[31]
AKT DRUGI.
SCENA I. Pusty plac, przytykający do ogrodu Kapuletów. (Wchodzi Romeo).
Romeo. Mamże iść dalej, gdy tu moje serce? Cofnij się, ziemio, wynajdź sobie centrum!
(Wchodzi na mur i spuszcza się do ogrodu). (Wchodzi Merkucio i Benwolio).
Benwolio. Romeo! bracie! Romeo!
Merkucio. Ma rozum; Powietrze chłodne, więc dyrnął do łóżka.
Benwolio. Pobiegł tą drogą i przelazł przez parkan. Wołaj, Merkucio!
Merkucio. Użyję nań zaklęć: Romeo! gachu! cietrzewiu! waryacie! Ukaż się w lotnej postaci westchnienia, Powiedz choć jeden wiersz, a dość mi będzie; Jęknij: ach! połącz w rym: kochać i szlochać; Szepnij Wenerze jakie piękne słówko; Daj jaki nowy epitet ślepemu Jej synalkowi, co tak celnie strzelał Za owych czasów, gdy król Kofetua
[32]W zaloty chodził do córki żebraczej. Nie słucha; ani piśnie, ani trunie; Zdechł robak; muszę zakląć go inaczej. Klnę cię na żywe oczy Rozaliny, Na jej wysokie czoło, krasne usta, Wysmukłe nóżki i toczone biodra Z przyległościami, abyś się przed nami W właściwej sobie postaci ukazał.
Benwolio. Gniewać się będzie, jeśli cię usłyszy.
Merkucio. Co się ma gniewać? Mógłby się rozgniewać, Gdyby za sprawą mojego zaklęcia W zaczarowane koło jego pani Inny duch wkroczył, i stał tam dopóty, Dopókiby go nie zmogła: to byłby Powód do uraz; moja inwokacya Jest przyjacielską i godziwą razem, Bo wywołuje w imię jego pani Jego jedynie naturalną postać.
Benwolio. Pójdź! skrył się owdzie pomiędzy drzewami, By się tam zbratał z tajemniczą nocą: Ślepym w miłości ciemność jest najmilsza.
Merkucio. Możeż w cel trafić miłość, będąc ślepą? Niechże tam sobie po ciemności maca, Jak długo zechce. Dobranoc, Romeo! Idę ledz w mojem łóżku za kotarą, Bo to polowe tu dla mnie za chłodne. Czy idziesz także?
Benwolio. Idę; próżno szukać Takiego, co być nie chce znalezionym.
(Wychodzą).
SCENA II. Ogród Kapuletów. (Wchodzi Romeo).
Romeo. Drwi z blizn, kto nigdy nie doświadczył rany.
(Julia ukazuje się w oknie).
Lecz cicho! Co za blask strzelił tam z okna! Ona jest wschodem, a Julia jest słońcem! Wznijdź cudne słońce, zgładź zazdrosną lunę, Która aż zbladła z gniewu, że ty jesteś
[33]Od niej piękniejszą; ukarz ją zaćmieniem Za tę jej zazdrość; zetrzyj ją do reszty! To moja pani, to moja kochanka! O! gdyby mogła wiedzieć, czem jest dla mnie! Przemawia, chociaż nic nie mówi; cóż stąd? Jej oczy mówią, oczom więc odpowiem. Za śmiały jestem; mówią, lecz nie do mnie. Ptaki ocknęłyby się i śpiewały, Myśląc, że to już nie noc, lecz dzień biały. Patrz, jak na dłoni smutnie wsparła liczko! O! gdybym mógł być tylko rękawiczką, Co tę dłoń kryje!
Julia. Ach!
Romeo. Cicho! coś mówi. O! mów, mów dalej, uroczy aniele; Bo ty mi w noc tę tak wspaniale świecisz, Dwie najjaśniejsze, najpiękniejsze gwiazdy Z całego nieba, gdzieindziej zajęte, Prosiły oczu jej, aby zastępczo Stały w ich sferach, dopóki nie wrócą. Lecz choćby oczy jej były na niebie, A owe gwiazdy w oprawie jej oczu: Blask jej oblicza zawstydziłby gwiazdy, Jak zorza lampę; gdyby zaś jej oczy Wśród eterycznej zabłysły przezroczy, Jak lotny goniec niebios rozwartemu Od podziwienia oku śmiertelników, Które się wlepia w niego, aby patrzeć, Jak on po ciężkich chmurach się przesuwa I po powietrznej żegluje przestrzeni.
Julia. Romeo! czemuż ty jesteś Romeo! Wyrzecz się swego rodu, rzuć tę nazwę! Lub, jeśli tego nie możesz uczynić, To przysiąż wiernym być mojej miłości, A ja przestanę być z krwi Kapuletów.
Romeo. Mamże przemówić czy też słuchać dalej?
Julia. Nazwa twa tylko jest mi nieprzyjazną, Boś ty w istocie nie Montekim dla mnie. Jestże Monteki choćby tylko ręką, Ramieniem, twarzą, zgoła jakąkolwiek Częścią człowieka? O! weź inną nazwę! Czemże jest nazwa? To, co zowiem różą, Pod inną nazwą równieby pachniało;
[34]Tak i Romeo, bez nazwy Romea Przecieżby całą swą wartość zatrzymał. Romeo! porzuć tę nazwę, a w zamian Za to, co nawet cząstką ciebie nie jest, Weź mię, ach, całą!
Romeo. Biorę cię za słowo: Zwij mię kochankiem, a krzyżmo chrztu tego Sprawi, że odtąd nie będę Romeem.
Julia. Ktoś ty jest, co się nocą osłaniając, Podchodzisz moją samotność?
Romeo. Z nazwiska Nie mógłbym tobie powiedzieć, kto jestem: Nazwisko moje jest mi nienawistnem, Bo jest, o! święta, nieprzyjaznem tobie; Zdarłbym je, gdybym miał je napisane.
Julia. Jeszcze me ucho stu słów nie wypiło Z tych ust, a przecież dźwięk już ich mi znany. Jestżeś Romeo, mów? jestżeś Monteki?
Romeo. Nie jestem ani jednym, ani drugim, Jednoli z dwojga jest niemiłem tobie.
Julia. Jakżeś tu przyszedł, powiedz, i dlaczego? Mur jest wysoki i trudny do przejścia, A miejsce zgubne, gdyby cię kto z moich Krewnych tu zastał...
Romeo. Na skrzydłach miłości Lekko, bezpiecznie mur ten przesadziłem, Bo miłość nie zna żadnych tam i granic; A co potrafi, na to się i waży; Krewni więc twoi nie trwożą mię wcale.
Julia. Zabiliby cię, gdyby cię ujrzeli.
Romeo. Ach! więcej groźby leży w oczach twoich, Niż w ich dwudziestu mieczach: patrz łaskawie, A będę silny przeciw ich gniewowi.
Julia. Na Boga! niech cię oni tu nie ujrzą!
Romeo. Ciemny płaszcz nocy skryje mię przed nimi. Lecz niech mię znajdą, jeśli ty mię kochasz. Lepszy kres życia skutkiem ich niechęci, Niż przedłużony zgon w braku twych uczuć.
Julia. Kto ci dopomógł znaleźć to ustronie?
Romeo. Miłość, co mi go doradziła szukać: Ona mi instynkt, ja jej oczy dałem. Nie jestem sternik, gdybyś jednak była Równie daleko, jak ów brzeg, którego
[35]Morze najdalsze podmywa krawędzie, Śmiało po taki klejnotbym popłynął.
Julia. Gdyby nie ciemność, co mi twarz maskuje, Widziałbyś na niej rozlany rumieniec Po tem, co z ust mych słyszałeś tej nocy. Radabym form się trzymać, rada cofnąć To, co wyrzekłam; ale precz udanie! Czy mię ty kochasz? Wiem, że powiesz: — tak jest; I jać uwierzę; mimo przysiąg jednak Możesz mię zawieść. Z wiarołomstwa mężczyzn Śmieje się, mówią, Jowisz. O! Romeo! Jeśli mię kochasz, wyrzecz to rzetelnie; Lecz jeśli masz mię za podbój zbyt łatwy, To zmarszczę czoło i przewrotną będę I na miłosne twoje oświadczenia Powiem: — nie, w innym razie za nic w świecie. Za czułą może jestem, o! Monteki, Stąd możesz sądzić me obejście płochem; Ufaj mi jednak, będę ja wierniejszą Od tych, co bieglej umieją się drożyć. Byłabym ja się była, prawdę mówiąc, Także drożyła, gdybyś był tajnego Głosu miłości mojej nie podchwycił. Nie wiń mię przeto, ani też przypisuj Płochości tego wylania mych uczuć, Które zdradziła noc ciemna.
Romeo. O Julio! Przysięgam na ten księżyc, co wspaniale Powleka srebrem tamtych drzew wierzchołki...
Julia. O! nie przysięgaj na księżyc, bo księżyc Co tydzień zmienia kształt swej pięknej tarczy; I miłość twoja po takiej przysiędze Mogłaby również zmienną się okazać.
Romeo. Na cóż mam przysiądz?
Julia. Nie przysięgaj wcale; Lub wreszcie przysiąż na samego siebie: Na ten uroczy przedmiot mych uwielbień, To ci uwierzę.
Romeo. Jeśli szczera miłość Mojego serca...
Julia. Daj pokój przysięgom. Lubo się cieszę z twojej obecności, Te nocne śluby nie cieszą mnie jakoś:
[36]Za nagłe one są, za nierozważne, Podobne niby do blasku, co znika, Nim człowiek zdąży powiedzieć: — błysnęło. Dobranoc, luby! Oby nam ten wonny Miłości pączek przyniósł kwiat niepłonny! Bądź zdrów! i zaśnij z tak błogim spokojem, Jaki, z twej łaski, czuję w sercu mojem.
Romeo. Także mam odejść niezaspokojony?
Julia. Jakiegoż więcej chcesz zaspokojenia?
Romeo. Zamiany twoich zapewnień za moje.
Julia. Jużem ci dała je, nimeś zażądał; Radabym jednak one mieć napowrót.
Romeo. Chciałażbyś cofnąć je? Dlaczego? luba!
Julia. Ażebym mogła oddać ci je znowu. A przecież jest to żądanie zbyteczne, Bo moja miłość równie jest głęboką, Jak morze, równie jak ono bez końca; Im więcej ci jej udzielam, tem więcej Czuję jej w sercu.
(Słychać w pokojach głos Marty).
Wołają mię. — Zaraz. Bądź zdrów, kochanku drogi! — Zaraz, zaraz. — Najmilszy, pomnij być stałym! — Zaczekaj, Zaczekaj trochę, powrócę za chwilę.
(Wychodzi).
Romeo. Błogosławiona, o! błogosławiona Po dwakroć nocy! Ale czy to wszystko, Dziejąc się w nocy, nie jest marą tylko? Coś tak lubego możeż być istotnem?
Julia (ukazując się znowu). Jeszcze słów parę, a potem dobranoc. Drogi Romeo! jeśli twoja skłonność Jest prawą, twoim zamiarem małżeństwo, To mię uwiadom jutro przez osobę, Którą do ciebie przyślę, gdzie i kiedy Zechcesz dopełnić obrzędu; a wtedy Całą mą przyszłość u nóg twoich złożę I w świat za tobą pójdę w imię Boże.
Marta (za sceną). Panienko!
Julia. Idę. — Lecz jeśli mię zwodzisz, To cię zaklinam...
Marta (za sceną). Julciu!
Julia. Zaraz idę.
[37]— Jeśli mię zwodzisz, o! to cię zaklinam, Skończ te zabiegi i zostaw mię żalom. — Jutro więc przyślę.
Romeo. Jak pragnę zbawienia...
Julia. Po tysiąc razy dobranoc.
(Odchodzi).
Romeo. Po tysiąc Razy nie dobra tam, gdzie ty nie świecisz. Jak żak, gdy rzuca książkę, tak kochanek Do celu swego pośpiesza wesoły; A gdy nadejdzie z kochanką rozstanek, Wlecze się smutnie, jak ów żak do szkoły.
(Odchodzi).
Julia (ukazuje się znowu). Pst! pst! Romeo! O, gdybym mieć mogła Głos sokolnika, by tego maiża Nazad przywołać! Przymus jest ochrypły, Nie może głośno mówić; gdyby nie to, Wstrząsłabym góry, gdzie się echo kryje, I głos bym jego zrobiła chrapliwszym, Niż mój, od rozbrzmień imienia Romeo!
Romeo. Moja to dusza dzwoni imię moje, Jak srebrny dźwięk ma nocą głos kochanki! I jestże słodsza muzyka na świecie?
Julia. Romeo!
Romeo. Luba!
Julia. O której godzinie Jutro mam przysłać?
Romeo. O dziewiątej.
Julia. Dobrze. Dwudziestoletni to termin. Nie pomnę, Pocom tu ciebie znowu przywołała.
Romeo. Pozwól mi czekać, aż sobie przypomnisz.
Julia. Zapomnę znowu po co czekasz, pomnąc O twojej tylko lubej obecności.
Romeo. A ja wciąż czekać będę, abyś ciągle Zapominała, sam zapominając, Że mam gdzie inny dom jak tutaj.
Julia. Wkrótce Dnieć będzie: radabym, żebyś już odszedł; Nie dalej jednak, jak ów biedny ptaszek, Co go swawolne dziecko z rąk wypuszcza, I wnet zazdroszcząc mu krótkiej wolności,
[38]Jak niewolnika trzymanego w więzach, Jedwabnym sznurkiem przyciąga napowrót.
Romeo. Chciałbym być biednym ptaszkiem w twoich ręku.
Julia. O! jabym zbytkiem pieszczot cię zabiła. Dobranoc, luby! jeszcze raz dobranoc! Takam w życzeniach niepohamowana, Żebym dobranoc wołała do rana.
(Odchodzi).
Romeo. Sen na twe oczy, pokój w pierś niech spłynie; Obym był niemi w tej błogiej godzinie! Śpieszę do ojca Laurentego celi, On mi pomocy i rady udzieli.
(Wychodzi).
SCENA III. Cela Ojca Laurentego. (Wchodzi Ojciec Laurenty z koszykiem w ręku).
O. Laurenty. Szary poranek spędza mrok ponury, Pasami światła znacząc wschodnie mury, I noc się na bok chyli jak pijana Z dróg dnia ubitych stopami Tytana. Nim oko słońca pełnym blaskiem strzeli, Rosę wypije i świat rozweseli, Muszę uzbierać w ten koszyk z sitowia Roślin tak zbawczych jak zgubnych dla zdrowia. Ziemia jest matką natury i grobem, Grzebie i życia obdziela zasobem. I mnóstwo dzieci jej łona widzimy Ciągnących pokarm z jej piersi rodziméj; Niejedno w skutkach swoich wyśmienite, Każde do czegoś, wszystko rozmaite. O! moc to pełna cudów, co się mieści W sokach ziół, krzewów, w martwej kruszców treści! Bo niema rzeczy tak podłych na ziemi, Aby nie mogły stać się przydatnemi; Ni tak przydatnych, aby, miasto służyć, Nie zaszkodziły pod wpływem nadużyć. Wszakże i cnota może zajść w bezdroże, A błąd się czynem uszlachetnić może. W mdłym kwiatku, w ziółku jednem i tem samem
[39]Ma nieraz miejsce jad wespół z balsamem, Co zmysły razi, i to co im sprzyja, Bo jego zapach rzeźwi, smak zabija. Podobnie sprzeczna i w człowieku gości Dwójca pierwiastków: dobroci i złości; A kędy górę gorsza weźmie strona, Tam śmierć przychodzi i roślina kona.
(Wchodzi Romeo).
Romeo. Dzień dobry, ojcze mój!
O. Laurenty. Benedicite! Cóż to za ranny głos tak mnie pozdrawia! Młody mój synu, zły to znak, kto łoże Próżnem zostawia o tak wczesnej porze. Troska odbywa straż w oczach starego, A sen tych mija, których troski strzegą; Ale gdzie czerstwa, wolna od kłopotów Młódź głowę złoży, sen zawżdy przyjść gotów. To więc tak ranne twe przybycie zdradza Jakiś niepokój, któremu snu władza Uledz musiała. Czy tylko się kładłeś? Możeś do łóżka i nie zajrzał?
Romeo. Zgadłeś; Błożej niż w łóżku przeszły mi godziny.
O. Laurenty. Grzeszniku, pewnieś był u Rozaliny.
Romeo. U Rozaliny? Nie, ojcze; to imię W pamięci mojej wiecznym snem już drzymie.
O. Laurenty. Brawo, mój synu! Lecz gdzieżeś to bywał?
Romeo. Zaraz ci powiem: próżnobyś zgadywał; Byłem na balu w domu mego wroga, Gdziem został ranny, lecz zbójczyni sroga Czuje cios wzajem przeze mnie zadany, Tak, że na nasze zobopólne rany Święty wpływ tylko twej, ojcze, opieki Poradzić zdoła i dać zbawcze leki. Po chrześcijańsku, jak widzisz, przemawiam, Skoro się nawet za mym wrogiem wstawiam.
O. Laurenty. Mów jaśniej, synu; zagadkowa spowiedź Dwuznaczną także znajduje odpowiedź.
Romeo. Dowiedz się zatem, że anioł kobieta, Którąm ukochał, jest z krwi Kapuleta. Jego to dziecko i nadzieja cała; Jak ja ją, tak mnie ona ukochała. I do jedności, która nas już splata,
[40]Brakuje tylko, byś nas ty dla świata Stułą zjednoczył. Gdzie, o jakiej dobie Zejdziem się skrycie i przysięgniem sobie, Powiem ci idąc, czcigodny kapłanie; Błagam cię tylko, niech się to dziś stanie.
O. Laurenty. Święty Franciszku! Cóż to za przemiana! Toż Rozalina, owa ukochana, Niczem już dla cię? Miłość więc młodzieży W oczach jedynie, a nie w sercu leży? Jezus! Marya! Ileż to solanki Ściekło z twych oczu dla owej kochanki! I nadaremnie, bowiem twe zapały Wciąż zalewane, wciąż się powiększały. Jeszcze twych westchnień nie rozwiał Fawoni; Jeszcze twój dawny jęk w uszach mi dzwoni, I na twych licach, bladością pokrytych, Widoczny jeszcze ślad łez nieobmytych, Wszystko, coś cierpiał z miłosnej przyczyny, Cierpiałeś tylko gwoli Rozaliny. A teraz! nie dziw, gdy mdła płeć upadnie, Kiedy mężczyźni szwankują tak snadnie.
Romeo. Gdym kochał tamtą, takżeś nie pochwalał.
O. Laurenty. Nie, żeś ją kochał, lecz żeś za nią szalał.
Romeo. Pogrześć tę miłość kazałeś.
O. Laurenty. Nie w grobie: By tę pochować, a inną wziąć sobie.
Romeo. Nie łaj mię, proszę; ta, co mi dziś luba, Miłość mą płaci miłością Cheruba; Z tamtą inaczej było.
O. Laurenty. Bo odgadła, Że w rzeczach serca nie znasz abecadła, Tylko z rutyny czytasz. Pójdź, wietrzniku; Do sankcyi tego nowego wybryku Jeden i jeden tylko wzgląd mię skłania: To jest, że może z tego zawiązania Wyniknie węzeł, który wasze rody Zawistne złączy w piękny łańcuch zgody.
Romeo. O! prędzej! pilno mi!
O. Laurenty. Festina lente! Zdradne są kroki za śpiesznie podjęte.
(Wychodzą).
[41]SCENA IV. Ulica. (Wchodzą: Merkucio i Benwolio).
Merkucio. Gdzież u dyabła ugrzązł Romeo? Czy był tej nocy w domu?
Benwolio. Nie w domu swego ojca przynajmniej; mówiłem z jego służącym.
Merkucio. Ta blada sekutnica Rozalina Na waryata go wnet wykieruje.
Benwolio. Tybalt, starego Kapuleta krewny, Pisał do niego list.
Merkucio. Z wyzwaniem, ręczę.
Benwolio. Romeo mu odpowie.
Merkucio. Każdy człowiek Piśmienny może na list odpowiedzieć.
Benwolio. On mu odpowie odpowiednio.
|
Merkucio. Biedny Romeo! już trup z niego! Zakłóty czarnemi oczyma białogłowy; przestrzelony na wskroś uszu romansową piosnką; ugodzony w sam rdzeń serca postrzałem ślepego malca łucznika; potrafiż on Tybaltowi stawić czoło?
Benwolio. A cóż to takiego Tybalt?
Merkucio. Coś więcej, niż książę kotów; możesz mi wierzyć! Nieustraszony rębacz, bije się jak z nut, zna czas, odległość i miarę; pauzuje w sam raz jak potrzeba: raz, dwa, a trzy, to już w pierś. Żaden jedwabny guzik nie wykręci mu się od śmierci. Duelista to, duelista pierwszej klasy. Owe nieśmiertelne passado! owe punto reservo! owe ha!
Benwolio. Co takiego?
Merkucio. Niech kaci porwą to plemię starożytnych, szepleniących, przesadnych fantastyków, z ich nowokutymi terminami! Nie jestże to rzecz opłakana, że nas obsiadły te zagraniczne muchy, te modne sroki, te pardonnez-moi, którym tak bardzo idzie o nową formę, że nawet na starej ławce wygodnie siedzieć nie mogą; te bąki, co bąkają: bon! bon!
(Wchodzi Romeo).
Benwolio. Oto Romeo, nasz Romeo idzie.
Merkucio. Bez mlecza, jak śledź suszony. O! człowieku!
[42]jakżeś się w rybę przedzierzgnął! Teraz go rymy Petrarki rozczulają. Laura naprzeciw jego bóstwa jest prostą pomywaczką, lubo tamta miała kochanka, co ją opiewał; Dydona flądrą; Kleopatra cyganką; Helena i Hero szurgotami i otłukami; Thisbe kopciuchem, lub czemś podobnem, ale zawsze nie dystyngowanem. Bonjour, signor Romeo! Oto masz francuskie pozdrowienie na cześć twoich francuskich pantalonów. Pięknie nas zażyłeś tej nocy.
Romeo. Dzień dobry wam, moi drodzy. Jakżeto was zażyłem?
Merkucio. Pokazałeś nam odwrotną stronę medalu, odwrotną stronę swego medalu.
Romeo. To się znaczy, żem wam zdezerterował. Wybacz, kochany Merkucio; miałem pilny interes, a w takim przypadku człowiek może zgrzeszyć na polu uprzejmości.
Merkucio. To się znaczy, że w takim przypadku człowiek mógł być zniewolony zgiąć kolana.
Romeo. Ma się rozumieć — z uprzejmości.
Merkucio. Bardzoś zgrabnie trafił w sedno.
Romeo. A ty bardzoś zgrabnie to wyłożył.
Merkucio. Ja bo jestem kwiatem uprzejmości.
Romeo. Jeżeliś ty kwiatem, to moje trzewiki są w kwitnącym stanie.
Merkucio. Brawo! pielęgnuj mi ten dowcip, ażeby, skoro ci się do reszty zedrze podeszwa u trzewików, twój dowcip mógł tam po prostu figurować.
Romeo. O! godny zdartej podeszwy dowcipie! O! figuro pełna prostoty, z powodu swego prostactwa!
Merkucio. Na pomoc, Benwolio! moje koncepty dech tracą.
Romeo. Pejczą je i ostrogą! pejczą je i ostrogą, inaczej nazwę je hetkami.
Merkucio. Jeżeli twój dowcip poluje na dzikie gęsi, to kapituluję; bo on ma więcej kwalifikacyi ku temu, niż wszystkie moje umysłowe władze. Czy ja ci się zdaję na to, żebym miał z gęsiami do czynienia?
Romeo. Tyś mi się nigdy na nic nie zdał, wyjąwszy, kiedy miałem do czynienia z gęsiami.
Merkucio. Za ten koncept ugryzę cię w ucho.
Romeo. Chyba udziobiesz!
[43]Merkucio. Twój dowcip jest gorzką konfiturą, dyabelnie ostrym sosem.
Romeo. Stosownym do gęsi.
Merkucio. To koncept z koźlej skórki, której cal da się rozciągnać tak, że nim opaszesz całą głowę.
Romeo. Rozciągnę go do wyrazu głowę, który połączywszy z gęsią, będziesz miał gęsią głowę.
Merkucio. Nie jestże to lepiej, niż jęczeć z miłości? Teraz to co innego; teraz mi jesteś towarzyskim, jesteś Romeem, jesteś tem, czem jesteś; miłość zaś jest podobną do owego gapia, co się szwenda, wywiesiwszy język, szukając dziury, gdzieby mógł palec wścibić.
Romeo. Stój! Stój!
Merkucio. Chcesz, aby się mój dowcip zastanowił w samym środku weny?
Romeo. Z obawy, abyś tej weny zbyt nie rozszerzył.
Merkucio. Mylisz się, właśnie byłem blizki ją ścieśnić, bo jużem był doszedł do jej dna i nie miałem zamiaru dłużej wyczerpywać materyi.
Romeo. Patrzcie, co za dziwadła!
(Wchodzi Marta z Piotrem).
Merkucio. Żagiel! żagiel! żagiel!
Benwolio. Dwa, dwa: spodnie i spódnica.
Marta. Piotrze.
Piotr. Słucham.
Marta. Piotrze, gdzie mój wachlarz?
Merkucio. Proszę cię, mój Piotrze, zakryj wachlarzem twarz jejmości, bo z dwojga tego jej wachlarz jest piękniejszy.
Marta. Życzę panom dnia dobrego.
Merkucio. Życzymy ci dobrego południa, piękna signoro.
Marta. Czy to już południe?
Merkucio. Nieinaczej; bo nieczysta ręka wskazówki na kompasie trzyma już południe za ogon.
Marta. Chryste Panie! Cóż to za człowiek z waćpana?
Romeo. Człowiek, którego Pan Bóg skazał na zepsucie.
Marta. Dobrześ pan powiedział, na poczciwość! Nie wie też czasem który z panów, gdziebym mogła znaleźć młodego Romea?
Romeo. Ja wiem czasem, ale młodego Romea znajdziesz waćpani starszym, niż był, kiedyś go szukać zaczęła. Jestem najmłodszy z tych, co noszą to imię w braku gorszego.
[44]Marta. Ach, to dobrze!
Merkucio. Możeż być dobrem to, co jest gorszem?
Marta. Jeżeli waćpan nim jesteś, to radabym z nim pomówić sam na sam.
Benwolio. Zaprosi go na jakiś wieczorynek.
Merkucio. Pośredniczka to Wenery. Huź, ha!
Romeo. Cóż to, czyś kota upatrzył?
Merkucio. Kotlinę, panie, nie kota; i to w starym piecu, nie w polu.
Bodaj to kotlina,
Gdzie siedzi kocina:
Ta nie osmali...
Lecz zmykaj, chudzino,
Przed taką kotliną,
Gdzie dyabeł pali!
Romeo, czy będziesz u ojca na obiedzie? My tam idziemy.
Romeo. Pośpieszę za wami.
Merkucio. Do widzenia, starożytna damo; damo, damo, damo! (Wychodzą: Merkucio i Benwolio).
Marta. Tak, tak, do widzenia! Co to za infamis, proszę pana, co się tak poważył rozpuścić cugle swemu grubiaństwu?
Romeo. Jest to panicz zakochany w swym języku, zdolny wypowiedzieć więcej w ciągu jednej minuty, niż milczeć przez cały miesiąc.
Marta. Jeżeli on na mnie co powiedział, dam ja mu, chociażby był zuchwalszy, niż jest, i miał ze sobą dwudziestu sobie podobnych drabów; a jeżeli mi ujdzie, to znajdę takich, co to potrafią. A, hultaj! czy to ja jestem jego kochanicą, jego poniewieradłem! (do Piotra). I ty tu stałeś także i mogłeś ścierpieć, żeby mnie lada gbur używał wedle upodobania za przedmiot swych bezwstydnych żartów?
Piotr. Nie widziałem jeszcze, żeby kto używał jejmości wedle upodobania; gdybym był to widział, byłbym był pewnie zaraz giwer wydobył, ręczę za to. Umiem się najeżyć tak dobrze, jak kto inny, kiedy mam sposobność po temu i prawo za sobą.
Marta. Dla Boga! tak jestem rozdrażniona, że się wszystko we mnie trzęsie. A, hultaj! Otóż, proszę pana, tak jak powiedziałam, młoda moja pani kazała mi się wywiedzieć o panu; co mi kazała powiedzieć, to sobie zachowuję; ale przedewszystkiem oświadczam panu, że
[45]jeżelibyś ją osadził na koszu, jak to mówią, bo panienka, o której mówię, jest młodą, i dlatego, gdybyś ją pan wywiódł w pole, byłoby to tak ciężkim psikusem, jaki tylko młodej panience można wyrządzić.
Romeo. Pozdrów ją waćpani ode mnie, i powiedz, że jej daję rendez-vous...
Marta. Poczciwości! oświadczę jej to, oświadczę. Niebożę, nie posiędzie się z radości.
Romeo. Co jej waćpani chcesz oświadczyć? Nie wiesz, co mówić miałem.
Marta. Oświadczę jej, że pan dajesz randewu; co jest, jeżeli się nie mylę, ofiarą godną prawdziwego szlachcica.
Romeo. Powiedz jej, aby, pod pozorem spowiedzi, przyszła za parę godzin do celi Ojca Laurentego: tam ślub weźmiemy. Oto masz waćpani za swoje trudy.
Marta. Nie, panie; ani fenika.
Romeo. No, no, bez ceremonii.
Marta. Za parę godzin więc; dobrze, nie zaniedba się stawić.
Romeo. Waćpani staniesz za murem klasztornym,
Tam ci mój człowiek przyniesie drabinkę
Z sznurków skręconą, która mi w noc późną
Do szczytu mego szczęścia wstęp ułatwi.
Bądź zdrowa! Wierność twa znajdzie nagrodę.
Poleć mię swojej młodej pani.
Marta. Niech wam Bóg błogosławi! Ale, ale...
Romeo. Cóż mi waćpani jeszcze powiesz?
Marta. Czy człowiek pański dobry do sekretu?
Bo gdzie się skrycie prowadzą układy,
Tam dwóch już, mówią, za wiele do rady.
Romeo. Ręczę za niego: jest to wierność sama.
Marta. A więc wszystko dobrze. Co też to za miłe stworzenie ta moja panienka! Co to nie wyprawiało, jak było małem! Chryste Panie! Ale, ale, jest tu na mieście jeden pan, niejaki Parys: ten ma na nią dyabli apetyt; ale ona, poczciwina, wolałaby patrzeć na bazyliszka, niż na niego. Przekomarzam się z nią nieraz i mówię, że ten Parys to wcale przystojny mężczyzna; wtedy ona, powiadam panu, za każdym razem aż blednie, zupełnie tak, jak ponsowa chusta na słońcu. Proszę też pana, czy rozmaryn i Romeo nie zaczyna się od takiej samej litery?
Romeo. Nieinaczej: jedno i drugie od R.
[46]Marta. Tak i mnie sie zdawało, tylko Romeo inne ma zakończenie. Co też ona o tem prawi, to jest o rozmarynie i o panu: radabym, żebyś pan to słyszał.
Romeo. Poleć jej służby moje.
(Wychodzi).
Marta. Uczynię to, uczynię po tysiąc razy. — Piotrze!
Piotr. Jestem.
Marta. Piotrze, naści mój wachlarz i idź przodem.
(Wychodzą).
SCENA V.
Ogród Kapuletów.
(Wchodzi Julia).
Julia. Dziewiąta biła, kiedym ją posłała;
Przyrzekła wrócić się za pół godziny.
Nie znalazła go może? Nie, to nie to.
Słabe ma nogi. Heroldem miłości
Powinnaby być myśl, która o dziesięć
Razy mknie prędzej, niż promienie słońca,
Kiedy z pochyłych wzgórków cień spędzają.
Niedarmo lotne gołębie są w cugach
Bóstwa miłości, i niedarmo Kupid
Ma skrzydła z wiatrem idące w zawody.
Już teraz słońce jest w samej połowie
Dzisiejszej drogi swojej; od dziewiątej
Aż do dwunastej trzy już upłynęły
Długie godziny, a jeszcze jej niema.
Gdyby krew miała młodą i uczucia,
Jak piłka byłaby chyżą i lekką,
I słowa moje do mego kochanka,
A jego do mnie, w lot-by ją popchnęły;
Lecz starzy wcześnie są jakby nieżywi;
Jak ołów ciężcy, zimni, więc leniwi.
(Wchodzą Marta i Piotr).
Ha! otóż idzie. I cóż, złota nianiu?
Czyś się widziała z nim? Każ odejść słudze.
Marta. Idź, stań za progiem. Piotrze.
(Wychodzi Piotr).
Julia. Mów, droga, luba nianiu! Ależ przebóg!
Czemu tak smutno wyglądasz? Chociażbyś
[47]Złe wieści miała, powiedz je wesoło;
Jeśli zaś dobre przynosisz, ta mina
Fałszywy miesza ton do ich muzyki.
Marta. Tchu nie mam, pozwól mi trochę odpocząć;
Ach! moje kości! To był harc nielada!
Julia. Weź moje kości, a daj mi wieść swoją.
Mówże, mów prędzej, mów, nianiuniu droga.
Marta. Co za gwałt! Folguj dla Boga, choć chwilkę,
Czyliż nie widzisz, że ledwie oddycham?
Julia. Ledwie oddychasz; kiedy masz dość tchnienia
Do powiedzenia, że ledwie oddychasz?
To tłómaczenie się twoje jest dłuższe
Od wieści, której zwłokę niem tłómaczysz;
Maszli wieść dobrą czy złą? niech przynajmniej
Tego się dowiem, poczekam na resztę;
Tylko mi powiedz: czy jest złą, czy dobrą?
Marta. Tak, tak, pięknyś panna wybór zrobiła! pannie właśnie męża wybierać. Romeo! żal się Boże! Co mi to za gagatek! Ma wprawdzie twarz gładszą, niż niejeden, ale oczy, niech się wszystkie inne schowają; co się zaś tyczy rąk i nóg i całej budowy, chociaż o tem niema co wspominać, przyznać trzeba, że nieporównane. Nie jest to wprawdzie galant całą gębą, ale słodziuchny jak baranek. No, no, dziewczyno! Bóg pomagaj! A czy jedliście już obiad?
Julia. Nie. Ale o tem wszystkiem już wiedziałam.
Cóż o małżeństwie naszem mówił? powiedz.
Marta. Ach! jak mnie głowa boli! tak w niej łupie,
Jakby się miała w kawałki rozlecieć.
A krzyż! krzyż! biedny krzyż! niechaj waćpannie
Bóg nie pamięta, żeś mię posyłała,
Aby mi przez ten kurs śmierci przyśpieszyć.
Julia. Doprawdy, przykro mi, że jesteś słabą.
Nianiu, nianiuniu, nianiunieczko droga,
Powiedz mi, co ci mówił mój kochanek?
Marta. Mówił, jak dobrze wychowany młodzian,
Grzeczny, stateczny, a przytem, upewniam,
Pełen zacności. Gdzie Waćpanny matka?
Julia. Gdzie moja matka? Gdzież ma być? jest w domu.
Co też nie pleciesz, nianiu: mój kochanek
Mówił, jak dobrze wychowany młodzian,
Gdzie moja matka?
Marta. O, mój miły Jezu!
[48]Takżeś mi Aśćka w ukropie kąpana!
I takąż to jest maść na moje kości?
Bądźże na przyszłość sama sobie posłem.
Julia. O, męki! Co ci powiedział Romeo?
Marta. Masz pozwoleństwo iść dziś do spowiedzi?
Julia. Mam je.
Marta. Śpiesz więc do celi Ojca Laurentego;
Tam znajdziesz kogoś, co-ć pojmie za żonę.
Jak ci jagódki pokraśniały! Czekaj!
Zaraz je w szkarłat zmienię inną wieścią:
Idź do kościoła, ja tymczasem pójdę
Przynieść drabinkę, po której twój ptaszek
Ma się do gniazdka wśliznąć, gdy się ściemni.
Jak tragarz muszę być ci ku pomocy;
Ty za to ciężar dźwigać będziesz w nocy;
Idź; trza mi zjeść co po takiem zmachaniu.
Julia. Idę raj posiąść. — Adieu, złota nianiu.
(Wychodzą).
SCENA VI.
Cela Ojca Laurentego.
(Ojciec Laurenty i Romeo).
O. Laurenty. Oby ten święty akt był miły niebu,
I przyszłość smutkiem nas nie ukarała.
I zbytkiem smaku zabija apetyt.
Miarkuj więc miłość twoją: zbyt skwapliwy
Tak samo spóźnia się, jak zbyt leniwy.
(Wchodzi Julia).
Otóż i panna młoda. Mech najcieńszy
Nie ugiąłby się pod tak lekką stopą.
Kochankom mogłyby do jazdy służyć
Owe słoneczne pyłki, co igrają
Latem w powietrzu; tak lekką jest marność.
Romeo. Amen! lecz choćby przyszedł nawał smutku,
Nie przeciwważyłby on tej radości,
Jaką mię darzy jedna przy niej chwila.
Złącz tylko nasze dłonie świętym węzłem;
Niech go śmierć potem przetnie, kiedy zechce:
Dość, że wprzód będę mógł ją nazwać moją.
O. Laurenty. Gwałtownych uciech i koniec gwałtowny:
[49]Są one nakształt prochu zatlonego,
Co, wystrzeliwszy, gaśnie. Miód jest słodki,
Lecz słodkość jego graniczy z ckliwością.
Julia. Czcigodny spowiedniku, bądź pozdrowion.
O. Laurenty. Romeo, córko, podziękuje tobie
Za nas obudwu.
Julia. Pozdrawiam go również,
By dzięki jego zbytniemi nie były.
Romeo. O! Julio, jeśli miara twej radości
Równa się mojej, a dar jej skreślenia
Większy od mego: to osłodź twym tchnieniem
Powietrze, i niech muzyka ust twoich
Objawi obraz szczęścia, jakie spływa
Na nas oboje w tem błogiem spotkaniu.
Julia. Czucie bogatsze w osnowę, niż w słowa,
Pyszni się z swojej wartości, nie z ozdób;
Żebracy tylko rachują swe mienie.
Mojej miłości skarb jest tak niezmierny,
Że i pół sumy tej nie zdołam zliczyć.
O. Laurenty. Pójdźcie, załatwim rzecz w krótkich wyrazach,
Nie wprzód będziecie sobie zostawieni,
Aż was sakrament z dwojga w jedno zmieni.
(Wychodzą).