<<< Dane tekstu >>>
Autor William Butler Yeats
Tytuł Rosa alchemica
Pochodzenie Opowiadania o Hanrahanie Rudym; Tajemnicza róża; Rosa alchemica
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Rosa alchemica
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.

Marzenia moje przerwało głośne dobijanie się do drzwi, co zdziwiło mnie tem więcej, że nie miewałem gości, a służącym poleciłem czynić wszystko pocichu, żeby nie przerywali snu mego życia wewnętrznego. Przeczuwając coś niezwykłego, postanowiłem sam iść do drzwi i wziąwszy jeden ze srebrnych świeczników z nad kominka, począłem zstępować po schodach. Okazało się, że służących nie było, gdyż pomimo, że hałas docierał w każdą szparę i zakątek domu, w dolnych pokojach nikt się nawet nie poruszył. przypomniałem sobie, że ponieważ miałem tak mało wymagań i tak mały udział brałem w życiu, weszło w zwyczaj u służby przychodzić i wychodzić, kiedy jej się podobało, iż często całemi godzinami pozostawałem sam w domu. Przeraziła mnie nagle pustka i głusza świata, z którego wypędziłem wszystko oprócz snów, to też zadrżałem, odsuwając zaworę. Ujrzałem przed sobą Michała Robartsa, którego nie widziałem od lat wielu; jego bezładne rude włosy, dziki wzrok, zmysłowe, drżące wargi i prosta odzież nadawały mu, jak przed laty piętnastu, wygląd potrosze hulaki, świętego i wieśniaka. Opowiedział mi, że niedawno przybył do Irlandji i chciał zobaczyć się ze mną w pewnej sprawie, ważnej dla niego i dla mnie. Jego głos uprzytomnił mi nasze lata studenckie w Paryżu, a na wspomnienie magnetycznej władzy, jaką miał niegdyś nademną, przejął mnie pewien lęk zmieszany z wielkiem niezadowoleniem z powodu tych nieproszonych odwiedzin; gdy zaś wprowadziłem go na szerokie schody, po których chadzał ongi Swift, drwinkując i dowcipkując, i Curran opowiadający bajeczki i cytujący Greków wobec umysłów ludzkich, wysubtelnionych i wzbogaconych nowemi prądami w literaturze i sztuce, odczułem dreszcz, jakgdyby u wstępu jakiegoś niebywałego objawienia. Czułem, że ręce mi się trzęsły i zauważyłem, że blaski świec chwiały się i migotały, więcej niż należy, na postaciach Menad ze starych inkrustacyj francuskich, nadając im kształty istot pierwotnych, powoli wyłaniających się z niekształtnej i pustej pomroczy. Gdy drzwi się zamknęły, a zdobna pawiami kotara, połyskująca niby wielobarwny płomień, zapadła między nami a światem, przeczułem niepojętym sposobem, że zdarzy się coś niezwykłego i nieoczekiwanego. Podszedłem do okapu kominka i zobaczyłem, że mała kadzielnica bronzowa bez łańcuszka, wysadzana od zewnętrznej strony kawałkami porcelany malowanej przez Orazia Fontanę, a napełniona przezemnie starożytnemi amuletami, przewróciła się na bok i wysypała swą zawartość; zacząłem zbierać amulety do czarki, potrochu dla tego, by skupić myśli, a potrochu wskutek nabytego poszanowania, które, jak mi się zdawało, należało się przedmiotom związanym przez tak długi czas z naszemi potajemnemi obawami i nadziejami.
— Widzę, — rzekł Michał Robartes, — że jeszcze lubisz kadzidło. Mogę ci wskazać kadzidło o wiele drogocenniejsze od wszelkich kadzideł, jakie widziałeś w życiu.
Mówiąc to, wyjął mi z ręki kadzielnicę i ułożył amulety na kupkę pomiędzy alembikiem i athanorem. Usiadłem i on też usiadł obok ogniska i siedział tak przez chwilę, wpatrując się w ogień i trzymając w ręku kadzielnicę.
— Przybyłem, by cię o coś zapytać, — odezwał się, — a gdy będziemy rozmawiali, kadzidło napełniać będzie pokój i nasze myśli. Otrzymałem je od pewnego starca w Syrji, który mi mówił, że jest ono sporządzone z kwiatów, z pewnej odmiany kwiatów, które składały ciężkie szkarłatne pąkowia na dłoniach, włosach i stopach Chrystusa w Ogrodzie Oliwnym i spowijały Go duszącym zapachem, gdy wołał o oddalenie krzyża i Swego przeznaczenia.
Wsypał do kadzielnicy nieco proszku z małego srebrnego pudełka, postawił kadzielnicę na podłodze i zapalił proszek; uniosła się zeń błękitnawa smuga dymu, która rozpostarła się pod powałą i znów spłynęła wdół, aż stała się nito drzewo figowe u Miltona. Ogarnęła mnie lekka senność, jak to często bywa przy zapachu kadzidła, tak iż ocknąłem się dopiero na jego słowa:
— Przyszedłem, aby zadać ci to pytanie, które ci zadawałem w Paryżu, a tyś wolał opuścić Paryż, niż na nie odpowiedzieć.
Zwrócił oczy ku mnie, i pomimo dymów kadzielnych, widziałem jak wzrok mu świecił, gdym mu odpowiadał:
— Sądzisz, że stanę się członkiem waszego zakonu Róży Alchemicznej? Nie chciałem przystać do was w Paryżu, gdy byłem pełen niezaspokojonych pożądań, a teraz miałbym przystać, gdym już sobie urządził życie według własnego upodobania?
— Bardzoś się zmienił od tego czasu — odrzekł Michał. — Czytałem twoje księgi, a teraz widzę cię pośród wszystkich wizerunków i rozumiem cię lepiej, niż ty sam siebie, gdyż przebywałem już z wielu a wielu marzycielami na tych samych rozdrożach. Odciąłeś się od świata i dokoła siebie nagromadziłeś sobie bóstwa, a jeżeli nie rzucisz im się do stóp, będziesz zawsze pełen znużenia i chwiejnych zamysłów, gdyż człowiek winien zapomnieć, że jest nieszczęśliwy pośród gwaru i zamętu pospólstwa na tym świecie i w czasie, lub szukać mistycznego związku z tłumem, co rządzi światem i czasem.
Po tych słowach zamruczał coś, czego nie zdołałem dosłyszeć, i jakgdyby do kogoś, kogo nie mogłem dostrzec.
Za chwilę w pokoju zaczęło się ściemniać, jak to bywało zazwyczaj, gdy on miał wykonać jakiś niezwykły eksperyment, a w tej ciemności pawie na drzwiach zdawały się lśnić żywszą barwą. Opierałem się złudzeniom, które, jak sądzę, wynikały poprostu ze wspomnień i z półmroku kadzidła, gdyż nie chciałem uznać jego przewagi nad dojrzałym obecnie mym umysłem; przeto odezwałem się:
— Przypuśćmy nawet, że potrzeba mi wiary duchowej i jakiejś nabożności, to czemu mam iść do Eleusis, a nie na Kalwarję?
Robartes pochylił się naprzód i począł przemawiać tonem półśpiewnym, a gdy przemawiał, musiałem znów borykać się z ciemnością jakby jakiejś nocy dawniejszej, niż noc pozachodnia, która zaczęła zaćmiewać blask świec, ścierać drobne odbłyski na rogach ram obrazowych i spiżowych posągach oraz niebieski płomień kadzidła przemieniać w ciemną purpurę; natomiast pawie lśniły i migotały, jakgdyby każdy odcień był żyjącą istotą. Zapadłem w głęboką, senną omdlałość, w której słyszałem jego głos, jakby przemawiający zdaleka:
— Dotąd jeszcze nie było człeka, któryby przestawał li z jednem bóstwem, — tak on mówił, — a im więcej człowiek przebywa w sferach wyobraźni i czystych pojęć, tem więcej spotyka bóstw i z niemi rozmawia; tem coraz bardziej przechodzi pod władzę Rolanda, który w dolinie Roncesvalles otrąbił ostatni hejnał woli i rozkoszy cielesnej, i Hamleta, który widział je ginące i biadał, i Fausta, który szukał ich po całym świecie i nie mógł znaleźć; pod władzę wszystkich tych nieprzeliczonych bóstw, które wzięły na się uduchowione ciała w umysłach nowoczesnych poetów i romansopisarzy, oraz pod władzę prastarych bóstw, które od czasów renesansu odzyskały w całej pełni dawną swą część oprócz ofiar z ptaków i ryb, świetności wieńców i dymu kadzideł. Wielu mniema, że to ludzkość stworzyła te bóstwa i że może je unicestwić; lecz my którzyśmy widzieli je przechodzące w szczękających zbroicach i w miękkich szatach i słyszeliśmy ich mówiących głosem wyraźnym, gdyśmy spoczywali we śnie, podobnym do śmierci, wiemy, że one to właśnie zawsze stwarzają i niweczą ludzkość, która w rzeczywistości nie jest niczem, jak tylko poruszeniem ich warg.
Urwał i zaczął się przechadzać tam i nazad. W mym śnie na jawie przeistoczył się w czółenko tkackie, dziergające ogromną czerwienną tkaninę, której zwoje poczęły przesłaniać pokój. Sam zaś pokój stawał się jakoś niewytłumaczenie cichy, jakgdyby wszystko zeń uciekło hen na koniec świata oprócz tkaniny i przędziwa.
Oni do nas przybyli; oni do nas przybyli — podjął znów głos, — wszyscy, którzy pojawiali się kiedykolwiek w twych marzeniach, wszyscy, z którymikolwiek spotkałeś się w książkach. Oto Lear, z głową jeszcze mokrą od gromowej ulewy, śmieje się z ciebie, żeś za żywą istotę poczytywał siebie, któryś jest marą, a za marę uważał jego, który jest wiecznym bogiem. A oto Beatrycze z ustami pół-rozchylonemi w uśmiechu: rzekłbyś, że wszystkie gwiazdy chcą przeminąć w westchnieniu miłości. Tam zaś oto Matka Boga pokory, który takim czarem owiał ludzi, iż usiłowali oderwać swe serca od ludzi, by On mógł jedynie w nich królować, lecz Ona w ręce trzyma różę, której każdy płatek jest bóstwem. Tam wreszcie — o niechże przybędzie co żywo!... znajduje się Afrodyta w półcieniu padającym ze skrzydeł nieprzeliczonych ćmy wróbelków, a u jej stóp krążą śnieżne i szare gołąbki.
Wśród sennych zwidów ujrzałem, jak wyciągał lewe ramię i przesuwał po niem prawą dłonią, jakgdyby głaskał skrzydła gołębi. Zdobyłem się na gwałtowny wysiłek, który zdawał się niemal rozdzierać mię wpół i przemówiłem z wymuszoną stanowczością:
— Chciałbyś mnie zanieść w jakiś świat niepojęty, który napełnia mnie grozą, a przecież człowiek tylko o tyle bywa wielkim, o ile zdoła umysłem swoim odbić wszystko z niewzruszoną ścisłością na podobieństwo zwierciadła.
Zdawało mi się, że jużem się zdołał opanować i mówiłem dalej, lecz już głosem bardziej ożywionym:
— Radzę ci zostawić mnie nakoniec w spokoju, gdyż twoje pomysły i wyobrażenia są jeno złudzeniami, które wpełzają, jak robactwo, w cywilizację, która ma się ku schyłkowi i w umysły, co zaczynają podupadać.
Uniosłem się nagłym gniewem i pochwyciwszy alembik ze stołu, chciałem powstać i uderzyć go nim, gdy naraz wydało mi się, że pawie na drzwiach poza nim zaczęły urastać do ogromnych rozmiarów; alembik wypadł mi z ręki i utonął w powodzi piór modrych, zielonych i bronzowych, gdym się szarpał beznadziejnie, posłyszałem odległy głos, przemawiający:
— Nasz mistrz Avicenna napisał, że wszelkie życie powstaje ze zniszczenia.
Migotliwe pióra zakryły mnie całkowicie; zdawałem sobie sprawę, że walczyłem przez setki lat i wkońcu zostałem pokonany. Zapadałem się w przepaść... wtem barwy zielone, modre i bronzowe, które zdawały się, zalewać świat, stały się morzem płomieni i poniosły mnie hen daleko; niesiony ich wirem, słyszałem nad głową mą wołanie:
— Zwierciadło rozbiło się na dwoje!
Na co drugi głos odpowiedział:
— Zwierciadło pękło na ćwierci!
A inny głos bardziej oddalony zakrzyknął w uniesieniu radości:
— Zwierciadło podruzgotane na mnóstwo odłamków!
Na to wyciągnął się ku mnie tłum bladych rąk, jakieś dziwne, dostojne twarze pochyliły się nade mną, a jakieś głosy nawpół kwilące, nawpół pieszczotliwe przemawiały słowami, które ulatywały z pamięci, ledwo zostały wypowiedziane. Wydobywałem się z zalewu płomieni i czułem, że wszystkie me wspomnienia, nadzieje, myśli, wola i wszystko, cokolwiek uważałem za własną przynależność, roztapia się i niknie. Następnie zdawało mi się, że się wznoszę pomiędzy niezliczonemi zastępami istot, które, jak rozumiałem, były, rzec można, raczej pewne, niż dające się pomyśleć; każda z nich miała swój wyraz wiekuisty, jednakowo zawsze wzniesione ramię, małą wiązankę półśpiewnych słów na ustach i oczy zamglone snem, o półotwartych powiekach. Zaś potem ominąwszy te zwidy, co były tak piękne, że prawie przekraczały kres bytu, i wycierpiawszy niezwykłe smętki, melancholję o ciężkości jakgdyby wielu światów, wkroczyłem w tę Śmierć, która jest samą Pięknością, i w tę Samotność, której pożądają nieustannie wszystkie rzesze. Wszystko, cokolwiek kiedykolwiek przeżywałem, zdało się przybywać i mieszkać w mem sercu, ja zaś w tem wszystkiem... i nigdybym już nie zaznał powtórnie śmiertelności ani łez, gdybym z oczywistości jasnowidzenia nie spadł nagle w niejasność snu i nie stał się kroplą roztopionego złota, zlatującą z niezmierzoną szybkością przez niebo usiane gwiazdami, a wszędy dokoła nie zaczęło rozbrzmiewać tęskne kwilenie. Leciałem, leciałem i leciałem coraz to niżej, aż kwilenie stało się poprostu lamentem wichru w kominie, a sam obudziłem się i obaczyłem, że siedzę pochylony nad stołem podparłszy głowę rękoma. Spostrzegłem alembik chybocący się z boku na bok w kącie, do którego się zatoczył, oraz Michała Robartesa przyglądającego mi się wyczekająco.
— Pójdę, gdziekolwiek pójdziesz — rzekłem i uczynię, cokolwiek mi rozkażesz, bom przebywał wśród rzeczy wiekuistych.
— Wiedziałem, — odrzekł ów, — że musisz odpowiedzieć, jakeś odpowiedział, skoro posłyszałem, że nadciąga burza. Musisz udać się bardzo daleko, gdyż mamy polecone zbudować świątynię wśród czystego tłumu fal i nieczystego tłumu ludzi.

∗             ∗




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Butler Yeats i tłumacza: Józef Birkenmajer.