Bardzo to dobrze, rybciu i rozumnie z twéj strony — zaczęła, — że nie myślisz o szukaniu dla siebie szczęścia za górami za lasami, i że nie chcesz dobrowolnie narażać się na zgryzoty, oczekując, Bóg wié, tam kogo, kiedy tuż przy tobie są tacy, co szaleją za twemi ślicznemi oczyma, i nie wiedziéć co-by oddali, aby one łaskawie na nich patrzały. Kiedy mi się zdało, że moja Tosiunia patrzy ciągle przez okno i wygląda kogoś, przelękłam się okrutnie, bo na co innego kochaństwa, jak to, które masz przy sobie i jaśniejszéj nitki szczęścia, jak ta, co od twego serduszka wić się może do serca pewnego kawalera, którego ja znam, a o którym ty, Tosiuniu, wiész dobrze...
Tośka oparła twarz na dłoni, i wzrok utkwiła w zaściełający posadzkę dywan. Przed chwilą spójrzała znowu na zegarek, a ujrzawszy, że wskazówki posunęły się znowu o kilka minut, daléj wpadła w zamyślenie, nad którém zapanować już nie mogła. Przyzwyczajona jednak do prowadzenia machinalnych rozmów, bynajmniéj niewymagających przytomności i wysiłków myśli, niedbale, echowym jakby sposobem, odpowiedziała na mowę pani Róży.
— Którego ciocia zna, a o którym ja wiem? któż to taki?
Pani Róża uśmiechnęła się, mrugnęła powiekami, i jedną rękę wspierając na ramieniu młodéj panny, drugą, uzbrojoną w iglicę, wyciągnęła w stronę sali jadalnéj.
— Spójrz-no, kochańciu! — szepnęła — spójrz tylko! Ot stoi on tam w jadalnéj sali pod oknem, i rozmawia z Artiurkiem Darzycem!
Tośka, podając się jakby dłoni pani Róży, która kibić jéj na przód uginała, pochyliła się nieco i spójrzała w punkt, na jaki wskazywała iglica. Punktem tym był Maryan Brochwicz.
— Widzisz, kochańciu — szeptała ciotka Rózia, — ot gdzie jest twoje kochaństwo, i twoje szczęście. Chłopak jak malowanie, zacnych rodziców syn...
Pani Róża mówiła-by, a raczéj szeptała-by dłużéj, ale przerwał jéj mowę głośny wybuch śmiechu, który wydarł się z piersi pięknéj Tośki i rozbrzmiał śród oszklonéj alkowy przeciągle i zawrotnie. Tony śmiechu tego szybkie, urywane, nerwowe, dały-by wiele do myślenia bacznemu uchu. Było w nich coś fałszywego i rozdrażnionego, daleko mniéj wesołości niż, tajemnie uczuwanéj i śmiechem pokrywanéj goryczy. Ale na takich subtelnych odcieniach głosów ludzkich, świadczących o bardziéj jeszcze subtelnych uczuciach, nie znała się już w bardzo prosty sposób romansowa ciocia Rózia. Patrzała ona na śmiejącą się wciąż pannę rozradowanemi błyszczącemi oczyma.
— A co? kochańciu! — powiedziałam ci rzecz miłą, ale tyś o niéj wiedziała piérwéj ode mnie, o, wiedziałaś dobrze filutko!...
W téj saméj chwili, z cichym szeptem pani Róży złączył się głos jednéj z siedzących w alkowie panien.
— Tośku! zdaje mi się, że twój nauczyciel angielskiego języka przyszedł. Oto wchodzi w bramę...
Głośny, urywany, nerwowy śmiech umilkł nagle, natomiast błyskawicznie szybki purpurowy rumieniec wytrysnął na policzki pięknéj panny, oblał czoło jéj aż po sploty jasnych włosów, i zniknął, zostawiając po sobie w oczach i na twarzy wyraz niewymownego ukojenia. Można-by rzec, że z piersi Tośki spadł w téj chwili wielki jakiś ciężar, że po trwodze dolegliwéj, tém dolegliwszéj, że tajonéj, nastąpiła w niéj cisza głęboka, przerżnięta tylko promieniem łagodnéj radości. Powstała z nizkiego siedzenia swego i znowu spójrzała na zegarek.
— Czy pewna jesteś, że to pan Sieciński przyszedł? — zapytała towarzyszkę zupełnie spokojnym i obojętnym głosem.
— Naturalnie, widziałam go u ciebie parę razy.
— Spóźnił się dziś o pół godziny — rzekła Tośka — myślałam, że dziś już nie przyjdzie wcale. Ponieważ jednak przyszedł, muszę was moje panie na chwilkę opuścić. Pójdę, oznajmię panu Siecińskiemu, że mając gości, korzystać dziś z lekcyi jego nie mogę.
Lekka i zarazem wspaniała przeszła przez salon, w przechodzie pocałowała w rękę matkę, skinęła głową przyjaźnie swéj siostrze, uśmiechnęła się do stojącego teraz w drzwiach sali, i patrzącego na nią z widoczném upodobaniem, pana Jana Brochwicza, odwróciła szybko głowę, spotkawszy się ze spójrzeniem Maryana, i dawszy ręką znak niemłodéj Angielce, zajmującéj przy niéj miejsce panny do towarzystwa, aby szła za nią, zniknęła w głębi mieszkania. W głębi mieszkania był dość skromnie, lecz smakownie urządzony gabinet, w którym teraz, plecami do pokoju, a twarzą do okna zwrócony, stał Stefan Sieciński. Był tak pogrążony w zamyśleniu, że nie od razu usłyszał szelest jedwabnéj sukni, który zaszemrał tuż prawie obok niego. Towarzysząca pannie Natalskiéj niemłoda Angielka, rozumiejąca po polsku tak mało, jak nic prawie, usiadła z robótką na kanapie, w głębi pokoju stojącéj; Teofila z wolna i z opuszczonemi na suknią rękoma, postąpiła ku oknu. Była w téj chwili mało podobną do owéj pięknéj Tośki, która, przed kilku minutami z żywością iskry, swobodą ptaszka, ze śmiechem na ustach i wabną figlarnością w spójrzeniu, bawiła gości w salonie swéj matki. Teraz na czole jéj i w oczach, spoczywał wyraz cichego ukojenia, który powstał tam w chwili, gdy dowiedziała się o przybyciu Stefana, i twarzy jéj, do zwykłego wdzięku, dodawał urok skupionéj w sobie powagi. Wiśniowe usta jéj otwierały się na-pół uśmiechem, nie swawolnym i zalotnym jak wprzódy, ale serdecznym i zamyślonym trochę. Długie spójrzenie zatrzymała na widzialnéj jéj z profilu twarzy stojącego u okna młodego człowieka i, zbliżając się ku niemu, dźwięcznym głosem wymówiła:
— Witam pana!
Stefan odwrócił się szybko od okna, oddał pięknéj pannie głęboki ukłon, i spotkał się spójrzeniem z dwiema szafirowemi źrenicami, w których zapaliły się nagle dwie duże ruchome iskry, i zaigrał wyraz serdecznéj wesołości.
— Spóźniłeś się dziś pan szkaradnie! — zawołała piękna panna, zbliżając się do umieszczonego pośrodku pokoju stołu, i przysuwając ku sobie kilka książek i zeszytów z angielskiém pismem; — spóźniłeś się pan dziś o całe pół godziny — mówiła daléj, siadając, i młodemu człowiekowi wskazując krzesło naprzeciw stojące — to okropne doprawdy! myślałam, że pan dziś już wcale nie przyjdzie!
Mówiła to zwykłym już sobie tonem lekkiéj, pustéj może nieco wesołości, ale w głosie jéj przebrzmiewały téż i dźwięki, z lekkością i pustotą nic wspólnego niemające, dźwięki, które gwałtownie opierały się śmiechowi, w którym zatopić je usiłowała. Giestem zapraszała nauczyciela swego do rozpoczęcia z nią lekcyi, zapomniéć więc na widok jego musiała o gościach, którym rychły swój powrót przyrzekła. Po półgodzinném natężoném i ukrywaném oczekiwaniu, pozostało w piersi jéj wzruszenie głębsze, może i silniejsze, niż tego chciała sama, niż o tém wiedziała.
Stefan nie usiadł na wskazaném sobie miejscu. Stał on przed śliczną kobietą, osypany iskrami rozżarzonych jéj źrenic, oblany falami wzruszonego jéj głosu, i milczał chwilę. Teofila milczenie to jego wytłómaczyła sobie zapewne obrazą lub niezadowoleniem, bo spoważniała nagle, i składając ręce, wymówiła z prośbą w głosie:
— O, nie bierz mi pan proszę za złe wyrzutu, który ci uczyniłam! nie dawaj mu pan innego znaczenia, jak to, które miał on w méj myśli! Tak przywykłam do... do tych lekcyj, które przekładam nad wiele innych sposobów przepędzania czasu, że byłam doprawdy w obawie, aby dzisiejsza mnie nie minęła! takeś mnie pan przyzwyczaił do swéj akuratności w przybywaniu na lekcyą, że... byłam w obawie, czy się panu co złego nie stało...
Stefan skłonił się znowu.
— Niewypowiedzianie szczęśliwy jestem — zaczął spokojnym głosem i z lekkim na ustach uśmiechem — niewypowiedzianie szczęśliwy jestem, słysząc od pani, że usługi moje zdołały ją zadawalniać. Dziś przyszedłem, aby powiedziéć...
Co działo się w piersi i w głowie młodego człowieka, że tak nagle urwał niedopowiedziane zdanie? Jaka fala wewnętrzna, nieposkromiona, nagle zalała i stłumiła głos jego spokojny, spędziła przedchwilowy leki uśmiech z ust jego, które drgnęły nieznacznie?
Teofila bystry wzrok swój utopiła w jego twarzy.
— Panie Stefanie! — zawołała — panu się cóś stało! panu cóś jest niezwykłego! czy może która z sióstr pana... ale nie! nie przyszedł-byś pan w takim razie wcale! więc cóś innego, ale zawsze cóś jest i dlatego czegoś spóźniłeś się?... co się stało. — Pytała natarczywie, ze zwykłą sobie żywością, z temi samemi głębokiemi tonami w głosie, które brzmiały w nim, gdy przed chwilą czyniła mu wyrzuty.
Stefan nie odpowiadał jeszcze chwilę. Przyczyny opóźnienia, o które go zapytywano, szczególne były, i do opowiedzenia trudne, niepodobne niemal. Miał-że, mógł-że opowiadać o tém, że, wyszedłszy z domu o zwykłéj porze, przeszedł parę razy ulicę, przy któréj mieszkał, zanim wymógł na sobie, aby wejść na tę, przy któréj ona mieszka; że, doszedłszy raz do bramy prawie jéj domu, wrócił się i szedł z wolna chodnikiem pomiędzy tłumem przechodniów, myśląc nad tém, czy powie jéj słowa, z jakiemi szedł do niéj, postanawiając na nowo to, co postanawiał już był w duchu kilka razy, postanowienia nigdy spełnić nie mogąc; że wstępował na wschody mieszkania jéj bardzo powoli, i dotykał dzwonka u drzwi jéj zawieszonego tak lekko, jakby pragnął, aby dnia tego nikt go nie słyszał, nikt mu nie otworzył, i aby, nieusłyszany i niewpuszczony, odejść mógł dziś jeszcze, dziś tylko, nie wyrzekłszy tego, co do wyrzeczenia było mu bardzo trudném? Oto dlaczego się spóźnił. Co się stało? Stało się w nim samym coś, czego on w sobie miéć nie chciał: podniósł się w nim głos, którego on słuchać nie mógł; powstały przed nim obrazy, które on usunąć od siebie pragnął. Dlatego wyglądał zmienionym i wzruszonym, ale mógł-że na jéj natarczywe pytania odpowiedzieć bezpośrednio? nie mógł i nie odpowiedział. Milczał chwilę; ręka jego zaciskała się silnie około mahoniowéj poręczy krzesła, a im silniéj się zaciskała, tém więcéj rysy jego wracały do zwykłego sobie wyrazu. Spokojnym znowu wzrokiem patrząc na śliczną twarz stojącéj przed nim kobiety, wymówił:
— Przyszedłem, aby z prawdziwym żalem oświadczyć pani, że nie mogę nadal służyć jéj lekcyami angielskiego języka. Słowa „z prawdziwym żalem” brzmiały w ustach jego zimno.
Teofila stała chwilę nieruchoma, wpatrzona w twarz młodego człowieka oczyma, z których zniknęły bez śladu, i cisza ukojenia, i blask wesołości. Opuściła białą rękę i oparła się nią silnie o stół, na którym leżały książki i zeszyty.
— Doprawdy? — wymówiła powoli, z cicha; i ciszéj jeszcze, jakby do saméj siebie mówiąc, dodała — a więc... już...
Spuściła oczy i po chwili spytała:
— Dlaczego pan nie może?...
— Zajęcia moje — odparł Stefan — nie pozwalają mi rozrządzać czasem moim tak, jakbym tego pragnął.
Spokój, z jakim wymówił te słowa, obojętność postawy jego i ta zimna, powszednia grzeczność, która obojętności téj towarzyszyła, wzmogły snadź przykre wzruszenie pięknéj panny. Usiadła na stojącym obok fotelu, skrzyżowała ręce na piersi, i z uśmiechem, który znowu zjawił się na jéj ustach, ale nie wesołość wcale, lecz wewnętrzne wzburzenie oznaczał, zawołała:
— O! te zajęcia pana! one na nic panu nie pozwalają! nie pozwoliły one panu bywać gościem w domu naszym wtedy, gdy i ja, i matka moja, tak serdecznie prosiłyśmy go o to; nie pozwalają mu one teraz przybywać do nas, w tych nawet urzędowych godzinach, które przecież stanowiły także dla pana i dla mnie jakieś zajęcie! Mój Boże! pamiętam dobrze, iż nieraz mówiłeś mi pan o zgubności zbyt ciasnego poglądu na życie, zamykania się w jednéj wyłącznej sferze, i nie widzenia nic, nie dbania o nic, co po-za tą sferą istnieje. A nie sąż tém wszystkiém owe zajęcia, które rozkazują panu tak zupełnie, tak bezwzględnie wyrzekać się świata?
Przy ostatnich wyrazach podniosła głowę i z rodzajem tryumfu spójrzała na stojącego przed nią młodego człowieka. W wyrazie twarzy jéj było trochę ironii i gniewu.
— Cóż? — dodała — nie jesteś-że pan w sprzeczności z sobą samym, dla owych zajęć, o których mówisz tak zupełnie, tak bezwzględnie wyrzekając się świata?
Lekki uśmiech okrążył usta Stefana.
— Nie wiem — rzekł — co pani rozumiesz w téj chwili pod nazwą: świata.
Piękna panna wzruszyła lekko ramionami.
— Naturalnie — odparła z wielką żywością — że pod nazwą tą nie rozumiem w téj chwili ani gór Alpejskich, ani Oceanu Spokojnego, ani pól, ani łąk, ani lasów, tylko ludzi!
— A więc — z tym samym, co piérwéj, uśmiechem, rzekł Stefan — wypada zapytać mi jeszcze: kogo pani w téj chwili ogarniasz nazwą ludzi?
Żywe rozdrażnienie zagrało w oczach i odbiło się na twarzy młodéj panny przelotnym rumieńcem.
— Naturalnie — odparła powolniejszym nieco, niż wprzódy, tonem — nazwą tą nie ogarniam w téj chwili ani Indyan, ani Murzynów, ani żebraków, którzy pod kościołem siedzą, ani kominiarzy, którzy po dachach chodzą, ogarniam nią ludzi, których znam, pomiędzy którymi żyję.
— I dlatego téż — odparł Stefan — dlatego, że pani tych tylko ludzi światem mianujesz, o mnie wyrazić się raczyłaś, że wyrzekam się świata.
— Wyrzekasz się pan wszelkich radości i przyjemności jego — przerwała żywo Teofila.
— Jeżeli pani masz na myśli te radości, jakie dać może świat, o którym przed chwilą mówiłaś, wyrzekłem się ich — najprzód z potrzeby i konieczności, teraz z zasady i upodobania.
Teofila podniosła na mówiącego oczy, w których żywe błyski przedchwilowego uniesienia topiły się i gasły w łagodniejszém, rzewniejszém uczuciu.
— I niczego — wymówiła po chwili — nikogo... nigdy żałować pan nie będziesz z całego tego świata, który był przecież rodzinnym światem pana, który i teraz jeszcze mógł-by otworzyć się przed panem, gdybyś chciał tego, gdybyś tak dumnie i stanowczo nie usuwał od siebie wszystkiego, co do niego należy, nie zamykał się w suchéj powszedniéj sferze, którą pan zwiesz swemi zajęciami?
— Czy nikogo i niczego żałować nie będę? — wymówił z wolna Stefan — pocóż liczyć i rozważać żale, które powstają w nas po obrazach znikłych, po pięknych, lecz wzbronionych nam, zjawiskach życia? Było-by to robotą daremną, było-by to nawet robotą szkodliwą. Powstają one i przechodzą, wolą do milczenia zmuszone; tworzą w nas księgę doświadczeń, co najwięcéj, księgę pamiątek, do któréj zaglądamy jedynie wtedy, gdy wstępować nam wolno we własne wnętrze, bez krzywdy dla tego, co nas otacza.
Powiedziawszy to, Stefan umilkł na chwilę, potém dodał z uśmiechem:
— Zaczepiliśmy w rozmowie naszéj o przedmiot, na który każde z nas z innéj i całkiem, przeciwnéj, patrzy strony, i zapomnieliśmy — pani o tém, że oczekują na nią goście, ja — że wrócić mam do roboty, w któréj wyręcza mnie siostra moja... Bardzo żałuję, że nie mogę pożegnać osobiście matki pani, zajętéj przyjmowaniem towarzystwa, licznego, jak wnoszę, bo gwar rozmów jego aż tu dochodzi. Racz pani wyrazić Jéj żal, jaki uczuwam z tego powodu, i sama przyjąć wraz z pożegnaniem najszczersze życzenie szczęścia.
Przy ostatnich słowach oddał pięknéj pannie głęboki ukłon i miał odejść, ale Teofila powstała nagle i zatrzymała go żywym giestem.
— Nie odchodź pan jeszcze — wyrzekła szybko i, postępując parę kroków na przód:
— Czy nic, nic więcéj nie masz mi pan do powiedzenia? — zapytała.
Głos jéj był stłumiony. Drgała w nim gniewna niecierpliwość rozpieszczonego dziecka, które czuje się pokrzywdzoném, i tajony, lecz do utajenia niepodobny, żal kobiety, któréj serce objęło piérwsze cierpienie życia.
Cóż miał on jéj powiedziéć? Jakie słowo pragnęła usłyszéć od niego wraz ze słowem pożegnania? Być może, iż słowo to szumiało w głowie Stefana, napełniało mu pierś i przyśpieszało serca bicie; bo, jakby zmożony cichą walką téj chwili, pochylił on czoło i ujął w dłoń wyciągającą się ku niemu rękę Teofili. A jednak — nic nie wyrzekł. Niepodobném mu było zapewne wymówić wyraz, sprzeczny z tém, co czuł, tego zaś, co czuł, nie powiedział-by za nic w świecie.
Teofila podniosła spuszczone dotąd powieki, i oczy oszklone łzą utopiła w twarzy Stefana. Postać jéj i twarz, napiętnowana w téj chwili niewinnością dziewiczą, tkliwością kobiecą, rozżaleniem dziecięcém, posiadały w sobie taką siłę uroku i pociągu, że oprzeć się im nie mógł-by zapewne sam najstoiczniejszy ze stoików dawnych, chyba-by liczył sobie z dobrą kopę przeżytych jesieni.
Stefan toczył walkę ze sobą, z głosem swym, wyrywającym z piersi wyraz, którego wymówić nie chciał; ale spójrzenie jego utonęło wzajem w podniesionych ku niemu, łzą i iskrami błyszczących oczach, usta mu drgnęły i wyrzec cóś miały, ale... minuty walki Stefana były dla Teofili minutami namysłu. W twarzy i postawie jéj zaszła zmiana. Jakby przestraszona nagłą jakąś myślą, usunęła się nieco, powieki jéj znowu w dół opadły.
— Żegnam pana! — wymówiła daleko chłodniejszym, niż wprzódy, tonem, i zwróciła się ku progowi. Od progu obejrzała się raz jeszcze, skinęła głową i znikła w głębi mieszkania.
Stefan patrzał za nią, jakby z chwilowego snu obudzony. Wzrok jego chmurny był i nieledwie gniewny, usta zarysowały surowszą, niż zwykle, linią.
— O, jak-żem był słaby i niewytrwały! — wymówił z cicha — gdyby była chwilę jeszcze pozostała...
Teofila musiała zapewne pomyśléć o tém, musiała zresztą ujrzéć to w wyrazie oczu i twarzy Stefana, że, gdyby pozostała z nim chwilę jeszcze, wymówił-by on może to słowo, o które przed chwilą prosiła, upominała się, które wywoływała przemocą niemal słowami i spójrzeniami swemi. Prosiła, upominała się, wywoływała to słowo; a gdy ujrzała, że wydobywa się już ono na usta młodego człowieka, zlękła się go, cofnęła się, uciekła przed niém...
Uciekła, ale nie udała się do salonu, zkąd dochodził gwar zebranych gości. Szybkim krokiem przeszła dwa czy trzy pokoje, i wbiegła raczéj, niż weszła, do obszernéj i ozdobnie przybranéj sypialni matki i swojéj. Tu zamknęła drzwi za sobą i jednym skokiem znalazła się przy oknie. Przycisnęła czoło do szyby, i zatopiła wzrok w głąb’ ciągnącéj się pod oknem ulicy. Na twarzy jéj leżały rumieńce, na rzęsie wisiała łza, białe ręce splecione silnie przycisnęła do ramy okna, oddychała szybko.
— Poszedł już! — szepnęła, ścigając wzrokiem młodego człowieka, który z bramy domu wyszedł na ulicę — o! jakże prędko idzie! — mówiła daléj — jak pilno mu uciec ztąd...
Odeszła od okna i usiadła na nizkiéj sofie, wyprostowana, z rękoma nieruchomo złożonemi na kolanach, z oczyma szklano utkwionemi w przestrzeń. Ogarnęło ją głębokie zamyślenie. W myśli swéj ważyła cóś i rozważała: uczucie czy wrażenie, które tak silnie wstrząsało nią przed chwilą, milkło i stygło; rumieńce nikły; rozpalone wprzódy policzki nabierały znowu białości liliowego listka; źrenice oschły i patrzały przed siebie z wyrazem coraz przytomniejszéj, chłodniejszéj myśli.
— Może to i dobrze! — szepnęła po chwili — może on i dobrze uczynił, że odszedł, aby nie wrócić więcéj! bo i pocóż to wszystko? do czego prowadzić mnie mogły te dziwne myśli, te szczególne uczucia, które miewałam, których doświadczałam, widując go, rozmawiając z nim? Smutek tylko i żal, tęsknota, niespokojność... dlaczego miała-bym dręczyć się tak dobrowolnie... skoro to do niczego, najzupełniéj do niczego prowadzić mnie nie mogło?.. tak! dobrze uczynił... spostrzegł, odgadł, domyślił się i odszedł... a może?... kto wié? może i sam uczuł...
Przy ostatnim wyrazie porwała się z sofki, stanęła i szklany znowu wzrok w przestrzeni utkwiła.
— Uczuł? o tak!... mój Boże! widziałam to... czemuż więc nie powiedział mi tego?... Chciał powiedziéć... miał powiedziéć... ale... uciekłam od słowa, którego jednak tak pragnęłam... tak pragnęłam!.. O! pocóż-em ja to uczyniła? gdybym jeszcze... jeszcze jednę chwileczkę z nim pozostała, dowiedziała-bym się...
Podniosła obie dłonie do czoła i stała chwilę nieruchoma, z piersią podnoszącą się wysoko, z drgającemi żalem ustami. Wkrótce jednak ręce jéj w dół opadły, serce przestało przyśpieszoném biciem wstrząsać jadwabnemi fałdami stanika.
— A gdybym się dowiedziała? cóż z tego?... czy szczęście? czy gładka, równa droga dla niego i dla mnie? Nie... po jednéj, krótkiéj chwili upojenia, cierpienie... burze... walki z sobą, i nakoniec... nakoniec zawsze i nieodmiennie rozstanie... tak! rozstanie! bo mógłże-by być trwały jaki związek pomiędzy mną a nim?... Nie! związek taki nie mógł-by istniéć, jak nie istnieje pomiędzy tą drogą, jaką on postępuje, a tą, którą mnie postępować wypada i należy; pomiędzy... moją pozycyą w świecie, a jego położeniem... O! to położenie jego! jakie ono jest dziwne!.. zostać kupcem... doprawdy! była to myśl szczególna! zkąd ona przyjść mu mogła do głowy?
Wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się i, niespokojnym krokiem przechodząc przez pokój, rzuciła spójrzenie w wiszące na ścianie źwierciadło. Nie zatrzymała się jednak przed niém, ale usiadła znowu na innéj już tylko sofce, i znowu zamyśliła się głęboko.
— A jednak — szepnęła — jakże on pięknie, mężnie, szlachetnie postąpił, przyjmując na siebie ciężar licznéj, osieroconéj rodziny, dla niéj wyrzekając się dróg świetniejszych... stając się... stając się... och! kupcem, dlatego, aby siostrom przytułek dać... braci wychować!... Czém-że są w porównaniu z nim ludzie, którzy mnie otaczają? kamienie zimne, sprężynami konwenansów poruszane, chwasty bezużyteczne! Nie myślałam tak o nich dawniéj, owszem, byli mi często miłymi, zawsze znośnymi! Odkąd myśléć tak o nich zaczęłam, i rozmawiając z nimi z pozorném zadowoleniem, skrycie poziewać, i śmiejąc się wobec nich wesoło, tajemnie wzdychać? odkąd? od czasu, gdym poznała jego...
W miarę, jak myśli te cisnęły się do pochylonéj w zadumie głowy pięknéj panny, rumieńce poczęły znowu wstępować na jéj policzki, a gorące iskry rozpalać jéj źrenice. Były to rumieńce i iskry zapału.
— O! — zawołała, powstając znowu i splatając przed sobą ręce — ja wkoło siebie nigdy... nigdzie takiego, jak on, nie spotkam człowieka!...
Była prawdziwa, szczera boleść w tym wykrzyku, który jednak urwał się nagle w piersi, przemocą tłumiącéj rozdzierające ją wzruszenie, i na ustach, na które wstąpił znowu wyraz chłodnéj rozwagi. Przeszła znowu na przeciwny koniec pokoju, i znowu się na inne osunęła siedzenie.
— I pocóż, i nacóż i dlaczegóż mi te myśli i te uczucia wszystkie? Wszak pożegnaliśmy się dzisiaj, i prawdopodobnie nigdy go już inaczéj nie zobaczę, jak w sklepie... za kantorem, nad szalami, na których ważyć będzie cukier i pieprz! Mogłaż-bym kiedykolwiek stanąć tam obok niego i wraz z nim rzucać na szale mosiężne ważki, lub z przychodzącymi do sklepu obdartusami targować się o trzy grosze więcéj za funt rozynek?... O!... jakaż to myśl zabawna! zabawna!
Przy ostatnim wyrazie wzruszyła ramionami i zaśmiała się głośno. Był to śmiech bynajmniéj nie gorzki, nie szyderski i nie przymuszony, ale szczery, wesoły, serdeczny. Myśl o tém, ze ona, Teofila Natalska, świetna panna, któréj od dzieciństwa kłaniało się nizko wszystko, co wkoło niéj żyło i oddychało, która przed trzema miesiącami jeszcze zaledwie wiedziała o tém, iż istnieją na świecie kupcy i tym podobni ludzie, a jeśli ich widywała z dala, myślała zawsze, iż są to nie zupełnie ludzie, ale tylko tak zwani ludzie; aby ona, piękna Tośka, dla któréj serce i usta macierzyńskie przepowiadały przyszłość, ubraną w to wszystko, w co przeszłość jéj ubraną była, to jest: w salony, powozy, jedwabie, perfumy i cukierki, i innéj przyszłości we śnie nawet przypuścić nie mogły, stanęła u ślubnego ołtarza ręka w rękę z kupcem, a potém — potém dopomagała mu ważyć na szalach dla przybywającéj do szarego, ciemnego sklepu, szaréj, ciemnéj publiczności, cukier i pieprz!... O! doprawdy! myśl taka była bardzo, ogromnie, nieskończenie śmieszną, i do śmiechu pobudzić musiała tak nawet wzruszoną i rozrzewnioną istotę, jak przed chwilą była Teofila.
Piękna Tośka śmiała się i białemi rękoma poprawiała koronki, bogato zdobiące jedwabny jéj stanik. W przeciągu krótkiego kwadransa, który przepędziła w tym pokoju, w sercu jéj, w głowie i w wyrazie twarzy, gościły naprzemian żal i uciecha, miłość i obojętność, burza i uspokojenie, uwielbienie i pogarda. Była-ż tak zmienną, niestałą, płochą? Nie; była istotą niedokończoną, w jednostronnym kierunku rozwijaną, od niedawna w dwa kierunki rozdartą, a żadnego z nich w pełni nieznającą, niewyraźnie pragnącą tego, co dojrzała, lecz od czego odgradzały ją bezmiary różnic i niewiadomości, silnie przykuwana do tego, co stanowiło dotąd tło myśli jéj, pojęć, przyzwyczajeń, życia całego. Była światową panną, dokładnie znającą świat w jednym wyłącznym jego objawie, w innych nierozumiejąca go, jak człowiek z przytępionym słuchem nie rozumié wielce różnotonnéj i pogmatwanéj muzyki; istotą ze szlachetnemi pierwiastkami serca i charakteru, śpiącemi głęboko pod grubą warstwą fraszek i błyskotek, pełną upodobań, wyobrażeń, wpojonych w nią od kolebki, i przeczuć, pragnień, doświadczanych od niedawna; bardzo śmiałą i zarazem niezmiernie lękliwą, mogącą podnieść się ku pięknym i wielkim rzeczom z natury, i zdolną zapaść w najniższe małości moralne — z przyzwyczajenia.
Gwar zebranych w salonie gości dochodził wyraźnie do ustronnego pokoju. Teofila nie słyszała go wprzódy, teraz usłyszała. Stanęła przed źwierciadłem, poprawiła nad czołem jasne warkocze, raz jeszcze dotknęła dłonią pajęczych koronek stanika. Pod koronkami temi serce jéj uderzało z wolna już, ale jeszcze nierówno.
— Tak! — wyrzekła, patrząc na odbitą w źwierciedle wysmukłą i przedziwnie kształtną swą kibić — tak, dobrze się stało; teraz skończona już cała historya!
Przy ostatnim wyrazie westchnęła i zwróciła się ku drzwiom. Tu przystanęła jeszcze i dłonią przysłoniła oczy.
— Jak mi smutno! — szepnęła.
Po smutku, który zaciążył jéj na sercu, lubo przed chwilą śmiała się i z upodobaniem patrzała na piękną twarz i kibić swą, w źwierciedle odbitą, pojąć była powinna, że historya, o któréj mniemała, że skończyła się wraz z jednym pogardliwym uśmiészkiem, wraz z jednym wybuchem pychy i próżności, wraz z jedną łzą żalu, przemocą powstrzymaną, i z jedném zamienioném słowem pożegnania — zupełnie skończoną jeszcze nie była. Powinna była to pojąć, ale nie pojęła; biegła w znawstwie światowych zaszczytów i poniżeń, konwenansów i nieprzystojności, nie znała ani tych dróg, jakiemi płyną uczucia ludzkie, ani kresu, który im koniec położyć może. To téż pewna, że na zawsze już pożegnała przyczynę tajemnych udręczeń i niespokojności, których od niejakiego czasu doświadczała, że, powiedziawszy sobie, iż ono „do niczego prowadzić jéj nie mogą”, wydobyła się w zupełności z pod władzy ich i kierownictwa, weszła do salonu, gośćmi napełnionego, bledsza nieco, niż przed pół godziną, lecz na pozór przynajmniéj daleko spokojniejsza. Krok jéj, mniéj żywy, niż zwykle, objawiał pewne znużenie, czy zesłabnięcie, ale na czole niezmącona panowała pogoda; pierś jéj uciskał ciężar nieokreślonego smutku, lecz wiśniowe usta uśmiechały się do obecnych ze swobodą i świeżością, jaką ma tylko wiosna i młodość. I wtedy tylko wesołe oczy światowéj panny zmąciły się i ledwie dostrzegalną chmurą zaszły, gdy spotkały się z oczyma zbliżającego się do niéj Maryana. Była to przecież przelotna chwilka, poczém pomiędzy dwojgiem młodych ludzi wszczęła się żywa, błyskotliwa, pełna słów, wykrzyków i uśmiechów, rozmowa. Na odgłos rozmowy téj, poważnie zaszeleściły w pobliżu kanapy jedwabne suknie pań: Brochwiczowéj i Natalskiéj. Dwie matki, trzymając się pod ręce i poufale z sobą rozmawiając, przebyły salon i stanęły przed młodą parą.
— Może nam państwo zagracie co na cztery ręce — wyrzekła pani Herminia z tak wesołym uśmiechem, jaki tylko mógł gościć na jéj wązkich i surowych ustach. Pani Natalska powiodła dłonią po jasnych splotach córki, i wpatrzyła się w jéj twarz tak czułém spójrzeniem, jakby ją po długiém niewidzeniu po raz piérwszy ujrzała.
— Tośko — rzekła — poproś, moje życie, pana Maryana, aby pomógł ci odegrać tę sonatę... tu sais, mon enfant, tę, którąś grała z nim na ostatnim wieczorze u państwa P.
— Bardzo chętnie, moja mamo! — odparła piękna panna, pieszczotliwie i poufale zarazem zatrzymując w swéj dłoni białą rękę matki — nie wiem tylko, czy ja i pan Maryan zdołamy dziś pogodzić tony, jakie wyjdą z pod rąk naszych, tak, aby nie było w nich fałszu i dysharmonii...
Uśmiechała się, mówiąc to; dwa figlarne dołki wyżłobiły znowu jéj policzki, a w oczach, które utkwiła w twarzy Maryana, drgało mnóztwo tych błyszczących i migotliwych szatanków, które nazywają się: wabnością, zalotnością, żartobliwością, pociągającą zagadkowością, drażniącą tajemniczością i t. d. Były to szatanki śliczne, wabne, drażniące; a jednak widok ich nie wywołał na twarz młodego człowieka ani radości, ani admiracyi, ani nawet zajęcia, lub wyższego stopnia uprzejmości. Maryan owszem spuścił oczy, jakby ich widziéć nie chciał, jakby one mu się nie podobały, jakby na nim przykre nawet wrażenie wywarły.
— Jak w muzyce, tak i w życiu — odparł z wolna — największą i najtrudniejszą sztuką jest zachowanie harmonii.
— Wpadasz w filozofią, Marysiu — zarzuciła pani Herminia, nierada widocznie z obojętnego zachowania się syna.
— Jeżeli idzie, moja mamo, o rzecz tak ważną, jak ustrzeżenie się fałszu...
— Ty i panna Teofila ustrzeżecie się go pewnie, z waszą biegłością w muzyce...
— Najbieglejszy muzyk omylić się może i fałszywym akordem razić srodze siebie i innych.
Mówił to z takiém nagięciem głosu, że czoło pani Brochwiczowéj schmurzyło się już na dobre.
— Jesteś dziś w bardzo poważném usposobieniu, — rzekła, uśmiechem pokrywając niezadowolenie.
— O pani! — ze śmiechem zawołała Teofila, — pan Maryan jest wesołym i żartobliwym tak często, a poważnym tak rzadko, że doprawdy...
— Że pani w niewyczerpanéj łasce swéj przebaczać mi raczysz ten wyjątkowy nastrój mój dzisiejszy...
Teofila podniosła na młodego człowieka wzrok, w którym, zamiast szatanków wabności i żartobliwości, błyszczały szpileczki ironii.
— I owszem — odparła szybko — przebaczam panu zawsze jego zwykłą, niezmąconą, zazdrości godną wesołość...
Pani Natalska przerwała rozmowę, któréj sens utajony zrozumiałym snadź jéj był i zarazem niemiłym.
— Ależ Sonata nasza, Tośku! — rzekła — czekamy na nią! Panie Maryanie, podaj pan ramię mojéj córce i zaprowadź ją do fortepianu.
Maryan z grzecznym ukłonem spełnił rozkaz gospodyni domu, Teofila złożyła rękę na jego ramieniu. Szli przez salon o tyle szybko, o ile pozwalała na to dystynkcya; zdawało się, że złączeni chwilowo, chcieli coprędzéj stanąć u kresu, do którego dążyli, aby módz rozłączyć się. Stanęli przy fortepianie, przed pulpitem napełnionym nutami, ale nie zaraz usiedli na adamaszkiem obitych taburetach. Teofila złożyła rękę na krawędzi instrumentu, utkwiła wzrok w przeciwległéj ścianie, i przez parę sekund stała tak zamyślona. Wzrok jéj wyobraźni wybiegł po-za ściany domu i, śród ludnéj ulicy, pomiędzy szarym tłumem obojętnych, nieznanych przechodniów, ścigał jednego człowieka, oddalającego się od niéj coraz prędzéj... coraz daléj i... niknącego w szaréj głębi małego sklepu... Szara głębia małego sklepu musiała niezawodnie stanąć przed wzrokiem jéj wyobraźni, bo drgnęła lekko, jakby uczuciem chłodu dotknięta, obudziła się z zamyślenia swego, i zwracając oczy na stojącego obok młodego człowieka, czarującym głosem i z bardziéj jeszcze czarującym uśmiechem wymówiła:
Commençons!...
Huczna sonata rozległa się po salonie, znaczna część obecnego towarzystwa, znająca biegłość w muzyce grającéj pary, słuch natężyła. Niebawem jednak, wyraz zawodu, zaledwie ukrywany względami przyzwoitości, ukazał się na wszystkich twarzach. Maryan i Teofila grali dnia tego w sposób oburzający wszelki zmysł artystyczny. Każde z nich zamyśloném było na swoję rękę, tak zamyśloném, że na towarzysza gry, jak i na samę grę, bardzo niewiele zwracało uwagi. Muzyka więc dwoiła się tak, jak myśli grających. Nuty wiolinu zdawały się uciekać od tonów basu, te ostatnie zaś przebiegały ku piérwszym tak ociężale i niechętnie, że, spóźnione zawsze i już niepotrzebne, przybyciem swém sprawiały tylko — fałsz. Nagle — w połowie kompozycyi, w połowie niemal taktu, muzyka umilkła. Teofila piérwsza poskoczyła z taburetu, po niéj wnet powstał Maryan.
Décidement! — zawołała ze śmiechem piękna panna — ja i pan Maryan nie możemy stworzyć ze sobą żadnéj harmonii!
W słowach tych i śmiechu, który im towarzyszył, była tak jawna i koląca ironia, że światowy młodzieniec uczuł się niemi wyraźnie dotkniętym i upokorzonym. Wyśmiewano go i odrzucano! była to rzecz widoczna. Miał-że to znieść z bierném poddaniem, nie starając się ułagodzić względem siebie świetnéj panny i do oczu jéj przywołać, na miejsce kłujących szpilek szyderstwa, rój onych wabnych i figlarnych demonków, od których jednak odwracał wzrok przed kwadransem, z obojętnością i niechęcią.
— Pani! — rzekł z cicha i z nizkim ukłonem — radbym odkupić dzisiejsze błędy méj gry pokutą całego życia...
Byłoż to przyzwyczajenie, w naturę wrosłe, które rządziło piękną Tośką w chwili, gdy na zniżony i na-pół żartobliwy, na-pół błagający szept młodzieńca, odpowiedziała rozjaśnioném, zalotném wejrzeniem? Demonki wabności, spoczywające na dnie szafirowych źrenic, były już więc wywołane. Maryan postanowił snadź zmusić ich, aby udzieliły świetnego zadośćuczynienia za doznaną obrazę. Postępując za piękną panną, która powolnym krokiem odchodziła od fortepianu, i topiąc spójrzenie w jasnych uplotach jéj włosów, mówił znowu:
— Jakąż mam odbyć pokutę? czy udać się do klasztoru Kamedułów i tam do końca życia już powtarzać: pamiętaj o sonacie B moll? czy, odprawiwszy od fortepianu brata mego Losia, usiąść na jego miejscu i rozpocząć na nowo naukę gamm majorowych, minorowych, chromatycznych i innych? Byłem w istocie nieuważny, roztargniony, byłem...
Tu pochylił się ku jasnym uplotom, i zniżając bardziéj jeszcze głos, dodał:
— Byłem więcéj grającą sąsiadką swoją, niż klawiszami, zajęty...
Ostatnie wyrazy Maryś wymówił z tego samego powodu, dla jakiego mówca publiczny, rozpoczynający mowę swą na chłodno, umieszcza w niéj stopniami coraz żywsze słowa, tak, że koniec mowy staje się dla niego samego częstokroć najwyższą niespodzianką. Ale dla Teofili słowa te wcale niespodzianką nie były. Przywykła ona do słuchania słów podobnych i do odpowiadania na nie, jak do oddychania. Tym razem odpowiedzią było lekkie wzruszenie prześlicznemi ramionami i z uśmiechem obojętności wymówione słowa:
— Widzę, że chcesz mię pan naprawdę obrazić!
— Przeciwnie, proszę o przebaczenie; co mam uczynić, aby je pozyskać?
Wyraz swawolnéj, płochéj myśli przemknął po twarzy Tośki. Wyprostowała się, podniosła głowę i, oko w oko patrząc na młodego człowieka, białą ręką, z wyciągniętym ku dołowi wskazującym palcem, wskazała jeden z błyszczących kwadratów posadzki.
— Uklęknąć! — wymówiła ze swawolną powagą.
Maryś przykląkł na jedno kolano z wielce korną postawą, ujął białą rękę, która wskazywała mu miejsce pokuty, i dotknął jéj ustami.
— Brawo! brawo! — rozległy się wykrzyki w różnych stronach salonu.
— Urządziliście nam państwo śliczne tableau vivant! — mówiła jedna z pań.
— Zbyt romantyczne! — z szyderskim nieco uśmiechem sarknął Artur Darzyc, i wnet pełen zadowolenia wzrok przeniósł na Żancię, która, w niewinnéj swéj sukience w białe i błękitne paski, siedząc u wejścia do alkowy, ze swemi skromnie na kolanach złożonemi drobnemi rączkami, wyglądała na istotę najzupełniéj niezdolną do urządzenia podobnie romantycznych żywych obrazów, jak ten, który przez Teofilę urządzonym został.
— Ot tak to lubię, kochańciu! — wołała pani Róża, wychodząc z alkowy z pultynkiem i iglicą w jednéj ręce, a cygarem zapaloném w drugiéj; — na klęczki kawalera! na klęczki! to daleko lepiéj, niż dudnić na fortepianie!
Smutna Helena powstała szybko z fotelu i wyszła do sąsiedniego pokoju. Na bladą twarz jéj wybił się gorączkowy rumieniec, i melancholijne oczy zwilgotniały powstrzymywaną łzą.
Pani Herminia Brochwiczowa zsunęła z razu wązkie brwi z niezadowoleniem. Śmiałość, żywość, zalotność pięknej Tośki, raziły wyobrażenia jéj o sposobie, w jaki młoda panna zachowywać się powinna w towarzystwach. Po chwili jednak myśl jakaś rozjaśniła jéj czoło. Prawdopodobnie była to myśl, niż ten, którego młoda panna tak faworyzuje, że aż mu, wobec licznego towarzystwa, klękać przed sobą pozwala, nie może jéj być obojętnym; faworyzowany zaś był jéj synem.
Najszczerszém jednak i najżywszém zadowoleniem zajaśniały, na widok sceny, zaszłéj pośród salonu, oczy Jana Brochwicza. Z uśmiechem pełnym ojcowskiéj czułości i dobrotliwości, patrzał on na dwoje młodych ludzi, a w chwili, gdy całe towarzystwo nimi tylko było zajęte, szepnął:
— Kochają się więc! dzięki Bogu!
Żywy obraz jednak trwał bardzo krótko. Teofila z nadzwyczajną żywością wysunęła swą rękę z dłoni Maryana, on z podobnym-że pośpiechem powstał, i rozeszli się w różne strony salonu. Brwi Maryana były ściągnięte; ze skrzyżowanemi na piersi rękoma, stanął u okna i chmurny wzrok puścił po szlaku płynących górą szarych obłoków. Widać było, że nierad był z siebie samego, co więcéj, że przypomniał sobie coś, czy kogoś, i że to przypomnienie oderwało go nagle od pustéj zabawy i w głęboką, smutną nieco, wtrąciło zadumę. Tośka siedziała, ukryta prawie za poręczą paradnéj kanapy; wzrok jéj szklano, nieruchomo, patrzał w jeden punkt przestrzeni, i widział tam człowieka, którego pożegnała była przed godziną zaledwie. Zdawało się jéj, że, odegraną przed chwilą zalotną sceną, ubliżyła tak świeżemu jeszcze jego wspomnieniu.
Jakkolwiek młodzi ludzie ci, odtrąceni od siebie po chwilowém zbliżeniu niezmożoną jakby siłą, nie przedstawiali wielce radosnego widoku, pan Jan zostawał wciąż pod wpływem radości, która jednak i dla niego wkrótce skończyć się, a przynajmniéj o wiele umniejszyć się, miała.
— Proszę pana! — ozwał się tuż przy nim głos, pełen uszanowania.
— A co tam, mój Ambroży?
— Sumski przyjechał z Brochowa z bardzo, jak mówi, pilnym i ważnym interesem. Sądziłem, że uczynię dobrze, jeśli oznajmię o tém panu jak najprędzej.
Jan Brochwicz zmarszczył się, stęknął z cicha, powiódł dłonią po twarzy od czoła aż do brody i sięgnął po swój kapelusz.


X. Abdykacya.

Wchodząc do gabinetu swego, pan Jan ujrzał potężną postać brochowskiego rządzcy, przypartą do ściany, i na tle srebrzystego obicia wyglądającą jak ogromna, w kształt ludzki zarysowana, plama. Sumski stał przyparty do ściany, sapał mocno i chustką czerwoną w czarne desenie pot z twarzy ocierał.
— Jak się masz, panie Sumski? Cóż to tak niespodzianie przyjechałeś? Czy zaszło w domu co nowego?
Jakkolwiek pan Jan słowa te wymówił ze zwykłą sobie łagodnością, w głosie jego i wyrazie twarzy przebijało się rozdrażnienie, podobne do tego, z jakiém człowiek chory poddaje się operacyi koniecznéj, lecz wielce dolegliwéj. Sumski skłonił się nizko i przez chwilę zdawało się, że był blizkim płaczu. Widok pana Jana, po długiém mianowicie rozstaniu, w osobliwy sposób drażnił nerwy wzrokowe starego szlachcica i sprawiał mu w piersi pewne łaskotanie, do łez pobudzające. Nie rozpłakał się jednak, tylko wykrzywił trochę usta, stęknął, westchnął, i nizkim ukłonem powitał dziedzica.
— Bieda, Jaśnie Wielmożny Panie! — wyrzekł, siadając na brzegu krzesła; — bieda! — powtórzył i czerwoną, chustką znowu po twarzy powiódł.
Pan Jan siedział w głębokim fotelu, przed obszerném biurem umieszczonym, i patrzał na rządzcę oczyma, w których coraz żywsza malowała się niecierpliwość. Czoło jego zbiegło się w kilka grubych zmarszczek; zaledwie rozpocząwszy rozmowę z Sumskim, czuł się już znudzonym nią, zmartwionym i zmęczonym.
— Cóż tam znowu za bieda, mój Sumski? czy co nowego zaszło? — zapytał.
Sumski obejrzał się po pokoju, jakby dla przekonania się, że nikt, prócz jego pana, słyszéć go nie mógł, poczém pochylił ku panu Janowi potężne swe ramiona, i również potężnym szeptem wymówił:
— Exekutor, Jaśnie Wielmożny Panie!
Była to odpowiedź lakoniczna i dość ciemna, ale pan Jan zrozumiał snadź ukryte jéj znaczenie, bo porwał się z fotelu i stanął wyprostowany.
— Czy znowu? — zawołał.
— Znowu! Jaśnie Wielmożny Panie — odrzekł Sumski — siedzi w Brochowie od tygodnia, i pozbyć się go nie można!
— O cóż tam znowu idzie? czy otrzymałeś jaki urzędowy papier?
— Oto jest, Jaśnie Wielmożny Panie.
Pan Jan wziął z rąk Sumskiego arkusz papieru, bujném urzędowém pismem zakreślony i ogromnemi pieczęciami opatrzony. Czytał i czoło marszczyło się mu coraz bardziéj.
— Sądziłem — rzekł do siebie — że da się to jeszcze odwlec!
— A! gdzie tam, Jaśnie Wielmożny Panie! — sarknął Sumski — już ja starałem się tam na miejscu... jeździłem, gdzie potrzeba, prosiłem, obiecywałem; ale nic nie pomogło. Przyszedł exekutor i siedzi, a jak długo posiedzi, to zjadą pewno urzędnicy i ruchomość sprzedadzą.
Pan Jan wzruszył ramionami.
— Bredzisz, mój Sumski! czyż ja dopuszczę do tego, aby mi ruchomość sprzedawano? trzeba natychmiast zapłacić.
Powiedział: trzeba zapłacić! oparł czoło na dłoni i zamyślił się. Zapłacenie wszelkie nie było aktem łatwym do wykonania w owéj porze, szczególniéj dla pana Jana, który całą sumę, ze sprzedaży lasu otrzymaną, wydał na potrzeby domu, dzieci i brochowskiego gospodarstwa. Szło tym razem o sumę znaczną, która wypłaconą być musiała w niedalekim terminie, pod groźbą publicznéj sprzedaży ruchomości, to jest znajdujących się w Brochowie sprzętów i inwentarzy. Takiéj sprzedaży pan Jan, naturalnie, dopuścić nie mógł, bo wyrządziła-by mu ona po piérwsze: straty materyalne wielkie, powtóre: wstyd. Trzeba więc było dostać sumy potrzebnéj, ale zkąd? jak? nad tém myślał pan Jan, a Sumski oczekiwał rezultatu myśli jego z szeroko otwartemi, w twarz pana utkwionemi, oczyma. To tylko pewna, że on sam nic wymyślić nie mógł, chociaż był rzeczywistym gospodarzem w Brochowie, i nad wymyślaniem zaradczych środków mozolił się od wielu już dni i nocy. Po długiéj chwili myślenia, pan Jan podniósł głowę.
— Trzeba cóś sprzedać, panie Sumski — rzekł, patrząc na przeciwległą ścianę.
— A co? — zapytał Sumski.
— Resztę zboża.
Krwawy rumieniec oblał twarz Sumskiego i bujne krople potu wystąpiły mu na czoło.
— Już ja o tém myślałem — zaczął, jąkając się — ale... ale nie ma już czego sprzedawać.
Pan Jan z żywością zwrócił na niego oczy.
— Jakto niéma? A dwie sterty na Widném?
Po tém pytaniu nastąpiła znowu chwila milczenia. Sumski pochylił nizko twarz, w którą fale krwi uderzyły, i co moment przełykał głośno, jakby mu coś dławiącego w gardle uwięzło. Nagle powstał i plecami przyparł się do ściany.
— Zgniło, Jaśnie Wielmożny Panie — wymówił rezolutnie, poczém zaraz chustką czerwoną twarz pokrył.
— Co zgniło? — tonem zdziwienia zapytał pan Jan — tłómacz się jaśniéj, mój Sumski.
— W stertach na Widném zboże zgniło — wydobył się z pod czerwonéj chusty głos ochrypły i zdławiony, — te deszcze przeklęte padały całe lato... jak bywało błyśnie pogoda, to chłopi u siebie zbierają, a na nasze grunta i pies nie szedł...
— A! — stęknął pan Jan i podniósł się z fotelu głębokiego, w którym dotąd na-pół leżał — cóż to za gospodarowanie takie, mój Sumski! Widzianeż to rzeczy, aby zboże w stertach gniło! nie możnaż było w sposobniejszy czas zebrać, albo nakoniec wysuszyć, czy co tam takiego z niém zrobić! Wszakże to strata wielka. Ja na te sterty właśnie liczyłem, aby, sprzedawszy je, nadzwyczajne podatki opłacić... a teraz cóż będzie? exekutor na karku! pieniędzy niéma!
Długo pan Jan mówił w ten sposób, szerokiemi krokami po pokoju chodząc, czoło dłonią pocierając i Sumskiemu wymówki czyniąc, pomiędzy któremi jednak nie zaplątało się ani jedno słowo, nie już ostre i grubijańskie, ale najmniéj choćby niedelikatne.
Sumski stał nieruchomy, plecami do ściany wciąż przyparty. Słów dziedzica w najgłębszém słuchał milczeniu, chustę czerwoną tylko miął w rękach, i wytrzeszczonemi oczyma, które wilgotniały coraz bardziéj, za przechadzającym się panem Janem wodził. Kiedy nakoniec pan Jan umilkł na chwilę, Sumski ruszył się nagle ze swego stanowiska, uczynił dwa kroki potężnie szerokie i głośne, obu ramionami kolana dziedzica objął i w płacz uderzył. Tu powtórzyła się scena przedkilkoletnia, w któréj Sumski w przerywanych i pełnych żalu wyrazach nieudolność swą wobec teraźniejszego sposobu gospodarowania wyznawał, pięścią się w pierś uderzał i, palce na krzyż składając, na żonę i dzieci przysięgał, że Brochów opuści, z kijem i torbą w świat pójdzie, na stare lata tułaczkę po świecie rozpocznie, aby dłużéj już pańskiego dobra nie marnować i miejsca ustąpić jakiemu młodszemu, coby tym, jak powiadał, nowinom, lepiéj radzić umiał.
— Z głodu umrę, ale sumienie czyste miéć będę! — wołał, szlochając i w piersi się bijąc. — Jak Boga mego kocham, pracuję jak wół, nogi sobie odchodziłem i głowę myśleniem ustawiczném nadwerężyłem, a... stérty tak i zgniły!
Pan Jan zniecierpliwił się z razu szlochami i desperacyą starego, rozrzewnił się potém i, wziąwszy go za ramiona, wyprostował.
— Mój Sumski — rzekł łagodnie, lecz bardzo smutnie — jesteśmy obaj ludźmi wczorajszymi, i nie umiemy żyć, ani pracować po dzisiejszemu! Ja w twoję uczciwość wierzę i pracowitość twą znam... przywykliśmy zresztą do siebie... toż już nie może być, abyś na stare lata z torbą ode mnie wychodził, a łaskawego chleba, gdym ci go ofiarował, nie chciałeś...
— Nie chcę, dobroczyńco mój! nie chcę, ojcze, łaskawego chleba! — zajęczał Sumski. — Zgrzybiałym nie jestem, ludzie-by mi oczy wykłuli, w twarz-by mi pluli... drzewo pójdę rąbać... jeszcze mogę... parobkiem będę...
Trwało tak z kwadrans. Pan Jan walczył ze sobą na dobre, widząc z jednéj strony gwałtowną potrzebę młodszéj, energiczniejszéj, a raczéj umiejętniéj energicznéj ręki, która-by gospodarstwu brochowskiemu kierunek dzisiejszy nadała, z drugiéj nie mogąc przenieść myśli o odprawieniu człowieka, który mu w szczęśliwszych czasach uczciwie służył.
Skończyło się na tém, że pan, czuły i wspaniałomyślny, rozkazał prawie słudze swemu na dawném miejscu pozostać, a szlachcic beksa i gorączka, ochłonąwszy z uniesienia, przestał szlochać, gorącować się, i pozostał. Ale pana Jana gwałtowna scena znużyła mocno. Usiadł znowu przed biurem i na fatalny papier urzędowy patrzył.
— Woły może-by sprzedać? — zapytał lakonicznie.
— A! gdzie tam, Jaśnie Wielmożny Panie! trzy miesiące dopiéro karmią się trochę, i wszystkie żebra policzyć im jeszcze można. Nikt za nie teraz i połowy nie da tego, co na wiosnę...
W myśli pana Jana zamajaczył wyraz: las! Pomimo kilku włók wyciętych, było go jeszcze w Brochowie sporo, ale pan Jan daleko od siebie tę pokusę odsunął. Wyciąwszy las, nie było-by możności utrzymać gorzelni, a bez gorzelni, w jakiż sposób wykarmić woły, a bez wołów zabrakło-by na wiosnę intraty, a bez wiosennéj intraty przyszło-by doświadczyć owego, umysł przerażającego przednówka, jakiego dotąd doświadczali tylko chłopi.
— A więc... — zaczął pan Jan, i zatrzymał się nagle. — A więc może... pożyczyć? — wymówił na-koniec i, przestraszony dźwiękiem własnego głosu, z westchnieniem twarz na obie dłonie opuścił.
Nigdy jeszcze dotąd długów nie zaciągał, a znał dobrze niebezpieczeństwa i podstępy téj smutnéj drogi, ku ruinie najczęściéj i nędzy wiodącéj. Ale Sumski, mniéj oświecony i przewidujący od swego pana, niebezpieczeństw i podstępów nie rozumiał. Wyraz: „pożyczka” przeraził pana Jana, jako początek czegoś bardzo złego, Sumskiego ucieszył, jako środek zbawczy od exekutora, który na karku mu siedział, i wielce dumę jego, jako brochowskiego rządzcy, upokarzał.
— Pożyczyć! Jaśnie Wielmożny Panie! pożyczyć! — zawołał Sumski. — Ja sam znam takiego, który...
Takiego, który-by Janowi Brochwiczowi kilka tysięcy złotych, lub nawet więcéj, pożyczyć chciał, znaleźć nie było trudno; pomimo bowiem ogólnego braku kredytu, Brochów był majątkiem zbyt pięknym, a uczciwość pana Jana zbyt dobrze znaną, aby kapitały nie czuły się pociąganemi ku piérwszemu i drugiéj. Ale... ale był to środek ostateczny, niemiły, upokarzający, groźny...
Niemiłym, upokarzającym, groźnym także był urzędowy papier, rozłożony na biurze przed oczyma pana Jana, a konieczność opłacenia podatków nadzwyczajnych opiewający. Bez pieniędzy całkiem pan Jan nie był, ale wkrótce nadejść miał półroczny termin opłaty komornego za miejskie mieszkanie. Komorne to było wysokie o tyle, o ile dom był szeroki; przytém metrowie muzyki, języków, śpiewu i tańców, pobierali płacę znaczną, na którą czekać przecież nie mogli; stroje dam kosztowały niemało, a miesięczna pensya Marysia wypłacaną mu być musiała... Pan Jan siedział przed biurem swém godzinę całą, kreśląc ołówkiem na papierze cyfry, podkreślając je, dodając, mnożąc, dzieląc; po godzinie wydał Sumskiemu polecenie zaciągnienia długu, wyprawienia z Brochowa nieszczęsnego exekutora i przybycia do Wilna wraz z usłużnym kapitalistą, w celu dopełnienia prawnych formalności. Sumski odszedł, pan Jan pozostał długo nieruchomy, zamyślony głęboko, z twarzą, na któréj malowały się zmęczenie, znudzenie, niepokój, zgryzota i troska.
Wstał i chodził po pokoju prędkiemi z razu, nierównemi krokami, potém z wolna i coraz równiéj, w głowie jego ważyły się widocznie jakieś myśli i postanowienia. Po dobréj godzinie takich rozmyślań, zadzwonił na lokaja i rozkazał oznajmić Maryanowi, że chce się z nim widziéć natychmiast.
Przed kilku właśnie minutami, Maryan wrócił był z miasta. W wytworném wizytowém ubraniu wszedł do gabinetu ojca i znalazł go siedzącego przy biurze, ze wzrokiem machinalnie w otwartą książkę wpatrzonym. Na odgłos kroków, Brochwicz podniósł głowę, zamyślonemi oczyma spójrzał na syna i milczącym giestem ukazał mu poblizki fotel, poczém zamyślił się znowu, tak ważną snadź rozmowa jego z synem być miała, i tak trudno mu było ją rozpocząć!
Przez kilka minut syn i ojciec siedzieli naprzeciw siebie w milczeniu, a każdy, kto-by patrzał na nich w owéj chwili, uderzonym zostać-by musiał wybitnemi, rzec można, typowemi cechami, okrywającemi twarze ich i postacie. Jan Brochwicz miał już wtedy lat blizko pięćdziesiąt, ale wydawał się daleko młodszym, niż był w istocie. Szpakowate włosy, przerzedzeniem swém i ułożeniem z lekka przypominające podgalane czupryny, otaczały czoło wysokie, szlachetnie zarysowane, od reszty twarzy, ogorzałéj nieco, odbijające białością, na któréj tém widoczniéj rysowały się gęste i liczne zmarszczki. Oczy, okrągło wykrojone, ze źrenicami ciemno-błękitnéj barwy, płonęły blaskiem żywym, patrzały z łagodnością, niewyłączającą pewnéj dumy i dobroduszności, nie wyłączającą rozumu. Na dnie źrenic migotliwemi błyskami drżał niepokój, nie wyłączający bierności; kształty ciała Brochwicza więcéj były delikatne, niż silne, pomimo lat przecież żadną nieforemnością nie skażone, układ zaś cały, począwszy od spójrzenia i uśmiechu, aż do najdrobniejszego ruchu i gestu, znamionował wysoką ogładę towarzyską i coś ważniejszego jeszcze od niéj, bo smak dobry i wykształcony, poczucie godności osobistéj i szanowanie jéj tak w sobie samym, jak i w innych. W chwilach uniesienia, zapał roziskrzał mu oczy, zwyczajnie miękkość i rodzaj wykwintnéj niedbałości przebijały się w wyrazie twarzy i ruchach postaci. Takim, jakim był Brochwicz, przedstawiał typ właściwy plemieniu, którego był synem, konarami wysoko w przeszłość sięgający, korzeniami głęboko w grunt rodzinny wrosły, typ szlachetny, pociągający, w obcowaniu miły, — w praktyce życia nieudolny, wspaniałomyślność, prawość i poezyą dawnych rycerzy przypominający, lecz sprężystéj energii i cierpliwego wytrwania nowożytnych pracowników w zupełności pozbawiony.
Maryan podobnym był niezmiernie do ojca swego: tenże sam wzrost posiadał, też rysy, tenże sam układ, ogładą światową i dobrym smakiem tchnący. Tylko na białém, jak u kobiety, czole młodzieńca, zmarszczki nie było jeszcze ani jednéj, a ocieniały je gęste kędziory włosów płowych, w błękitnych źrenicach mieszkały niewyraźne jakieś żądze i marzenia, w ruchach przebijała się żywość młodzieńcza, uczucie niespokojne, zdające się szukać po świecie czegoś, na czém-by oprzéć się mogło. Rękę, tak jak i cerę twarzy, Maryan miał kobieco białą; wyłożony kołnierz u koszuli i spinająca go kolorowa kokarda rzucały na niego także pewną cechę kobiecości.
Jan Brochwicz piérwszy przerwał milczenie.
— Kochany Maryanie... — rzekł, a lubo po wymówieniu dwóch tych wyrazów umilkł i zamyślił się znowu, jakby ważył w myśli swéj słowa, które daléj nastąpić miały, Maryan ze szczególną uwagą spójrzał na ojca. Uderzyło go to, że po raz piérwszy może w życiu nie został nazwanym w sposób pieszczotliwy. Miałoż to znaczyć, że w téj właśnie chwili Brochwicz zapragnął syna swego ujrzéć nie Marysiem — dzieckiem, ale Maryanem — człowiekiem i mężczyzną?
Po krótkiéj chwili milczenia, pan Jan zaczął znowu:
— Od dawna już, kochany Maryanie, noszę się z myślami, które obecnie wypowiedziéć przed tobą zamierzam. Dziś uczułem najmocniéj potrzebę, obowiązek nawet, przedstawienia ci okoliczności moralnych i materyalnych, w jakich zostaje rodzina nasza, nadziei, jakie pokładam w tobie, i sposobów, jakiemi, wedle mego zdania, ty nadzieje te spełnić możesz i powinieneś.
Maryan słuchał słów ojca z uwagą i uszanowaniem, Brochwicz mówił daléj:
— Półtora roku już minęło od powrotu twego z za granicy; przez ten czas mogłeś dostatecznie przypatrzyć się trudom, jakie ponosiłem, i staraniom a wysileniom, jakich dokonywałem w celu zapobieżenia ruinie majątkowéj, która tak łatwo spotkać może każdego z nas, śród niepospolitych okoliczności i nowego porządku rzeczy, w jakie wtrąceni zostaliśmy. Oprócz tego, sam widzisz i oceniać zapewne musisz troskliwość, z jaką wychowuję młodszych twych braci, i koszta, jakie na edukacyą ich ponoszę...
Tu Maryan po raz piérwszy przerwał mowę ojca.
— Mój ojcze! — rzekł z uczuciem — byłeś dla mnie ojcem najlepszym i najtroskliwszym, i jesteś takim dla braci moich.
— Tak — odparł Brochwicz — kocham was szczerze; rodzina i obowiązki jéj były jedyném polem, na którém wolno mi było rozwijać uczucia moje i działalność. To téż wierzaj mi, mój Maryanie, że przyszłość wasza leży mi bardzo na sercu i o niéj-to właśnie mówić z tobą chciałem.
Na wzmiankę o przyszłości, brew Maryana drgnęła lekko, powieki w dół opadły. Było to przecież jedno mgnienie oka.
— Słucham cię, mój ojcze — wyrzekł młody człowiek z uszanowaniem, lecz nie bez pewnego oddźwięku smutku w głosie.
— Owoż — mówił pan Jan — pomimo wszelkich starań moich i trudów, pomimo pozbawienia się wielu rzeczy, do których ja i matka twoja przywykliśmy, nie mogłem zapobiedz znacznemu nadwerężeniu się fortuny naszéj, a co więcéj, przyszedłem do przekonania, że zapobiedz mu i nadal zdolnym nie będę. Nie wiem, czém się to dzieje i czego jest skutkiem; badałem siebie nieraz, szczerze pragnąłem zastosować się do potrzeb i wymagań czasu — nie potrafiłem. Nie sądzę, abym był bardzo ograniczonym, chęci nie brakło mi także; ale jestem człowiekiem starym, nie latami wprawdzie, które nie są jeszcze starością, ale... ale przyzwyczajeniami, nałogami, wadami i niedoborami, które wyrosły razem ze mną; dawniéj takiemi może nie były, ale dziś, w praktyce życia, stawiają mi na każdym kroku przeszkody... Zostaję w położeniu człowieka, który oczy ma, ale rąk nie ma: widzę wszystko, działać nie umiem. Wyznanie to smutne, upokarzające, ale szczere i głosem obowiązku podyktowane... Przeszłość ciężko siedzi na karku człowieka, zrzucić jéj z siebie ja przynajmniéj nie mogę.
Ostatnie słowa Brochwicz wymówił drżącym nieco głosem. Czoło jego zbiegło się w kilka fałd grubych i głębokich, wzrok spuścił się ku ziemi.
— Mój ojcze... — zaczął Maryan.
— Posłuchaj mię, Marysiu, i nie przerywaj. Wiem, że jesteś synem dobrym i kochającym, i że nie żądał-byś od ojca rachunku z fortuny przodków naszych. Ja przecież obowiązanym się czuję do przedstawienia ci onego, i nie waham się powiedziéć: Brochów jest zrujnowany...
— Wiedziałem o tém, mój ojcze — ozwał się Maryan.
— Wiedziałeś? być to może — odparł pan Jan — a przecież pewny jestem, że niedoświadczone oko twe nie dostrzega tak daleko, jak moje, następstw dzisiejszego stanu rzeczy, jeśli-by ten potrwał. Najbliższém z następstw tych są — długi. Dotąd nie miałem ich wcale, dziś przymuszony zostałem do zaciągnięcia piérwszego i dość znacznego. Przewidziéć łatwo, że jeśli nic w położeniu naszém zmianie nie ulegnie, za tym jednym pójdą inne, a potem ruina, dziś niezupełna jeszcze, stanie się zupełną, osiądzie na niéj biéda... Mógł-bym był wprawdzie z łatwością sprzedać Brochów, a kapitałem w ten sposób zdobytym życie sobie ułatwić, i przyszłość spokojną sobie i wam zapewnić! Alem nie chciał i nie chcę uczynić tego... Z jakich powodów i względów, wiész o tém dobrze. Są obowiązki, które każdy uczciwy człowiek pełnić powinien pod karą zostania nieuczciwym... są uczucia, droższe nad spokój i pewność o jutro, a kto nie posiada ich, lub posiadając, z serca swego wyrzuca, ten nie wart jutra...
Wzruszenie stłumiło znowu głos Brochwicza; po chwili jednak mówił daléj:
— Ty, Maryanie, nowym jesteś człowiekiem, lepiéj ode mnie zrozumiéć możesz czas, który jest czasem twoim, dzielniéj, niż ja, podejmiesz ciężar obowiązku świętego, zarówno jak gwałtownéj potrzeby. Umyśliłem oddać Brochów w zupełne i wyłączne twe posiadanie. Zamieszkaj w nim sam, rządź, gospodaruj, działaj; przechowaj węzeł, który imię nasze od pradziadów łączy z tym pięknym kawałkiem ziemi rodzinnéj; młody i silny, weź się do dzieła, które młodych snadź sił wymaga. My starzy, zamieszkamy w Radlinie; folwark to nie duży, ale potrzebom naszym wystarczy, trudów i kłopotów nie wiele sprawi. Ja i matka twoja przestaniemy na bycie skromnym i pogodzimy się z życiem cichém, gdy będziemy wiedzieli, że najstarszy syn nasz ujął w ręce swe kierunek nad przyszłością całéj rodziny naszéj, zdjął z nas to brzemię odpowiedzialności, któremuśmy podołać nie mogli. Nam starym niech pozostaje cisza i spokój, tobie młodemu walka zaszczytna, nietylko o świetność własnego bytu, ale o spełnienie obowiązku wiernego strażnika, z całych sił reparującego wyłom, w murze warownym uczyniony, walka słowem o — jutro.
Umilkł Brochwicz i patrzył na syna, oczekując zapewne odpowiedzi, oczekując jéj z drżącemi błyskami w wilgotnych oczach, okazującemi niepokój i żywe pragnienie. Abdykując na rzecz syna, doświadczał może pewnéj trwogi na myśl o sposobie, w jaki podejmie on spadającą z głowy ojcowskiéj koronę, i pragnął, aby sposób ten zwiastował siłę i męztwo, przyrzekał godne spełnienie położonych w nim nadziei.
Ale Maryan nie zaraz odpowiedział. Na białe czoło jego teraz dopiéro wystąpiła zmarszczka, od lekkiego ściągnięcia się brwi pochodząca; delikatne policzki różową zaszły barwą, wzrok jego wbity był w ziemię, głowa na pierś pochylona.
— Mój ojcze — wyrzekł po chwili zniżonym głosem — nie czuję się jeszcze godnym tak wielkiego zadania, jak to, które chcesz mi powierzyć... nie jestem pewnym, czy podołać mu potrafię...
— A któż zadaniu temu podołać może, jeżeli nie wy, młodzi? — zawołał Brochwicz z roziskrzonemi nagle oczyma. — Maż ono zostać opuszczoném przez starych, którzy sprostać mu już nie mogą, i przez młodych, którzy o siłach swych wątpią. My porodziliśmy się i żyliśmy wczoraj, dzisiejszy dzień jest nam już tylko dniem żalów i wspomnień, a jutrem naszém grób. Ale wy... wy, młodzi, w parze idziecie z czasem, którego jesteście synami; przeszłość wasza krótka, a przyszłość długa; piérwsza nie szepce wam jeszcze do ucha o tém, co było, druga wiele ma jeszcze do powiedzenia o tém, co będzie. Ty szczególniéj, Maryanie, uposażony świetnemi warunkami wychowania, w niejednę piękną zaletę umysłu i charakteru bogaty, możesz i powinieneś zaszczytne miejsce zająć w swém społeczeństwie, stworzyć sobie byt szczęśliwy i dostatni, moralne i materyalne położenie rodziny swéj obronić od upadku i poniżenia. Tego spodziewam się po tobie, i jestem pewny, ze zawiedzionym nie będę.
Gdy Brochwicz to mówił, Maryan nie spuszczał z niego wzroku. Na całéj twarzy jego rozlał się wyraz zamyślenia. Liczne myśli tłoczyły mu się widocznie do głowy, przed oczyma zarysowywał się znak zapytania. Rozplątywał i porządkował piérwsze, starał się odgadnąć znaczenie drugiego.
— Ojcze mój! — zaczął mówić po chwili — nie chciał-bym sprawić ci zawodu. Zaufanie, jakie pokładasz we mnie, podnosi mię we własnych oczach, głos obowiązku czuję w samym sobie. Powiédz mi, co mam czynić, od czego zacząć, co przedsięwziąć? Chowaliście mię dotąd, jak ptaka w gnieździe; gniazdo to miękkie było, ciepłe. O! jakże był-bym szczęśliwym, gdybym teraz odwzajemnić Wam mógł miłość Waszę i staranie! Ale...
Zawahał się i umilkł. Brochwicz wyciągnął ku niemu dłoń otwartą. Nie dosłyszał snadź ostatniego wyrazu, tego „ale”, na którém uwięzła mowa Maryana, a które cień wątpliwości rzucało na uprzednio wyrzeczone przez niego słowa.
— Kochany mój Maryanie — rzekł Brochwicz, głosem uspokojonym już zupełnie, a nawet rozweselonym — zadanie, które spełnić ci przyjdzie, nie jest znowu niczém tak nadzwyczajném, abyś ty, ze swemi młodemi siłami, ze swojém wychowaniem i charakterem, podołać mu nie mógł. Bądź-co-bądź, nie idzie tu o żadne ofiary uczuć twych lub przekonań; piérwsze zadowolnić możesz w sposób bardzo miły, drugie wprowadzać w życie według woli własnéj. Gwałtowna tylko zachodzi potrzeba, abyś zapobiegł złemu kierunkowi, jaki przyjęły majątkowe nasze sprawy, a przez to zabezpieczył materyalną i moralną niezależność sobie i młodszemu rodzeństwu twemu. Weź Brochów w swe posiadanie, zaprowadź gospodarstwo nowe, do pomocy sobie wezwij ludzi także nowych, nie szczędź trudów, żyj przyzwoicie, ale rachuj się z wydatkami, a wkrótce będziesz panem położenia, które stanie się świetném.
— A bracia moi, mój ojcze, a Żancia? — zapytał Maryan — wszak oni także powinni otrzymać część majątku taką, jaką dla mnie przeznaczasz?
— Niezawodnie — odparł pan Jan — nie zapomniałem téż wcale o tém. Dzieci moje wszystkie równie są mi drogie; córka nawet, wbrew zwyczajowi prawie powszechnemu i formule prawa, u nas panującego, posiadać powinna tyleż, ile z majątku ojcowskiego posiądą jéj bracia. Ale Brochów twoim zostanie; wypada tak z okoliczności i prawa starszeństwa. Leon otrzyma po nas Radlin, Jarosławowi i Żanci odpowiednie sumy wypłacisz...
— Wypłacę? — przerwał Maryan — a z pomocą jakich środków?
Pan Jan milczał chwilę. Zdawać się mogło, że z razu wahał się trochę z odpowiedzią, potém jednak lekki uśmiech rozjaśnił mu twarz, dotąd poważną i wzruszoną.
— Środki te są dwojakie: — zaczął — piérwsze z nich zależą od własnéj twéj umiejętności wzięcia się do rzeczy, drugie odnoszą się do przedmiotu, o którym dawno mówić z tobą zamierzałem, i o którym, jak mi się zdaje, ty myślisz dawno. Panna Natalska...
— Mój ojcze! — z żywém poruszeniem wtrącił Maryan — jakiż związek zachodzić może pomiędzy osobą, któréj imię wymówiłeś, a sprawami, o jakich mówiliśmy przed chwilą?
Pan Jan uśmiechnął się znowu.
— Nie żenuj się ze mną, mój Maryanie, i odrzuć na stronę fałszywy wstyd, co najmniéj niepotrzebny w rozmowie z ojcem. Jestem twym ojcem, jestem mężczyzną, był czas, w którym ulegałem sam czarowi pięknych oczu kobiety, pojmuję więc...
— Mój ojcze... — wyrzekł znowu Maryan, ale pan Jan nie dopuścił go do słowa.
— Pojmuję to zajęcie się, jakie obudzić w tobie mogła panna, tak piękna i miła, jak jest Teofila Natalska. Zajęcie się to spostrzegałem nieraz, spostrzegłem szczególniéj dziś, spostrzeżenia te cieszyły mię niewymownie. Rodzina Natalskich zacną jest i oddawna z nami sprzyjaźnioną, panna Teofila posiada wszystkie wdzięki i zalety młodości, piękności, starannego wychowania, kobiecéj dobroci i delikatności. Lepszéj, stosowniejszéj dla siebie żony znaléźć-byś nie mógł.
Maryan nie przerywał już ojcu, skrzyżował tylko ręce na piersi, głowę pochylił, wzrok utkwił w ziemię i siedział nieruchomy. Wyraz twarzy jego znamionował uczucia niezbyt przyjemne, miarkowane jednak i od wybuchu powstrzymywane, może względem na ojca, może téż i innemi jeszcze wewnętrznemi pobudkami. Brochwicz, zajęty całkiem myślą, jaką rozwinąć przed oczyma syna postanowił, nie zwrócił uwagi na chmurną twarz Maryana, ani na zamyślenie, które go ogarnęło, a w którém wiele było niepokoju, a nic wcale radości.
— Plan, który w głowie méj osnułem — mówił daléj — jest następującym: Brochów, pomimo zrujnowanego gospodarstwa, wyrąbanego w części lasu i świeżo zaciągniętego długu, pomimo nawet ceny na ziemię dziś panującéj, mniéj niż nizkiéj, przedstawia wartościową cyfrę czterykroć sto tysięcy złotych. Radlin wart dwakroć sto tysięcy złotych, co, razem wzięte, doprowadza cyfrę fortuny naszéj do sześćkroć stu tysięcy, która podzielona być powinna pomiędzy dzieci moje na cztery równe części. Ty, Maryanie, jeżeli ożenisz się z panną Natalską, która, jak wiadomo, posiada sto pięćdziesiąt tysięcy złotych polskich posagu, wypłacalnych wnet po ślubie, sumą posagową swéj żony spłacisz należność Żanci, gdy tylko wychodzić ona za mąż będzie; dla Jarosława zaś podobnąż sumę zahypotekujesz na Brochowie; a ponieważ Leoś ma obecnie tylko lat piętnaście, dopóki więc dorośnie i o udział swój w majątku dopomni się, ty, gospodarując umiejętnie i roztropnie obliczając się z dochodami brochowskiemi, potrafisz tyle z nich na stronę odłożyć, aby żądanie brata we właściwéj porze módz zadowolnić. Leon, jak już mówiłem, otrzyma od nas Radlin, Jarosław z kapitałem w ręku z łatwością wynajdzie sobie i nabędzie odpowiedni folwark, Żancia zostanie wyposażoną; a jeśli małżeństwo, które mam dla niéj na myśli, do skutku przyjdzie, bardzo pomyślnie za mąż wydaną. Rodzina nasza uniknie tym sposobem nieszczęsnych okoliczności, które jéj grożą, a ja na starość będę miał wysokie szczęście ujrzéć dzieci moje, żyjące w pokoju, zacności i dobrobycie.
Maryan długo nie odpowiadał, siedział ciągle nieruchomy, ze wzrokiem spuszczonym, i tym samym, co piérwéj, wyrazem zamyślenia na twarzy. Myśli coraz liczniejsze i sprzeczniejsze obiegały mu snadź głowę, przed oczyma mnożyły się znaki pytające. Po chwili dopiéro podniósł głowę i zamyślone spójrzenie utkwił w rysach ojca, rozjaśnionych błogiemi nadziejami, lecz także niepokój i oczekiwanie wyrażających.
— Mój ojcze! — wymówił — czy ożenienie się moje z panną Natalską i posłużenie się sumą jéj posagową konieczném ci się wydaje do wykonania planu twego i spełnienia nadziei, jakie we mnie pokładasz?
Brochwicz, po raz piérwszy w ciągu rozmowy, bacznie spójrzał na syna.
— Co znaczy to pytanie, Marysiu? — rzekł z wyraźnym niepokojem i lekkiém niezadowoleniem. — Czy przypuszczasz, że mógł-bym skłaniać cię do zawarcia małżeństwa wyłącznie z pobudek interesu majątkowego? Panna Natalska jest osobą, która sama przez się uszczęśliwić może każdego młodego człowieka, zdolnego ocenić i ukochać najcenniejsze przymioty niewieście: dobroć, skromność, talenta, nakoniec piękność. Zresztą nie okazywał-żeś sam względem niéj tego zajęcia, które dało mi niejako prawo mówić do ciebie w ten sposób, a nawet względem rodziców jéj dokonywać pewnych kroków, właściwych ojcu młodzieńca, starającego się o rękę ich córki? Nie widzę, jaką ujmę młodéj, pięknéj i ślicznie wychowanéj pannie przynosić-by mogło to, że jest ona majętną. Majątek jéj dopomógł-by ci tylko do nabycia od siostry przypadającéj na rzecz jéj części Brochowa, za co wywzajemniając się, przekazałbyś na jéj imię połowę tegoż majątku. Własność jéj, nie ulegając tym sposobem żadnemu poszkodowaniu, ciebie postawiła-by w możności uchronienia rodziny twéj całéj od nieszczęść, jakie jéj grożą, i wyrobienia dla siebie samego stanowiska dogodnego i zaszczytnego, z którego naturalnie ona, jako żona twoja, korzystała-by także. Taką była myśl moja, gdym ci o tém małżeństwie mówił, myśl, wyznam ci, droga mi bardzo z wielu względów. Dlatego pytania twego nie rozumiem dobrze, i proszę, abyś mi je chciał wytłómaczyć.
Maryan powstał, przeciągnął białą swą rękę po czole schmurzoném lekko, i parę razy przeszedł się po pokoju. Stanął potém przed ojcem i przez chwilę na twarz jego patrzał. W oczach jego czułość synowska mieszała się z przykrym jakimś niepokojem, delikatne policzki, zarumienione przed chwilą, pobladły.
— Mój drogi ojcze! — wymówił, odgarniając w tył bujne kędziory płowych włosów; — takie rzeczy wymagają namysłu. Ja o pannie Teofili nic złego powiedziéć nie mogę. Jest ona w istocie osobą młodą, piękną, starannie wychowaną... Ale... ale... proszę cię, abyś dziś jeszcze stanowczéj decyzyi ode mnie nie wymagał...
Brochwicz posmutniał, oparł czoło na ręce, westchnął.
— A! — rzekł — przymuszać cię nie myślę, gwałtem wszelkim, despotyzmem, nawet ojcowskim, brzydzę się... ale, mój Maryanie...
Nie dokończył; w rysach jego odbiły się troska i znużenie; patrzał na syna łagodnie, z miłością, ale smutnie. Maryan przeniknął niedopowiedziane myśli i niewyrażone uczucia ojca, tego człowieka, który miał wszystko, aby zjednywać serca i obudzać szacunek, ale nie posiadał nic, z czém-by mógł łamać przeciwne losy. Syn człowieka tego nie mógł obojętnie patrzéć w oczy ojcowskie, smutne i łagodne, ani wyrzucać mu niedostatku woli i energii, o którym wiedział, że nie był całkowicie winą jego, ani odmówić mu stanowczo podpory swego ramienia, gdy on jéj wzywał w imię starości swojéj i młodości innych swych dzieci.
Maryan obie ręce ojca przycisnął do ust.
— Pomyślę, ojcze — rzekł — zastanowię się, usiłować będę spełnić twoje żądania i ziścić nadzieje.


XI. Nieszczęście Marysia.

W kilka godzin po owéj rozmowie, w któréj Jan Brochwicz tak wyraźnie sformułował przed synem wszystko, czego się po nim spodziewał, a Maryan tak niewyraźną żądaniom ojcowskim dał odpowiedź, szczupłe światło lampy świeciło w małém oknie izby, umieszczonéj na poddaszu staréj kamienicy. Izba to była niezbyt mała, ale nizka, tém niższa, że, jak to zwykle bywa na poddaszach, sufit, od połowy zajmowanéj przez się przestrzeni, opuszczał się tam ukośnie. W wązkim téż pasie ściany, ciągnącym się pomiędzy owym pochylonym sufitem, a nader prostą podłogą, nie było nic, prócz okna, opatrzonego w płócienną roletę i ustawionego pod niém żelaznego, bardzo niewytwornego łóżka. Naprzeciw dopiéro, w pobliżu pieca, zbyt wielkiego względnie do szczupłéj, otaczającéj go przestrzeni, zbudowanego z zielonych, popękanych od starości kafli, znajdował się stół dość obszerny, z każdéj strony po jednym stołku na czerwono pomalowanym mający. Na stole paliła się lampa, któréj światło, skąpemi już tylko promieniami dochodząc w głąb’ izby, w półcieniu i mglistych zarysach ukazywało parę szaf z odzieżą i kilka przymocowanych do ściany prostych desek, z rzędami starych i nowych książek. Na stole, wkoło lampy, pomiędzy szaro oprawnemi książkami rachunkowemi, leżały téż książki do czytania, i stał skromny przyrząd, do pisania służący.
Na jednym ze stołków, przy stole stojących, siedział Maryan Brochwicz, łokciem oparty o stół, z białą ręką zanurzoną w bogatych kędziorach jasnych włosów, które, rozrzucone, stargane, w nieładzie na czoło spadające, kształtną głowę jego czyniły podobną do głowy rozkapryszonego dziecka. Ważniejsze jednak, dojrzalsze i głębsze, niż kaprys, uczucie, malowało się na czole młodego człowieka, niezwykłemi i z kobiecą jego białością sprzeczającemi się zmarszczkami zoraném, w oczach pełnych niepokoju i w zagięciu warg cienkich, znamionujących jakąś dotkliwie uczuwaną, z bolesném szyderstwem zmieszaną gorycz.
Ze wzburzonego wyrazu fizyognomii młodego Brochwicza wnieść można było, że przed chwilą mówił o czémś długo i z wielkiém uniesieniem. Teraz umilkł i, oczekując zapewne odpowiedzi na słowa swe, pełnym niespokojnych zapytań wzrokiem patrzał na Stefana Siecińskiego. Stefan milczał. Stał on o parę kroków przed towarzyszem. Postawa jego była zamyśloną, ale oczy posiadały wyraz więcéj obojętny, niż można się było spodziewać po rozognionéj twarzy Marysia; co więcéj, na rozognioną twarz tę patrzały one z pewną, niedającą się ukryć, a może i nieukrywaną wcale, żartobliwością. Snadź to, o czém mówił był Maryś, przedstawiało się mu z dwojakiéj strony: smutnéj, ważnéj — i komicznéj, błahéj. Strona smutna i ważna budziła w nim namysł, błaha i komiczna wlewała w namysł ten żywioł żartobliwości, połączony z pobłażliwém jakby litowaniem się nad czémś, czy nad kimś. Maryś spostrzegł to rozdwojenie myśli towarzysza. Brwi jego ściągnęły się bardziéj jeszcze, zarazem powiódł dłonią po włosach, aby przywieść je do należytego porządku. Obojętność Stefana martwiła go widocznie, a bardziéj jeszcze zawstydzała.
— A! — rzekł po chwili — odbyłem, Stefanie, spowiedź trudną, kto wié? zawstydzającą mnie może! Wyjawiłem przed tobą okoliczności, w jakich zostaję; powtórzyłem rozmowę, jaką miałem dziś z ojcem, moim. W niezgodzie z sobą samym i wszystkiém co mnie otacza, w rozterce uczuć, jakich doświadczam, z potrzebami położenia, które mnie ścigają, przyszedłem do ciebie. Nie masz-że mi w zamian nic do powiedzenia? Nie odpowiész-że mi nic na wszystko, com ci mówił?
Stefan milczał jeszcze chwilę, ale wyraz twarzy jego nie zmienił się, gdy mówić zaczął:
— I cóż-eś ty mi powiedział, mój drogi Marysiu? i jakież to są te pytania, któreś mi zadał, a na które sam we własnym rozumie swym i we własném sumieniu nie mógł-byś znaleźć stosownéj odpowiedzi? Wedle mnie, położenie to, które wydaje ci się tak trudném, cierniami, niebezpieczeństwami i różnemi zagmatwaniami napełnioném, zupełnie proste jest i jasne. Przyszłość twoja, w którą, z takiém spoglądasz przerażeniem, i uczciwość, o którą tak drżysz, w twoich tylko wyłącznie pozostaje ręku. Ojciec twój pragnie, abyś pojął za żonę kobietę, któréj nie kochasz, ku któréj poczuwasz nawet pewien stopień wstrętu. Jest-że on przeto, ten ojciec twój, średniowiecznym tyranem? Mógłże-by, a nawet chciałże-by cię przymuszać? Nie; nie ma on z pewnością chęci, ani téż posiada prawa do spełniania aktów absolutyzmu rodzicielskiego nad dorosłym synem. Zamiast tedy zbywać milczeniem i dwuznacznemi odpowiedziami namowę jego i przedstawienia, jak to dziś uczyniłeś, powiedz mu, że nie chcesz żenić się z panną Malwiną, Eulalią, Kunegundą, czy jak tam na imię onéj niefortunnie stręczonéj ci piękności, a nie ożenisz się z nią, i wielki twój kłopot skończy się ku zadowoleniu sumienia twego, które bardzo słusznie wzdryga się na myśl o przywłaszczeniu sobie cudzego dobra, za pomocą ślubnéj stuły, i honoru, który, jak wyraziłeś się przed chwilą, nie pozwala ci osiadać na fartuszku żoninym i zawdzięczać byt swój kobiecie, któréj...
— Byt mój! — zawołał Maryś, gwałtownie zrywając się z siedzenia. — Byt mój! mój byt, Stefanie! O! jakżeś ty nieuważnie mnie słuchał, jeśliś ze wszystkiego, com mówił, o moim tylko bycie wzmiankę zapamiętał! Gdyby-ż chodziło tylko o mój byt...
— Marysiu! — z większą, nieco, niż dotąd, żywowością przerwał Stefan — zajrzyj w siebie uważnie i sumiennie, nim dokończysz myśli swojéj! Wiem, coś chciał mi powiedziéć. Byt rodziny całéj, powiedziéć chciałeś, spokój starych rodziców, przyszłość rodzeństwa, przechowanie w rękach rodziny pradziadowskiéj spuścizny, i tam daléj, i tam daléj. Uważaj tylko, czy śród tego wszystkiego, ty sam, twoje własne osobiste interesa, nie zajmują szerokiego miejsca? czy nie przypuszczasz czasem, że, na wypadek utraty fortuny, biéda była-by ci twardą i gorzką, wyrzeczenie się wielu rzeczy, z któremi zżyłeś się, zbyt ciężkiém... Byt mój! — zawołałeś przed chwilą z oburzeniem. A więc tak; powtórzę raz jeszcze: byt twój! Pomyśl tylko dobrze, czy, zalecając się onéj, nieznajoméj mi z nazwiska, pannie Malwinie, czy Kunegundzie, pomimo niechęci, uczuwanéj ku niéj, udzielając dziś ojcu twemu wymijającéj odpowiedzi, zamiast stanowczego: nie! które ci brzmiało w sercu i sumieniu, nie myślałeś wcale o twoim, o twoim własnym przyszłym bycie?
Gdy Stefan to mówił, Maryś uczynił zrazu giest gniewu i oburzenia, po chwili przecież usiadł znowu na opuszczoném przedtém miejscu, oparł czoło na dłoni i zamyślił się. Wtedy dopiéro, gdy Stefan przestał mówić, podniósł głowę i wymówił tonem na-pół żalu, na-pół obrazy:
— Nie sądziłem, abyś miał o mnie tak złe wyobrażenie, Stefanie! Dlaczegoż nie chcesz przypuszczać, abym mógł zapomniéć o sobie, a myśléć tylko o innych? abym, postępując wbrew pragnieniu i przekonaniom własnym, mógł miéć na myśli poświęcenie się dla osób drogich mi, dla celów wznioślejszych, niż egoistyczne moje interesa?
Stefan wzruszył lekko ramionami.
— Mój drogi Marysiu — rzekł — nie mam o tobie bynajmniéj złego wyobrażenia; owszem, znając i ceniąc dobrze twe przymioty, obawiam się, abyś nie popadł w najniebezpieczniejszą moralną chorobę, jaką bywa odgrywanie roli przed samym sobą. Osiąganie celów wzniosłych nikczemnemi środkami stanowi kazuistykę umysłów sfałszowanych i sumień krzywych. Czyn, który depce najelementarniejsze zasady zdrowéj moralności i w niwecz obraca osobistą godność człowieka, jakiemikolwiek pięknemi był-by osłoniony pozorami, nie zasługuje na nazwę poświęcenia, lub jest poświęceniem lekkomyślnie dokonaném, płodném tylko w wysoce szkodliwe skutki. Po cóż zresztą sięgać po palmę męczeństwa tam, gdzie wybornie pogodzić można spełnienie obowiązku z osobistém zadowoleniem? Po co szukać dróg krzywych i wyszukanych tam, gdzie trzeba chwili tylko namysłu, aby znaléźć zupełnie prostą, przez większość rozsądnych i uczciwych śmiertelnych praktykowaną?
Spokojny ton mowy Stefana wpływał widocznie na usposobienie Marysia w sposób ochładzający. Zaczął on był rozmowę swą z tonu bardzo wysokiego, ale sposób, w jaki młody Sieciński odpowiadał mu, zniżał ów ton powoli i nieznacznie. Ze spokojniejszą już tedy twarzą i mniéj wzburzonym głosem rzekł:
— W tém właśnie trudność, kochany Stefanie, że ja téj prostéj drogi dojrzéć nie mogę.
Stefan wzruszył lekko ramionami.
— Mnie zaś dziwi nieskończenie to, że jéj oddawna już nie dojrzałeś. Zlituj się! jest-że co prostszego i widoczniejszego na świecie? Rodzice twoi posiadają majątek, który chylić się poczyna ku upadkowi i zagraża nietylko ruiną bytowi całéj rodziny, ale jeszcze i niespełnieniem pewnych obowiązków, których świętość i wielkość całą siłą serca i rozumu mego uznaję. Aby zapobiedz smutnym następstwom złego stanu rzeczy, ojciec twój oddaje fortunę swą w twój bezpośredni zarząd, a w dodatku żąda, abyś, ku ułatwieniu sobie podejmowanego dzieła, zdobył pomoc w postaci posagu nielubionéj przez cię kobiety. Cóż ty na to? oto, przyjmując na się ciężkie, lecz konieczne i zupełnie właściwe ci zadanie, przyczepionego do niego dodatku nie przyjmujesz. Majątek bierzesz w swoje ręce, ratujesz go pracą, zapobiegliwością, przemyślnością i wytrwałością własną, a cudzego dobra, które posiąść-byś mógł tylko sposobem nieuczciwym i kosztem znacznéj części osobistego swego zadowolenia, nie przyjmujesz, i na tém kończy się pozorna tragedya, w którą mnie wtajemniczyłeś, a w któréj, wybacz, ja, przy najgorętszéj chęci rozczulania się na twoję intencyą, najlżejszego tragicznego wątku nie widzę.
Maryan patrzał z razu na mówiącego w ten sposób towarzysza z wielką uwagą; po chwili spuścił oczy, jakby pod wpływem przykrego uczucia i długo siedział nieruchomy, milczący. Ręka tylko jego, niecierpliwym ruchem mięła leżącą na stole ćwiartkę papiéru, a na białém czole, niby widzialne oznaki niepewnych i wahających się myśli, występowały i znikały drobne ruchome zmarszczki.
— Zapewne — wymówił nakoniec stłumionym głosem — tak... masz słuszność... ale...
Zatrzymał się i przygryzł z lekka drżącą nieco wargę. Stefan milczał wciąż, patrzał na wahającego się człowieka, i nie ułatwiał mu niczém wypowiedzenia słów, które, tuż-tuż wybiegając na usta, cofały się przecież wewnątrz, pod wpływem tajemniczego jakiegoś uczucia.
— Tak — zaczął Maryan — ale...
I jeszcze nie dokończył swéj myśli. Nagle, jakby czyniąc wysilenie nad sobą samym, jakby uznając konieczną potrzebę wypowiedzenia w téj chwili samego siebie do dna, do głębi, podniósł głowę i, nie patrząc jednak na Stefana, dokończył:
— Ale... jeżeli ja do spełnienia zadania tego nie czuję się zdolnym?... jeżeli probowałem już spełniać je i ugiąłem się pod niém?... jeżeli ujrzałem, jakich sił wymaga ono ode mnie i nie znalazłem ich w sobie?...
Tym razem widoczna zmiana zaszła w fizyognomii nie Marysia już, ale Stefana. Zniknął z niéj bez śladu wyraz uprzedniéj żartobliwości, obojętność ustąpiła miejsca żywemu zajęciu.
— Jeżeli tak jest, Maryanie — wymówił — w tém-to właśnie, i w tém jedynie widzę nieszczęście twoje.
Milczeli chwilę obaj, potem Stefan mówił daléj:
— Z tém wszystkiém, widzę tu tylko nieszczęście względne. Czy jesteś starym, kaleką, upośledzonym na ciele lub umyśle, niepodobną jakąś do uleczenia chorobą, albo niedołężnością? Nie; jesteś młodym i zdrowym fizycznie i moralnie, a więc, jak przyszłość twa, tak i ty sam, to jest uzdolnienia twe i przysposobienia do zadania, które masz pełnić na świecie, w twojéj własnéj zostają mocy.
— W mojéj mocy — powtórzył Maryan — o! wierzaj mi, że pragnę szczerze, aby one w mocy méj były! Nie wiem jednak, czy nie mylisz się, Stefanie! Posłuchaj! wyspowiadam się przed tobą jeszcze otwarciéj, jeszcze szczegółowiéj, niż dotąd. Dziś właśnie powiedziałem ojcu memu, że wychowano mnie, jak ptaszę w puchowém gnieździe, i powiedziałem prawdę. Zdrowy, wesoły, szczęśliwy, z gniazda tego wyleciałem, aby rozejrzéć się po szerokim świecie. Zdrowy i wesoły wróciłem z dwuletniéj podróży, ale szczęśliwym przestałem być wkrótce. Szeroki świat przemówił do mnie. Niczego nigdy nie uczyłem się dokładnie i systematycznie, ale patrzałem na wszystko i słuchałem wszystkiego z ciekawością i, jak sądzę, ze zrozumieniem rzeczy. Puchowe gniazdo, w jakie wzrosłem, było także gniazdem uczciwości i zacnych, czystych obyczajów. Zasady moralne, pojęcia o honorze i pewna doza uczuć serdecznych, które wnikają we mnie z przykładów ojca i matki, z nieskazitelnego pożycia domowego, które odznaczało rodzinę naszę, nie pozwoliły mi pójść w ślady licznych rówieśników moich, rzucających w pył i błoto mienia i sumienia. W wieku, w którym wielu młodych ludzi mego położenia w świecie bankrutuje fizycznie i moralnie, ja miałem ręce i sumienie czyste, serce nietknięte i siły nienadwerężone niczém. To téż dość obszerna parafia wydała mi niebawem patent skończonéj wzorowości, który, widziałem to dobrze, znalazł gorące potwierdzenie i w umyśle rodziców moich. Zaprawdę, byłem wielce wzorowym młodym człowiekiem! Nie grałem w karty; unikałem szumnych koleżeńskich hulanek; nie smakowałem w dwuznacznych, albo i całkiem brudnych miłostkach; posiadając zawsze z hojności ojca mego znaczny zapas rozporządzalnych pieniędzy, nie rozrzucałem ich na cztery wiatry; lecz siedziałem w domu, na wsi, z przykładną cierpliwością słuchając wiekuistych gam, wygrywanych na trzech fortepianach przez młodsze rodzeństwo, i niekiedy, dla rozrywki, czytując nawet książki. Czegóż więcéj żądać można było od człowieka mego wieku i położenia? A jednak ja sam zażądałem wkrótce od siebie samego więcéj, daleko więcéj. Ruiny, które po bliższém przyjrzeniu się temu, co mnie otaczało, ujrzałem dokoła siebie, smutne ruiny spokoju, szczęścia i mienia mnóztwa ludzi, dziwić mnie zaczęły zrazu, potém razić i budzić we mnie uczucia, które wcale wesołemi nie były. Przypomniałem sobie wszystko, czemu z zajęciem i przyjemnością przyglądałem się w obcych krajach: ów niezmierny i różnolity ruch działalności ludzkiéj, jaki tam panuje, owo wrzenie starań, zabiegów, pogoni, zdobywania, uczenia się, wzbogacania, które nieustannym kipiątkiem napełnia tam przestrzenie szerokie; przypominałem sobie ów zadziwiający podział pracy, który w miliony razy rozmnaża miejsca, na jakich ludzie żyć, działać, kochać, szczęście i zacność zdobywać sobie mogą, i obrazy te porównywałem z otaczającą mnie martwotą, z senném jakby zadumaniem, w jakiém pogrążoną jest u nas natura, ręką ludzką do walki i przymierza niewzywana, z bierném odrętwieniem ludzi, którzy przeciw nieszczęściu zdają się nic więcéj nie módz, jak poddać się mu z pochylonemi karkami i wyrazami: jakoś to będzie! na ustach. Niebawem zacząłem szukać przyczyn, z których wynikły zjawiska, rażące mnie i zasmucające. Znalazłem pomiędzy niemi takie, co, z grubych sił fizycznych, z materyalnej przemocy dokonanych faktów powstałe, nieprzeparte były i niepodobne do skruszenia; ale spostrzegłem, że istnieją jeszcze i inne, od tamtych niezależne, przyczyny, leżące wprost już i tylko w psychicznych własnościach ludzi, nad których życiem i nieszczęściami zastanawiałem się, w starych nałogach i wyobrażeniach, w leniwstwie ciał i odrętwiałości umysłów...
— Spostrzegłeś to! — z niezwyczajném ożywieniem przerwał Stefan.
Zaraz, gdy Maryan mówić zaczął, usiadł on naprzeciw niego, słuchał go z wielką uwagą i zajęciem. Zdawało się jednak, że ostatnie słowa młodego Brochwicza najmocniéj go z pomiędzy wszystkich innych uderzyły, że nawet oczekiwał ich i od nich tylko spodziewał się jedynego możliwego, poważnego wyniku toczącéj się rozmowy.
— Tak — mówił daléj Maryan — spostrzegłem to, ale czy wiész, Stefanie, że wraz z tém spostrzeżeniem powstało w umyśle moim inne, nad sobą samym uczynione. Czém-że w istocie byłem? człowiekiem nie gorszym zapewne od tych, którym przypisywałem leniwstwo, ospałość, niezgodę z wymaganiami czasu i okoliczności, ale téż ani trochę nie lepszym od nich. Zalety moje są w zupełności bierne, uznałem to oddawna i uznaję teraz. Nie uczyniłem nic złego, ale nie przykładałem się w niczém do przerobienia rzeczy złych, które przecież uznawałem za złe. Powoli spostrzegać zacząłem, że własne nasze majątkowe sprawy szły źle, coraz gorzéj. Spostrzeżenie to wznieciło we mnie obawę, nietylko już o siebie samego, ale i o rodzinę moję, do któréj przywiązany jestem całém sercem. Była chwila, w któréj próbowałem brać czynny udział w interesach i gospodarstwie mego ojca... I cóż, myślisz, uczyniłem tém wtrąceniem się mojém? Nic a nic nie uczyniłem. Przekonałem się tylko z doświadczenia, że niéma pod słońcem trudniejszéj, a co najgorsza, nudniejszéj roboty, jak zarządzanie w prowincyi naszéj majątkiem ziemskim, porządnie podrujnowanym w dodatku. Przekonałem się także, że nie byłem zdolnym nic a nic lepiéj urządzić, jak to czynił mój ojciec, lub stary nasz Sumski; ten ostatni nawet wdawał się w nauczanie mnie wielu rzeczy, o jakich to tylko miałem wyobrażenie, że on o nich najlżejszego wyobrażenia nie ma, lub ma kapitalnie fałszywe. Po kilku tygodniach próby, uczułem się zmęczonym, znudzonym, zniechęconym, i musiałem powiedziéć sobie, że wszystko, co-bym mógł dla majątku naszego uczynić, czyni tak samo, albo i lepiéj jeszcze, z pomocą starego Sumskiego, mój ojciec; a że nikt nie wymagał ode mnie pełnienia żadnych zajęć, przestałem tedy je pełnić i żyłem sobie z dnia na dzień w pięknym Brochowie, oszpeconym tylko nieco dziurawemi strzechami gospodarskich budowli i szerokiemi płachtami pól, wcale nieoranych, lub łąk, coraz gęściéj porastających pasożytnemi krzakami karłowatéj wierzbiny. Siedziałem znowu w domu, czytałem, przechadzałem się, jeździłem niekiedy w sąsiedztwo, słuchałem trójfortepianowéj muzyki; ale byłem z siebie i z życia swego szalenie nie rad. Cóż powiem ci więcéj? nudziłem się, martwiłem, w pewnych chwilach gardziłem nawet sobą, w innych znowu obiecywałem samemu sobie w przyszłości złote góry działania, energii, reform, ulepszeń, których jednak budować nie sprobowałem już ani razu. Położenie to trwało-by może zawsze, lub przynajmniéj długo jeszcze, gdyby nie dwa zaszłe w życiu mojém fakta. O pierwszym przemilczę teraz, do czasu, drugi przywiódł mnie dziś właśnie do ciebie. Spotkałem się oko w oko z koniecznością zadania gwałtu własnemu sercu, co więcéj, z potrzebą popełnienia nieuczciwego postępku, i naprawdę już, stanowczo, z trwogą i zawstydzeniem zapytuję ciebie: co czynić?
— Dziś jeszcze — odpowiedział Stefan — dziś jeszcze powiedziéć ojcu swemu, aby nie łudził się nadziejami, których ty spełnić nietylko nie chcesz, ale, co najważniejsza, nie powinieneś, a jutro zaraz, stanowczy wziąwszy rozbrat z dotychczasowém życiem, jąć się pracy...
— Nad czém? — tonem zwątpienia zapytał Maryan.
— Nad samym sobą — wymówił Stefan.
— Nad samym sobą — z zamyśleniem powtórzył młody Brochwicz — i do czegoż mnie praca ta doprowadzi?
— Do tego, aby, zdobywszy to, czego nie posiadasz, czego posiąść nie dały ci ani wychowanie, ani sposób, w jaki upłynęła znaczna część twéj młodości, módz działać lepiéj, a raczéj inaczéj i do okoliczności stosowniéj, niż działa ojciec twój, i zdziałać to, czego on zdziałać nie jest w możności.
Maryan powstał z siedzenia. Wrażliwa natura jego, wstrząśniona jeszcze uczuciami, jakich dnia tego doświadczał, rzuciła mu gorącą falę krwi do policzków, oczy rozżarzyła niecierpliwą ciekawością, namiętném niemal pragnieniem przeniknienia do gruntu myśli przyjaciela i swych własnych zarazem wrogich niedostatków. Pochwycił obie ręce Stefana i, ściskając je mocno w swych dłoniach, zawołał:
— Czego nie posiadam, Stefanie? czego posiąść nie dały mi wychowanie i piérwsza młodość? Myślałem o tém nieraz, myślę i w téj chwili, ale... nie widzę dość jasno w samym sobie... nie jestem pewny, czy sądzę siebie słusznie, czy nie ujmuję sobie czegoś z jednéj strony, a nie dodaję z innéj... Powiedz? co zdobyć powinienem, aby módz spełnić obowiązek i zadowolnić potrzeby własnego serca? czego nie posiadam...
— Nie posiadasz wiedzy, woli i dobrych przyzwyczajeń... — zwolna wyrzekł Stefan.
Maryan pochylił głowę i zamyślił się; Sieciński mówił daléj:
— Z tego wszystkiego, com od ciebie posłyszał, co zresztą sam oddawna w tobie spostrzegałem, nabyłem przekonania, że był-byś pod każdym względem wzorowym i pożytecznym nawet człowiekiem, gdybyś był swoim ojcem; że jednak jesteś synem swego ojca, potrzebujesz jeszcze zalet charakteru i umysłu takich, jakich ojciec twój niekoniecznie potrzebował. Jesteś uczciwym, jak ojciec twój, moralnym, pełnym honoru, jak on, jak on, gorąco biorącym do serca sprawy nietylko własne, ale i publiczne; ale zarazem tobie, jak jemu, brak gruntownéj, na nauce opartéj znajomości zawodu rolnika, siły charakteru, energii czynu, hartu i surowości przyzwyczajeń. Słowem, jesteś żyjącą kopią twego ojca, i to właśnie stwarza wszystkie trudności i niebezpieczeństwa twego położenia, wszystkie twoje wewnętrzne smutki i niezadowolenia, porywania się i nieosiągania.
— Rozumiem — rzekł z mocą Maryan — rozumiem cię wybornie, Stefanie. O! zaprawdę, łatwe były czasy dla ojców naszych... Nie powiadam wcale, aby nie potrzebowali oni tak, jak i my, tego, co zawsze i wszędzie stanowi istotnego człowieka: rozumu i uczciwości; ale o ileż mniéj przeciwności, zapór, trudów, stawało z nimi do walki! o ileż bezpieczniéj było im kroczyć po z dawna utartych szlakach! jak mało samodzielności potrzebowali oni, aby przechować sumienia swe w czystości i fortuny w całości...
— A wszystko to — rzekł Stefan — ów brak przeciwności do przezwyciężania i trudów do przenoszenia, owa łatwość życia i używania, było przywilejem... Przywiléj upadł i ztąd wywiązała się epoka nowa, z nowemi wymaganiami, groźnemi, jak wiszący nad głową, całéj klasy ludności miecz zagłady, despotycznemi, jak potrzeba bytu i głos sumienia.
— Nie! — zawołał Maryan — mylisz się. Przywiléj nie upadł, zmienił tylko treść swą i znaczenie. Klasa ludzi, do któréj należę, jest zawsze uprzywilejowaną, ale w tym sensie, że dla niéj-to teraz istnieje monopol najżmudniejszéj pracy, najnieustanniejszych zachodów, najliczniejszych niebezpieczeństw i najmniejszego wynagrodzenia. Gdybyś ty, Stefanie, był tak, jak ja, przez kilka ostatnich lat świadkiem życia wiejskiego! Cóż-byś widział? Brak dostatecznéj ilości rąk do pracy około roli, ciężary, z zewnątrz nakładane, ogromne, zastój handlu, brak kredytu, gromady wyzyskiwaczy, wyczekujących złéj dla nas, dobréj dla nich chwili, grunta niezasiane, lasy wycięte, łąki zarosłe, dachy walące się, lub obalone, a śród tego wszystkiego...
— Śród tego wszystkiego — przerwał z uśmiechem Stefan — zbytek i bezczynność; na każdy dom po trzy fortepiany, na każdą pannę po dwie guwernantki, odkąd tylko posiędzie ręce zdolne do klawiszy i język do francuzczyzny; na każdego panicza po tuzinie modnych tużurków, odkąd tylko odrośnie od ziemi, i posiędzie zdolność przynoszenia mamie i papie honoru w salonach.
— Prawda — rzekł Maryan — skreśliłeś obraz naszego własnego domu. Żancia miała dotąd dwie guwernantki, a moi bracia, ubrani w modne tużurki, przynoszą już honor ojcu i matce w salonach.
Słowa te Maryan wymówił z cicha i z głębokim smutkiem w głosie. Smutek téż okrył spokojne dotąd czoło Stefana.
— A jednak — rzekł po chwili Sieciński — tak być nie powinno. Dla szczęścia jednostek i zbawienia ogółu, klasa ludzi, posiadająca w ręku swych znaczne jeszcze materyalne zasoby, w głowach sporą dozę oswiaty, a w sercach wiele po szlachetnych ojcach odziedziczonéj szlachetności, nie powinna skonać nędznie wśród areny społecznego życia bez potuchy, użytku, ni chwały. Nie może już ona dźwignąć się przez ojców, może i powinna przez synów, przez takich synów, z których ojcowie wiernych sobie kopii nie uczynią, lub którzy sami z niewolniczéj, biernéj podobizny téj otrząść się potrafią. Uskarżacie się na brak rąk do pracy, na ciężary zbyteczne, na zastój handlu i kredytu, utrudniający działalność rolnika. Słuszne skargi, ale w Laponii bardzo zimno, a w Brazylii nadzwyczajnie gorąco, czyliż przeto mieszkańcy dwóch tych krajów poddają się biernie śmierci od od mrozu, albo od upału? Czas, zarówno jak przestrzeń, zmienia warunki, śród jakich rozwijać się musi byt ludzi. Byt wasz ciężkim jest do zdobycia i utrzymania w szczęściu i szlachetności, to prawda; lecz jest-że łatwym byt fizyczny i moralny uczonego, który kopie we wnętrznościach ziemi, lub bada tajemnice organizmów ludzkich? rzemieślnika, który kaleczy ręce swe o twarde narzędzia i pochyla kark nad zadaniem dziennem od świtania do zmroku? Dlaczegóż rolnik tylko żądać ma, aby wyręczały go w robocie wszelkiéj siły ziemskie i niebieskie? Próżne żądanie! Niebo przestało od pewnego czasu być źródłem łask dla próżniaków, a ludzie ludziom wzajemne już tylko oddawać chcą usługi. Stan rolnika, będący do niedawna, w stosunku nie do chłopów, lecz do szlachty, synekurą rozkoszną i tronem z Bożéj łaski, stał się zawodem, w wymaganiach swych podobnym do wszystkich innych zawodów pracy i walki. Odkąd zaś rolnik nie może już dziś ograniczyć się codzienném rozrządzeniem pańszczyzną, ani zbieraniem złotodajnych kłosów, o których, jak były zasiane, wiedzieli tylko starzy wasi Sumscy, odkąd dawniejszy sposób gospodarowania, w skutek odpadnięcia od niego siły roboczéj, przedstawianéj setkami rąk niewolnych, mnóztwu zmianom uledz musi, odkąd gospodarstwo takie, jakiém uczyniły je zaszłe zmiany, potrzebuje niezbędnie pewnych gałęzi przemysłu, a przemysł ów pomocniczy, nieistniejący jeszcze prawie, sami tylko rolnicy do istnienia powołać mogą; rolnictwo nie może już być pacierzem, za panią matką powtarzanym, lecz musi opierać się na nauce, wiedzy; moc dźwigania się i rozwoju czerpać ze znajomości gleby, nad którą panuje, sił natury, które podbić i zużytkować powinno, warunków społecznych i ekonomicznych, które kreślą dla niego drogi i granice. Rolnik, słowem, dzisiejszy, tak jak człowiek, w każdym innym zawodzie pracujący, aby żyć, musi pracować; aby pracować, powinien umiéć; aby zaś umiéć pracować, potrzebuje zdobyć wolę i wiedzę.
— A — z uniesieniem zawołał Maryan — wiedza zdobywa się w szkole, lecz gdzież nabyć można silnéj i wytrwałéj woli?
— Nie w puchowém gnieździe zapewne — odparł Stefan — nie na sprężynowych kanapach i nie przed źwierciadłem, i nie pomiędzy fortepianami i grającemi na nich światowemi pannami. Nabyć jéj można w życiu surowém, śród porannych chwil świtania, spędzających sen z czoła, wcześnie podnoszącego się do trudu rąk lub myśli, w cichych godzinach nocy, kończących mozół dzienny ścisłym rachunkiem, z sobą samym czynionym, na twardéj ławie szkolnéj, wśród potrąceń ludzi obcych, z dala od pieszczot domowych, wobec nieubłaganych wymagań, ciernistych zagadnień i rzadkich radości — nauki.
Maryan siedział, z łokciami opartemi o stół i twarzą ukrytą w dłoniach. Znać było, że pogrążył się w głęboki namysł, że w głowie jego ważyły się myśli, powstawały zamiary, a może i postanowienia. W izbie panowała zupełna cisza, przerywana tylko odgłosem kroków przechadzającego się po niéj Stefana, i miarowym tententem starego zegara, który, zawieszony w ciemnym kącie izby, chrapliwym szmerem swym upływ wielu minut oznajmił, zanim młody Brochwicz podniósł głowę i błyszczącemi oczyma spotkał się ze wzrokiem towarzysza.
— Nie! — wyrzekł, energicznym giestem białą dłoń swą składając na stole; — nie popełnię haniebnego czynu, nie zgubię ani samego siebie, ani téj kobiety, któréj ani życie, ani mienie do mnie należéć nie powinno; nie pozwolę rodzinie mojéj z żebraczemi torbami pójść w świat...
Powstał i, podnosząc głowę, dodał:
— Od początku najbliższego roku szkolnego, Stefanie, zostanę uczniem Szkoły Agronomicznéj, téj saméj, w któréj uczył się brat twój, Józef.
Stefan patrzał uważnie na mówiącego tak młodego człowieka. Na twarzy jego malowało się pewne zadowolenie, stopnia radości jednak niedosięgąjące.
— Obawiam się — rzekł zwolna — że nie jesteś przygotowanym do zdania wymaganych w szkole téj przedwstępnych examinów.
— Mam dosyć czasu! — zawołał Maryan — przygotuję się przez wiosnę i lato. Zaczynam od jutra!
Mówił to z przejęciem się i zapałem nadzwyczajnym, cienia wahania się, lub wątpliwości jakichkolwiek niedopuszczającym, ale wątpliwości te istniéć musiały w umyśle Stefana.
— Będziesz miał, Marysiu, wiele trudności do przezwyciężenia...
— Przezwyciężę je!
— Wiele walk z sobą samym do stoczenia!
— Stoczę je zwycięzko!
— Będziesz musiał zerwać z mnóztwem stosunków, wyrzec się wielu przyzwyczajeń, odmienić nieledwie cały sposób życia...
— Zerwę! wyrzeknę się, odmienię!...
Dyspazon moralny Maryana dosięgnął najwyższego stopnia natężenia, a zdolnym był, gdy szło o zapał i uniesienie, do bardzo wysokiego. Zapał rozpalał mu źrenice, uniesienie okryło policzki gorącemi rumieńcami, exaltacya podniosła jego czoło, i wlała mu w głos tony przejmujące, jakby do zaśpiewania wnet tryumfalnego hymnu nastrojone, gdy pochwycił rękę Stefana i mówił daléj:
— Mówisz mi o trudnościach, przeszkodach, walkach! nie chcę o nich myśléć! będę zdobywał i zwyciężał! Wielceż jest trudno zerwać z gromadą towarzyszy, śród których nudziłem się od dawna? Małaż to rozkosz poznać te tajemnice nauki, które z dala już obudzały nieraz mą ciekawość? Trzy lata, wielkaż to rzecz! przejdą jak jedna chwila! A jakiż tryumf potém, co za chluba! słuchaj! mam lat dwadziaścia pięć. Za trzy lata, w dwudziestym dziewiątym dopiéro roku życia, wrócę do domu skończonym agronomem, przerobię wszystko, urządzę nanowo, podniosę co upadło, zbuduję czego niedostaje... Spokojem napełnię ostatnie dni rodziców, braciom posłużę za przykład, a sam...
Zatrzymał się, czy dla odetchnięcia, — bo potok słów swych wymówił, wyśpiewał bez tchu i przerwy, — czy téż uderzony myślą, która uśmiechnęła się ku niemu wdzięczniéj jeszcze, niż wszystkie poprzedzające. Ktoś przysłuchujący się bacznie i na zimno, mógłby zauważyć, że mówił on tylko o małych prywacyach, o wielkich zapominając; że obiecywał sobie radości, o trudach ani myśląc; marzył o tryumfach i chwałach, pomijając zwątpienia i walki; długi przeciąg czasu mienił w wyobraźni swéj krótką chwilką i, nie zacząwszy jeszcze roboty, zamiast w początku jéj, wzrok, zbyt wcześnie upojony, utkwił w jéj końcu. Ale Stefan wszystkiego tego nie spostrzegał dostatecznie. Lubił on Maryana, wiązały go z nim pewne wspomnienia; w pięknym przypuszczalnie rozwoju tych młodzieńczych dobrych chęci i bujnych zdolności widział dźwignięcie się i dobro nietylko przyjaciela, ale i czegoś więcéj jeszcze, dźwignięcie się i dobro pewnéj liczby ludzi, których miłował, pewnego zakresu pojęć, jakie czcił; był on młodym nakoniec, tak samo prawie młodym, jak Maryan, a więc w jego piersi nieraz zapewne płonął zapał, poskramiany tylko rozumem, ograniczany położeniem, chłodzony mocą cyfry, którą zdobywał sobie byt. To téż, nie patrząc w téj chwili na przyjaciela zimnym wzrokiem nie spostrzegł on dostatecznie w mowie i powierzchowności jego symptomatów groźnych, ale z coraz żywszem zadowoleniem słuchał rojeń Marysia.
— A ja sam... — wymówił Maryś i umilkł.
Nie milczał jednak długo; milczéć było mu w téj chwili niepodobném. Głowa jego paliła się, pierś oddychała śpiesznie i szeroko.
— Ja sam — mówił — szczytu szczęścia dosięgnę, stając się godnym téj...
Tu mocniéj jeszcze ściskając rękę Stefana, wymówił ciszéj:
— Daremnie chciałem przemilczéć o tém przed tobą; po cóż zresztą mam ci ukrywać to, o czém dowiedziéć się kiedyś musisz?... Stefanie! ja kocham zachwycającą, niepospolitą, cudowną kobietę!
Niespodziane to wmieszanie erotycznego żywiołu w rozmowę, całkiem inaczéj skierowaną, to połączenie jednym zamachem entuzyazmu szkoły agronomicznéj z „cudowną kobietą”, wywołało lekki uśmiech na usta Stefana.
— Kochasz? — wymówił na-pół poważnie, na-pół żartobliwie — o mój Marysiu! nie dziw więc, że tak stroskany przyszedłeś dziś do mnie! Z tym dodatkiem, projektowane przez ojca twego żenienie się twoje nabiera większéj jeszcze wagi i tragiczniejszéj barwy! Ale powiedz mi, jakże wygląda ta twoja „cudowna”? czy pięknie tańczy, czy czule gra?
Kamerton uczuć Marysia nastrojonym był zbyt głośno, aby posłyszéć on mógł odbrzmiewający w mowie towarzysza dźwięk żartu. Nie zniżając tedy ani na ćwierć tonu wysokiéj nuty, mówił daléj:
— Nie, Stefanie, nie jest to wcale żadna z salonowych lalek, na które patrzałem od dzieciństwa, z pomiędzy których jednę, żądają teraz, abym obrał sobie za małżonkę. Jest to kobieta uboga, pracująca, młoda i piękna, i nie pamiętająca o tém, że jest młodą i piękną. Jest to kobieta energiczna i samodzielna...
Umilkł znowu, i po chwili, z mniejszém już uniesieniem, ale z głębokiém uczuciem w twarzy i głosie, dodał:
— Pokochałem tę kobietę, Stefanie, szczerze i gorąco, nie myśląc o tém, czém ja dla niéj i ona dla mnie być może. Dziś, porównywając ją z tą, którą świat i rodzina moja uważają za moję przyszłą żonę, pojąłem i jéj całą wartość, i moc mojego dla niéj uczucia. Kto wié, Stefanie, czy właśnie energia jéj, prostota, zapobiegliwość i pracowitość nie były piérwszemi zaletami, które mię ku niéj pociągnęły. Sprzykrzyły mi się światowe panny, nie czuję do nich żadnego pociągu. Jestem... a raczéj byłem do nich sam zbyt podobny. Być może, iż w dzielnéj i szlachetnéj istocie téj znalazłem cechy, dopełniające to, czego mnie samemu nie dostawało: być może, iż wysoki szacunek wzmógł i do miłości podniósł pierwotny mój ku niéj pociąg... kocham ją...
Stefan słuchał wyznania tego niedbale nieco z razu, potem myśl jakaś uderzyła go snadź niespodzianie, bo oczyma, w których zagrał niepokój, wpatrzył się bacznie w Maryana. Może imię kobiety owéj, jakkolwiek przemilczane, dość jasno odkryło się przed nim z za słów towarzysza, a było imieniem bardzo blizkiéj mu istoty...
Maryan usiadł na dawném miejscu, ale nie uspokoił się. Milczał, ale znać było, że ogień, którym zapłonął, wre mu wciąż i nawet wzmaga się w piersi i pod czaszką, a myśl zawodzi tryumfalne i naprzemian miłosne, ale w każdym razie rozkoszne i porywające pienia.
Późna już była nocna godzina, gdy dwaj przyjaciele siedzieli jeszcze w małéj izbie, pochyleni nad sporemi zeszytami zapisanego papieru. Były to programata i regulamina szkoły, w któréj starszy brat Stefana studyował naukę o rolnictwie, notaty z lekcyi profesorów, naprędce kreślone przygotowawcze studya. Maryan wczytywał się w te papiery z nadzwyczajném oddaniem się i zajęciem.
— Mój Boże! — wołał — i cóż to tak bardzo trudnego! no, zapewne, trzeba na to trochę czasu poświęcić, ale... — O! — przerywał sobie znowu zajęcie — jakże to ciekawe! ja to jednym tchem pochłonę.
Kreślił ołówkiem w pugilaresie długi szereg tytułów dzieł naukowych, których nazwy znalazł śród notat Józefa. Powstał nakoniec, w jednéj ręce trzymając zwój papierów, a drugą ściskając dłoń Stefana.
— Od jutra więc — rzekł — zamykam się w mojém mieszkaniu i zaczynam!
Stefan wydawał się teraz znowu nieco wątpiącym. Wpatrzył się jednak w Marysia serdecznym wzrokiem, i oddając uścisk za uścisk, odpowiedział:
— Zaczynaj w imię obowiązku i własnego szczęścia!
Maryan śpiesznie nakładał paltot. Pilno mu było przejrzéć dokładniéj papiery Józefa i napisać list do warszawskiego księgarza o potrzebne książki. Obiecywał sobie spędzić nad zajęciami temi noc całą, ale, od progu zwracając się ku Stefanowi, i raz jeszcze podając mu rękę, zawołał z uniesieniem:
— Jesteś moim zbawcą, Stefanie.
Chmura przemknęła po czole Siecińskiego.
— Maryanie! — rzekł z mocą — człowiek, posiadający zdrowie i rozum, sam tylko zbawcą swoim być może!
Maryś nie słyszał słów tych Stefana. Pędził po ciemnych wschodach tak, jakby przychodziło mu stawić się kędyś na umówioną, a bardzo blizką już minutę; gdy wyszedł na ulicę, krok jego brzmiał po kamiennym chodniku lekkim i śpiesznym odgłosem.
Mijając starą kamienicę, powiódł okiem po oknach dolnego piętra, zatrzymał dłużéj wzrok na tém, z za którego po raz piérwszy przed dwoma miesiącami ujrzał był Annę i podniósł oczy ku wyiskrzonemu gwiazdami zimowemu niebu. W oczach tych paliły się wciąż iskry zapału, i przyćmiewała je chwilami mgła marzenia. Gdy tak szedł, a raczéj biegł i marzył, i na skrzydłach wyobraźni unosił się w potrzyletnią przyszłość, i w dłoni ściskał programat i regulamin szkoły agronomicznéj w P., i wzrok podnosił ku gwieździstemu sklepieniu, mogło się zdawać, że wnet, wnet w zachwyceniu nad niezmierną łatwością przyjmowanego na siebie zadania, nad nadzwyczajną blizkością terminu, w którym zadanie to ukończoném będzie, nad niewymowną chlubą, jaką mu sama myśl o podjęciu zadania tego przynosi, z przepełnionego serca, różowemi swemi usty, ocienionemi złotym wąsikiem, zaśpiewa bardzo ładną i bardzo pocieszającéj treści zwrotkę piosenki: „Jak mi Bóg miły, pięknym jest świat”.


XII. Ziemski Anioł.

Roman Gotard Bruno Wąsikowski od miesiąca już przeszło udzielał lekcyi muzyki na fortepianie dwom młodszym synom państwa Brochwiczów. Udzielanie lekcyi muzyki wydawało mu się godném litości i ze wszech miar nieodpowiedniém dla niego przeznaczeniem. Z przeznaczeniem tém godził się przecież, po piérwsze dlatego: że ulegał mu téż kiedyś Stanisław Moniuszko, powtóre dlatego, że czuł się obowiązanym do pewnych poświęceń względem rodziny téj... która... ach!...
Gdyby nie te dwa względy, byłby z pewnością nie zniósł roli tak upokarzającéj go, jako artystę wielkich na przyszłość nadziei i, nie zważając na błagania matki, byłby opuścił nawskróś zmateryalizowane Wilno, i szukał daléj po świecie Arkadyjskich serc i wawrzynowych wieńców, choćby dla możności przekroczenia rogatek miejskich sprzedać mu przyszło hiszpański płaszczyk i połowę zawartości chudego tłómoczka.
Wzmocniony tedy na duchu i powodowany dwoma powyższemi względami, Roman Gotard udawał się codziennie na plac katedralny do ładnéj kamienicy, w któréj mieszkali uczniowie jego i... jeszcze ktoś. Przed bramą kamienicy téj zatrzymywał się zawsze na krótką chwilę, stawał ze spuszczoną głową i myślał. Był to moment, poświęcony wspomnieniu wielkiego twórcy Halki, wspomnieniu, które za każdym razem pokrzepiało siły jego, chwiejące się śród twardych wymagań losu i położenia. — Kto wié — myślał — czy Stanisław Moniuszko do tego samego nawet domu nie uczęszczał kiedyś w tym samym celu, w jakim ja uczęszczam do niego teraz? A jednak! przyszła z czasem chwila, w któréj (jak o tém czytał w dziennikach ojciec mój, gdym był jeszcze dzieckiem prawie), w Wielkim Teatrze warszawskim odśpiewano cudny utwór jego, tłumy z uwielbieniem okrzyknęły jego imię, a piękna Diva zstąpiła ze sceny i podała mu wieniec... nie, bukiet... nie, zdaje się wieniec! mniejsza z tém, dość, że były to laury. Maëstro tedy sam był przez czas jakiś wyrobnikiem, tak jak ja dziś jestem!
Po tych pocieszających i pokrzepiających rozmyślaniach, pełnym godności giestem rzucał hiszpański płaszczyk na rękę lokaja, i wstępował na wschody. Tu pochwytywał go inny krąg myśli. Zaczynał oglądać się i pilnie przysłuchywać wszystkim szmerom, jakie tylko dawały się kędyś usłyszeć. Prostował się i niósł rękę do kokardy krawatu, za każdém choćby bardzo nawet oddaloném stuknięciem drzwi, szelest zaś sukni kobiecéj, z dala zalatujący, czynił go nieruchomym, w posąg oczekiwania i wytężenia wszystkich zmysłów zamienionym. Pewnego razu, gdy usłyszał kroki jakieś, wyraźnie kobiece, zstępujące ze wschodów, na które on wstępował, objęło go najżywsze, jakie tylko być może, wzruszenie. Stanął, wyprostował się, jedną ręką poprawił krawat, w drugiéj spazmatycznie ściskał tyrolski kapelusz, wytężał wzrok, czekał... Nakoniec postać kobieca, mocno fruwająca wykrochmaloną suknią, wypłynęła z za załamania muru i znalazła się tuż-tuż przed nim. Teraz, gdy miał już ją przed sobą, Roman Gotard nie śmiał na nią spójrzéć, a ręce mu drżały nerwowo, serce biło mocno... Postać stanęła tuż przy nim. Domyślił się tego po nagłém uciszeniu się krochmalnych rzeczy.
— Pani... — wymówił.
Byłby może powiedział cokolwiek więcéj nad ten jeden neutralny i ogólnikowy wyraz, ale przerwano mu.
— A! pan metr! — zawołał głos piskliwy trochę, niemniéj jednak bardzo uprzejmy i życzliwy — proszę, proszę na górę! Loś i Roś czekają już na pana...
Roman Gotard podniósł oczy, otworzył usta i wypuścił z ręki kapelusz. Przed nim stała rumiana i pulchniutka Drylska.
— Jak byłam w Lidzkim powiecie — mówiła Żancina duegna z bardzo miłym uśmiechem — słyszałam często o ojcu pana metra! Widziałam go nawet raz, gdy przyjeżdżał do mego stryjecznego brata, Alexandra Drylskiego, stroić fortepian. Klepadło to panie było, strojenia niewarte, ale pani bratowa miała swoje fumy i bez trylów żyć nie mogła. Ojciec pana metra doskonale stroił fortepiany, i jak byłam w Lidzkim powiecie...
— Panno Drylska! pani woła! — ozwał się z dołu głos lokaja.
Panna uśmiechnęła się raz jeszcze, dygnęła i zbiegła ze wschodów z żywością piętnastoletniéj dziewczyny. Roman Gotard patrzał za nią osłupiałym wzrokiem. On spodziewał się, myślał, że to ta... która...
— Nędzna istota! — mruknął z cicha, zabójcze spojrzenie rzucając na liliowe wstążki czepka Drylskiéj, powiewające za znikającą już jéj postacią.
— Pan metr! pan metr! — szeptał do siebie, przechodząc przez wązki kurytarz, rozdzielający piérwsze piętro na dwie połowy. — A więc jestem metrem! jestem naprawdę metrem! ha! cóż robić? Moniuszko był także metrem! taki już los w dziewiętnastym wieku tych... którzy...
Nie zawsze jednak los i wiek dziewiętnasty były tak okrutne dla tego... który... parę razy zdarzyło się, że, gdy wchodził do przedpokoju, z sali jadalnéj wychodziła pani Brochwiczowa z córką, dążąc do oczekującego w bramie powozu. Roman Gotard składał przed paniami trzy, szybko jeden po drugim następujące, ukłony, poczém stał nieruchomy, z ręką przy krawacie, dopóki go nie minęły. Gdy minęły, patrzał za niemi, dopóki mu z oczu nie znikły, i widział... za każdym razem widział, że posuwający się za ciemnym kapeluszem pani Brochwiczowéj biały kapelusik Żanci, od drzwi już zwracał się ku niemu w ten sposób, iż mógł on orzucić wzrokiem pyszny splot czarnych włosów, okalający bledziuchne czoło, i dwoje piwnych oczu, przysłonionych nieco długą, ciemną rzęsą. Raz nawet firanka rzęs podniosła się i wzrok Romana Gotarda spotkał się ze spójrzeniem piwnych oczu... Było to wprawdzie jedno mgnienie oka, ale Roman Gotard nazwał je: „bozką rozmową serc", i szedł potem w swoję drogę z postawą tak tryumfującą, z głową tak wysoko podniesioną, i z włosami tak nastrzępionemi nad czołem, że pani Róża, która go na kurytarzu spotkała, stanęła i zatrzymała go za rękaw od surduta.
— A co to, króleńku? — rzekła — czy może nowy koncert wydałeś i publika braw ci nadawała? coś nie słyszałam...
Na kurytarzu tym, który przedzielał piérwsze piętro domu na dwie połowy, Roman Gotard często spotykał panią Różę, która, nie mogąc nigdy długo usiedzieć na jedném miejscu, krzątała się wciąż po domu, to wchodząc, to wychodząc, to niosąc, to odnosząc, to wołając kogoś, to chwytając po drodze przechodzących domowników i tocząc z nimi długie gawędy. Roman Gotard znajdował się zrazu względem młodéj staruszki nieśmiało, a w gruncie nawet i niechętnie nieco. Wiedział o tém, że nie była wielką damą, i to zmniejszało jego dla niéj szacunek; obok tego była ona krewną Brochwiczów, nosiła suknie szerokie, które wydawały się tém szerszemi, że były zawsze krótkie, co wszystko imponowało mu, i czyniło go względem niéj nieśmiałym. Po pewnym jednak czasie, a raczéj po pewnéj liczbie spotkań, wędrowny artysta począł coraz baczniejszą zwracać uwagę na wszystkie poruszenia pani Cieciórkowéj, a gdy go ta zaczepiła, oddawał jéj zdwojoną liczbę ukłonów; na liczne jéj zazwyczaj pytania odpowiadał z nadzwyczajną precyzyą i gotowością; a nawet, wchodząc coraz bardziéj w usposobienia Żancinéj ciotki, przypominał sobie różne imiona i nazwiska, zapamiętane z dziecięcych czasów, i wtrącał je w rozmowę, przez co dawał pani Róży sposobność do popadania w labirynt przypomnień, dat, chronologicznych wyliczeń i genealogicznych kombinacyi. Przyczyna, dla któréj Roman Gotard stał się tak układnym, uprzedzającym i czołobitnym względem osoby, którą przedtem nazywał w myśli swéj: „trywialną, pospolitą babą”, dało-by wiele do myślenia o jego charakterze i stopniu przebiegłości, która łączyła się w nim z przedziwną zkądinąd naiwnością. Przyczyną tą było jedno uczynione raz spostrzeżenie. Szedł był któregoś dnia przez kurytarz, jak zwykle, oglądając się, przysłuchując, oczekując pewnego pożądanego wielce zjawiska. Oglądając się tak i przysłuchując, spostrzegł drzwi niezupełnie zamknięte. Roman Gotard nie wiedział, dokąd one prowadzą, i tak sobie, niechcący, o niczém złém nie myśląc, spójrzał przez dość szeroką szczelinę. Z razu wzrok jego uderzony został przedmiotami dość dziwnego i wcale niepoetycznego kształtu: jakaś sieć ze stalowych, oszytych płótnem prętów, w kształcie wielkiego dzwona, wisiała na parawanie; ze stołu, na którym było lustro, spuszczał się warkocz olbrzymiéj grubości, ale nie z głowy żadnéj wyrastający, tylko podwójną szpilką do wypchanéj pilścią poduszeczki przymocowany; daléj jeszcze zielona suknia, rozdęta, jak balon, pokrywała sobą dwa krzesła, a poniżéj lustra i obok warkocza stała porcelanowa miseczka, czarnym płynem napełniona, z pęzelkiem pośrodku. Były to misterye pokoju pani Róży. Ona sama siedziała przy stole w negliżu jeszcze, to jest w ubraniu, składającém się z watowanéj króciutkiéj spódniczki, i włóczkami wyszytych pantofelków poniżéj, a z gorsetu z dwoma bryklami, z przodu i z tyłu zasznurowanego, powyżéj. Siedziała przy stole i splatała przymocowany do poduszeczki warkocz. Nie była jednak zbyt zagłębioną w swéj robocie; przeciwnie, przerywała ją sobie często, pochylając się i, z wielce ożywionym wyrazem twarzy, szepcąc coś do ucha Żanci. Ta siedziała na nizkim stołeczku, tym samym, na którym pani Róża opierała swe stopy, i z ramionami skrzyżowanemi na kolanach młodéj staruszki, podnosiła ku jéj twarzy twarz swą, wyrazem ciekawości ożywioną. Była ona także w ranném jeszcze ubraniu, w którém jednak było jéj bardzo do twarzy. Biały, ozdobnie haftowany kaftanik, uwydatniał szczupłe i delikatne kształty jéj kibici; długie, czarne włosy, niesplecione jeszcze, przysłaniały trochę jéj czoło, i grubemi pasmami opadały na piersi i ramiona.
Stojący na kurytarzu, z okiem do szczeliny przyłożoném, wędrowny artysta złożył ręce, jak do pacierza. Dwie kobiety rozmawiały z sobą cichutko. W przyległym pokoju duegna, plecami do nich zwrócona, układała coś w szufladach komody. Pani Róża opowiadała snadź Żanci jednę z romantycznych historyi, których posiadała w pamięci swéj zapas znaczny, bo, mówiąc, wznosiła oczy w górę i wstrząsała głową, w sposób objawiający zgrozę, lub politowanie. Epilog historyi musiał być przecież komicznym, bo nagle Żancia zaśmiała się głośno i przeciągle; szczera, nieskrępowana niczém wesołość, rozświeciła bladą jéj twarzyczkę, żywym blaskiem zapaliła oczy. W téj saméj chwili pani Róża ukończyła splatanie warkocza.
— No, kochańciu! — rzekła głośniéj — idź już i ustrój mi się tak pięknie, żeby Artiurek Darzyc aż usechł z kochaństwa!
— Niech mi ciocia o nim nie mówi! — szepnęło dziewczę, powstając i spuszczając oczy.
Pani Róża mrugnęła powiekami.
— Wiem! wiem! kochańciu! — rzekła — nie chcesz Artiurka, wolała-byś, żeby na jego miejscu był ktoś wysoki, szczupły, z czarnym wąsikiem, z hiszpańską bródką, i ze... skrzypcami...
Nie dokończyła, bo Żancia usiadła na jéj kolanach i zamknęła jéj usta pocałunkiem. Pocałunek był serdeczny, pani Róża odpłaciła go, ujmując w obie ręce głowę młodéj dziewczyny i okrywając ją pieszczotami, w których znać było szczere i bardzo żywe uczucie.
Widząc scenę tę, nie można było wątpić, że pomiędzy dwiema kobietami istnieje dość wysoki stopień przywiązania i wzajemnéj ufności. Roman Gotard odszedł od drzwi, zachwycony i zamyślony. Żancia nigdy więcéj, jak dziś, nie wydała mu się nadziemską istotą i córką bogaczy. Zauważył on tak dobrze bogaty haft jéj kaftanika, jak długość i połysk jéj włosów. Jedne i drugie zachwycały go w równéj prawie mierze. Blizki zaś stosunek, łączący panią Różę z Żancią, a szczególniéj ostatnie jéj słowa o „kimś szczupłym, wysokim, z hiszpańską bródką i... skrzypcami...” dały mu wiele do myślenia. Ujrzał niespodzianie, że może pozyskać sobie siłę sprzymierzoną, ku czemu? nie zdawał sobie jeszcze z tego dokładnéj sprawy. Może ku pozyskaniu częstszych i dłuższych chwil „bozkiéj rozmowy serc”. Rozmowa ta stała na piérwszym i najbliższym planie marzeń Romana Gotarda; daléj, w odległej perspektywie i niewyraźnych zarysach, ukazywały się salony, lokaje, bufety zastawione butelkami Jamajskiego rumu i t. d. Bozka rozmowa serc tyczyła się nadziemskiéj istoty; salony, lokaje, bufety i t. d., kojarzyły się z nazwą córki bogaczy.
Jakkolwiekbądź, od dnia owego pani Róża, ile razy spotkała Romana Gotarda i rozmawiała z nim chwilkę, wbiegała do pokoju swego, pełna zachwycenia i najprzychylniejszych dla niego usposobień.
— Jak się to biedactwo wykształciło! — mówiła do Żanci, która najczęściéj ubierała się w téj porze. — Śliczności kawaler z tego Romulka! Ugrzeczniony, pełny uszanowania dla dam, i nawet dość rozmowny! Cukierek chłopiec! Ot, szkoda tylko, że w surducinie wytartéj troszkę chodzi, a rękawiczki, to Boże odpuść! więcéj już chyba gumelastyki zjadły, niż same warte.
Pewnego dnia, do uwag poprzedzających pani Róża dodała:
— Muszę kiedy zebrać się i pójść z wizytą do jego matki... Z porządnéj familii kobiecina... Dojwałłówna z domu...
Żancia, która, stojąc przed lustrem, przypinała sobie kokardę do kołnierzyka, z żywém poruszeniem zwróciła się na te słowa ku pani Róży, ale, przypomniawszy sobie snadź obecność Drylskiéj, powstrzymała wykrzyk jakiś, który cisnął się jéj na usta.
— Moja Drylsiu! — rzekła — takie mi niedobre szpilki kupiłaś. Wszystkie gną się i łamią tak, że nie mogę nawet kokardy przypiąć. Proszę cię, zejdź na dół i przynieś mi parę lepszych z toalety mamy.
Gdy duegna, gdérząc trochę, wyszła po szpilki, Żancia rzuciła się ku pani Róży.
— Ciociu! — szepnęła — kiedy ciocia pójdzie z wizytą, do pani Wąsikowskiéj?
— A choćby i dziś jeszcze, kochańciu — odpowiedziała pani Róża, bystro na młodą dziewczynę spoglądając — dzień piękny, słoneczko świeci...
Żancia rzuciła kokardę na stół i złożyła ręce.
— Ach! jakbym ja chciała... — zaczęła.
— Czego-byś chciała, rybciu?
— Poznać jego matkę!
Sposób, w jaki wymówiła wyraz: jego, okazywał wyraźnie, że biedna iskierka, tak starannie przysypywana popiołem, uczyniła wielkie postępy w wydobywaniu się na świat Boży.
Całowała ręce pani Róży, zarzucała ramiona swe na jéj szyję, tuliła się do jéj piersi, szeptała jéj na ucho pieszczotliwe wyrazy. Żywą, bardzo żywą była w chwilach wywnętrzania się i swobody ta młoda dziewczyna, tak poważna, powolna, nieledwie martwa, gdy czuła się pod okiem swéj matki.
Pani Róża wydawała się trochę zakłopotaną. Mrugała powiekami i milczała chwilę; potém zaś, wśród pieszczot przyjmowanych i oddawanych, mówiła:
— Czego ty chcesz, rybciu? czego? Jeżeli ci chodzi o Romulka, to go i tu czasem widujesz...
Żancia wyprostowała się, i znowu ręce na piersi splotła.
— Tak-bym chciała poznać jego matkę... tak-bym chciała...
Teraz, gdy, z coraz większą mocą, powtarzając jeden wyraz, rozplotła drobne ręce, podniosła je do czoła i powiodła niemi po skroniach, do których blady napływał rumieniec, gdy pierś jéj oddychała szybko i podnosiła się wysoko, pomimo uciskającego ją gorsetu, w piwnych źrenicach coraz większe i ognistsze zapalały się złotawe iskry; wyraźnie, wyraźnie widziéć można było, że młoda dziewczyna ta, tak ślepo uległa wobec innych, tak bierna z pozoru, mogła pragnąć silnie, niecierpliwie, namiętnie.
— Ciociu! cioteczko! moja droga, miła, najlepsza ciotunieczko! jak będziesz tam szła, weź mnie z sobą!
— Ależ bój się Boga, kochańciu! mama nie pozwoli!
— Z pewnością nie pozwoli... otóż widzi ciocia... żeby to tak jakoś zrobić... tak jakoś...
— Żeby mama nie wiedziała... — dokończyła pani Róża.
Żancia, jakby wstydząc się własnych swych myśli, spuściła oczy i skinęła tylko głową potwierdzająco.
Do pokoju weszła Drylska.
— Boże mój miły! — zawołała, kładąc na stole przyniesione szpilki — jaka ta pani nasza dobra! Przyszło dziś z rana dziewczyniątko jakieś biedne, wybladłe, ledwie żywe, i mówi, że chce widziéć się z panią Brochwiczową. Ambroży chciał to biedactwo precz odprawić, ale ja się w to wdałam i do pani je zaprowadziłam. Myślałam przecież, że skończy się na kilku złotych jałmużny, ale gdzie tam! Pokazało się, że matka dziewczyny chora, a ojciec w więzieniu, czy co tam takiego, a dwoje małych dzieci jeszcze w domu. Pani tak się nad niemi rozżaliła, że teraz do nich tam pojechała...
— Mama pojechała! — zawołała Żancia.
— Ot tylko, tylko co pojechała, jeszcze słychać turkot koczu. Kiedym przyszła po szpilki, pani powiada do mnie: „Pojadę tam sama, moja Drylsiu, i zobaczę, co się u tych nieszczęśliwych ludzi dzieje. Nie widząc na własne oczy téj biedy, trudno wiedziéć, jak jéj najlepiéj zaradzić. Żanci — powiada pani do mnie — nie wezmę z sobą, bo tam choroby różne mogą być, nędza, łachmany, a tego wszystkiego młoda panna widziéć nie powinna.” I pojechała, a panience kazała powiedziéć, żeby tymczasem panienka przetłómaczyła kawałek z angielskiego, a jak przetłómaczy, żeby sobie pograła na fortepianie, póki pani nie wróci.
Żancia zamyśliła się na chwilkę.
— A nie wiész, Drylsiu, czy prędko mama powróci?
— Mówiła, że za parę godzin, bo te biedactwa gdzieś daleko, aż za Snipiszkami, mieszkają, a od nich pani ma pojechać jeszcze do téj wdowy na Rosie, co to dwa miesiące temu mąż jéj umarł, a ona jak w dym przyszła tu po pomoc i opiekę. Pani chce zobaczyć, czy téż ona dobrze obchodzi się ze swymi pasierbami, bo biła ich dawniéj podobno, i jeżeli zobaczy, że nie poprawiła się, to odbierze jéj dzieciaki i odda do ochronek. Miły Boże! istna święta Elżbieta, królowa węgierska, z téj naszéj pani!
Żancia zbliżyła się do stolika, na którym spoczywały dwie gramatyki: francuzka i angielska, w towarzystwie dwóch dykcyonarzy, dwóch książek zawierających wypisy z różnych poetów i prozaików, i kilku po francuzku i po angielsku zakreślonych zeszytów.
Jakkolwiek bowiem Żancia od lat dwóch skończyła już edukacyą, studya jéj naukowe nie były wcale przerwanemi. Codziennie tłómaczyła ona stronicę całą z francuzkiego lub angielskiego na polskie, i odwrotnie. Żancia tedy zbliżyła się do stolika i wzięła w rękę angielską książkę.
— Za Snipiszki — rzekła — i na Rosę! ależ to w dwie przeciwne i dość odległe strony! o! z pewnością mama nie wróci prędzéj, jak za dwie godziny!
Tu spotkała się z oczyma pani Róży, które znacząco ku niéj mrugnęły.
— Słuchaj-no, rybciu! — szepnęła bardzo cicho pani Cieciórkowa — a Drylska? W takim ważnym wypadku, jak twoje wyjście na miasto bez mamy, już ja jéj, kochańciu, jednym tylko lidzkim powiatem nie zwojuję!
Żancia uśmiechnęła się wesoło i figlarnie.
— Niech cioteczka idzie do swego pokoju — odszepnęła ciszéj jeszcze — i nic nie mówi tylko! ani mru-mru!
Posłuszna téj informacyi, młoda staruszka wysunęła się wnet do swojego pokoju. Nic na świecie nie mogło jéj uczynić większéj przyjemności, jak tajemne knowanie małego jakiego spisku. Oprócz tego, figlarny uśmieszek Żanci ujął ją dla zamiaru młodéj dziewczyny ostatecznie.
— Biedna rybka! — mówiła do siebie, odchodząc, — trzymają ją jak więźnia jakiego! a jakie sprytne oczęta ma dziewczynina! Oj! będzie tu kiedyś, będzie ogień!
Żancia tymczasem usiadła przy stoliku, otworzyła książkę i zeszyt, oparła oba łokcie na stole i czoło ukryła w dłoniach. Drylska haftowała przy oknie. Milczenie panowało chwilę w pokoju.
— Drylsiu! — ozwała się Żancia.
— A co panieneczko?
— Żebyś wiedziała, jak mię głowa boli!
— A mój miły Boże! zkądże się to wzięło? Z rana przecież nie bolała.
— Owszem, bolała, tylko mniéj. Teraz boli coraz bardziéj.
Drylska z niepokojem już patrzała na uskarżającą się dziewczynę.
— Miły Boże! cóżby to zrobić? aby się panienka tylko broń Boże nie zaziębiła! może wody kolońskiéj, albo octu toaletowego... pójdę do pokoju pani po flakon...
— Nie trzeba, moja Drylsiu! — rzekła Żańcia, wstając od stolika i zbliżając się do okna — wszelkie zapachy szkodzą mi zawsze, a nigdy nie pomagają... Trzeba mi świeżego powietrza...
— Może lufcik otworzyć...
— Cóż to znaczy! Oto, moja Drylsiu! żebyś ty mi pozwoliła przejść się trochę... dla świeżego powietrza...
Duegna szeroko oczy roztworzyła.
— Przejść się! w Imię Ojca i Syna! czy panieneczce zdaje się, że to Brochów? toż miasto przecież...
Żancia podniosła znowu dłonie do czoła.
— O, jak boli! — jęknęła.
Drylska zerwała się na równe nogi.
— Jezus, Marya — krzyknęła — jeszcze się panienka rozchoruje!
— Pozwól mi przejść się trochę... sama jedna nie pójdę przecie..
— A z kim że?
— Z ciocią Rózią.
Drylska myślała chwilę, potém przecząco wstrząsnęła głową. Przypomniała snadź sobie zalecenie pani Herminii, co do nie pozostawiania Żanci sam-na-sam z panią Cieciórkową.
— Nie można, panienko — rzekła żałośnym głosem — jak mi Bóg miły, żal mi bardzo, że panienkę głowa boli, ale cóż? kiedy nie można.
Żancia rozgniewaną minkę nastroiła i ku stolikowi odeszła. Stała kilka sekund, plecami zwrócona do Drylskiéj.
— Przytém — wymówiła nie odwracając się — chciałam sobie parę sprawunków zrobić.
— A toż co? jakież to sprawunki?
— At! co tam już o tém mówić, skoro mi wyjść nie pozwalasz. Jadąc wczoraj z mamą przez miasto, widziałam w sklepie za oknem takie prześliczne daktyle...
Drylskiéj oczy zaświeciły, daktyle były ulubionym jéj przysmakiem.
— Myślałam, że jeżeli teraz wyjdę, to zajdę z ciocią do sklepu i kupię...
— A za cóż panienka kupi? czy to właśnie panienka ma już swoje pieniądze...
Żancia nie miała w istocie nigdy w swych ręku rozporządzalnych pieniędzy, to téż uwaga Drylskiéj zmięszała ją nieco.
— To i cóż? — rzekła po chwili rezolutnie — ciocia by mi kupiła.
Duegna zamyśliła się znowu. Daktyle musiały być bardzo smaczne, ależ i sumienie także coś znaczy.
Żancia opuściła się nagle na krzesło i zakryła twarz rękoma.
— Mój Boże! mój Boże! — zawołała ze skargą w głosie — jaka ja jestem biedna! tak mię głowa boli, a nikt nie ulituje się nade mną! nikt mię nie kocha. Trochę powietrza, i tego mi nie dają! zdaje się, doprawdy, że jestem niewolnicą...
Drylska zerwała się z siedzenia.
— Dość już tego, panieneczko — zawołała — dość już tego! bo dali-Bóg serce mi pokraje się na kawałeczki! Nikt jéj nie kocha! nikt się nad nią nie ulituje! słyszaneż to rzeczy? a ja to kto jestem? Czy to ja panienki na rękach moich nie nosiła? No, proszę już iść, proszę iść z panią Cieciórkową, to może główka przestanie boléć...
Żancia skoczyła z krzesła i zawisła na szyi Drylskiéj.
— Aj! zadusisz mię panienka! no, dość już tego, moja gołąbko! wiem, wiem, że kochasz starą Drylską! Ale co będzie, jak pani przyjedzie, a panienki nie znajdzie w domu?
— Gdzie tam przyjedzie! Snipiszki... Rosa... blizkiż to świat... — wołała Żancia, ubierając się już śpiesznie w szubkę i kapelusz.
Pani Róża ukazała się téż w progu, gotowa do wycieczki, w kołnierzu lisim i atłasowym kapturku z zielonym pufem. Drylska patrzała na te przygotowania z miną osoby, któréj się gwałt dzieje.
— Panieneczko! — rzekła żartobliwie — tylko sza przed panią...
— Za kogoż nas masz, moja Drylska — z powagą odpowiedziała pani Róża.
— A o daktylach niech téż panienka nie zapomni, tylko żeby były duże i świeże, i nie robaczliwe...
Żancia zbiegła już ze wschodów, wyprzedzając żwawo tuż postępującą za nią panią Różę.
Gdy obie panie znalazły się już na ulicy, pani Róża parsknęła śmiechem.
— Ależ — rzekła — kłamiesz lubciu, jakbyś rzepę gryzła!
Żancia zarumieniła się mocno i spuściła oczy.
— Ja wiem, że to źle kłamać — szepnęła — ale i doprawdy, cioteczko, nie mogę czasem obejść się bez tego. Ta Drylska najpoczciwsza kobieta, ale tak mię pilnuje, jakbym jeszcze była małém dzieckiém...
Zmieniając nagle przedmiot rozmowy, zawołała:
— O! moja ciociu! jak ja się cieszę z tego, że poznam panią Wąsikowską... jaka to być musi dobra, zacna, wzniosła kobieta...
— A, poczciwa sobie kobiecina, Dojwałłówna z domu... — odrzekła pani Róża.
Po kwadransie szybkiego chodu, dwie kobiety znalazły się na wązkiéj ulicy, przed bramą, nad którą wisiała tablica z wypisaną na niéj nazwą jednego z najmniéj znanych, najbiedniejszych hoteli miasta. Nie był to nawet hotel, ale tak zwany dom zajezdny, budowa drewniana, staro i nędznie zewnątrz wyglądająca.
Pani Róża przeczytała napis, znajdujący się na tablicy, i weszła w bramę.
— A to oni tu gdzieś mieszkają — rzekła.
— Tu! — zawołała Żancia — w takim biednym, obdartym domu!
Na dziedzińcu zajezdnego domu mnóztwo było śmiecia, brudnéj słomy i kałuż, stojących pomiędzy nierówno ułożonym brukiem. Pani Róża podniosła starannie zieloną suknią, i bardzo ostrożnie zaczęła wstępować na stare drewniane wschodki, które uginały się pod jéj ciężarem! Nad wschodkami, w drzwiach otwartych, za któremi nie widać było nic, prócz jakiejś czarnéj pustéj przestrzeni, wychyliła się rozczochrana głowa żydowskiego sługi, i osowiałe oczy wlepiła w nadchodzące kobiety. Pani Róża stanęła przed zjawiskiem w najwspanialszéj postawie, jaką tylko przybrać mogła.
— Pokaż nam acan, gdzie tu mieszkają państwo Wąsikowscy? — rzekła z nadzwyczajną powagą i wyniosłością.
Rozczochrana głowa mruknęła coś niewyraźnie i cofnęła się w ciemności. Przybyłe zrozumiały, że i one udać się w tę drogę powinny. Przestąpiły próg i znalazły się w kurytarzyku wązkim, prawie zupełnie ciemnym, i zapachami zagadkowéj natury napełnionym. Nagle z ciemności wyłoniona ręka, do wprzódy widzianéj rozczochranéj głowy zapewne należąca, otworzyła drzwi w jednéj z bocznych ścian kurytarzyka, i oczom dwóch kobiet przedstawiła się izba, dość obszerna, czysta, ze ścianami wcale porządném obiciem oklejonemi, ze sprzętami prostemi wprawdzie, ale całemi i czystemi. Nie była to już najgorza i najtańsza z izb hotelowych, w któréj zamieszkali zrazu Wąsikowscy, ale owszem, jedna z najporządniejszych i najdroższych. Zmiana ta mieszkania nastąpiła dzięki lekcyom, udzielanym przez Romana Gotarda w domu Brochwiczów. W głębi izby, na kanapce, czystém lecz spłowiałém płócienkiem obitéj, siedziała Wąsikowska w okularach i białym czepeczku. Przed nią na stole leżały spore kawały dość cienkiego płótna, z którego znać było, że wykroiła ona przed chwilą parę koszul męzkich, a teraz zajęta była pilnie ich szyciem. Na widok wchodzących kobiet, matka wędrownego artysty, zdziwiona i niemal przelękniona, podniosła się szybko z siedzenia i, położywszy na stole swą robotę, postąpiła parę kroków. Ale pani Róża nie pozwoliła jéj długo czekać na objaśnienia. W mgnieniu oka rozebrała się z szuby i kapturka i, mrugnąwszy na Żancię, aby uczyniła to samo, schwyciła za ręce gospodynią izby.
— A to, królowo moja, nie poznajesz mnie, jak widzę. Jestem Róża Cieciórkowa z Cieciórkowszczyzny... Nieboszczyka mężulka znałam doskonale, a i pani dobrodziéjka byłaś u mnie kiedyś w Lidzie, kiedy to ja tam na kontrakty przyjechałam, i zaprosiłaś mię na chrzciny swego pierworodnego, na których i byłam...
— Przypominam sobie, przypominam — z wielką zawsze nieśmiałością mówiła Wąsikowska — ale... czemuż przypisać mam honor, który mię spotyka...
— Przypisz go pani synowi twemu, dobrodziéjko moja... śliczny kawaler.., ugrzeczniony... jakem go tylko poznała, zaraz zachciałam odnowić znajomość moję z szanowną matką...
Przy wzmiance téj o jéj synu, promień błogości oblał zalęknioną dotąd twarz Wąsikowskiej.
— Pani Dobrodziéjka jesteś łaskawa, bardzo łaskawa.... proszę... proszę na kanapę, niechże mam ten honor...
Mówiąc to, zdjęła okulary, i z za zwiędłych, zaczerwienionych powiek, które drżały trochę w téj chwili, utkwiła blado-błękitne swe, znowu zalęknione nieco, oczy, w postać stojącéj u drzwi młodéj dziewczyny.
Pani Róża pochwyciła Żancię za rękę i pociągnęła ją ku gospodyni izby.
— Rekomenduję ci, dobrodziéjko moja, pannę Joannę Brochwiczównę, synowicę moję po stryjeczno-stryjecznym bracie; dziad bowiem Jana Brochwicza i dziad mój byli stryjeczno-rodzoniutkimi braćmi...
Pani Róża zaczynała jeszcze dopiéro swoję rekomendacyą, kiedy Żancia, która, dotąd stojąc nieruchomo przy drzwiach, wlepiała wielkie uważne oczy swe w bladą i zwiędłą twarz Wąsikowskiéj, szybkim ruchem ujęła pomarszczoną delikatną rękę staréj kobiety, pochyliła się i ustami przylgnęła do jéj ramienia. Wąsikowska cofnęła się nieco z razu ze zdziwienia i zalęknienia, ale nagle myśl jakaś błoga, pełna wdzięczności i nadziei, przejść jéj musiała przez głowę, bo z żywém poruszeniem wyciągnęła obie ręce, objęła niemi głowę młodéj dziewczyny i, przyciskając ją do swéj piersi, szepnęła wzruszonym, serdecznym głosem:
— Niech ci Bóg błogosławi, moja dobra, śliczna panienko!
Bóg tylko wié, jakie opowiadania, jakie zwierzenia się Romana Gotarda, przyjść musiały do pamięci jego matki w chwili, gdy tak poufale i uroczyście witała ona nieznaną sobie córkę Brochwiczów; ale uścisk staréj kobiety, o szczupłéj kibici i zmęczonych oczach, był tak gorącym, szept tak serdecznym i zarazem nieśmiałym, że Żancia przez kilka sekund pozostała schylona ku jéj piersi, a gdy wyprostowała się, twarz jéj okrywał wyraz rozrzewnienia i za długiemi, spuszczonemi rzęsami, połyskiwała łza.
Pani Róża tymczasem rozpostarła już zieloną suknią swą na wązkiéj kanapce, a Wąsikowska, usiadłszy obok niéj, wydawała się przez porównanie szczuplejszą, drobniejszą, więcéj zwiędłą, zmęczoną i zalęknioną, niż kiedy. Pomiędzy dwiema kobietami zaczęła się rozmowa, śród któréj naturalnie pani Róża prym trzymała. Było tam wiele wspomnień o Lidzie, i o nieboszczyku mężulku Wąsikowskiéj, i wspólnych dawnych znajomych, których daty urodzin i nazwy miejsc stałego pobytu pani Róża wymieniała z niedającą się niczém zmącić akuratnością i pamięcią.
Żancia tymczasem, siedząc wyprostowana na twardém krzesełku, nie przyjmowała w rozmowie żadnego udziału. Rozglądała się ona wkoło siebie, i wydawała się coraz mocniéj zdziwioną i zasmuconą. Nigdy w życiu swém nic podobnie brzydkiego nie widziała, jak ta izba zajezdnego domu. Obicia na ścianach były tam wprawdzie czyste, ale jakże rażąco zły smak przewodniczył w malowaniu rozpościerających się na nich szerokich czerwonych bukietów, na tle brudno popielatém! Krzesłom i kanapce nie brakło wprawdzie żadnéj nogi, ale poręcze ich były bardzo brzydkie, ciężkie, niezgrabne, żółte, materace twarde, a okrywające je płócienko spłowiałe i gdzieniegdzie podarte. Co jednak najmocniéj raziło oczy młodéj panny, to znajdujący się w izbie piec i wiszące u dwóch okien firanki. Piérwszy zajmował sporą część izby, tak był wielki, i świecił obrzydliwą żółtą gliną, którą świeżo snadź zalepiono, powstałe w nim pomiędzy staremi cegłami, dziury; drugie, czyste i niedawno wyprane, sporządzone były z grubego muślinu w wielkie, bardzo ładne bukiety, i oszyte frendzlą z bawełny, w najgorszym smaku. Żancia, prócz mieszkania rodziców swoich i wielu zupełnie do niego podobnych mieszkań, nie widziała nigdy żadnych innych siedlisk ludzkich. Nieraz wprawdzie, mieszkając w Brochowie, zachodziła z matką lub guwernantką do oficyny, w któréj ze swą rodziną przebywał Brochowski rządzca. Ale mieszkanie Sumskiego wydawać się mogło pałacem, w porównaniu z tém, na jakie patrzała teraz, a było tak głównie z powodu, że znajdowało się na wsi. Tam zielone gałęzie drzew zaglądały przez otwarte okna do izb widnych i obszernych, zapach kwiatów zalatywał z ogrodu, piece były nowe, ściany olśniewającéj białości, okna doniczkami mirtów zastawione, a podłoga warstwą świeżego piasku i zielonego ajeru staranną ręką Małgorzaty Sumskiéj okryta. Tu zaś tego wszystkiego nie było. Duszna i pstrokata izba zajezdnego domu wydała się Żanci upostaciowaniem ubóztwa, niedoli, nędzy niemal, i oczy jéj posiadały wyraz smutku i wielkiéj litości, gdy ogarnęła niemi twarz matki Romana Gotarda.
Imainuj-bo sobie tylko, królowo moja — perorowała w téj właśnie chwili pani Róża — imainuj sobie tylko moje zdziwienie, gdym, przyjechawszy tu do Wilna, zaraz piérwszego dnia imię twojego Romulka na afiszu przeczytała! nie wiedziałam wcale o tém, żeście go państwo dobrodziejstwo na takiego wirtuoza wykierowali...
Twarz Wąsikowskiéj jaśniała teraz pełnym rozkoszy uśmiechem, powieki jéj już nie drżały, i postawa zalęknioną nie była.
— Nie my, pani dobrodziejko moja, nie my-to daliśmy jemu taki talent, i taką zdolność, i taką ochotę do poświęcenia się dla sztuki... (Matka Romana Gotarda, przebywając z synem nieustannie, używała często w swéj mowie jego wyrażeń). Nie my-to... — prawiła daléj — ale Pan Bóg tak już był łaskaw na niego, i obdarzył go taką wzniosłą naturą, takim wyższym ogniem... Czy uwierzy pani dobrodziéjka, że mój Romuś, kiedy był jeszcze od taćkiém maluśkiém dzieciątkiem, miał już takie ucho do muzyki, że bywało, ojciec posadzi go przed fortepianem, a w drugim pokoju nożem o szklankę uderzy. Szklanka naturalnie: brzdęk! a ojciec pyta: — jaki to ton, Romulku? — „G w drugiéj oktawie basu” — odpowiada dziecko — albo, B-moll w wiolinie”, i czy uwierzysz pani dobrodziéjka, że zawsze było rychtyk, ani razu, bywało, nie omyli się!
— Cuda prawdziwe, królowo moja! — wtrąciła pani Róża, która kręciła się na kanapce i mrugała oczyma, bo ją historya o szklankach i bemolach nie bardzo zajmowała. Ale Wąsikowska, wpadłszy raz na jedyny przedmiot, który zajmował ją na świecie, pędziła daléj lokomotywą.
— Owoż, pani moja dobrodziéjko, było to, jak dziś pamiętam, na świętego Kazimierza, patrona litewskiego. Do Lidy zjechało się obywatelstwa co nie miara, nie wiem już z jakiéj okazyi, i mój Romulek piérwszy raz przed taką świetną publicznością koncert wydawał. Było to jeszcze maleństwo takie, trzynasty roczek był zaczął wtedy...
— Wcześnie, królowo moja, wcześnie bardzo zrobiliście syna wirtuozem...
— Nie my, nie my, ale taka już łaska Pana Boga na niego była... Ale żebyś téż to pani dobrodziejka wiedziała, co tam wtedy działo się... Już to ja mego Romulka pięknie na ten koncert ustroiłam: na noc mu włoski na papiloty zawinęłam i własną ręką uszyłam kamizelkę, i do dziś pamiętam, atłasową czarną, w szafirowy rzucik, bo takie wtedy nosili. Dziecko mi wyglądało, jak Cherubinek...
— Naturalnie, królowo moja, w takiéj kamizelce! — wtrąciła złośliwie trochę pani Róża. — A może to i wszelką kamizelkę pan Roman piérwszy raz w swojém życiu włożył, gdy miał z koncertem występować?...
— Bardzo być może, dobrodziejko, bardzo być może! — zachichotała poczciwa Żmujdzinka, w niebo zachwycenia opowiadaniem własném uniesiona i bynajmniéj żartem pani Róży nie urażona — maleństwo to jeszcze było, i w bluzce chodziło zawsze, ale na koncert, widzi pani dobrodziéjka, ustroiłam go. Ojciec wprowadził go do sali... publiki rój... nieboszczyk siada do fortepianu i zaczyna akompaniować... ja stoję za drzwiami, patrzę na nich przez szparę, i trzęsę się, jak osina, i płaczę, pani moja, ze strachu i ze szczęścia, jak bóbr... Aż tu słyszę, pani moja najmilsza, grzmot! nic i nic tylko grzmot! aż dom trząsł się! to oni, dobrodziéjko złota, oklaski takie memu Romulkowi bili... Co się to wtedy działo, co się działo! jak porwali dziecko moje pomiędzy siebie, jak go zaczęli na rękach nosić! piérwsze damy w powiecie całowały go po oczach i cukierkami buzię mu napychały... Potém kilku obywateli, najpiérwszych w powiecie, pani moja, zabrali z sobą i ojca, i synaczka, i wielką kolacyą im wydali, a po kolacyi pan Marszałek Dzięcioł, z kielichem szampana podszedł do nieboszczyka mego i, podając mu rękę, rzekł: — „Winszuję ci, stary Wąsikowski! syn twój będzie genialnym artystą”. — I cóż pani dobrodziéjka powié? wracając po téj kolacyi do domu, dziecko moje idzie z podniesioną głowiną, szerokim krokiem, jak król, takie to było już wtedy ambitne i szczęśliwe, kiedy ludzie go chwalili!...
Przy ostatnich wyrazach, Wąsikowska otarła łzy rozczulenia, sprowadzone do jéj oczu opowiadaniem o onéj szczęśliwéj chwili jéj życia. W umyśle jéj nie zjawił się ani przebłysk pojęcia o tém, że była to chwila, z któréj, jak ze źródła, wywinęła się cała moralna i materyalna niedola jéj syna. Ona materyalną stronę niedoli téj przenosiła z rezygnacyą i niezłomną ufnością w lepszą przyszłość, moralnéj zaś nie widziała wcale, to téż oczy jéj jaśniały jeszcze nieskończoną błogością i usta uśmiechały się, gdy koło okien rozległ się po bruku chód męzki, i w téjże saméj prawie chwili, na progu, przedzielającym izbę od kurytarzyka, w hiszpańskim płaszczyku i tyrolskim kapeluszu, stanął Roman Gotard. Stanął na progu, spójrzał na znajdujące się w izbie osoby, zerwał z głowy kapelusz, z ramion płaszczyk, i podniósł rękę do krawata. Na twarzy jego malowało się z razu niewypowiedziane zdumienie, wszelkie inne uczucia i wrażenia wyłączające; wkrótce jednak oprzytomniał, i ku niespodzianie znalezionym gościom szybko postąpił. W chwili jednak, gdy, złożywszy przed panią Różą i Żancią z kolei kilka szybkich, jeden po drugim wnet następujących ukłonów, przysunął do stołu krzesełko, na którego brzegu usiadł, ręce jego i usta drżały, a oczy oprzytomniałe już zupełnie, błyszczące, pełne radości i zachwycenia, tonęły w twarzy młodéj dziewczyny.
— Zkądże to wracasz, panie kawalerze? — zapytała pani Róża.
Roman Gotard nie słyszał, że do niego mówiono.
— My tu już od pół godziny gwarzymy z mamą dobrodziéjką — ciągnęła daléj młoda staruszka — a gospodarza domu jak niéma, tak niéma.
Roman Gotard nie słyszał i nie widział nic, cały zatopiony w pełnéj zachwycenia kontemplacyi. Niestety! była to prosta tylko kontemplacya, pozbawiona w zupełności „bozkiéj rozmowy serc”; Żancia bowiem, która przy wejściu Romana Gotarda zapłonęła szkarłatnym rumieńcem, siedziała ze spuszczonemi powiekami, przez co naturalnie oczy jéj na mowę serca, wyrażającą się wzrokiem młodego mężczyzny, nie odpowiadały nic. Z twarzy jéj i postawy, sztywnie wyprostowanéj, poznać można było, że teraz, gdy była u celu swych życzeń, znajdowała się w miejscu i z ludźmi, w którém i z którymi znajdować się tak bardzo pragnęła, ogarnęła ją nieśmiałość, lękliwość i wstydliwość, niepozwalające jéj okazać i wymówić tego, co czuła, lub myślała. Sprawiało to jéj przykrość tém większą, że czuła na swéj twarzy palące spójrzenie Romana, które ją niezmiernie mieszało. Miała zaś to w swojéj naturze, że, pobudzona cierpieniem, była zdolną do czynienia nad sobą wysileń. Wstała więc nagle, i podnosząc spójrzenie na panią Różę, cichym, lecz pewnym głosem wymówiła:
— Ciociu! może-by nam już czas wracać do domu!
— A prawda, kochańciu — zawołała pani Róża, zrywając się z kanapki — zapomniałam, że tam twoja Drylska mrze ze strachu...
— Ciociu! — jęknęła Żancia.
Pani Róża, spostrzegłszy, że o mało nie wygadała się z tajemnicą domową, zaczęła co najprędzéj żegnać Wąsikowską, przy czém nie omieszkała przypomniéć jéj i sobie z przeszłości wielu jeszcze ludzi i wydarzeń, cytując zarazem imiona chrzestne, nazwiska, daty i różne inne tym podobne szczegóły. Roman Gotard tymczasem stał obok Żanci, milczał jeszcze chwilę, patrząc wciąż na nią, potém nagłym ruchem pochwycił obie drobne rączki, zwisające na sukni w białe i błękitne paski, i zarumieniony, drżący, bezpamiętny, zaczął okrywać je pocałunkami. Żancia drgnęła i odwróciła twarz, na któréj rumieńce mieniły się z bladością.
— Pani! — zaczął Roman Gotard — pani! — powtórzył.
Chciał zapewne wymówić jakieś dźwięczne, patetyczne słowo, których miał w głowie dykcyonarz cały, ale był na to zbyt silnie i szczerze wzruszonym. Żancia wyglądała dnia tego prześlicznie, obecność jéj tutaj była dla niego tak wielką, zupełną niespodzianką! Raz jeszcze więc przyciskając do ust drobne rączki, które dla tego tylko zapewne nie broniły się, że nie miały dość po temu śmiałości, wyrzekł:
— Dziękuję!
I nic więcéj nie powiedział, ale w tém jedném słowie najmniéj wprawne ucho dosłyszéć-by mogło uczucie wdzięczności i uwielbienia.
Wśród zmieszania przeróżnych uczuć, jakie ją ogarniały, Żancia przypomniała sobie nakoniec, że była młodą panną, dobrze wychowaną, że zatém...
Łagodnie wysunęła ręce swe z dłoni wędrownego artysty, podniosła główkę, strojną w biały kapelusik, i z wejrzeniem wilgotném jeszcze od wzruszenia, z postawą pełną arystokratycznego wdzięku, wyrzekła:
— Jestem prawdziwie szczęśliwą, że miałam sposobność poznać matkę pana.
Rzekłszy to, postąpiła szybko za wychodzącą już panią Różą.
Po wyjściu dwóch kobiet, jak bywa zwykle po przejściu wielkiego i niespodzianego wypadku, w izbie zajezdnego domu zapanowała cisza.
Roman Gotard stał z twarzą zwróconą ku oknu, z dłonią przyłożoną do czoła; matka jego siedziała nieruchoma, i z błogim uśmiéchem na ustach, utkwiła wzrok w krześle, na którém przed chwilą siedziała Żancia.
— Romusiu! — ozwała się nakoniec Wąsikowska.
Roman Gotard zwrócił się i postąpił na środek izby. Głowę podniesioną miał bardzo wysoko, jedną ręką strzępił sobie nad czołem bujne włosy, drugą muskał wąsika. Na ustach jego, drżących przed chwilą szczerém wzruszeniem, osiadł teraz tryumfujący uśmiéch, oczy, rozpłomienione niedawno prawdziwém uczuciem, patrzały z radosną dumą.
— A co, mamo? — wymówił — czym ja mamie nie mówił, że uczyniłem na niéj ogromne wrażenie? To, mamo, panna z wielkiego domu, i jeżeli przyszła tutaj, snadź chciała okazać mi, że znaczę dla niéj więcéj, daleko więcéj, niż jakiś tam metr muzyki!...
— Śliczna panienka! — zawołała, składając ręce jak do pacierza, Wąsikowska — takie to delikatne, dobre, potulne...
— Ale co tam mama zna się! potulne, dobre! to niepospolita istota, moja mamo! czy mama uważała, jaki to wdzięk prawdziwie arystokratyczny! jaka postawa pańska...
— Prawda, prawda to wszystko, mój Romulku! tylko, że...
— Co tylko?
— Tylko boję się, ażeby się to tak samo nie skończyło, jak z tą panną Adelą w Mińsku...
Roman Gotard sponsowiał cały.
— A, że mnie téż mama zawsze z nieba na ziemię ściągnąć musi! Panna Adela! i któż była ta panna Adela? nawskróś zmateryalizowana istota! jeżeli mama nie chce robić mi największéj w świecie przykrości, niech mi nigdy takiego bluźnierczego porównania nie czyni!
Wąsikowska, przelękniona surowym głosem syna, i zmartwiona tém, że sprawiła mu przykrość, pochyliła głowę, i milcząc, brała się już do zszywania płótna. Ale Roman Gotard, zaledwie spostrzegł smutek matki, wnet ku niéj poskoczył i rękę jéj pochwycił:
— No, przepraszam cię, mateczko kochana, ja tak tylko przez prędkość powiedziałem.
I, wpadając w wesoły bardzo humor, i obejmując ramieniem kibić matki, zawołał:
— Ech! zobaczysz, mateńko! wszystko dobrze będzie! Znikną przed nami ziemskie zapory, których się dla nas obawiasz... serca dążą do siebie, jak gwiazdy na niebie, powiedział jakiś poeta... to bogata panna, matuniu, i zobaczysz.. ty i ja zajaśniejemy jeszcze kiedyś na świecie, użyjemy życia... Salony, mateczko, lokaje... meble, aksamitem kryte... wszystkiego w bród!...
Nagle spójrzał na krzesło, na którém siedziała była Żancia; wdzięczna postać młodéj panienki, musiała stanąć mu przed oczyma, bo zerwał się z siedzenia na równe nogi, obie ręce podniósł do czoła, i w paroxyzmie najwyższego zachwytu, najnamiętniejszego uniesienia, zawołał:
— To nadludzka istota, mamo! to... ziemski Anioł!...
Pani Herminia tymczasem, ukończywszy swą, w dobroczynnych celach podjętą, wędrówkę, wróciła do domu w kwadrans zaledwie po powrocie Żanci.
— Czy moja córka znajduje się w salonie, czy w swoim pokoju na górze? — zapytała służącego, który wybiegł na jéj spotkanie.
— Panienka tylko co wróciła z miasta i jest teraz w swoim pokoju.
Pani Herminia stanęła nieruchoma, oczyma pełnemi zdumienia patrząc na lokaja, zwiastującego jéj tę nieprawdopodobną wiadomość. W mgnieniu oka jednak przypomniała sobie, że nie należy służącego wtajemniczać w zajścia rodzinne i spokojniejszym już głosem rzekła:
— Proś do mnie Drylską.
Lokaj odchodził, gdy pani Herminia, zmieniając nagle zamiar swój, zwróciła się ku niemu.
— Nie — rzekła — proś do mnie moję córkę.
— Drylska mogła-by skłamać — mówiła do siebie pani Herminia — Żancia powie mi prawdę z pewnością... dokąd ona chodziła... z kim?
Twarz miała wzburzoną i niespokojnym krokiem chodziła po pokoju, ale zaledwie usłyszała w przyległéj sali jadalnéj leciuchny krok Żanci, zmieniła natychmiast postawę i wyraz twarzy. Chłodna i sztywna, z brwią tylko zsuniętą nieco, usiadła na fotelu. Żancia weszła do salonu i, zbliżywszy się do matki, chciała na powitanie pocałować ją w rękę, ale pani Herminia żywo rękę swą usunęła i, wskazując obok stojące krzesło, rzekła:
— Usiądź, Żanciu, mam z tobą do pomówienia!
Usunięcie ręki oznaczało gniew, „mam z tobą do pomówienia!” zapowiadało uroczystą rozmowę; jedno i drugie w połączeniu lodem przestrachu ścięło myśli i uczucia Żanci. Wielka tajemnica jéj odkrytą być musiała... ale... o ile? do jakiego stopnia?
Słaby rumieniec, którym szybki chłód wśród ożywczego, świéżego powietrza, a może i doznane wrażenie, okrasiły policzki młodéj dziewczyny, zniknął bez śladu. Pobladła, ze spuszczonemi powiekami, usiadła na brzegu wskazanego sobie krzesła, sztywna i wyprostowana, jak dobrze naciągnięta struna.
— Żancia wychodziła beze mnie na miasto? — zaczęła indagacyą swą pani Herminia. Brwi jéj były wciąż ściągnięte, czoło chmurne, a oczy suche i gniewne, nieco bacznie w twarz córki wpatrzone.
— Wychodziłam, mamo — wymówił nakoniec głosik nieśmiały i pokorny.
— Z kim?
Znowu chwila milczenia.
— Gdzie byłaś?
Chwila milczenia daleko dłuższa od poprzednich.
— Przeszłyśmy z ciocią parę ulic i wróciłyśmy.
— Nie zachodziłyście nigdzie?
Tym razem pierś Żanci zaczęła oddychać ciężko, drobne jéj ręce, nieruchomo dotąd złożone na kolanach, zaczęły miąć i obracać w palcach szarfę w białe i błękitne paski. Z większą trudnością przychodziło jéj snadź kłamać przed matką, niż przed Drylską. A jednak wymówiła z pewnym nawet pośpiechem:
— Nie zachodziłyśmy nigdzie, mamo!
— Niech Żancia spójrzy na mnie!
Żancia podniosła powieki. Źrenice jéj, zwilżone trochę i trochę smutne, utkwiły w twarzy matki. Zdjęło snadź ją jakieś wahanie, lub może uczuwała wewnętrzny poryw jakiś, bo poruszyła się na krześle, pochyliła się nieco ku pani Herminii, usta jéj drgnęły. Gdyby pani Herminia miała w téj chwili na twarzy swéj wyraz łagodności i pobłażliwości, gdyby wyciągnęła rękę ku córce i przygarnęła ją ku sobie, Żancia zsunęła-by się może do kolan matki i wyznała jéj wszystko. Ale brew surowéj damy była ściągniętą, wzrok suchy i nakazujący, postać sztywna. Źrenice téż Żanci oschły w mgnieniu oka, kibić wyprostowała się znowu, na wzór dobrze naciągniętéj struny, usta zamknęły się i zarysowały wązką linią, w któréj oko znawcy dojrzéć-by mogło zarys głuchego buntu i powstałego zeń uporu.
— Czy Żancia z pewnością prawdę mówi?
Żancia nie milczała już ani sekundy.
— Prawdę, mamo! — rzekła bez najmniejszego wahania.
— Jeszcze jedno pytanie: czy to pani Cieciórkowa namówiła Żancię do tego spaceru?
Tym razem młoda dziewczyna żywo podniosła głowę, oczy jéj błysnęły silném postanowieniem bronienia pani Róży.
— O! nie, mamo — rzekła głośniéj, niż mówiła wprzódy — nie, nie! — powtórzyła z mocą.
— Jakże to było?
— Ja sama, mamo, póty prosiłam ciocię, póty prosiłam, aby mnie z sobą wzięła, że się musiała zgodzić na to... Ciocia nie chciała, abym z nią szła, z pewnością nie chciała... mówiła mi, że ja bez pozwolenia mamy wychodzić nie powinnam... że młoda panna nie powinna nigdy miéć własnéj woli... że ludzie Bóg wie co o mnie mogą pomyśléć, jeśli bez mamy wyjdę na ulicę... wszystko to ciocia mi mówiła, ale ja, mamo, słuchać nie chciałam i poszłam...
Pani Herminia ze zdziwieniem słuchała słów córki; nie przypuszczała bowiem, aby pani Róża wygłaszać mogła zdania tak rozsądne, i do jéj zdań tak co do joty podobne. Dziwił ją téż trochę ogień, który zapłonął w źrenicach jéj córki, gdy broniła w ten sposób swéj staréj krewnéj, pewność i moc głosu, z jakiemi obronę tę wygłaszała. Myśli jéj nie nasunął się przecież ani cień przypuszczenia, że wszystko to dowodzić mogło wielkiéj tylko przebiegłości i skrytości, które rozwinęły się w charakterze młodéj dziewczyny, i również wielkiéj zdolności przywiązywania się do ludzi, jaką posiadało jéj serce. I owszem, objawy te poczytała ona za niezbite dowody szczerości, naiwności, niewinności, dziecięcéj prostoty i, patrząc na córkę, która spuściła znowu oczy i w sztywnéj siedziała postawie, doznała żywego zadowolenia i głębokiéj dla dziecka swego czułości. Starannie przecież ukrywając jedno i drugie uczucie, z jednostajnie zawsze surową i obojętną twarzą, zaczęła długą przemowę, któréj wszystkie zdania, niby około osi swych, obracały się około wyrazów: skromność, uległość, zapomnienie o sobie, poświęcenie chęci swych woli, lub przyjemności innych.
Po kwadransie, lub więcéj, mówienia, pani Herminia, zalecając córce, aby dla wynagrodzenia czasu straconego, siadła co prędzéj do fortepianu, na znak przebaczenia i przywróconéj łaski, przeciągnęła dłoń po uplotach jéj włosów. Żancia drgnęła lekko pod tém dotknięciem. Trudno ręczyć, czy pilnie słuchała ona, czy dokładnie słyszała mowę matki, o treści tak dobrze jéj znanéj, tak może sprzecznéj z tém, co czuła, czego pragnęła; ale serce jéj, przepełnione dnia tego wrażeniami, tajało i wyrywało się z piersi. Uczuwszy na głowie swéj dłoń macierzyńską, drgnęła, podniosła ku twarzy matki oczy, wilgotne znowu, osunęła się z krzesła i, pochwyciwszy ręce jéj, chciała przycisnąć je do ust gorących. Ale pani Herminia usunęła się żywo i z niezadowoleniem.
— Cóż tam znowu, Żanciu? — rzekła głosem wymówki, łagodnéj wprawdzie, ale zawsze wymówki — po co te sceny i ta exaltacya? wiész dobrze, iż znieść nie mogę wszelkiéj exaltacyi. Przywiązania swego do mnie dowodzić powinnaś posłuszeństwem, stosowaniem się do moich rad i zaleceń. Wszelkie zaś głośne i exaltowane demonstracye czułości nie przystoją młodéj pannie i psują układ jéj, który wszędzie i zawsze powinien zachowywać skromność i dystynkcyą.
Można-by rzec, że słowa te były wielką konwią zimnéj wody, wylanéj na głowę młodéj dziewczyny, tak nagle ostygła ona, powstała, wyprostowała się, jak struna, i wyszła z pokoju, z rękoma skromnie złożonemi śród skromnych białych i błękitnych pasków dziewiczéj sukni. Chód jéj i ruchy były znowu doskonale skromne, nieśmiałe i dystyngowane, a tylko, gdyby ktokolwiek uważnie na nią w owéj chwili patrzał, ujrzał-by w linii ust ściśle zwartych wyraz buntowniczego uczucia, a w suchych, złotawą iskrą świecących źrenicach, błysk żalu i goryczy.
Pani Herminia zaś pozostała w salonie pod wpływem głębokiego zadowolenia. Odniosła ona była tryumf nad własną słabością; przed chwilą bowiem uczuwała popęd silny, serdeczny, do ujęcia dziecka swego w ramiona, do uściśnienia go i ucałowania. Ale po bohatersku zwyciężyła samę siebie; uczucia jéj ustępowały przed jéj zasadami, które opiewały, że okazywanie przez rodziców miłości dla dzieci psuje te dzieci, i że iskra uczuć, spoczywająca w piersi młodéj panny, spać powinna pod popiołem póty, nim z więzienia tego nie oswobodzi jéj ołtarz ślubny. Była ona zresztą nietylko z siebie, ale i z córki swéj żywo zadowoloną.
— Jaka ona naiwna! — myślała w duchu — jak nieśmiała, szczera, przezroczysta! o! taka dziewica, to uosobienie czystości, niepokalaności, poezyi, wdzięku, to — ziemski anioł!...
Pani Róża podniosła się téż znacznie dnia tego w wyobrażeniach pani Herminii.
— Ktoby był sądził — myślała — aby ta płocha, stara lwica, mogła tak rozsądnie myśléć i przemawiać, jak się to okazuje z wyznania Żanci! Niepotrzebnie snadź niepokoiłam się tak bytnością jéj w naszym domu, i źlem może uczyniła, posądzając ją, że może ona źle wpłynąć na moje dziecko! Ale co się tycze Drylskiéj...
Pociągnęła za taśmę od dzwonka i rzekła do lokaja:
— Poproś do mnie pannę Drylską.
W skutek rozmowy, która nastąpiła potém, panna Drylska siedziała wieczorem w pokoju Żanci i popłakiwała trochę, a ile razy otarła chustką łzy z oczu, tyle razy wzięła jednego daktyla z leżącego przed nią papierka i włożyła go do ust. Osładzający wpływ daktylów, albo może i wrodzona charakterowi duegny łagodność i wspaniałomyślność, sprawiły, że nie czyniła ona Żanci żadnych wyrzutów. Trzeba było zresztą miéć serce kamienne, aby czynić wyrzuty temu szczupłemu, blademu dziewczęciu, które, klęcząc obok popłakującéj i daktyle jedzącéj kobiety, zarzucało ramiona swe na jéj szyję, całowało ją w tłuste policzki, w załzawione oczy, a nawet w ręce igłą nakłute i, głosem pełnym głębokiéj skruchy, szeptało :
— Moja Drylsiu, moja kochana, dobra, Drylsiu! przebacz, że nabawiłam cię tylu nieprzyjemności! nie płacz już, nie płacz! mnie, widzisz, twoje łzy na serce padają!
— O, to poczciwe, złote serduszko! — zawołała Drylska, przyciskając do swéj szerokiéj i wypukłéj piersi szczupłą kibić dziewczyny. — Bodaj-bym nigdy z tego miejsca nie wstała, bodaj-bym nigdy mego kochanego lidzkiego powiatu na oczy moje nie zobaczyła, jeżeli to paniuńci złote serduszko choć raz przeze mnie zaboli! pani gniewa się na mnie... cóż robić? niech sobie gniewa się! ja pieszczotki mojéj męczyć i dręczyć i nie wypuszczać jéj na Boży świat, jak niewolnika jakiego, nie mogę! Dalibóg nie mogę i koniec! niech już paniuńcia będzie spokojna. Co tylko będę mogła, to zawsze zrobię, żeby cię ani główka, ani serduszko nie bolały nigdy!
— Ot to, to lubię — zawołała stojąca obok pani Róża — niech panna Drylska będzie pewna, że za jéj dobre chęci dla mojéj drogiéj rybki wyszyję śliczną stułę dla jéj brata proboszcza.
— Święty człowiek! — wyrzekła z namaszczeniem Drylska, splatając ręce.
— I siostrzenicy Kasi, jak będę wracała do Cieciórkowszczyzny, zawiozę z Wilna funt cukierków...
— Biedactwo moje! ono pewno, jak żyje, cukierków żadnych nie jadło!
Była to chwila, w któréj dwie kobiety zawarły z sobą przymierze, nie zaczepne wprawdzie, ale odporne, w imię wspólnego przywiązania do Żanci i tajemnego rozszerzania jéj swobód.
Z przymierza tego korzystać miał najbardziéj człowiek z hiszpańską bródką i nastrzępionemi nad śniadém czołem włosami, który w téj porze właśnie, siedząc w hotelowéj izbie przy stole, na którym stał kałamarz i leżała ćwiartka listowego papiéru, wzrokiem, w którym mieściła się cała tragedya, patrzał na niewinną belkę sufitu, i — gryzł pióro w zębach. Wkrótce przestał je gryźć, zawinął niém w powietrzu, niby zabójczém narzędziem i, spuściwszy ostry koniec jego ku papierowi, nakreślił: Pani!!!!!!
Pióro, jakby zmęczone wydaniem na świat sześciu wykrzykników, spoczęło znowu pomiędzy zębami piszącego, ręka zaś jego utonęła we włosach, które podniosła i roztrzepała w sposób sprzeciwiający się wszelkim normalnym prawidłom sztuki fryzyerskiéj. Przywołane w ten sposób natchnienie poczęło zbliżać się powoli do głowy, któréj cień, rysujący się na ścianie, przedstawiał dokładnie furę roztrzęsionego siana. „Jak smutny wendrowiec na pustyni Sahara spostrzega strumyczek wut przejżystych, tak ja Pani!!!!!! spostrzegłem dziś CIEBIE w tém okropném miejscu, w kturem żyć mi kazał nawskruś zmateryalizowany świat 19-go wieku!!!!!!”
Był to początek listu, który Roman Gotard, ośmielony i uszczęśliwiony zaszłemi w dniu tym odwiedzinami, pisał do Ziemskiego Anioła.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.