Rodzina kamieniarza/Niebezpieczna przygoda
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina kamieniarza |
Pochodzenie | Zajmujące czytanki nr 17 |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Antonina Smišková |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Michalski od kilku dni robił wycieczki w góry, ale tym razem bez chłopców, bo Franio musiał pomagać matce w zbieraniu paszy dla kozy, a Wacek, czując się już dorosłym, nie chciał darmo jeść chleba i postanowił z ojcem chodzić na robotę. Wielka to była ofiara, bo towarzyszenie profesorowi było dlań największą przyjemnością, ale uważał, że obowiązek przedewszystkim, co mu też oboje rodzice i uczony jego przyjaciel chwalili. Zato obiecywał sobie całe popołudnie w niedzielę nie odstępować profesora.
Nie zwracając uwagi na gorąco, które buchało ze skał rozpalonych, gdzie nie było ani trochę cienia, chyba pod krzakami berberysu, profesor śpiczastym młotkiem otłukiwał warstwy wapienne i wydobywał skamieniałości. Spocony i zakurzony zstępował z góry i szedł na szklankę mleka do Pokorów. Zachodził także do łomów, gdzie pracowało kilku kamieniarzy, a między niemi i Pokora z Wackiem. Tam siadał odpocząć na jakim odłamie, przyglądał się ich pracy i rozmawiał z niemi.
Dzisiejszy Wacław bosy, w szarych spodniach i grubej koszuli niepodobny był do niedzielnie wystrojonego chłopca. Przy ciężkiej kamieniarskiej robocie ubranie się bardzo niszczy i dlatego robotnicy biorą na siebie co mają najgorszego.
Pewnego razu profesor, idąc w góry, wstąpił po drodze do robotników, chcąc dać jakieś zlecenie Wacławowi, ale go tam nie zastał.
— Pokora tam wyżej wierci otwór na dynamitowy nabój, a Wacek poszedł z ojcem.
Pan Michalski poszedł we wskazanym kierunku i wkrótce usłyszał uderzenia młotów. Spojrzał w górę i zobaczył Pokorę, który wbijał w skałę żelazny drąg, podtrzymywany przez syna.
— Szczęść wam Boże! — zawołał profesor. Może wam pomóc!
— Panie Boże zapłać! Ale taka robota nie dla profesora — odrzekł przywitany.
— Mój Wacku, w niedzielę rano wybieram się pieszo do Nałęczowa; mogę wstąpić po was, jeżeli rodzice wam pozwolą pójść ze mną.
— Z największą chęcią, jeżeli pan będzie łaskaw zabrać z sobą tych urwisów.
— Bądźcie zdrowi tymczasem, bo i mnie, i wam pilno do roboty.
Mówiąc to, profesor oddalił się szybko, a Wacław, ucieszony obietnicą przechadzki, tym gorliwiej zabrał się do pomocy ojcu. Nietylko podtrzymywał drąg, ale skoro ten pod uderzeniami młota mocno utkwił w skale, chwycił zań razem z ojcem i starał się poruszać nim na lewo i na prawo, aby otwór poszerzyć.
Z powodu upału i wysilenia pot występował im kroplami na czole, a spływając po nim, łączył się z innemi kropelkami po drodze i tworzył smugi na twarzach, pokrytych warstwą kurzu. Pomimo to pracowali tak z pół godziny, gdy wtym usłyszeli przeraźliwy krzyk z tej strony, w którą pan Stanisław odszedł.
— Co to jest? — spytał Wacław przestraszony.
— Jezus Marja! czy nie stało się co złego profesorowi — zawołał Pokora.
I puściwszy drąg, zawołał na syna:
— Skoczymy za nim, może potrzebuje ratunku!
Zręcznie wspinając się na skały, obydwaj rozgarniali krzaki tarniny i berberysu, bez względu na to, że ranili sobie ręce, a parę razy nawet zadrapali twarze. Co parę kroków przystawali, oglądali się wokoło i nawoływali, ale prócz echa nie mieli żadnej odpowiedzi.
— Boże miłosierny, aby tylko nie spadł gdzie ze skały — mówił Pokora.
— Spojrzyjmy jeszcze, ojcze, na «białą ścianę» — radził blady ze strachu Wacek.
Nareszcie dotarli na oznaczone miejsce, weszli na wierzchołek góry, której jeden brzeg strome stanowił urwisko, wystające na kilka łokci pod głębokim jarem.
Pokora spojrzał w dół i krzyknął przeraźliwie:
— Dla Boga, on tutaj!
Wacek pośpieszył za ojcem i nachylił się nad przepaścią. Przytomny ojciec w porę uchwycił go za rękę, bo jedno niebaczne poruszenie, a mógłby przechylić się i runąć ze swym przyjacielem. Straszny widok roztaczał się przed ich oczami: nad samą przepaścią wisiał, głową ku dołowi, młody badacz, mając nogi uwikłane w rosnącej na brzegu tarninie. Widocznie idąc tędy, poślizgnął się i stracił równowagę. Byłby się z pewnością zabił, padając głową na kamienie w wąwozie, gdyby, szczęściem, nogi nie zaplątały się w krzaki. Położenie takie wstrzymało na chwilę wypadek, lecz nie zapobiegało mu wcale, bo ciężar ciała osłabiał moc przyczepienia się korzeni drzewka w ziemi. Musiałyby one ustąpić naporowi, a najmniejsze poruszenie ofiary przyśpieszyłoby katastrofę.
Ujrzawszy to, Wacek zaczął drżeć z przerażenia, a stary Pokora, wobec niebezpieczeństwa i swej bezsilności, stracił na chwilę przytomność umysłu. Wkrótce jednak opamiętał się.
— Do dzieła, póki czas! — zawołał. — A zwróciwszy się do Wacka, kazał sobie podać powrózek, którym się chłopiec opasał, wychodząc z domu, bo wracając wieczorem do domu, miał nazbierać trochę gałęzi i przynieść je na ogień.
Kamieniarz ze słowami: «Boże, dozwól nam uratować tego nieszczęśliwego», zrobił na jednym końcu pętlę, położył się nad przepaścią i ostrożnie, aby nie poruszyć krzaka, podsunął powoli pętlę pod nogi studenta i przeciągnął przez nią koniec wolny. Podczas, gdy ojciec zajęty był ratowaniem, syn ukląkł przy nim na ziemi i z całych sił przyciskał jego nogi, aby wypadkiem ciężar głowy i prawie połowy korpusu nie przeważył.
Przekonawszy się, że sznur jest mocno związany, Pokora odczołgał się od brzegu i ukląkłszy, zaczął z synem wciągać bezwładne ciało na górę. Szło to dosyć trudno, pomimo że student nie był ciężki; obawiali się też poranić go o wystające kamienie.
Skoro tylko można było uchwycić za nogi, Pokora ujął je, a za sznur ciągnął dalej Wacek.
Nakoniec z wielkim trudem udało się wydostać studenta na górę i położyć w bezpiecznym miejscu; nie bez szwanku wprawdzie dla ratowanego, który miał pokaleczoną głowę, twarz i szyję i poszarpane odzienie.
Obaj Pokorowie tak czuli się wyczerpani fizycznie i moralnie, że musieli chwilę odpocząć.
Ocierając pot i oddychając głęboko, spoglądali na leżącego bez ruchu.
— Tatku, on chyba nie umarł? — spytał Wacek.
— Bądź spokojny, czułem bicie serca. Ale biedak, padając, ze strachu, lub może z przyczyny uderzenia krwi do głowy, zemdlał. Skocz po trochę wody, to mu przywrócimy przytomność.
Chłopak lotem strzały pobiegł do robotników, chwycił dzbanek wody, jaką zawsze zabierali z sobą z domu i, nie wdając się długo w opowiadania, aby nie tracić czasu, zawołał, aby za nim pośpieszyli.
Zaciekawieni szczególnym zachowaniem się chłopca, Dąbek i Jędrzej poszli za nim.
Wacek wyprzedził ich o wiele, tak, że gdy dostali się na miejsce wypadku, pan Michalski, trzeźwiony wodą przez Pokorę, otworzył oczy i spytał:
— Gdzie jestem?
— Między nami, kochany profesorze — odpowiedział ucieszony Pokora.
— Ach, przypominam sobie! spadłem ze skały, to wy, drodzy przyjaciele, uratowaliście mnie? Wam więc winienem życie? — pytał, wyciągając ku nim ręce.
Na żądanie studenta Pokora opowiedział mu przygodę.
— Mieliście dużo strachu i trudu, czym ja się wam odwdzięczę?
— Et, zrobiliśmy tylko to, co do nas należało — rzekł Pokora.
Pan Stanisław chciał wstać, ale okazało się, że przerachował się z siłami.
Wtedy Dąbek i Pokora szybko odpasali fartuchy i położywszy je na ziemi, złożyli na nich młodzieńca. Następnie Pokora z Dąbkiem ujęli koniec niższy, a Jędrzej z Wackiem wyższy i lekko unieśli na nich chorego, tak, że z jednego utworzyło się siedzenie, a z drugiego oparcie na plecy. Takim sposobem, przystając od czasu do czasu dla odpoczynku, znieśli chorego na dół.
Michalski pragnął co prędzej dostać się do swego mieszkania, ale ponieważ czuł się bardzo zmęczony, Pokora gościnnie ofiarował mu swoją chatę. Tam więc na świeżym sianie i czystą bielizną zasłanym łóżku złożono «profesora», a Wacek pobiegł natychmiast po lekarza do Kaźmierza.
Tymczasem rozebrano chorego, bolesne miejsca obłożono liśćmi chrzanowemi, które chłodzą doskonale i wyciągają gorączkę, jak zapewniała kamieniarzowa. Wkrótce nadszedł doktór, obejrzawszy chorego, oznajmił, że prócz skaleczeń twarzy i ramion, które po swojemu opatrzył, młody człowiek nie poniósł żadnej szczególnej szkody na ciele. Zalecił mu tylko, aby chwilowo zaniechał przeniesienia się do miasteczka, a parę dni spokoju wróci mu zdrowie.
— Ależ ja tym zacnym ludziom będę ciężarem — ubolewał Michalski.
— Żartuje pan chyba, my nie posiadamy się z radości, że panu kąta użyczyć możemy — rzekli oboje Pokorowie.
Aby chory miał więcej spokoju i powietrza, wyniosła się matka z dziećmi na siano nad obórką, a tylko ojciec usłał sobie kożuch na ławce pod piecem, na wypadek, gdyby chory w nocy potrzebował jakiej usługi.
Spokój, jak zapewnił lekarz, i opieka dobrych ludzi sprawiły, że pan Stanisław po trzech dniach wstał z łóżka, a po tygodniu, pożegnawszy się serdecznie ze swemi opiekunami, wyjechał do gubernji Kieleckiej.