Poezye i urywki prozą/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Nigdzie niedrukowane poezye i urywki prozą | |
Podtytuł | z teki pośmiertnej Józefa Ignacego Kraszewskiego | |
Wydawca | Wydawnictwo „Bluszczu” | |
Data wyd. | 1912 | |
Druk | Piotr Laskauer | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
NIGDZIE NIEDRUKOWANE
POEZYE
i URYWKI PROZĄ
☐ Z TEKI POŚMIERTNEJ ☐
JÓZEFA IGNACEGO
KRASZEWSKIEGO
WARSZAWA – WYDAWNICTWO „BLUSZCZU“
Skład główny w księgarni Gebethnera i Wolffa
1912
JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI.
(W r. 1859-ym).
Druk Piotra Laskauera
Warszawa, Nowy-Świat Nr. 41.
|
Poezje te, pisane w różnych epokach życia są wyrazem tych uczuć i stanów ducha, jakie przeżywał Józef Ignacy Kraszewski, są szczerą spowiedzią zbolałej często duszy, doświadczanej przez los, lecz nigdy nie obniżającej lotu. Znalezione w tece pośmiertnej, nie były przeznaczone do druku, gdyż autor „Starej Baśni” zbyt skromnym był, aby chciał „sobą” zajmować ogół — nie wszystkie też są jednakiej wartości artystycznej — przemawiają jednak tak żywo do czytelnika, tak jasno rysują postać wielkiego pisarza, że zapoznanie się z niemi nietylko przypomni jego zasługi, ale uwypukli te zalety ducha, które poza talentem i pracą składały się na potężną indywidualność twórcy powieści polskiej. Porządkując je, starałam się rozklasyfikować stosownie do treści, nie czasu, na pierwszem zaś miejscu zamieściłam „Psalmy”, pisane w Magdeburgu, jako smutny dokument krzywdy, która starca nad grobem spotkała. Źródłem jej, jedyną przyczyną — była zbytnia wiara w ludzi i niezrównana dobroć, płynąca z gołębiego serca.
W poezjach tych odsłania nam Kraszewski tragedję ostatniej karty swego życia, wiodąc nas również przez jasne dni młodości, trudy dojrzałego wieku i niezapomniane, słoneczne dzieciństwo... I śmiało przytoczyć tu mogę słowa wypowiedziane w dniu Jubileuszu: „w chlebie mym były może ości i plewy, ale zakalca nie było”.
d. 8 marca 1912 r.
Dość spojrzeć na nią, aby się domyśleć, że to nie jest jedna z tych książek, jakiemi my się dziś bawimy, z jakich się uczymy i jakiemi gorszymy się czasami. Książka ta w życiu miała inne znaczenie. Była to towarzyszka w dobrej i złej, a nadewszystko w złej doli; książka, z której płynęła pociecha w duszę, na którą spływały łzy; z niej się czerpało natchnienie, męstwo, nadzieja. Jest to po prostu książka do nabożeństwa, ale z nią łączy się tragiczna historya mojej pra-prababki, Barbary Ludwiki z Dłuskich Nowomiejskiej. Naówczas książka ta nie służyła jako część toalety do ubrania się na nabożeństwo, nie wstydzono się jej, nie żądano, aby się mogła, w razie potrzeby, schować do kieszonki; duża w ćwiartce, drukowana na lichym papierze żółtym, aby mogła przetrwać wszystkie życia przygody, oprawna była w czarny jaszczur, jak szabla pra-pradziadka, spięta srebrnemi klamrami, z czarną żałobną obwódką. Właścicielka też jej przez większą część życia żałobą była okryta. Nie francuskie to „Heures”, nie żadne tłumaczenie, ale prosta domowa książka, w Sandomierzu drukowana, Bolesnej Matce Boskiej w obrazie cudownym Jarosławskim złożona w darze i poświęcona; na wszystkie życia przygody, do wszystkich świętych patronów zawierająca modlitwy i westchnienia...
Na kartkach jej po kilkakroć podpisała się właścicielka, a na jednym z włożonych w nią obrazków nakreśliła to godło, które służyło jej do zgonu: „Dar Ducha Świętego — męstwo”.
Niewiasta to była w istocie mężna nad podziw, a męstwo jej płynęło z pobożności. Z rąk prababki przeszła książka przez pobożne ręce babki, matki mojej, i jako droga relikwia, daną mi była r. 1853, dnia 10 czerwca w Romanowie. Jest to niemal jedyna dziś spuścizna, jaka mi została. Kilka pokoleń dopisywało na niej modlitwy, możnaby było na niej znaleźć łez ślady — ale posłuchajcież historyi tej, która się pierwsza na niej modliła.
Państwo Nowomiejscy, ludzie zamożni bardzo i pracowici, trzymali w teraźniejszej Galicyi, a jak się to naówczas zwało, na Rusi, znaczne dobra dzierżawą od Księcia Wojewody — (nie wymieniamy nazwiska, spokój umarłym!). Pan Nowomiejski pożyczył było — prócz tego kilka tysięcy czerwonych złotych Księciu Wojewodzie. Było to za Saskich czasów; naówczas kto miał siłę, mógł co chciał.
Książę w ciągłych był podróżach do Drezna i dalej zagranicę, pieniędzy potrzebował wiele. Plenipotent, chcąc się zasłużyć, starał się o nie wszelkimi możliwymi środkami. Właśnie w chwili, gdy Książę się do Paryża wybierał, pan Nowomiejski zażądał wypłaty pożyczonych pieniędzy. Plenipotent oddać ich nie mógł. Książę, do którego słano listy, pogniewał się mocno na szlachcica, śmiejącego dokuczać tak wysoko położonemu w hierarchii panu. Plenipotent, na którego zapewne część winy za to spadała, powziął gniew i żądzę zemsty na panu Nowomiejskim. Miał w pozostałych dobrach kozaków nadwornych i wojsko książęce... Chociaż dzierżawa na lat jeszcze kilka kontraktem zapewnioną była, powziął myśl wyrugowania z niej siłą Nowomiejskiego. Nie było to łatwo, bo w fundum swem miał i on ludzi, dwór liczny i zapaśne rusznice.
Jednego dnia świątecznego, tak opowiadała prababka, wybrali się państwo Nowomiejscy na nabożeństwo do parafialnego kościoła. Jeździli zwykle dworno, jechał z nimi kapelan kapucyn, kilku rękodajnych dworzan, służba. Szła sześciokonna karoca, a za nią bryka. Dano im wnijść do kościoła bez przeszkody, wysłuchać mszy, a gdy już do powozu wracali, w kruchcie kościoła, zastąpiło im drogę kozactwo nasadzone, i wpadło z szablami na Nowomiejskiego. Dobył i on swojej na obronę, przypadł kapelan, osłaniając go, przybiegli w pomoc dworzanie, ale liczba napastników była przewyższająca, — pan Nowomiejski padł, kilkadziesiąt ran odebrawszy i krwią oblanego, żywego ledwie, wniesiono do powozu, uchodząc z nim do domu. — Tu się już gotował najazd i mimo dzielnej obrony, Nowomiejscy z kilkorgiem dzieci drobnych i życiem ledwie ujść mogli. Padły ofiarą inwentarze, zasoby domowe, wszystko... Pani Barbara ocaliła trochę pieniędzy z chorym, okrytym ranami mężem osiadła we Lwowie i rozpoczęła proces z najeźdźcą.
Wiemy, co to była naówczas sprawa z człowiekiem możnym, królewską protekcyą i deputatów trybunalskich mającego za sobą. Proces toczył się lata nieskończone. Pana Nowomiejskiego leczono też długo, a pani Barbara powiadała, że doktorowie i apteka tysiące czerwonych złotych kosztowały. Umarł w ostatku z ran poniesionych, zostawując wdowę i dziatki małoletnie z tą nieszczęsną sprawą w spuściźnie.
Naówczas to napisała właścicielka na książce: „Dar ducha świętego — męstwo”. Potrzebowała go w istocie, aby sama jedna podołać wszystkiemu, wychować dzieci, odzyskać im majątek, nie upaść pod brzemieniem, nie rozpłynąć się we łzach bezsilnych. Bóg pomógł czcigodnej, mężnej niewieście.
Po długiem, bezskutecznem procesowaniu się z Księciem Wojewodą, dało się coś przynajmniej z zagrabionej własności odzyskać, dzieci we Lwowie odebrały wychowanie i pokierowały się na świecie, — wdowa miała tę pociechę, iż umierając, spokojnie oczy zamknęła z uczuciem spełnionego obowiązku.
Na tej książce modliła się ona całe życie, a karty jej zapisane są prośbami do dzieci i wnuków, aby o duszy jej nie zapomniały. Można niemal śledzić na nich, jakiemi się karmiła modlitwami, bo niektóre stronice są więcej zużyte od innych...
Ileż to łez w czasie tego pobytu we Lwowie spadło na nie, gdy mąż chorował, ani wyzdrowieć, ani umrzeć nie mogąc, gdy lekarze z jednej, mecenasi i adwokaci z drugiej strony resztki mienia zabierali, gdy trzeba było swem męstwem i wiarą w Opatrzność starczyć na wszystko... kobiecie samej, jednej sierocie...
Pojmiecie łatwo, że książka ta — to relikwia, to najdroższa pamiątka. Przechodziła też z poszanowaniem z rąk do rąk i najstarszemu się dostała... Leży w niej także list pana Dłuskiego Józefa, ojca pra-prababki, w r. 1737 z Hołynki pisany do przyszłego zięcia, któremu rękę swej córki akorduje. List to zupełnie w stylu i obyczaju saskich czasów. Dłuski posag córce na dobrach Gudosze w ziemi Nurskiej zapisał... „A jeżeli taka jest Superis dyspozycya, i quo te tua fata vocant, i pede fausto... Deus coronet vota usum Pana ku chwale swej i moje żądze.” — Spodziewał-że się pan Dłuski, że to małżeństwo tak szczęśliwe, tak straszną tragedyą się zakończy!
Jedną może z najmniej znanych okolic kraju naszego, jest Prużańskie i Kobryńskie. Oprócz wojen napoleońskich, w czasie których pono gdzieś w tych stronach strzelano do siebie, żaden znaczniejszych rozmiarów fakt nie zapisał tych cichych miejscowości na kartach historyi. Jak ludzie szczęśliwi, Prużańskie historyi nie ma. Kątek to mający swą szczególną, odrębną, własną fizyognomię.
Płaszczyzna trochę piaszczysta, posiana kamieniami nie tutejszymi, które przed tysiącem lat wody jakiegoś kataklizmu przyniosły, gdzieniegdzie gaj brzozowy, gaj olszowy, gaj sosnowy, a za moich czasów szerokie błota i moczary, na których tysiące czajek, batalianów i bekasów żyło i rozmnażało się swobodnie, nie licząc kaczek na wyżarach. Jak spojrzeć płaszczyzna równa, jednostajna, a wśród niej folwarczki, wioski, kościołki drewniane, cerkiewki... Drogi się wiją brzegiem pól i łąk, często w kształcie kamiennych grobelek, czasu roztopów przyprowadzających do rozpaczy. Wśród błot brody, kępiny, kośnice, trzciny, gdzieniegdzie ów prastary kamień wędrowny, który zasnął i mchem się okrył, a ledwie już czubek jego widać nad ziemią.
Tych kamieni wędrownych, znanych mi osobiście, ileż ich tam było po drogach i polach! Z mniejszych robiono płoty malownicze i owe śmiertelne grobelki, większe, jak możnowładzcy, zabezpieczeni byli od wszelkiej zaczepki i stały spokojne. Bardzo to proste żywioły, z których się składa krajobraz tych nizin nad Jasiołdą i Szczorą, nad Prudem i innemi wodocieczami tutejszemi, nawet zdają się one niewdzięczne, a mimo to tworzyły się z nich, wierzcie mi, cudne obrazki, coś wdzięcznego bardzo i tęsknego w sobie mające. Wśród takiej równiny wilgotnej leży ojcowskie Dołhe, wioska niewielka w okolicach Prużany. Ojca rodzice odumarli dzieckiem na Ukrainie, w pieluchach został sierotą, na opiece przyjaciół dziada i dalekich krewnych. Naprzód więc ów piękny ukraiński majątek, dla ułatwienia sierocych spraw i uproszczenia, sprzedano tanio, aż do ruchomości.
Sierotę zabrali krewni, wychowywali — jak sierotę.
Ze znacznej dziadowskiej spuścizny, mimo, że się z nią obchodzono rezolutnie bardzo, parę kroćsto tysięcy zostało. Pułkownik Bogusław, opiekun ostatni, miał je do rozporządzenia. Kupiono za nie naprzód majętność Borowę w zapadłym kącie Polesia, ale obszerną jak niemieckie księstwo. Potem opiekun doradził zamienić te obszary dzikie na dwie wioski już nieco na świat Boży wysunięte: Dołhe i Peresudowicze. Ostatnia wieś, na nieszczęście, przylegała do dóbr przemożnego spekulanta i potrzebna była do zaokrąglenia. Wywiązał się proces, z którego wypadło, że ojciec Peresudowicze utracił. I osiadł w Dołhem. Jak tylko doszedł do pełnoletności, nikt się już o niego nie troszczył. Sam wszystko winien był sobie; a że nie przepadł rzucony tak na pastwę losom i własnej młodości, to za cud Opatrzności uważać można.
W maleńkiem Dołhem, z maleńkim nizkim domkiem, z małą kapliczką na wzgórzu maleńkim, z ogródkiem, z odrobiną zarośli, która cały las składała, z jedną sosną na polu, pozostałą po szczęśliwszych czasach (na której zawsze mi przepowiadano obwieszenie za swawolę), w Dołhem tem ojciec i my przeżyliśmy spokojnie długie lata. Ojcu z pierwocin obywatelskiego zawodu pozostał tytuł chorążego powiatu Prużańskiego i był tak samo prawnie chorążym, jak dziad ostatnim Łowczym Trębowelskim. Ja mam szczęście bodaj być ostatnim Sędzią Granicznym tegoż powiatu Prużańskiego, choć żadnej nigdy granicy nikomu rektyfikować już nie miałem sposobności. Jak widzicie, dygnitarstwami się pochlubić w ostatniej epoce żywota rodziny nie możemy. Dawniej pono siadało się i wyżej, ale fortuna kołem się toczy. Dopóki rodzina siedziała na Mazowszu, skąd pochodzi — było lepiej — potem się rozproszyła po świecie za chlebem — i rozrodziła i na skromnym zagonie Pana Boga chwaliła. Wędrowały tak u nas zbyt potomstwem pobłogosławione familie po wszystkich ziemiach Rzeczypospolitej, szukając dla siebie krescytywy.
Pan chorąży, gdy chciał trochę świata zobaczyć, rozsłuchać się, odżywić, jechał do rodziców matki na Podlasie, do Romanowa, niekiedy do Grodna, w ogólności jednak, wyjąwszy urzędowanie, na którem mu nie zbywało, w domu siedzieć lubił, ogrodem, książką niekiedy skrzypką, gawędką i gospodarstwem się zabawiał. Sąsiedztwa miłego było dosyć, nie pamiętam istotnie, żeby kiedykolwiek z którymkolwiek z sąsiadów najmniejsza kwestya zaszła, coby pogodne niebo zachmurzyła. W sąsiedztwie najbliższem były domy pokrewne Szwykowskich i Moraczewskich, a dalej dużo innych: Bułharynowie, Trębiccy, Wredt’owie. Przez groblę długą w Sapieżyńskich Bogusławcach mieszkał Grabowski, który je dzierżawił szczęśliwie. Na grobli tej przypatrywałem się szalonym zapasom batalionów, które się tu po całych dniach śmiertelnie tłukły.
W Połonnym Hrudzie, nieopodal, mieszkał kapitan Sobolewski. Była to jedna z najoryginalniejszych postaci w okolicy. Mężczyzna dobrze stary, łysy, tak że mu brwi zupełnie wypełzły, twarz szeroka i blada, spokojna, dziwnie spokojnego, nieco szyderskiego wyrazu, czoło wielkie, postawa żołnierska, ubiór staroświecki. Najczęściej frak szaraczkowy, a raczej makowego koloru. Na pierwszy rzut oka poznać było w nim można żołnierza. Kapitan Sobolewski czasem przyjeżdżał wózkiem, a niekiedy, jeżeli bród wysechł między Połonnym Hrudem a Dołhem, przychodził i pieszo; z fajeczką na krótkim cybuszku w ustach na boku oryginalnym sposobem umieszczoną, z kapciuchem na guziki. Grywali z ojcem w maryasza, a kapitan opowiadał swe dzieje, bo był za Rzeczypospolitej żołnierzem. Niedowiarek Boży, dawał matce naszej powód do nieustannej troski o zbawienie, ale nawrócić go nie było środka. Nie chwalił się on ze swą niewiarą, nie popisywał z nią, ale przyparty do powiedzenia co myśli, mówił bez ogródki. Jakim sposobem znalazł się Sobolewski we Francyi w czasie wybuchu wielkiej rewolucyi, gdzie papiery swe legitymacyjne szlacheckie spalił, idąc za przykładem francuzów — nie mogłem dojść nigdy. Z czasów, szczególniej, kampanii pierwszych w obronie granic Francyi, potem z wypraw włoskich miał tysiące szczegółów do opowiadania. Dziś mi trudno przypomnieć, gdzie czasu oblężenia jadł szczury, ale potrawa ta wbiła mi się w pamięć.
Posądzałem mocno kapitana, mimo jego prostoduszności i dobroci, że — pływał. Opowiadał z wielką prostotą i przejęciem te dzieje lat pamiętnych, najczęściej stojąc, w postawie żołnierskiej, z głową podniesioną i nieodstępną fajeczką w ustach, którą tak umiał trzymać w kątku, że mu do mówienia nie przeszkadzała. Człek był spokojny, skromny, ubogi, a nigdy się nie skarżący na niedostatek, nawykły do wszystkiego, na duchu uspokojony. Gdyśmy go, co się często zdarzało, wyciągnęli na jakie opowiadanie o wojnach Rzeczypospolitej, ożywiał się, rozgadywał i z nadzwyczajnem bogactwem szczegółów, opisywał nam, co wycierpiał w czasie oblężeń, w pochodach i bitwach. Nie mogę go sobie inaczej przypomnieć, jak stojącego i wyprostowanego, w makowym fraku, z fajką w ustach i kapciuchem na guziku. Pomimo służby w wojsku francuskiem i długiego pobytu za granicą mówił źle po francusku. Miałem, słuchając go, podejrzenie, że chyba komponował opisy bitew, tak dziwną w nich okazywał pamięć. Byłem więc bardzo szczęśliwy, gdy mi się raz udało dostać pamiętniki Dumouriera, pod którym kapitan służył i z pomocą ich postanowiłem uczynić próbę. Odczytałem z uwagą jedną z tych bitw, o których Sobolewski opowiadał i przy pierwszej zręczności zagadnąłem go znowu o nią.
Jakież było zdziwienie moje, gdy stary kapitan począł opowiadać słowo w słowo cały przebieg walki, tak jak ją jenerał opisuje. Odtąd miałem dlań tem większe poszanowanie i zawstydziłem się niedowiarstwa mojego. W późnym bardzo wieku, do końca krzepki, zmarł wreszcie nasz sąsiad i pamięć o nim z nim razem. Matce naszej, pomimo jej starań i podsuwanych mu książek, nie udało się nawrócić zakamieniałego niedowiarka. Grzecznie bardzo przyjmował książki, bo czytać lubił, lecz wpływu nań nie wywierały. Umysł jego zatrzymał się na jakiemś stanowisku którego już przekroczyć nie miał ani siły, ani ochoty.
Były to jeszcze czasy, gdy na ekscentrycznych figurach na świecie naszym nie zbywało. Pieszo przywędrował czasem o kiju stary Dołubowski z wierszami osobliwemi i trywialną wesołością swoją. Rodzaj Diogenesa to był, któremu równie jak kartuzowi O. Grądzkiemu w głowie się nieco zamąciło. Dołubowski prawił improwizacye w rodzaju Rozbickiego, które powtarzano. Zabawny pan komornik Denisko należał też ze swą poczciwą naiwnością, łatwowiernością i dziwacznemi pomysłami do tej gromadki, ożywiającej okolicę.
Nadzwyczaj dowcipny, oczytany, nie bez zdolności, ale niespokojnego ducha dziedzic Czachca, Bułharyn, mógł się też liczyć do ekscentryków. Na typach wybitnych temu zakątkowi nie zbywało, nie mogę dziś ich wyliczyć wszystkich. Żyło się tu bardzo spokojnie, wesoło i zgodnie. Społeczeństwo ówczesne, od górnych sfer poczynając, do najniższych, wyrabiało się jakoś daleko indywidualniej, niezależniej od przyjętego prototypu, swobodniej i zyskiwało na tem z wielu względów. Nie raziły te cechy odrębne, niezwyczajne, które starano się poszanować i z wyrozumiałością się z niemi obchodzić. Co za niezmierny zapas wspomnień przeszłości, opowiadań, tradycyi, anegdot krążył w tych kółkach — wyliczyć niepodobna.
Mieszkający w Połonnym Hrudzie, obok Sobolewskiego pan de Larzac, którego ojciec był komendantem w Nieświeżu u k-cia Radziwiłła Panie Kochanku, przynosił nam powieści o księciu Wojewodzie. Żyły o nim tradycye i w spokrewnionym z Radziwiłłami domu Trębickich w Linowej, gdzie jeszcze ostatnich karłów nadwornych, po polsku strojnych oglądaliśmy. Niedaleko od Prużany zaczyna się puszcza Białowieska, na której skraju jakiś czas mieszkał Franciszek Karpiński, z którym ojciec był blizko znajomym, i jeśli się nie mylę, wyznaczonym przez niego na wykonawcę testamentu.
Ze wspomnień o Karpińskim, któreśmy niegdyś już spisali, zostało mi w pamięci smutne wrażenie zrezygnowanego, ale zwichniętego i nieszczęśliwego człowieka, nie umiejącego się z losem i życiem pogodzić. Chorobliwa czułość przerodziła się w nim w rodzaj mizantropii, znośniejszej wszakże, niż cyniczne dziwactwo Trębickiego.
Powielokroć przejeżdżałem w różnych kierunkach tę Białowieską puszczę, której olbrzymie drzewa i malownicze gąszcze jeszcze mi stoją przed oczyma. Nie wiem, czy w całej Europie znajdzie się gdzieś las tak pierwotnej jakiejś epoki, nadzwyczajnej siły wzrostu, noszący cechę. Niezmierzone błot obszary, rozległe puszcze Białowieska i Kobryńska nadawały tej okolicy charakter, przypominający dawne wieki, gdy się te kraje zaludniać dopiero poczynały. Dziś on już w znacznej części się zmienił. Lasy przerzedzone i powycinane zostały, błota osuszone i zmienione na łąki żyzne.
Tam, gdzie między Sapieżyńskiemi Bogusławcami a Dołhem była tak zwana dyferencya i granica nieoznaczona na niezgruntowanych grzęźnicach i kępiastem błocie, dziś wybity kanał ściągnął wody i manna, którą na nich zbierano, a którąśmy się karmili z upodobaniem, pewnie rosnąć przestała. Kto wie, ucichły może owe stada czajek i batalianów, owi błot mieszkańcy, których głosy znaliśmy tak dobrze, bo stanowiły muzykę smętnego krajobrazu tego zapadłego kątka...
Obok skromnego domku rodzicielskiego w Dołhem stoi w pierwszych moich wrażeniach dziecinnych szumiący prastaremi jodłami swojemi Romanów, majętność dziada i babki, później rodziców moich. Wśród lasów nadbużańskich, w głębokiem, zapadłem Podlasiu, między dawnemi dobrami Sapiehów i Radziwiłłów, Kodniem, Sławatyczami, Włodawą, leży ta majętność, niegdyś Sapieżyńska, w której zamierzano fundować rezydencyę pańską, czego dowodem był wspaniały i ogromny ogród z kilkusetletnimi świerkami i grabowymi szpalerami. Zaczęli Sapiehowie stawiać nawet coś nakształt pałacu, ale skończyło się na lochach tylko i fundamentach, na których dziad, p. Błażej Malski, dom wzniósł murowany. Tęskny, płaski, poważny krajobraz otacza dwór, do którego wiedzie z jednej strony długa przez lasy przebita tryba. Lasy stare, odwieczne, opasują zewsząd siedzibę w przepysznych drzewach ukrytą, na których niezliczone gnieżdżą się bociany i czaple. Czuć było w Romanowie jeszcze za moich czasów zaledwie zdobytą na puszczy pierwotnej nowinę. Cóż to za cudowne gąszcze były w Kraszczynie, jakie sosny na drodze do Chmielity i Sosnówki! Sam ogród, odjąwszy mu szpalery i ulicę świerkową, był niemal puszczą, do której z lasów różne stworzenia zaglądały. Później obok dworu stawały piękna kaplica, oranżerya, łazienki i wszystko, co go ozdobiło. Dziad lubił bardzo ogród, drzewa, owoce i wielce się nimi zajmował. Jak zapamiętam siebie na świecie, widzę się w Romanowie, wychowańcem prababki ś. p. Konstancyi z Morochowskich Nowomiejskiej, żony niegdyś jednego z synów ś. p. Ludwiki z Dłuskich Nowomiejskiej, której tragiczną historyę wspomniałem.
Prababka, którą nazywano „babką białą”, gdyż się najczęściej w suknie białe ubierała, była moją pierwszą nauczycielką i drugą matką. W jej pokoju spędzałem dni całe, łóżeczko moje tam stało, a na posadzce ustawiały się ogródki z sosnowych gałązek i lalek porcelanowych. Wszystkie swe prawnuki wychowywała tak z kolei. Była to postać prześliczna dawnej polskiej niewiasty, niezmiernie czynnej, zawsze z uśmiechem na ustach, uprzejmej, uczynnej, zajmującej się żywo wszystkiem i wszystkimi, potrosze gospodarującej w Chmielicie, wychowującej wnuki i sieroty, zaglądającej do ogrodu, przyozdabiającej kaplicę, czynnej we wszystkich stosunkach familijnych. Zmarła, mając lat przeszło dziewięćdziesiąt, na twarzy zachowawszy ślady dawnej piękności w uśmiechu pełnym słodyczy... O ile sobie przypominam, wychowywała się razem z panną Fleming, późniejszą księżną Czartoryską. Wyszedłszy za p. Nowomiejskiego, który znaczne dobra dzierżawił i na nich milionowy zrobił majątek, po zgonie osiadła przy jednej z córek i tu dokonała żywota.
Nie wiem przez wiele lat pod łóżkiem prababki stało pudło z habitem Św. Franciszka, w którym się jako tercyarka zakonu pochować kazała. Wszystko do niego było w gotowości, bielizna, świece, pieniądze, nawet podarki dla gromady, która iść miała za pogrzebem. Pamiętam, że przewietrzano co roku te przygotowania, na które z uśmiechem spokojnym patrzała prababka, jedną ręką w bok się ująwszy, jak to miała we zwyczaju. Pamięć miała doskonałą, dowcip i wesołość nieprzebraną, dobroć niewyczerpaną, powagę przytem wielką. Lubiła się poruszać, nieustannie musiała być czynną, pamiętam ją nawet samą powożącą się wózeczkiem, do którego zaprzęgano powolną Jaroszyńską, klacz gniadą, od nich odzianą w kapę i przejeżdżającą się do Chmielity, gdzie na nabiał i drób sama naglądała. Jedną z zasad praktycznie przez prababkę mi wszczepionych, które mi się najmocniej wbiły w pamięć, była: „trzeba za złe dobrem płacić”. Widzę się jeszcze w zielonej, alepinowej sukience, po dopełnieniu jakiejś zbrodni w ogrodzie, zapłakanego, i prababkę, która mocno mnie zgromiwszy, podała mi gruszkę suszoną, dodając do niej: „trzeba dobrem za złe płacić”. Jakim sposobem tak mi się to w pamięć wrazić mogło, gdy tyle innych rzeczy ważniejszych się zapomniało? to tajemnica prababki.
Dom pp. Malskich cały żywo się zajmował tem, co się na świecie działo, pisało, obiecywało, dokonywało. Musiało to na umyśle dziecięcym czynić wrażenie. Wieczorem, gdy p. Błażej Malski po wielkiej sali się przechadzał, babka czytywała głośno. Książek w domu było pełno. Wuj, ciotki, babka Malska lubiła literaturę. Wiktor Malski był artystą, malował i sztukę kochał.
Dziad i babka często mawiali o dawnych czasach. Przypominam sobie, jak pani Malska opisywała mi podskarbiego Tyzenhauza, który po sądzie, jaki zapadł na niego, wracając z Grodna, u pp. Nowomiejskich nocował i w zielonem, aksamitem pokrytem futerku, smutny i milczący stał przy piecu. Babka z naiwnością dziecięcą spytała go nawet, dlaczego był taki smutny i za całą odpowiedź otrzymała pogłaskanie po głowie. Pamiętała także na balu jakimś w Grodnie panią Jenerałową z Radziwiłłów Morawską, w mundurze jeneralskim z szlifą, i białej kaźmirkowej spódnicy, mocno zażywającą tabakę — przesunął się przed jej oczyma później sławny Biskup Warmiński, jako cadet de famille, dosyć skromnym dworem jadący na trybunał, na który był wybrany deputatem duchownym.
Mnóstwo podobnych wspomnień zachowało się z owych czasów. Dziadek, który spisywał wszystkie okolicznościowe wiersze, listy, mowy, dawnym obyczajem (książka ta po nim mnie została), pamiętam łzy miał w oczach, gdy mu babka ową sławną mowę abdykacyjną Jana Kazimierza czytała. Nie jeden raz ją słyszałem wieczorem powtarzaną i był to pierwszy dokument historyczny, z którym zapoznałem się wprzódy niż z dziejami. Utkwiły we mnie na zawsze przepowiednie w nim zawarte, które dziadowi łzy z oczów wyciskały. P. Malski mówił mało, ale czuł mocno.
Wieczorami, przy świecach z umbrelką, zasiadała zwykle babka, z pończochą w ręku do czytania głośnego, dziadek się albo przechadzał po cichu, stając niekiedy, lub na kanapie podparty słuchał. Czytywano nowe, a gdy tych brakło i stare rzeczy.
Sąsiedztwo Romanowa, pomimo tak na pozór samotnej okolicy, było dosyć ożywione i liczne, Szlubowscy, Jasińscy, Borkowscy, a dalej Masłowscy, Mańkowscy (krewni prababki), Koryccy i wiele innych domów szlacheckich. Nie pamiętam już, kto ze starej szlachty, co się kontuszowo jeszcze nosiła, w paradnym stroju przybył na obiad do dziadka, bawił aż pod wieczór. Gdy wyjechał trybą ku Sosnówce, wyszedłem i ja na przechadzkę w tę samą stronę. Jakież było zdumienie moje, gdym pod lasem znalazł owego paradnego gościa, siedzącego na suchym rowie i strój kosztowny sub Jove, zamieniającego na płócienny kitel i kozłowe buty. Dało mi to pierwszą oszczędności naukę. W ten sposób suknie dziadowskie przechodziły na wnuków.
Prawie zawsze dla nabożeństwa w kaplicy bawił reformat w Romanowie, często zajeżdżali kwestarze. Za jednego kapelana, z którym się jakoś zuchwale i nieprzyzwoicie znalazłem, oskarżony, dostałem od dziadka w skórę, abym na przyszłość kapłanów szanował. O tem pro memoria tem mocniej przypominam sobie, gdyż był to casus pierwszy i ostatni w życiu. Wogóle reformaci byli ludzie dobrego humoru i prostoduszni.
Na obiad i wieczerzę uderzano w bęben i schodzili się naówczas wszyscy domownicy do stołu. Prababka jadała u siebie, bo bardzo często pościła. Oficyaliści dworscy, młodszy Piwoni i starszy rachmistrz Więckiewicz zapalony myśliwy, wirtuoz na skrzypcach, zjawiali się także.
Więckiewicz, o ile u stołu bywał milczący, stanąwszy przed gankiem niewyczerpane miał do opowiadania szczegóły z lat dawnych, z 1812 roku, gdy przed kozakami do Kraszczyna uchodził. Pamiętał on jeszcze bodaj dziadowską dzierżawę Bobrujskiego starostwa. Spluwając często, wspomagając się wstawianem ciągle: „Mości dobrodzieju”, gładząc peruczkę, Więckiewicz z zapałem postokroć jedno powtarzał. A choć już trzymał klucz od swojej izdebki w ręku, opatrzony dla bezpieczeństwa drewnianą kłódką, choć mu jego wyżeł dopominał się powrotu do penatów, raz począwszy relacyę — niełatwo kończył.
Wieczorem, jeśli na kaczki nie poszedł, suwając nogami po niewielkiej izdebce, godzinami grał na skrzypcach, które stały bardzo starannie zamknięte w okutem pudle. Poczciwy stary dożył tu tak do końca, podupadłszy mocno na zdrowiu. Zrósł się z domem i rodziną.
Przypominam sobie, ale mglisto bardzo, odwiedziny u pp. Borkowskich — J. U. Niemcewicza, na którego przyjęcie wielce się przygotowywano. Bawił jakoś krótko, ale sławny naówczas autor „Powrotu posła” i „Śpiewów” poruszył sąsiedztwo całe. Mówiono długo i dużo o nim.
Widywałem, jeżeli się nie mylę, u Szlubowskich, młodego naówczas, zaledwie zaczynającego zawód swój, jeszcze nieśmiało, Stefana Witwickiego, który tu był jakiś czas nauczycielem domowym. Przypominam go jako bardzo pięknego i miłego mężczyznę. Okolicy nie zbywało na wspomnieniach i miejscach zajmujących, nie licząc Białej, o trzy mile był Kodeń ze swym kościołem, Infułatem, starą cerkiewką zamkową, opustoszałą rezydencyą pani ex-wojewodzicowej Mścisławskiej, Różanka Pociejowska, Włodawa, Wisznice i Dołholiska, w której Kościuszko po powrocie z Ameryki bawił aż do wstąpienia w służbę czynną. Tu on własnemi rękami wzniósł rodzaj pomnika murowanego i w nim swoje pamiętniki złożył, które zaginęły. W kościołku w Dołholisce na obrazie cudownym jako votum, wisiał order Cyncynata, ofiarowany przez niego. Po drodze z Romanowa do Dołhego przejeżdżało się około Siechnowic, starego gniazda Kościuszków, z drewnianą cerkiewką na piasku, staremi jodłowcami otoczoną. Komorę i granicę przebywało się w Brześciu Litewskim. Naprzeciw niego w Terespolu, alias Błotkowie, rezydował sławny na całą okolicę doktór Müller, do którego się zdala zjeżdżali pacyenci. Byłem tam i ja raz dziecięciem na kuracyi. Strasznie dawne, dawne czasy.
Chociaż to Podlasie było tak oddalone od wielkich gościńców, od świata, od ruchu, od ludzi, że nawet czasu wojen rzadko się tu wojska jakie pokazywały, w okolicy Romanowa, w Romanowie samym życia było wiele. Listy, dzienniki, książki, czasem ludzie zdaleka je przynosili. Wuj Malski Wiktor, niegdyś oficer artyleryi, człowiek bardzo wykształcony, dobry rysownik, malarz, duszą artysta, ale zarazem, zapalony myśliwy, czytywał wiele i zajmował się literaturą.
Z p. Janem Szlubowskim, także znawcą i miłośnikiem sztuki, odbyli oni podróż do Włoch i do Rzymu i Neapolu czterokonną bryczką polską się dostali. Gdy wieczorem zbliżali się do starej Partelopy, a na horyzoncie ukazał się z ognistym czubkiem Wezuwiusz, siedzącego na koźle Podlasiaka zapytali podróżni, jak mu się też zdawało, coby to być mogło? Niezmieszany wcale chłopak odpowiedział rezolutnie: „A co ma być? węgle dla kowala palą.”
Jak dziadka, babkę, tak wuja interesowało wszystko, co się w kraju i zagranicą działo, czytano chciwie, rozprawiano wiele. Co nie mogło się dostać drukowanem, przepisywano. Pamiętam, że pierwsze poezye Mickiewicza, które obudzały nadzwyczajne zajęcie, wszystkie chodziły starym obyczajem z rąk do rąk, w rękopismach. Walter Skott, Byron, Shakespeare leżeli u wuja na stoliku. Odradzająca się na nowo literatura francuska, książki włoskie przywiezione z podróży czytano i tłómaczono.
P. Jan Szlubowski w Opolu zgromadził dosyć piękny zbiór obrazów i rzeźb zdobytych także we włoskiej peregrynacyi. Wszystko to pierwszemi wrażeniami działało na umysł dziecięcy. Wspomnienia tych czasów tak jeszcze żywe pozostały.
Prababka, oprócz książki do nabożeństwa, czytała mało, przedewszystkiem była to niewiasta czynna, potrzebująca zajęcia, szukająca go prawie niespokojnie, dlatego brała na wychowanie wnuki, prawnuki, a w końcu i sieroty, gospodarowała potrosze, a gdy nadeszły święta Wielkanocne prezydowała sama przy pieczywie święconego. Babka za to po całych dniach czytywała albo robiła w krośnach, reumatyzm nie dawał się jej wiele poruszać. Dziad gospodarował i miał obowiązki obywatelskie, często też wyjeżdżać musiał. W oficynach u wuja panowały książki, ołówki, farby i myśliwskie przybory. Nie było rodzaju polowania, któregoby nie próbowano, bo i z ptakamiśmy jeździli starodawnym sposobem, a kilka sokołów i kobusów wychowano umyślnie do tego. Lasy Romanowskie obfitowały we wszelkiego rodzaju zwierza, okoliczne błota w ptactwa mnogość.
Zawczasu nauczyłem się konno jeździć i z koniem sobie dawać rady, a dziś jedną z najdotkliwszych prywacyi jest może to, że wierzchowca mieć nie można. Ojcowska kara klacz pierwsza mnie ponosiła i trochę potłukła, niezliczoną potem ilość razy padało się, podnosiło, pędziło z niewymowną rozkoszą — w pola i lasy!!
Balów i zabaw wrzawliwych nie pamiętam tu wcale, oprócz jednych imienin prababki, na które między innymi gośćmi przybył pierwszy murzyn, jakiego w życiu widziałem. Uczynił na mnie niepospolite wrażenie. Pamiętam, że jak innych gości przyjmowano go w salonie i miał powierzchowność dobrze wychowanego człowieka.
Wszystkie dawne obyczaje zachowywały się tu święcie i wiernie, prababka była ich stróżem. W niej żyły tradycye wszelkie, które wspomnieniami popierała. Obchodzono doroczne uroczystości wedle form prastarych. W języku, którym mówiła prababka, zachowało się mnóstwo tych odcieni, akcentów, dodatków, które z mowy pisanej znikły. Chociaż rozumiała po francusku, nigdy językiem tym nie mawiała i dlatego może mowa jej miała niewymowny wdzięk archaiczny, nie książkowy, ale żywy, z życia wyrosły. Odzywała się w niej rubaszność pewna, ale niewieścią skromnością powstrzymana i niemal wytworna.
Nieboszczyka pradziadka nie pamiętam wcale, wiem tylko o jego zgonie, o którym często opowiadano. W dosyć już późnym wieku będąc, p. Nowomiejski chorzał na podagrę i z krzesła się nie poruszał. W Wigilię św. Wojciecha na imieniny jego, zjechali się zięciowie i wnuki. Wieczór upłynął bardzo wesoło. Staruszek kazał się z krzesłem przytoczyć do stołu, mówił wiele, wypił pół kieliszka wina, naśmiał się i nażartował i odprowadzony przez wszystkich spać się położył.
Nazajutrz, w dzień patrona św. Wojciecha, gdy długo nie wstawał, sądzono, że zmęczony potrzebował spoczynku, około południa chciano go zbudzić. Znaleziono w łóżku uśpionym na wieki i dzień wesela stał się dniem żałoby.
W ciągu tego więcej niż pół wieku, który się dobrze pamięta, jakie niesłychane zaszły na świecie w pojęciach, w ludziach, w trybie życia zmiany! Począwszy od kolei, a skończywszy na Darwinie, ileż to wynalazków, ulepszeń i pogorszeń dożyliśmy!
Za moich studenckich czasów szosowany gościniec wydawał się niesłychanym postępem, a Cuvier najznakomitszym naturalistą. O protozoonie aniśmy słyszeli wówczas, a jazda parą po żelaznych gościńcach przeczuwać się nawet nie dawała. Mówiłem już, że wuj mój, p. Wiktor Malski, bryczką z czterema końmi jeździł do Neapolu. O wiele później około 1883 roku, nieboszczyk pan Antoni Urbanowski, wuj żony mojej, odbywał coroczną wędrówkę do Saskiej stolicy musztardowym koczem, z tłomokami z tyłu, cztery konie w poręcz, z pościelą własną i wszelkimi zapasami, ba, i kucharzem własnym, nie licząc wiolonczelisty, towarzyszącego mu zawsze. We Florencyi do dziś dnia pamiętają tych polskich wędrowców, którzy ze sznurami przytwierdzonym z tyłu tłomokiem i bosą na nim służącą, wjeżdżali pod Giottowską dzwonnicę. To pewna, że ówcześni podróżni, powoli się tak wlokący od gospody do gospody, choć nie obdarzeni nadzwyczajnym zmysłem obserwacyjnym, lepiej mogli poznać kraje i obyczaje, niż my dziś, przelatując je na skrzydłach pary. We wszystkich życia stosunkach zaszły równie wielkie, radykalne zmiany. Nie wiem, jak się to działo, że wielki ów przewrót we Francyi, który tak potężnie oddziałał na świat cały i odbił się u nas w pojęciach, w literaturze, w życiu wiele węzłów potargał, wiele zachwiał przekonań, pomimo to raczej na powierzchnię społeczeństwa działał, niż sięgnął do głębi.
Począwszy od owego kapitana Sobolewskiego, o którym wspomniałem, a który powrócił z Francyi zupełnym „niedowiarkiem Bożym”, spotykało się wolteryanów mnóstwo, sarkazm i szyderstwo odzywało się do koła, ale było więcej modą, naśladowaniem, czemś przejętem, jak krój fraka i fontaź u chustki, niż głęboko poczutem.
Mnóstwo ludzi pamiętam, będących w nieustannej ze sobą sprzeczności, niby wolno-myślących, gdy się przyszło z tem popisywać głośno, a w domowem życiu chrześcijan, po staremu, zachowujących wszystkie kościoła przepisy i nieodłączających się od społeczeństwa nawskroś jeszcze katolickiego. W wielu domach mężczyźni, którzy się o wielki świat ocierali, naówczas w rzeczach wiary najzepsutszy, afiszowali wolnomyślność, kobiety wszystkie pozostawały przy starej wierze i na wodzy trzymały panów mężów, którzy w propagandę się wdawać nie śmieli. Duchowieństwo było pobłażającem, łagodnem, wyrozumiałem, i tą dobrocią a cierpliwością nawet zbłąkanych zwracało nazad do kościoła..
Tolerancya była w duchu, obyczajach i tradycyi.
P. kapitan Sobolewski, który głośno i chłodno wyznawał, że absolutnie w nic nie wierzył, przyjeżdżał na odpust, jak drudzy i chodził do kościoła. Ludzi w sprzeczności samych z sobą chodziło po świecie mnóstwo.
Wpływ obcych krajów, szczególniej zachodu, z którym nas długowieczne wiązały stosunki, był zawsze ogromny i nieprzeparty. Odbijały się u nas nie tylko mody jego, upodobania, systemy, ale nawet prądy, które się na naszej ziemi tłumaczyć nie dawały, nie mając racyi bytu.
Pozostało to do dziś dnia i jest nadzwyczaj, na nieszczęście, dobitnem jeszcze. Z długiej kurateli trudno się wyzwolić, szczególniej, gdy ona cięży na duchu. W tym samym stopniu, aż do obecnej chwili prawie, Niemcy ulegali wpływowi cywilizacyi, czego ślad pozostał w języku.
Za życia prababki, jak ona sama opowiadała, w wielkiej modzie były suknie koloru „Caca du Daufin“ — i panie nosiły tę kakdelfinę w kilka tygodni po przyjściu jej na świat w Paryżu. Tak samo myśmy nosili francuskie idee.
Nowe książki francuskie rozrywano, podawano sobie z rąk do rąk, nie znać ich, nie mieć, było upokarzającem. Za Stanisława Augusta jeden z Sapiehów starą bibliotekę polską swoją całą precz kazał wyrzucić, a na jej miejsce instalował Dykcyonarz filozoficzny p. Mably i Rousseau.
Umiejętność francuskiego języka była nieodzowną, upośledzonym w towarzystwie stawał się, kto go nie umiał, albo źle nim mówił.
Dla mnie jednak od dziecinnych lat, już nie wiem skutkiem czego, przeczuciem jakiemś, sympatyą niepojętą — książka stara, szczególniej polska, miała urok niesłychany. Nikt u nas w domu w starych książkach się nie kochał, nie było to więc naśladownictwem, ale symptomem dla mnie do dziś dnia niezrozumiałym.
Pierwszy raz w życiu spotkałem się ze skrzynią bardzo starych ksiąg, wyrzuconych z biblioteki Bialskiej na strych przy porządkowaniu jej przez prof. Zengtellera. Chwili tej do dziś dnia zapomnieć nie mogę... Pierwszym szpargałem odartym, który mi się w ręce dostał, był Zielnik Marcina z Urzędowa. Po co poszedłem na ten strych, nie wiem, lecz spostrzegłszy książki, rzuciłem się na nie, jak na skarb, z gorączkową chciwością.
Pomiędzy mną a niemi był jakiś — niewiem, pozaświatowy związek, zdało mi się, że je sobie przypominam, jakby dawniej gdzieś widziane i znane. Miłość tę dla bibuły wiernie aż do dziś dnia zachowałem w sercu i Bóg jeden wie, ile ona mnie kosztowała. Nie miałem naówczas porządnego surduta w Wilnie i nie zawsze byłem obiadu pewnym, gdym za drogie pieniądze dostał Włodka o naukach wyzwolonych, Brauna i Mowy Ossolińskiego.
Dziś jeszcze stare książki wypychają mnie ze szczupłego domku, bo się ich urokowi oprzeć nie umiem. Przynosić się one z sobą zdają jakąś woń przeszłości, fizyognomia ich mówi, są to goście ze świata umarłych, do którego doprawdy serce mocniej bije, niż do żywego.
Na strychu owym w Bialskiej Akademii, gdzie stałem u zacnego Rektora Preyss’a i gdzieśmy razem z Aleksandrem, z Glogerem i Koronatem Cyruńskim naszym dozorcą tak miłe chwile spędzali — na owym strychu nabrałem pasyi do starych książek. Dziwnie zrazu wydawał mi się język ów XVI wieku, taki poważny, zamaszysty, jędrny, wyrazisty, alem poczuł wprędce, że ten, który przyniósł odrodzenie za Stanisława Augusta, ani mógł się z nim mierzyć. Czuć, że między Zygmuntowskim, a tym, nić tradycyi żywej pękła. Soki, co płynęły w tamtym, już w Stanisławowskim nie krążą.
W Białej prawie jeszcze byłem jakby w domu, jak u babek... Pani Preyssowa obchodziła się z nami, jak z własnemi dziećmi, do Romanowa jeździło się na święta, małe miasteczko jeszcze woń miało wiejską. Ruiny zamku Radziwiłłowskiego, którego już część tylko mała była mieszkalną, kościół i klasztor księży Reformatów, dobrze znanych, bo dostarczał kapelanów kaplicy w Romanowie, klasztor panien Miłosierdzia, cerkiew Bazyliańska, wszystko to i ów kościół farny, w którym śpiewaliśmy Gorzkie Żale, i murowana figura z obrazem św. Jana Kantego, nawet piec w klasie na górze z datą 16, któregoś roku, tak się w pamięć mocno wraziły! Okolice miasta były daleko mniej ożywione naówczas, niż dzisiaj, do lasu było bliżej — we wnętrzu ciszej — ale już naówczas przebiegająca pod samą Akademią szosa, wiodąca do Warszawy, jak arterya biła życiem i tętniała ruchem. Na cmentarz około Fary, pod cień starych drzew, najbliżej było wybiedz z piłką lub ot tak, bez celu. Naówczas zaglądało się z ciekawością trwożliwą do narożnej kostnicy, w której katafalk odpoczywał, rozpatrywało kamienie grobowe z nieczytelnymi napisami, wklęsłe już w ziemię, których kilka rosło około kościoła.
W Akademii samej, bo tak się zwała owa filia Krakowskiej Szkoły, mieszkał Rektor Preyss i my u niego — Gloger, Cyruński, w dziedzińcu we dworku na prawo profesor Adam Bartoszewicz ojciec Juliana, Zengtellerowie i kilku profesorów utrzymujących uczniów. Wszystko to stanowiło niemal jedną rodzinę, a my młodzi jedną gromadkę.
Profesor Bartoszewicz miał ogromne księgi wypisów poezyi i prozy, które uczniom pożyczał. Poważny, majestatyczny niemal, ale dziwnie łagodny i dobry, z uśmiechem ojcowskim na ustach, stary, pierwszy mój nauczyciel literatury, gdym go w kilkadziesiąt lat później spotkał w Warszawie, tak się nic a nic nie odmienił, żem na widok jego osłupiał. Za moich czasów miał już tę łysinę, na którą zręcznie z tyłu włosy zagarniał, a wiek go nie pochylił, nie ugiął, i nie wziął mu tej pogody z twarzy, która ją blaskiem wewnętrznego spokoju oświecała.
Daleko więcej obawialiśmy się profesora Zengtellera, który w poobiednich godzinach, krokiem poważnym, z kluczem w ręku przybywał do muzeum i dopóki tu siedział, hałaśliwej swawoli naszej nie znosił. Naówczas przenosiła się ona do której z pustych klas na dole. Tameśmy i nasze doświadczenia fizyczne i chemiczne robili, do których syn aptekarza, a nasz kolega dostarczał materyałów. Dobre to zaprawdę były czasy. Wszystko się śmiało i bawiło, wszystko było nowem i ponętnem. Chciało się pożreć całą mądrość książek, napić całej poezyi świata, zajrzeć do najskrytszego kątka i wtajemniczyć we wszystko dziwne, nieznane, a pożądane...
Nie mogę się wcale pochwalić, ażebym był uczniem bardzo pilnym, miałem brzydki zwyczaj uczyć się zawsze nie tego, co było potrzeba, ale ku czemu ciągnęła fantazya i owa nienasycona ciekawość, która ciągnie do piekła. Pragnęło się wyprzedzić, nie wlec się powoli i dużo się wałęsało po bezdrożach. Mam jeszcze do dziś dnia drukowany list pochwalny, otrzymany w Białej, ale nie jestem pewien, czym na niego zasłużył.
Z czasów pobytu mojego pamiętam tu przybycie wizytatora Rakowieckiego, uczonego autora prawdy Ruskiej, który przyjechał na dwukonnym wózeczku nadzwyczaj skromnie i surową swą fizyognomią bardzo nam zaimponował. Dziad Malski, przejeżdżający przez Białę z Franciszkiem Wężykiem, wywołał mnie ze szkoły, aby zaprezentować słynnemu już wówczas poecie. W kilkadziesiąt lat później miałem szczęście zaprezentować mu się w Krakowie.
Lata te w Białej przebyte przeleciały, mignęły jak błyskawica, ale ileż one wrażeń, wspomnień zostawiły po sobie! Tu pierwsze bajki wierszem tłumaczyłem z Lafontain’a i w paradnie oprawnym seksternie, ku wiekuistej zachowałem je pamięci.
Nie mogę zaręczyć, czym też nie pisał poematu czterech pór roku, których już tylko fizyognomia mi się przypomina. To pewna, że umysł się poruszał i przyszły ów zawód, ku któremu popychała mnie jakaś fatalność, wabił już ku sobie.
Z wypisów prof. Bartoszewicza poznałem się z poezyami Krasickiego, Naruszewicza, Niemcewicza i Brodzińskiego. Pieśni jego, pamiętam, śpiewaliśmy na przechadzkach. Bajki księcia poetów wrażały się dobrze w pamięć, smętny wdzięk poezyi Kazimierza z Królówki miał dla nas urok wielki. Z matematyką i rachunkami bieda była niemała i smaku w nich nie miałem nigdy. Czytało się, szczególniej rzeczy niepotrzebnych, bardzo dużo, prędko i chciwie.
Z ulicznych postaci Białej, pomnę, jaką grozą napełniali mnie w kajdany okuci aresztanci, których czasem do robót około drogi i ulic w mieście wyprowadzano pod strażą z wieży zamkowej. W każdym z nich widziało się tragedyę jakąś, krew, zbrodnię i sam brzęk łańcuchów ich przerażał, tak, żem uciekał i chował się, by ich nie widzieć.
Ubogi, głupi Janek, który kamieniem sobie bił w głowę, a czasem nią o mur stukał, bosy, w czarnej koszuli, bez czapki, z twarzą czerwoną i straszną, obudzał ciekawość — wypraszał groszaki, bo go bardzo żal było. Bełkotał coś zawsze niewyraźnie sam do siebie, śmiał się, czasem przypadał pod murem akademii, a myśmy go obstępowali ciekawie. Niezapomnianą jest także stara Fejga, która z owocami, pierniczkami, makagigami, przybywała nas kusić i u której ogromnieśmy się zadłużali za te delikatesy. Długi dochodziły nieraz do pięciu złotych, a naówczas nie pozostawało nic, jak wyrzekłszy się słodyczy, schować do drwalni na widok wierzycielki. Uiszczało się dopiero po powrocie ze świąt, z kieszonkowego kapitału, który prababka dawała na drogę. Często dochodził on dukata, a wówczas zdawało się, że za niego świat kupić będzie można. Najczęściej jednak zabierała go Fejga za te nieszczęsne łakocie.
Stare zamczysko Radziwiłłowskie, któreśmy czasem mogli oglądać, do najwyższego stopnia rozbudzało fantazyę szczątkami życia, które po niem były rozsypane. Resztki pokojów zwierciadlanych, supraporty malowane, posadzki kunsztowne, gdzieniegdzie sprzęty stare, a raczej szkielety ich tylko, rzeźby, złocone okładziny ścian, mówiły o niedawnej przeszłości. Tysiące powieści krążyło o gmachu i jego panach. W ustach tak szybko proza życia przerabia się na poezyę i postacie idealizują, że już za moich czasów królowały tam legendy.
Przypominam sobie powtarzaną wówczas historyę kuliga Radziwiłłowskiego w lipcu, który miał się odbyć po drodze solą wysypanej i śnieg zastępującej.
Ale już naówczas główny korpus zamku się walił, kawały muru się osypały, oko sięgało do wnętrzów, deszcz i wicher gospodarował w wielkich salach na pierwszem piętrze. Gmach okazały, łatwo mógł być ocalonym, nikt o tem nie myślał. Pioruny i burze dokonały zniszczenia. Wjazdowa brama tylko i wieża nad nią utrzymały się w dobrym stanie i służyły za więzienie.
Tuż za miastem był klasztor Panien Miłosierdzia, około którego przechodziło się idąc na dalsze przechadzki. Około Akademii, mimo klasztoru tego i Fary, biegła w świat, ku Warszawie szosa, nad którą wielekroć stawaliśmy przypatrywać się przelatującym podróżnym.
Stąd dolatywały nas, niezrozumiałe naówczas, wielkie nowiny o zmianach, jakie się działy daleko. Czuliśmy tylko ich ważność po twarzach, zasępionych starszyzny, która je sobie powtarzała po cichu. Miał naówczas znaczenie każdy kuryer, który w galopie przesuwał się tą drogą, każdy powóz pokaźniejszy. Z za figury św. Jana Kantego przyglądaliśmy się z ciekawością gorączkową tajemniczym postaciom, prześlizgującym się przed oczyma naszemi i niknącemi w tumanach kurzu, przy odgłosie trąbki pocztowej.
Za dawnych, szczęśliwszych czasów, opis przygód doznanych w podróży z Botzen do Wiednia i wiekopomnego noclegu z d. 8 na 9 października w stolicy austro-węgierskiej, mógłby był nosić tytuł:
Dziś tytuły daleko wogóle są krótsze i mniej szczegółowo zawiadamiają czytelników o tem, co ich czeka, niekiedy robią im nawet siurpryzy, opowiadanie więc moje, mogłoby, ściśle biorąc, obejść się samą datą. Lecz, do rzeczy.
Z czarownej doliny nad Adygą i Passerą wyruszyliśmy d. 7 października rano, nie przeczuwając bynajmniej, ile bolesnych zawodów czeka nas w krótkiej podróży, której program był zawczasu ułożony.
Z dwóch moich towarzyszów jeden pozostać miał w Botzen, a drugi, poczciwy płocczanin, z którym poznaliśmy się przy winogronach, losy moje podzielać aż do Wiednia, jeśli nie do Drezna.
Słońce dopiekało, na górach wisiały malowniczo oświetlone chmury, powietrze było miłe, gawędząc przebiegliśmy piękną drogę do Bolzano, minąwszy pochyloną po włosku wieżycę w Terlan, gdzieśmy, obyczajem wszystkich podróżnych, sławnego wina tyrolskiego białego pokosztowali.
W Botzen raczyli nas przyjąć pod Cesarską Koroną, nakarmić wcale nieźle, i o godzinie szóstej, minucie jakiejś, według nieomylnego Hentschels’telegrafu, mieliśmy wsiąść na pociąg, idący z Verony do Monachium i do Wiednia. W tej małej nadziei, spędziwszy na gawędce pod kasztanami, ostatnie chwile pozostałe do otwarcia kasy, w chwili, gdy się odsunęło okienko jej, pośpieszyliśmy dla kupienia biletów.
W okienku ukazała się wąsata twarz urzędnika, chłodna i uważna, która na zażądanie biletów do Wiednia, objawiła nam wyrok, że — pociąg idący po szóstej wcale niema żadnego związku z temi, które do Wiednia dążą. Hentschel, czy my, cośmy go źle zrozumieli, byliśmy w błędzie, należało czekać nazajutrz, do godziny dziesiątej rano!!
Można sobie wyobrazić, jakie to na nas uczyniło wrażenie. Pan kasyer nasycał się zakłopotaniem naszem, jak każda poczciwa natura ludzka, zwykła cieszyć się biedą bliźniego. Siedzieć sobie spokojnie za szybą i patrzeć, jak się ludzie zwijają, zmęczeni, zbiedzeni, pod ciosami drobnych życia nieprzyjemności — jest w swoim rodzaju rozkoszą. Niemcy to nazywają: pikant. Nie zdarzyło mi się jeszcze spotkać w takich razach człowieka, coby okazał współczucie — prawidłem jest uśmiech szyderski.
Koniec końców, policzone mając godziny, nie mogąc tracić drogiego czasu, postanowiliśmy jechać na Salzburg i tam wyglądać pierwszego pociągu, idącego do Wiednia. Salzburg, stara arcybiskupia stolica, wart też był widzenia.
Pożegnawszy towarzysza, zapakowani do wagonu z włochami i milczącemi jakiemiś postaciami tajemniczemi wyruszyliśmy z Bolzano. Wszystko znowu szło jak najlepiej, nie mieliśmy żadnego przeczucia przyszłości naszej, owszem najróżowsze nadzieje. Hentschel zapewniał, że staniemy w Salzburgu około ósmej rano, że pociąg do Wiednia wychodzi około drugiej po południu, a staje w stolicy naddunajskiej o dziesiątej. Udało się więc osiągnąć cel, nie stracić czasu, a zyskać oglądanie miejsca nieznajomego, bo Salzburg był nam obu terra incognita. To nam tak zrestaurowało humory, żeśmy drzemiąc i spoglądając na księżycem oświetlone krajobrazy na Brennerze, dojechali ani się opatrzywszy do Kufstejnu.
W Kufstejnie Bawarowie zabrali się z wielką gorliwością do rewizyi tłomoków, które tylko prześlizgnąć się miały przez ich terytoryum. Ledwieśmy przekonać ich potrafili, że kufry zamknięte, idące z austryackiego Bolzano do austryackiego Salzburga, niczem państwu niemieckiemu w przejeździe grozić nie mogły. Czy się obawiano ich exhalacyi! Nie wiem, dosyć, że bez rewizyi się nie obeszło, ale nie bez oglądania fizyognomii i zbadania ich charakterystyki.
W Rosenheim przesadzono nas na inny pociąg powolniejszy, a ten pięknym porankiem jesiennym wyrzucił nas na stacyi kolei o trzy kroki od Hotelu Europejskiego, przepysznie urządzonego, jakby na przyjęcie nasze. Korzystając z czasu, pojechaliśmy pokłonić się posągowi i domowi Mozarta, tunelowi arcybiskupiemu z szumnym napisem:
i ślicznemu położeniu miasta.
Obowiązek sumiennego turysty nakazywał wedrzeć się na starożytny zamek, pełen śladów sztuki XV wieku, rzeźb, malowniczych zabytków, — z którego wieży wierzchołka ogląda się szeroką panoramę okolicy uroczej, ale już spokojniejszej, nie mającej tego dramatycznego, namiętnego charakteru, co Merańskie dolomitowe skały.
Wróciwszy z tej wycieczki, lekką przekąską zaspokoiliśmy głód, który się nieco czuć dawał. Oba byliśmy tego zdania, że w drodze lepiej się trochę przegłodzić, a przybywszy do Wiednia, w hotelu dobrą pokrzepić wieczerzą. Układaliśmy nawet, polemicznie roztrząsając każdy punkt, nasz speiszettel wiedeński, co jeść, czego się strzedz. Ostrzyliśmy apetyt na wiedeńskie delicye. O marne ludzkie nadzieje.
W chwili, gdy kufry przybyłe z Kufstejnu przyszło odbierać i oddawać je na kolej do Wiednia, — okazało się, że jednego z moich dwóch — nie było! Istniał nań kwit urzędowy, świadczący o jego egzystencyi i wadze — kufer się ulotnił — nec locus. Urzędnicy kolejowi, znać nawykli do podobnych wypadków, przyjęli wiadomość o tem z zimną krwią i rzymskim stoicyzmem. Ja — nieszczęśliwy właściciel, z rezygnacyą starego włóczęgi, któremu się już i to trafiało. Obawiałem się tylko azali los nie dotknął tego tłomoczka, w którym były rękopisma i książki.
Szczęściem padły ofiarą koszule tylko, cały zapas starych, miłych koszul z lepszych czasów, które już przyjaciółmi się nazywać mogły.
A do starych rzeczy tak się człowiek przywiązuje...
Przetrawiwszy to utrapienie, siedliśmy na pociąg pośpieszny, z młodem małżeństwem, damą jakąś przyzwoitej powierzchowności i staruszkiem, który się przesiadł z klasy trzeciej z dopłatą, co mu do nieprzyjemnych sporów z konduktorem dało powód. Jakoś się to jednak złagodziło.
Pociąg pośpieszny leciał na wyprzódki z wiatrem. My z towarzyszem podróży snuliśmy plany przyszłości. Mieliśmy dla większego bezpieczeństwa znalezienia od razu mieszkania zajechać wprost do hotelu Métropole, do Donau, lub Taubera.
Po małym sporze zgodziliśmy się na Métropole. Ułożyliśmy sobie wieczerzę, zajęcia i godziny i w szczęśliwych zatopieni marzeniach, oglądając znowu księżycem oświecone kraje monarchii austro-węgierskiej, któraby mogła być jedną z najbogatszych w świecie, gdyby umiała, — zbliżyliśmy się do stolicy.
Na myśl nikomu z nas przyjść nie mogło, po pierwszym w Wiedniu pobycie i pustkach, jakieśmy tam znaleźli, aby jakikolwiek zawód miał nas spotkać.
Był to rok wystawy.
W tem zaufaniu, choć pociąg się opóźnił, co się tu regularnie codzień trafia, jak nas zapewniano, wyjąwszy fiakra o pół do jedenastej, ruszyliśmy do Hôtel Métropole.
Miasto wydało nam się wcale spokojne, uśpione, nie dawało żadnej oznaki nadzwyczajnego ożywienia, noc księżycowa, nieco chłodnawa, przyświecała powolnej i długiej po ulicach wędrówce. Nakoniec oświecony cyferblat zegara ukazał się zdala. Otóż i hotel. Zbliżamy się, fiakr staje...
Na nieszczęście nie wzięliśmy parokonnego, pokaźniejszego powozu, ale i z pośpiechu i przez oszczędność, skromną jednokonkę. Zadzwonił szwajcar, wyszedł oberkelner, ów absolutny pan życia i śmierci podróżnych. Mina jego już nam nic dobrego nie zwiastowała. Włożywszy ręce w kieszenie, oświadczył nam, że hotel cały zajęty i ani kątka dla nas w nim niema.
Próżne były błagania i ofiary, nieporuszony jak skała, wszechwładny pan hotelu zapewniał, iż niesłychanie nad tem ubolewa, że go to do rozpaczy przyprowadza, ale musi nas odepchnąć, gdyż hotel był zajęty. To nam dało do myślenia! Zegar wskazywał pół do dwunastej, woźnica burczał, że wozić nas z końca w koniec miasta po nocy, niema ochoty. Ledwieśmy go zdołali przekonać, że na bruk nas wyrzucić nie może. Dokąd jechać? Do Donau? — Kawał ogromny. Do Taubera? Nie mieliśmy ani pojęcia o tem, że Europa dopiero w ostatnich trzech tygodniach wystawy Wiedeńskiej opatrzeć się miała, iż ona była godną widzenia, że tłumy zbiegły się nagle zalegając wszystkie kąty. Ruszyliśmy do Taubera! który niedawno temu był pusty. Stój! Oberkelner wychodzi i zapewnia, że wszystko zajęte. Położenie zaczynało się stawać coraz przykrzejszem, a wieczerza coraz problematyczniejszą. Co gorzej, sam nawet spoczynek tak potrzebny po nocy bezsennej, ulegał wątpliwości.
Szanowny towarzysz mój wpadł na myśl zgłoszenia się do prywatnego mieszkania, które za pierwszą bytnością w Wiedniu zajmował. Było ono po drodze do Donau, a o Donau chodziły już wieści zastraszające, że się tam ani szpilka pomieścić nie mogła.
Jedziemy. Ze Stern-Prateru mała uliczka wwiodła nas w spokojne ustronie, miłe, ciche, nic nie zostawiające do życzenia, oprócz lekkiej dezynfekcyi. Powietrze czuć było przyszłością rolniczą i gospodarską w najlepszym gatunku. Amoniakalne wyziewy dusiły. A tu — gadano o cholerze właśnie. — Cóż robić, w mieście nie można być zbyt wybrednym, gdzie tylu dysze i wydycha!
Szukamy numeru ósmego! Oto jest! Dzwonienie do bramy! Towarzysz podróży rzuca się w otwarte nareszcie wrota i znika w ciemnościach — milczenie głuche. Chwila oczekiwania z brzaskiem lekkim nadziei.
Zwodnicza!! Smutny i pognębiony powraca, — ani izdebki, ani kącika, ale obok, niedaleko — Hotel garni. — Biegnę do tego garni, z trudnością otwierają, zajęty do strychu. Jutro możeby coś mogło być w ekspektatywie na poddaszu! W trzecim domu, gdzie miało się znajdować prywatne mieszkanie, odpowiedź aż niegrzeczna. Kto budzi ludzi po nocy!! Saperment! Dorożkarz, śmiejąc się, zapala fajkę.
— E! to jeszcze nic, — powiada z krwią zimną, wczoraj jednego pana, który przybył o szóstej, woziłem do pierwszej i nic nie znalazł. Śmieje się dobrodusznie Wiedeńczyk — rzecz zabawna, ale nie dla nas.
Na hałas, jaki się stał w spokojnej uliczce, otwierają się zewsząd okna, wysuwają głowy w szlafmycach i czepkach, poczciwe ludziska, gemütlich przysłuchują się i przypatrują biedzie naszej. Ten i ów coś radzi i inni podkpiwają i śmieją się.
Ulica już i tak nie wonna, napełnia się wyziewami, towarzyszącymi pracy nocnej, nad którą czuwa municypalność. Powietrze chłodne i wilgotne, — północ ponuro wybija na zegarach. Towarzysz mój zrozpaczony dobija się szturmem do dawnej swej gospodyni, wymową wielką serce jej porusza i — dają nam bosą służącą, która na Waschhausgasse u siostry tej pani ma nam wyrobić przytułek. W serca wstępuje znowu nadzieja! Wszystko to na papierze może się komu wydawać zabawnem, ale dla nas poczynało być nad wyraz smutnem. Towarzysz mój nie tyle może o sobie, co o mnie starszego i niezdrowego, był zakłopotanym. Ja zaczynałem nabywać tego humoru wesołego rozpaczliwie, który się rodzi w sytuacyach zawikłanych. Jeździć całą noc po Wiedniu, stukając do drzwi i serc zamkniętych — było wcale niepospolitą przygodą w podróży.
Siostra gospodyni dała się rozczulić, poseł przybył zdyszany oznajmiając, że pokój był, ale — w stanie trochę zaniedbanym.
Jedziemy dalej. Mojem zdaniem należało bądź co bądź korzystać z pierwszego nastręczającego się schronienia, nie narażając się na podróż odkryć w rodzaju kapitana Cooke. Dorożkarz stawał się coraz dokuczliwszym — burczał. — Zwróciliśmy więc ku tej przystani, na uliczkę gruzów pełną. Halt! stajemy.
Dom wskazany, od góry do dołu okryty rusztowaniem, restauruje się. Wejście doń po deskach, pokładzionych dla murarzy. Powierzchowność nader nieobiecująca, ale z niej sądzić się nie godzi.
Z sieni wchodzimy do kuchenki. Cóż robić! Z kuchenki do familijnego pokoju, w którym sprzęty zwalone z powodu restauracyi, stoją w malowniczym nieładzie. Wśród nich gospodarz w szlafroku. Excusez du peu, pan Maksymilian Schiller! Co za imię! Żona jego, typ czysto wiedeński, otyła, pełnych form, w najskromniejszej toalecie, okryta chustką, dwie panny bose z rozpuszczonemi włosami i w równie nieobfitym tylko stroju... Na pierzynach w oddali nadzieje przyszłości różnych lat podnoszą głowy, otwierają oczy ciekawe. Cała rodzina z pośpiechem gorączkowym znosi materace, kołdry, prześcieradła wątpliwego pochodzenia, aby nam usłać łoża wpośród sprzętów zapylonych, wśród najdziwaczniejszego ścisku rzeczy nam niepotrzebnych a zawadzających. Dwie świece na bok w lichtarzach — słabo oświecają tę scenę malowniczą, ale niewiele dobrego wróżącą.
Towarzysz mój spostrzega, nadaremnie przed nim kunsztownie skrywane, oblicze jednego z materaców, którego cera zgrozą go napełnia. — Niepodobieństwo!! woła — lepiej jeździć całą noc. — Ba! ale dorożkarz, odarłszy nas, wyruszył. Opuścili nas stróże, pobrawszy haracze, jesteśmy na łasce rodziny Schillerów, która hałaśliwie przekonywa, że na materacu, który wygląda tak chorobliwie, od urodzenia jego nikt nigdy nie spał, że kołdra była nietknięta i tylko dla przyjemnej barwy swej kładziona była na łożu, gwoli ubawienia oczu.
Cóż robić! śmiać się trzeba i przyjąć z ręki losu jego figiel trefny z nami. Ja się śmieję. Towarzysz mój blizki jest rozpaczy. Od Salzburgskiego lekkiego śniadanka nie mieliśmy nic w ustach. — Godzin około dwunastu. Gospodarze oprócz chleba, nie mogli nam nic dostarczyć.
Wtem, otyłej gosposi przychodzi myśl genialna.. Ma maleńki samowarek i — imbryczek czysty. U mnie w nieskradzionym kufrze znajduje się herbata. Wołamy — Hosannah! myją się szklanki. Małej jednej rzeczy nie dostaje — cukru. Zaczynam dowodzić, że zdrowszy jest napój chiński niesłodzony i że sami Chińczycy go tak zażywają. Smutne oblicze mego towarzysza dowodzi, że nie zdołałem go nawrócić. Chleb i herbata gorąca — ocalone życie!
Ale ochota do jedzenia odpada, patrząc na to, co nas otacza, pościele, z których jedna leży na podłodze... sprzęty, bielizna, a nawet familię Schillerów.
Postrach cholery, chłód nocny zmusza spróbować herbaty... Zabieramy się po niej do snu, drzwi zamknięte — cisza. Lecz wyobraźnia, zaludnia pustkę tysiącami stworzeń niebywałych, okazami entomologicznemi, które zdają się wędrować po bieliźnie, grożąc nam pożarciem. Towarzysz mój z heroizmem przezwyciężając wstręt, pada na poduszki, ja na wpół ubrany zajmuję miejsce mi wyznaczone, świecę zostawując na straży bezpieczeństwa.
Cisza głęboka, niekiedy z wnętrza domu słychać tęskliwy głos niemowlątka i chrapanie matron wiedeńskich. Dobranoc. Towarzysz mój zasnął, ale ze zmartwienia i głodu tak głęboko, że spał do siódmej. Ja zabawiałem się myślami i drzemaniem, a sny niedorzeczne, mieszając się z jawą dziwaczną, zupełnie z nią harmonizowały. Brało się na dzień, gdy świeca zagasła. Przez szpary okien wciskał się brzask poranku...
W chwili, gdy i mnie sen zmorzył, stało się coś — jak gdyby od trąb jerychońskich mury się walić miały... Stuk, łomot, trzask niewypowiedziany. Zerwałem się równemi nogami.
Murarze weszli byli na rusztowanie dom otaczające i zaczęli obijać tynki w sposób tak brutalny, że mogliby byli przebudzić nawet po tygodniowej bezsenności. Los wysilał się na udręczenie nas. Szczęściem towarzysz mój nie obudził się aż o siódmej, zdumiony tem, że łoskot, który dopiero teraz usłyszał, w początku go nie wyrwał ze snu.
Podnieśliśmy sztory, jasny dzień oświecił tę pieczarę, w której noc spędziliśmy z musu. Było to coś okropnego. Okna całe tynkiem zbryzgane, sufit popękany, sprzęty grubą warstwą pyłu wapiennego okryte, ruiny — a my wśród nich, z pamięcią o tem, żeśmy się znajdowali w znanej z rozkoszy, zbytku i pieszczot stolicy austryackiej. Niepodobna się było nie śmiać z rozwianych marzeń hotelów i wieczerzy!
Ubrawszy się piorunem, nie tykając śniadania, wybiegłem z mocnem postanowieniem znalezienia czegoś znośniejszego. Z kilku hotelów, które objechałem, odprawiono mnie z niczem, aż wreszcie przy ulicy Tabor, w gospodzie bawarskiej, znalazł się kąt niezajęty.
Noclegu tego niepodobna sto lat żyjąc zapomnieć. Wiedeń znaleźliśmy niesłychanie ożywionym, pełnym ludzi. Wiedeńczycy postawili na swojem i doczekali się tych tłumów, które wystawa ściągnąć miała. Teraz obchodzili się z niemi, jak ze zwyciężonemi. Wszystko trzeba opłacać na wagę złota.
Zamiast przedmowy.
Przedmową długą nudzić was nie będę, — Więc otuliwszy skrzydły dziatwę ukochaną, Psalm I.
Nie karz nas, Panie, za rodziców winy, Panie, o Panie, Ty mnie rzuciłeś tak nisko — Nie mieć nad głową dachu, ni kąta na ziemi, U życia schyłku stojąc, jak z gór szczytu patrzę Psalm.
Z ciemności ciszy, z brudnego barłogu Wiem, niezbadane, Panie, są wyroki Twoje, Tak się idzie życia drogą: Tułactwo
Wiecznem tułactwem skarany Błogosławieni.
Błogosławiony naród, co w kajdanach jęczy, Błogosławiony, kogo przez boleści łoże, Błogosławiony naród, rodzina i człowiek, Bo tylko przez boleści uświęcić się mogą Błogosławione usta, które chwalą Boga, Błogosławione oczy, co łzy wypłakały, Błogosławieni wszyscy, których czyste dusze Błogosławione tłumów szalonych ofiary, Jak muszki, dla których życie jest godziną, O szczęśliwi, swobodni, choć was bieda bodzie, Pamięć ludzka jest jak rozbite naczynie — Jak boleść wielką, — niech będzie odwaga... Trójpłomyk.
Trójpłomykiem życie płonie, I człowiek, gdy zwisną dłonie, Bóg jeden wie, dlaczego zsyła nam na domy: Dary pielgrzyma.
Dary moje ubogie... lecz nie gardźcie niemi — Modlitwa.
Ty, coś chrzestnej sukienki nie skalała niczem, Módl się za nas! a naprzód za tych, co wśród boju, Módl się za umęczonych światem, sobą, losem, Módl się za obłąkanych! których niesie ciało, Módl się za wrogów naszych! serca opoczyste, Módl się ty za nas wszystkich, za starce i dzieci, Gdzie?
Gdzie minione Przed mrozami Mnie zostało A pamiątki, Gdzie minione, Ja się jeszcze Piosnko ty moja, uboga i cicha, U kolebki.
Śpij dziecino, Śpij dziecino, Jak kolebka dziś matczyna, — Skąd ten wicher? burza taka? Luli, luli! ciepło w chatce Lepszy los niech Bóg da tobie! Nowy rok.
Rok Nowy! Witajmy rok Nowy, Niema straszniejszej pychy nad ową z szatana Boleść.
Jak przez rozbite naczynie Jedno — ach! jedno nie ginie — Gdy wśród wesołego grona, Piosnka.
Ziemio — ziemio rodzicielko, O! ubogiemu bodaj się nie rodzić — Chociażby dusza była spragniona i głodna — Gdy wieczór zwolna spuszcza się na ziemię, Dlaczego płyną wody? Gwiazdom, kwiatom, ptakom, pieśni — Smutne, biedne, nasze życie, Chmurno w niebie, a gdy słońce Smutne życie, ludzie smutni, Kiedyś — ktoś nas posłucha, Pieśnią, myślą, uśmiechem, A daleko, daleko Pieśń wam niesie witanie, Bom ją z serca wyśpiewał, I napróżno czekałem, Czuję, w pierś mą życie wchodzi, Czuję młodość, jak gorąca, Czuję świat, żyję z naturą! Mój Boże, jak wam trzeba hałasu i wrzasku, Odejdźcie bez słowa...
Nie dziwcie się smutkowi memu i tęsknocie, Bracie mój, wszystko jednych praw na świecie słucha: Ziemio...
Ziemio lechicka, matko moja święta, Śmierć.
Człowiek jest trawą — przez dzień się zieleni, Hymn.
Z szatą rozdartą, w prochu i żałobie, Są lata...
Są lata, w których role odżywione wiosną I w lat tysiąc poświadczy o cierpianem bólu. Anioł śmierci.
Czego śmierci się boicie? Czego śmierci się boicie? Czego śmierci się boicie? Czego śmierci się boicie? Wy co żółcią się poicie, Czego śmierci się boicie? Często...
Często słów braknie, kiedy dusza cała Ziarna Boże.
Rozsianiśmy po świecie — siały ręce Boże, Wiosna zwodnica...
Czy to wiosna? czy zwodnica Czy to wiosna? wszak skowronek Czy to wiosna? wszak dokoła... Czy to wiosna? a! zwodnica? Niech nauki Chrystusa nic w sercach nie zaćmi Śnieg pada.
Cicho — śnieg pada... jest to uroczysta chwila... Nam...
Nam zbierać kamienie, nam w gruzach się grzebać, Jakaż to moc, potęga, jakaż siła skryta Wioska.
Któż ci nie śpiewał, nie wzdychał do Ciebie, INTERMEDIUM ZE STAREJ KOMEDYI.
Bakałarz, smyk, chłopak odarty.
Ziemio!
Ziemio lechicka... ziemio ukochana, Któżby tej ziemi nie kochał — macierzy! Czemu?
Myśli — płomyki ognia, co gore wieczyście, Zastygnie, gdzieś na karcie i pyłem skalana Polonez.
Czy słyszysz, jak dźwięki płyną? I po grobach i na grobie O! jak mi smutno.
Myśli lat młodych, towarzyszki strojne, O! jak mi tęskno rozstawać się z wami O! morze.
Cicho na morzu, cicho na ziemi, na niebie, Nad morzem.
Kiedy patrzę na morze — godziny mi płyną, Romanów.
Jak tam było wesoło — jak tu dzisiaj smutno! Zima.
Zima. — Na niebie szara rozpostarta szata... Z strzaskanego okrętu szczątki niosą fale W błękit.
W chwili boleści, smutku, urosły mi skrzydła... Człowiek leci jak kamień z przyśpieszoną siłą, Blago!
Pani wieku! królowo, władczyni, o! blago! Którejbym sprzedał, co się w piersi mojej tai, Ludzie małego serca a wielkiej kieszeni, Siedzi człek nad drogą, Chłopiec złapawszy wróbla wydłubał mu oczy, Myśli twej nigdy nie zapuszczaj na dno — W książce pamiątkowej A. Mickiewicza
w Karlsbadzie.
Rozproszeni po świecie, w dniach długiej żałoby, Ludzie są jak owoce, gdy dojrzeją smaczne Do H. Merzbacha.
Mój kochany Henryku! Najniepotrzebniejsi, — to przecie poeci.... Na śmierć Bolesława
(Przekład z Gallusa).
Wszelakiego wieku, stanu, Jakim bólem, jakim płaczem Swojego pochowa — DO ***
Chory, zbolały, Twoje odbieram posłanie, Na śmierć Jana Czeczota.
w Druskienikach, d. 11 sierpnia 1847.
W ubogiej chatce, na prostym tapczanie Żaden żywemi nie powie oczyma, |
- ↑ Bartoszewicz w historyi literatury polskiej, pisząc o dawnych pieśniach ludowych, powiada, że Gallus żałobnej na śmierć Bolesława pieśni tekst cały po łacinie w kronice swej zachował. Dodaje razem, że w niej zachowano koloryt, ton i miarę ludowych śpiewów. Myli się jednak, bo Gallus nie podaje owego płaczu po Bolesławie za pieśń ludową, ale jakby za swój po nim żal własny (ejusque funus aliquantalum carmine lugubri lugeamus) jest to wszakże uderzającem w niej, że ma zwroty i cechy istotnie starej pieśni naszej i dla tego staramy się w wiernem tłumaczeniu rytm podobny zachować.