Romanów (proza)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Romanów |
Pochodzenie | Poezye i urywki prozą |
Wydawca | Wydawnictwo „Bluszczu” |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Obok skromnego domku rodzicielskiego w Dołhem stoi w pierwszych moich wrażeniach dziecinnych szumiący prastaremi jodłami swojemi Romanów, majętność dziada i babki, później rodziców moich. Wśród lasów nadbużańskich, w głębokiem, zapadłem Podlasiu, między dawnemi dobrami Sapiehów i Radziwiłłów, Kodniem, Sławatyczami, Włodawą, leży ta majętność, niegdyś Sapieżyńska, w której zamierzano fundować rezydencyę pańską, czego dowodem był wspaniały i ogromny ogród z kilkusetletnimi świerkami i grabowymi szpalerami. Zaczęli Sapiehowie stawiać nawet coś nakształt pałacu, ale skończyło się na lochach tylko i fundamentach, na których dziad, p. Błażej Malski, dom wzniósł murowany. Tęskny, płaski, poważny krajobraz otacza dwór, do którego wiedzie z jednej strony długa przez lasy przebita tryba. Lasy stare, odwieczne, opasują zewsząd siedzibę w przepysznych drzewach ukrytą, na których niezliczone gnieżdżą się bociany i czaple. Czuć było w Romanowie jeszcze za moich czasów zaledwie zdobytą na puszczy pierwotnej nowinę. Cóż to za cudowne gąszcze były w Kraszczynie, jakie sosny na drodze do Chmielity i Sosnówki! Sam ogród, odjąwszy mu szpalery i ulicę świerkową, był niemal puszczą, do której z lasów różne stworzenia zaglądały. Później obok dworu stawały piękna kaplica, oranżerya, łazienki i wszystko, co go ozdobiło. Dziad lubił bardzo ogród, drzewa, owoce i wielce się nimi zajmował. Jak zapamiętam siebie na świecie, widzę się w Romanowie, wychowańcem prababki ś. p. Konstancyi z Morochowskich Nowomiejskiej, żony niegdyś jednego z synów ś. p. Ludwiki z Dłuskich Nowomiejskiej, której tragiczną historyę wspomniałem.
Prababka, którą nazywano „babką białą”, gdyż się najczęściej w suknie białe ubierała, była moją pierwszą nauczycielką i drugą matką. W jej pokoju spędzałem dni całe, łóżeczko moje tam stało, a na posadzce ustawiały się ogródki z sosnowych gałązek i lalek porcelanowych. Wszystkie swe prawnuki wychowywała tak z kolei. Była to postać prześliczna dawnej polskiej niewiasty, niezmiernie czynnej, zawsze z uśmiechem na ustach, uprzejmej, uczynnej, zajmującej się żywo wszystkiem i wszystkimi, potrosze gospodarującej w Chmielicie, wychowującej wnuki i sieroty, zaglądającej do ogrodu, przyozdabiającej kaplicę, czynnej we wszystkich stosunkach familijnych. Zmarła, mając lat przeszło dziewięćdziesiąt, na twarzy zachowawszy ślady dawnej piękności w uśmiechu pełnym słodyczy... O ile sobie przypominam, wychowywała się razem z panną Fleming, późniejszą księżną Czartoryską. Wyszedłszy za p. Nowomiejskiego, który znaczne dobra dzierżawił i na nich milionowy zrobił majątek, po zgonie osiadła przy jednej z córek i tu dokonała żywota.
Nie wiem przez wiele lat pod łóżkiem prababki stało pudło z habitem Św. Franciszka, w którym się jako tercyarka zakonu pochować kazała. Wszystko do niego było w gotowości, bielizna, świece, pieniądze, nawet podarki dla gromady, która iść miała za pogrzebem. Pamiętam, że przewietrzano co roku te przygotowania, na które z uśmiechem spokojnym patrzała prababka, jedną ręką w bok się ująwszy, jak to miała we zwyczaju. Pamięć miała doskonałą, dowcip i wesołość nieprzebraną, dobroć niewyczerpaną, powagę przytem wielką. Lubiła się poruszać, nieustannie musiała być czynną, pamiętam ją nawet samą powożącą się wózeczkiem, do którego zaprzęgano powolną Jaroszyńską, klacz gniadą, od nich odzianą w kapę i przejeżdżającą się do Chmielity, gdzie na nabiał i drób sama naglądała. Jedną z zasad praktycznie przez prababkę mi wszczepionych, które mi się najmocniej wbiły w pamięć, była: „trzeba za złe dobrem płacić”. Widzę się jeszcze w zielonej, alepinowej sukience, po dopełnieniu jakiejś zbrodni w ogrodzie, zapłakanego, i prababkę, która mocno mnie zgromiwszy, podała mi gruszkę suszoną, dodając do niej: „trzeba dobrem za złe płacić”. Jakim sposobem tak mi się to w pamięć wrazić mogło, gdy tyle innych rzeczy ważniejszych się zapomniało? to tajemnica prababki.
Dom pp. Malskich cały żywo się zajmował tem, co się na świecie działo, pisało, obiecywało, dokonywało. Musiało to na umyśle dziecięcym czynić wrażenie. Wieczorem, gdy p. Błażej Malski po wielkiej sali się przechadzał, babka czytywała głośno. Książek w domu było pełno. Wuj, ciotki, babka Malska lubiła literaturę. Wiktor Malski był artystą, malował i sztukę kochał.
Dziad i babka często mawiali o dawnych czasach. Przypominam sobie, jak pani Malska opisywała mi podskarbiego Tyzenhauza, który po sądzie, jaki zapadł na niego, wracając z Grodna, u pp. Nowomiejskich nocował i w zielonem, aksamitem pokrytem futerku, smutny i milczący stał przy piecu. Babka z naiwnością dziecięcą spytała go nawet, dlaczego był taki smutny i za całą odpowiedź otrzymała pogłaskanie po głowie. Pamiętała także na balu jakimś w Grodnie panią Jenerałową z Radziwiłłów Morawską, w mundurze jeneralskim z szlifą, i białej kaźmirkowej spódnicy, mocno zażywającą tabakę — przesunął się przed jej oczyma później sławny Biskup Warmiński, jako cadet de famille, dosyć skromnym dworem jadący na trybunał, na który był wybrany deputatem duchownym.
Mnóstwo podobnych wspomnień zachowało się z owych czasów. Dziadek, który spisywał wszystkie okolicznościowe wiersze, listy, mowy, dawnym obyczajem (książka ta po nim mnie została), pamiętam łzy miał w oczach, gdy mu babka ową sławną mowę abdykacyjną Jana Kazimierza czytała. Nie jeden raz ją słyszałem wieczorem powtarzaną i był to pierwszy dokument historyczny, z którym zapoznałem się wprzódy niż z dziejami. Utkwiły we mnie na zawsze przepowiednie w nim zawarte, które dziadowi łzy z oczów wyciskały. P. Malski mówił mało, ale czuł mocno.
Wieczorami, przy świecach z umbrelką, zasiadała zwykle babka, z pończochą w ręku do czytania głośnego, dziadek się albo przechadzał po cichu, stając niekiedy, lub na kanapie podparty słuchał. Czytywano nowe, a gdy tych brakło i stare rzeczy.
Sąsiedztwo Romanowa, pomimo tak na pozór samotnej okolicy, było dosyć ożywione i liczne, Szlubowscy, Jasińscy, Borkowscy, a dalej Masłowscy, Mańkowscy (krewni prababki), Koryccy i wiele innych domów szlacheckich. Nie pamiętam już, kto ze starej szlachty, co się kontuszowo jeszcze nosiła, w paradnym stroju przybył na obiad do dziadka, bawił aż pod wieczór. Gdy wyjechał trybą ku Sosnówce, wyszedłem i ja na przechadzkę w tę samą stronę. Jakież było zdumienie moje, gdym pod lasem znalazł owego paradnego gościa, siedzącego na suchym rowie i strój kosztowny sub Jove, zamieniającego na płócienny kitel i kozłowe buty. Dało mi to pierwszą oszczędności naukę. W ten sposób suknie dziadowskie przechodziły na wnuków.
Prawie zawsze dla nabożeństwa w kaplicy bawił reformat w Romanowie, często zajeżdżali kwestarze. Za jednego kapelana, z którym się jakoś zuchwale i nieprzyzwoicie znalazłem, oskarżony, dostałem od dziadka w skórę, abym na przyszłość kapłanów szanował. O tem pro memoria tem mocniej przypominam sobie, gdyż był to casus pierwszy i ostatni w życiu. Wogóle reformaci byli ludzie dobrego humoru i prostoduszni.
Na obiad i wieczerzę uderzano w bęben i schodzili się naówczas wszyscy domownicy do stołu. Prababka jadała u siebie, bo bardzo często pościła. Oficyaliści dworscy, młodszy Piwoni i starszy rachmistrz Więckiewicz zapalony myśliwy, wirtuoz na skrzypcach, zjawiali się także.
Więckiewicz, o ile u stołu bywał milczący, stanąwszy przed gankiem niewyczerpane miał do opowiadania szczegóły z lat dawnych, z 1812 roku, gdy przed kozakami do Kraszczyna uchodził. Pamiętał on jeszcze bodaj dziadowską dzierżawę Bobrujskiego starostwa. Spluwając często, wspomagając się wstawianem ciągle: „Mości dobrodzieju”, gładząc peruczkę, Więckiewicz z zapałem postokroć jedno powtarzał. A choć już trzymał klucz od swojej izdebki w ręku, opatrzony dla bezpieczeństwa drewnianą kłódką, choć mu jego wyżeł dopominał się powrotu do penatów, raz począwszy relacyę — niełatwo kończył.
Wieczorem, jeśli na kaczki nie poszedł, suwając nogami po niewielkiej izdebce, godzinami grał na skrzypcach, które stały bardzo starannie zamknięte w okutem pudle. Poczciwy stary dożył tu tak do końca, podupadłszy mocno na zdrowiu. Zrósł się z domem i rodziną.
Przypominam sobie, ale mglisto bardzo, odwiedziny u pp. Borkowskich — J. U. Niemcewicza, na którego przyjęcie wielce się przygotowywano. Bawił jakoś krótko, ale sławny naówczas autor „Powrotu posła” i „Śpiewów” poruszył sąsiedztwo całe. Mówiono długo i dużo o nim.
Widywałem, jeżeli się nie mylę, u Szlubowskich, młodego naówczas, zaledwie zaczynającego zawód swój, jeszcze nieśmiało, Stefana Witwickiego, który tu był jakiś czas nauczycielem domowym. Przypominam go jako bardzo pięknego i miłego mężczyznę. Okolicy nie zbywało na wspomnieniach i miejscach zajmujących, nie licząc Białej, o trzy mile był Kodeń ze swym kościołem, Infułatem, starą cerkiewką zamkową, opustoszałą rezydencyą pani ex-wojewodzicowej Mścisławskiej, Różanka Pociejowska, Włodawa, Wisznice i Dołholiska, w której Kościuszko po powrocie z Ameryki bawił aż do wstąpienia w służbę czynną. Tu on własnemi rękami wzniósł rodzaj pomnika murowanego i w nim swoje pamiętniki złożył, które zaginęły. W kościołku w Dołholisce na obrazie cudownym jako votum, wisiał order Cyncynata, ofiarowany przez niego. Po drodze z Romanowa do Dołhego przejeżdżało się około Siechnowic, starego gniazda Kościuszków, z drewnianą cerkiewką na piasku, staremi jodłowcami otoczoną. Komorę i granicę przebywało się w Brześciu Litewskim. Naprzeciw niego w Terespolu, alias Błotkowie, rezydował sławny na całą okolicę doktór Müller, do którego się zdala zjeżdżali pacyenci. Byłem tam i ja raz dziecięciem na kuracyi. Strasznie dawne, dawne czasy.
Chociaż to Podlasie było tak oddalone od wielkich gościńców, od świata, od ruchu, od ludzi, że nawet czasu wojen rzadko się tu wojska jakie pokazywały, w okolicy Romanowa, w Romanowie samym życia było wiele. Listy, dzienniki, książki, czasem ludzie zdaleka je przynosili. Wuj Malski Wiktor, niegdyś oficer artyleryi, człowiek bardzo wykształcony, dobry rysownik, malarz, duszą artysta, ale zarazem, zapalony myśliwy, czytywał wiele i zajmował się literaturą.
Z p. Janem Szlubowskim, także znawcą i miłośnikiem sztuki, odbyli oni podróż do Włoch i do Rzymu i Neapolu czterokonną bryczką polską się dostali. Gdy wieczorem zbliżali się do starej Partelopy, a na horyzoncie ukazał się z ognistym czubkiem Wezuwiusz, siedzącego na koźle Podlasiaka zapytali podróżni, jak mu się też zdawało, coby to być mogło? Niezmieszany wcale chłopak odpowiedział rezolutnie: „A co ma być? węgle dla kowala palą.”
Jak dziadka, babkę, tak wuja interesowało wszystko, co się w kraju i zagranicą działo, czytano chciwie, rozprawiano wiele. Co nie mogło się dostać drukowanem, przepisywano. Pamiętam, że pierwsze poezye Mickiewicza, które obudzały nadzwyczajne zajęcie, wszystkie chodziły starym obyczajem z rąk do rąk, w rękopismach. Walter Skott, Byron, Shakespeare leżeli u wuja na stoliku. Odradzająca się na nowo literatura francuska, książki włoskie przywiezione z podróży czytano i tłómaczono.
P. Jan Szlubowski w Opolu zgromadził dosyć piękny zbiór obrazów i rzeźb zdobytych także we włoskiej peregrynacyi. Wszystko to pierwszemi wrażeniami działało na umysł dziecięcy. Wspomnienia tych czasów tak jeszcze żywe pozostały.
Prababka, oprócz książki do nabożeństwa, czytała mało, przedewszystkiem była to niewiasta czynna, potrzebująca zajęcia, szukająca go prawie niespokojnie, dlatego brała na wychowanie wnuki, prawnuki, a w końcu i sieroty, gospodarowała potrosze, a gdy nadeszły święta Wielkanocne prezydowała sama przy pieczywie święconego. Babka za to po całych dniach czytywała albo robiła w krośnach, reumatyzm nie dawał się jej wiele poruszać. Dziad gospodarował i miał obowiązki obywatelskie, często też wyjeżdżać musiał. W oficynach u wuja panowały książki, ołówki, farby i myśliwskie przybory. Nie było rodzaju polowania, któregoby nie próbowano, bo i z ptakamiśmy jeździli starodawnym sposobem, a kilka sokołów i kobusów wychowano umyślnie do tego. Lasy Romanowskie obfitowały we wszelkiego rodzaju zwierza, okoliczne błota w ptactwa mnogość.
Zawczasu nauczyłem się konno jeździć i z koniem sobie dawać rady, a dziś jedną z najdotkliwszych prywacyi jest może to, że wierzchowca mieć nie można. Ojcowska kara klacz pierwsza mnie ponosiła i trochę potłukła, niezliczoną potem ilość razy padało się, podnosiło, pędziło z niewymowną rozkoszą — w pola i lasy!!
Balów i zabaw wrzawliwych nie pamiętam tu wcale, oprócz jednych imienin prababki, na które między innymi gośćmi przybył pierwszy murzyn, jakiego w życiu widziałem. Uczynił na mnie niepospolite wrażenie. Pamiętam, że jak innych gości przyjmowano go w salonie i miał powierzchowność dobrze wychowanego człowieka.
Wszystkie dawne obyczaje zachowywały się tu święcie i wiernie, prababka była ich stróżem. W niej żyły tradycye wszelkie, które wspomnieniami popierała. Obchodzono doroczne uroczystości wedle form prastarych. W języku, którym mówiła prababka, zachowało się mnóstwo tych odcieni, akcentów, dodatków, które z mowy pisanej znikły. Chociaż rozumiała po francusku, nigdy językiem tym nie mawiała i dlatego może mowa jej miała niewymowny wdzięk archaiczny, nie książkowy, ale żywy, z życia wyrosły. Odzywała się w niej rubaszność pewna, ale niewieścią skromnością powstrzymana i niemal wytworna.
Nieboszczyka pradziadka nie pamiętam wcale, wiem tylko o jego zgonie, o którym często opowiadano. W dosyć już późnym wieku będąc, p. Nowomiejski chorzał na podagrę i z krzesła się nie poruszał. W Wigilię św. Wojciecha na imieniny jego, zjechali się zięciowie i wnuki. Wieczór upłynął bardzo wesoło. Staruszek kazał się z krzesłem przytoczyć do stołu, mówił wiele, wypił pół kieliszka wina, naśmiał się i nażartował i odprowadzony przez wszystkich spać się położył.
Nazajutrz, w dzień patrona św. Wojciecha, gdy długo nie wstawał, sądzono, że zmęczony potrzebował spoczynku, około południa chciano go zbudzić. Znaleziono w łóżku uśpionym na wieki i dzień wesela stał się dniem żałoby.