Opowiadania o Hanrahanie Rudym; Tajemnicza róża; Rosa alchemica/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Butler Yeats
Tytuł Opowiadania o Hanrahanie Rudym; Tajemnicza róża; Rosa alchemica
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

W. B. YEATS
autoryzowany przekład z angielskiego
JÓZEFA BIRKENMAJERA
LWÓW — POZNAŃ 1925
NAKŁADEM WYDAWNICTWA POLSKIEGO





Pierwsze wydanie oryginalne tych opowieści ukazało się w roku 1897 pod ogólnym tytułem: The Secret Rose. Przekładu niniejszego dokonano z wydania najnowszego (1923), które układem, a poniekąd i treścią, różni się dość znacznie od pierwszego.




Poczuwam się do obowiązku, by wyrazić niniejszem swą wdzięczność względem Lady Gregory, której uprzejmość dopomogła mi do napisania na nowo OPOWIADAŃ O HANRAHANIE RUDYM w pięknem narzeczu kiltartańskiem oraz z większem zbliżeniem do podań ludu, wśród którego tułał się i jest wspominany sam bohater lub jego sobowtór.
W. B. Yeats.


SŁOWO WSTĘPNE.

Jest książka, dwa tysiące lat sobie licząca, znana nam jeszcze z ławy szkolnej, boć wtedy nękała nas gramatycznemi prawidłami i wokabułami obcego, martwego języka. Jej autor, genjalny Juljusz Cezar, mistrzowsko prostym językiem, pełnym majestatycznego chłodu, opowiada jedną z najkrwawszych tragedyj, jakie rozegrały się w dziejach ludzkości: o wymordowaniu i podbiciu wielkiego narodu, kochającego wolność, kochającego piękno, kochającego poezję... Naród ów zwał się Celtami, jego kapłani Druidami...
Jest też druga książka, znana nam również jeszcze z ławy szkolnej, ale pisana płomiennym wierszem i językiem najpiękniejszym w świecie — „Lilla Weneda“ Juljusza Słowackiego. Najwspanialsza tragedja polska i najbardziej polska, pomimo akcesorjów częstokroć obcych. Są w niej sceną głazy druidyczne, a król zwie się Druidem-Derwidem; sam poeta przyznaje się, że tragedję tę natchnęły mu dzieje starożytnej Helwecji, tej samej, którą niegdyś uciemiężyły legjony rzymskie. I jej treścią jest wymordowanie i podbicie wielkiego narodu, kochającego wolność, kochającego piękno, kochającego poezję...
I jest trzeci autor, dotąd, przykro to wyznać, Polakom prawie nieznany — autor, którego jedno z najcelniejszych dzieł po raz pierwszy w polskim podajemy przekładzie — największy ze współczesnych poetów irlandzkich, wskrzesiciel dawnej poezji celtyckiej, William Butler Yeats. Dzieło, które jest koroną jego twórczości, nosi charakterystyczny tytuł: „The Celtic Twilight“ (1893), który możnaby nadać całej twórczości tego poety. Wyraz „twilight“ oznacza i zmierzch i zaranie, pomrokę i szarą godzinę — wszystko to jest treścią całej poezji Yeatsa. Jest w niej mowa o czasach zamierzchłych, minionych, gdy gasły nadzieje, i o zaraniu życia narodu, budzącego się do nowej wolności, i o pomroczy tajemnic mistycznych i o baśniach, jakie opowiada się w szarą godzinę...
I taką była też cała poezja irlandzka — jeszcze od czasów zamierzchłych. Jest to bowiem poezja najstarsza w Europie po upadku świata klasycznego. Gdy całe imperjum rzymskie zalały hordy barbarzyńców, wyspa Hibernia, która nigdy nie uległa orężowi rzymskiemu, z własnej woli stała się strażniczką i krzewicielką kultury łacińskiej; wszak mnichom celtyckim z zielonego Erinu zawdzięczamy przechowanie wielu arcydzieł literatury starożytnej, które inaczej zginęłyby bezpowrotnie. Pełne snów i księżycowego blasku dzieła zromanizowanego Celta Wirgiljusza do dziś dnia nie straciły tam wzięcia — jeszcze bakałarz wiejski, Hanrahan Rudy, odczytuje je prostym wieśniakom i swawolnym chłopiętom. Ale i lud ten prosty, celtycki, tworzył też rodzimą, oryginalną poezję. Kędyś tam dawno, w głuszy wieków średnich, zanim jeszcze w celtyckiej Bretonji powstały podania o królu Arturze, w Irlandji bardowie opiewali króla Aedha, czy walkę między legendarnemi plemionami Tuatha de Donaan i Fomori, później zaś wojnę między prowincjami Ulster i Connaught (Tain Bo Cualngi), czy podania o królu Finnie i Osjanie. Obok tych pieśni krążyły też podania „Echtry“ o podziemnem królestwie wróżek; wyobraźnia ludowa całą wyspę napełniała zjawami nadprzyrodzonemi, zwanemi Sidhe. Pieśni te i opowiadania zachowały się dzięki uczonym bajarzom — filidom; obok nich ogromną rolę odegrali i mnisi, którzy te legendy pogańskie przepisywali wraz z chrześcijańskiemi. Legendy otoczyły zwłaszcza postać apostoła Irlandji, ś. Patryka (372 do 464); jedna z tych legend, opowiadająca o zwiedzaniu świata zaziemskiego, miała podobno wpłynąć na powstanie „Boskiej Komedji“ Dantego. Wizje były najczęstszą legend tych treścią; słusznie Yeats uważa wizyjność za jedną z najważniejszych cech poezji celtyckiej.
Legendy te, baśnie i pieśni żyją jeszcze częściowo w ustach ludu, który w kilkuwiekowej niewoli przeważnie nawet język własny zatracił i tylko gdzieniegdzie, w zapadłych kątach, zdołał przechować swe narzecze. Z owych ksiąg, spisanych przez mnichów i filidów, oraz z ust ludu zaczęli je spisywać (w latach 1886—1896) miłośnicy przeszłości narodowej i kultury irlandzkiej, sami już przeważnie mówiący i piszący po angielsku. Tę dążność samozachowawczą, wysuwającą nawet postulat przywrócenia dawnego języka celtyckiego czyli gaelickiego (Liga Gaelicka — Connradh Gaedhilge 1893), poczęto określać nazwą zmartwychwstania celtyckiego — The Celtic Revival.
Z ruchem tym łączy się silnie i ruch literacki — Irish Literary Movement; oba zaś są współczesne walce o niepodległość — w dziejach Irlandji, a odrodzeniu romantyzmu — w dziejach literatury europejskiej. Zbieżność dat nie przypadkowa, a charakteryzująca i samą literaturę renesansu celtyckiego. Samopoczucie narodowe oraz romantyzm: oto, powiedziawszy ogólnikowo, dwa główne czynniki powstania wspaniałej literatury irlandzkiej.
Jak niegdyś Herder swojemi: „Stimmen der Völker“ przygotował grunt pod romantyzm niemiecki, tak revival irlandzki przygotowały zbiorki pieśni ludowych, zwłaszcza „Love Songs of Connaught“, wydane przez Douglasa Hyde’a (1893); ten to człowiek był głównym inicjatorem odrodzenia celtyckiego, dopomagali mu zaś ludzie ideowi, juk Gavan Duffy, Dr. Joyce i Stopford Brooke, którzy postawili sobie program określony: wyzwolenie intellektualne Irlandji i stworzenie oryginalnej literatury. Miano tłumaczyć stare teksty, legendy, pieśni itp., rozwijać je, napełniać nową treścią, ożywiać imaginacją.
W istniejącem od 1892 r. w Dublinie towarzystwie literackiem — Irish National Literary Society — najczynniejszym i najwpływowszym od samego początku był W. B. Yeats. Urodzony w 1865 r., z rodziny protestanckiej, już za młodu przejął się rodzimą twórczością swej ojczyzny, czego dowód złożył, ogłaszając „Klechdy ludu irlandzkiego“ (Folk Tales of the Irish Peasantry, 1888); zarazem dał w sobie poznać już późniejsze upodobania, wydając (1892 r.) pisma wielkiego mistyka, W. Blake’a. Z natchnienia Yeatsa młodszy od niego, lecz równie wielki poeta, John Millington Synge (1871—1909) zajął się badaniem pierwotnych obyczajów i nieskażonego języka gaelickiego na wyspach Arańskich, na zachód od Irlandji; sam zaś Yeats, jak wyznaje, wiele szczegółów folklorystycznych i właściwości stylowych zawdzięcza Lady Gregory (ur. 1852), świetnej znawczyni języka i baśni irlandzkich oraz autorce tęgich komedyj. Oprócz nich dokoła Yeatsa zgrupowali się wybitni poeci, złączeni umiłowaniem rodzimej tradycji, skłonnością do symbolizmu, baśni i dawnej mitologji celtyckiej. Są to: Padraig Colum, William Sharp (pseud. Fiona Macleod), a nadewszystko G. W. Russel (ur. 1867), piszący pod kryptonimem A. E., człowiek wszechstronnie uzdolniony jako krytyk, poeta, malarz i ekonomista. Jemu to poświęca Yeats swoją „Różę tajemniczą“, nazywając go jedynym poetą nowoczesnej Irlandji, „who has moulded a spiritual ecstasy in verse“; wpływ tego panteisty i zwolennika filozofji indyskiej nieraz zaznacza się w dziełach Yeatsa (The Ideas of Good and Evil 1903).
Ale zajmijmyż się samym Yeatsem i jego oryginalną twórczością poetycką:

Know that I would accounted be
True brother of the company
Who sang to sweeten Ireland’s wrong
Ballad and story, rann and song

pisał dwudziestoletni poeta w wierszu „Do przyszłej Irlandji“ i tej zapowiedzi nigdy się nie sprzeniewierzył: był zawsze wiernym druhem braci śpiewaczej i pieśń jego miała na celu osłodzenie niedoli Irlandji. Zaczął od ballad i wierszy lirycznych; wśród nich znajdowały się istne perły poezji, takie wiersze jak: „The Song of the Old Mother“, „Down by the Salley Garden“, „The Fiddler of Dooney.“ Z większych poematów na uwagę zasługują przedewszystkiem „The Wanderings of Usheen“ (1889), których bohater, zwany też Oisin, poszukuje wytęsknionej Niamh; w akcję wpleciona jest postać ś. Patryka.
Rok 1892, przełomowy w literaturze irlandzkiej, jest ważny dla twórczości Yeatsa; poeta występuje wtedy z pierwszym swym dramatem: „Hrabina Kasia“ (The Countess Cathleen). Odtąd twórczość jego głównie w tym zwraca się kierunku; zyskawszy sobie teren pracy w Abbey Theatre w Dublinie (założ. 1904), pisze szereg dramatów, wydając je jako „Plays for Irish Theatre“. Dzieła te po wielokroć przerabiał i przystosowywał do sceny, dążąc do stworzenia odrębnego zgoła dramatu irlandzkiego, opartego na duchu i tradycji narodowej[1]. „Kasia“ np. ulegała przeróbkom po każdem wystawieniu aż do r. 1912. Świadczy to, że poeta utworów swych nie uważa za dzieła książkowe, ale za żywą mowę, jak nią były niegdyś recytacje bardów. Ten mistrz języka, jeden z największych wirtuozów formy, wymagał też od aktorów, grających jego utwory, żeby byli mistrzami deklamacji, czemu dał wyraz w rozprawce „Literature and the Living Voice“ (1906). — Dodać należy, że w dziele stworzenia dramatu irlandzkiego pomagał Yeatsowi genjalny reżyser i reformator teatru, E. Gordon Craig.
„Hrabina Kasia“ — to dzieje niebywałego poświęcenia; bohaterka tytułowa, chcąc z rąk czartowskich wybawić nękaną głodem ludność, składa w ofierze najpierw swe skarby, a potem i własną duszę. Drugim z kolei dramatem był „The Land of Heart’s Desire“ (1894), którego bohaterka, młoda Maire, tęskni sercem całem do kraju wróżek. Najpiękniejszy to może dramat Yeatsa, w każdym razie najbardziej charakterystyczny dzięki nastrojowi symbolicznemu i charakterowi baśniowemu całej akcji. Wszystkie te same cechy mają i inne dramaty Yeatsa, jak „Hour Glass“ (Klepsydra), „The Green Helmet“ itd. Niektóre z nich sięgają do zamierzchłych, mitycznych dziejów Irlandji; do nich należy zwłaszcza piękny dramat „On Baile’s Strand“ (1904), osnuty na podaniach o królu Conocharze; z tego samego cyklu podań staroceltyckich wziął poeta wątek innego dramatu p. n. „Deirdre“ (1906). Wyrazem bólu patrjotycznego jest dramat „Cathleen ni Hoolihan“ (1902).
Nie wyliczyliśmy wszystkich dzieł Yealsa, za które w r. 1923 dostał nagrodę Nobla, bo i tak tytuły same mało powiedzą o ich wartości, a streszczenie nie zastąpi treści. Zanim dzieła te staną się bliżej znane ogółowi polskiemu, niechże zadatkiem tego zbliżenia będzie książka niniejsza, o której z kolei pomówić należy. Wyszła ona po raz pierwszy w r. 1897 pod ogólnym tytułem „The Secret Rose“. Róża, najpoetyczniejszy z kwiatów, była zawsze, że się tak wyrażę, symbolem wszelkiej symboliczności i mistycyzmu, zwłaszcza chrześcijańskiego; wszak w litanji znajduje się inwokacja; „Rosa mystica!“ — co po polsku przetłumaczono: Różo duchowna! („złotą różą“ nazywa ją Słowacki w „Anhellim“); zbiór tajemnic nazwano różańcem — gra on poważną rolę dwukrotnie w opowieściach Yeatsa, podobnie jak róża herbowa, będąca godłem Joannitów. Najpopularniejszym bodaj z poematów średniowiecza był „Roman de la Rose“, Williama de Lorrisa i Jana de Meunga, powieść symboliczna, pełna snów i wizyj; nie brak takich poematów było i później, że wspomnę „Die bezauberte Rose“, romantyka Schulze’go — przypomnijmy sobie wreszcie i ową symboliczną Różę w widzeniu Ewy z III-ciej części „Dziadów“... Yeats posługiwał się tym symbolem już w lirycznych wierszach młodzieńczych („The Rose of Peace“, „The Rose of the World“, „The Rose of Battle“), a nie zapomniał o nim i w wierszach późniejszych („The Lover tells of the Rose in His Heart“). Ale książka niniejsza jest wprost przepojona zapachem i barwami tego czarującego kwiatu. Istne kwiaty poezji sypie Yeats w tych opowieściach: odurza nas niemi w „Rosa Alchemica“, olśniewa w powieści o rycerzu z Palestyny, zasypuje w „Widzeniu Hanrahana“... aż nam się zdaje, ie spoczywamy w śnie błogim, przysypani kwieciem, jak ów starzec ze „Śródwiośnia“...
Kwiaty dzikiej róży Hanrahan Rudy zanosił tylko Marji Lavelle, a potem już nikomu; poezje swoje jednak niósł wszystkim, nadewszystko męczeńskiej ojczyźnie. Jest w tym zbiorku pieśń, którą Yeats gdzieindziej zatytułował: „Red Hanrahan’s Song about Ireland“ — śpiewem o Irlandji — mimo, że mowa w niej tylko o Kasieńce, córce Hoolihana; nam, Polakom, przychodzi na myśl owa „kuzynka“, o której chorobie tragedję pisał Słowacki, i owa „mocarka, pani najmiłościwsza“, którą wspomina Żeromski w ostatniej swej powieści... Nad pieśnią tą płakała Małgorzata Rooney, płakali ślepi żebracy i prostacze pospólstwo — i tłumaczowi też łza w oku się kręciła, gdy pieśń tę czytał w oryginale; jeżeli zdoła ona wzruszyć choć jednego z polskich czytelników, będzie to probierzem choćby względnej wartości przekładu.
„Rudego Hanrahana“ rok temu przełożył Miriam; komu wpadł w rękę jego przekład, będzie zdumiony różnicami, jakie zachodzą między jego tłumaczeniem i mojem — nazwiska, sposób opowiadania, ba treść, są zgoła odmienne, często wspólny pozostaje tylko... nagłówek. Wynikło to sląd, że Przesmycki posługiwał się pierwszem wydaniem z r. 1897, ja zaś ostatniem z r. 1923, opartem na przerobionem i jedynie przez autora uznanem wydaniu z r. 1908. Wspominałem już o tem jego zamiłowaniu do przeróbek, któremu nie oparło się bodaj żadne z jego dzieł; w tym wypadku, jeżeli chodzi o powód, podaje go Yeats w dedykacji „Hanrahana“, zwróconej do Lady Gregory. Zgodnie z zawartemi tam intencjami autora wprowadziłem tu i owdzie w tłumaczeniu wyrazy gwarowe, przeważnie brane z mowy mych okolic rodzinnych, niegdyś opactwa tynieckiego; miałem żywo w pamięci owe zwaliska, gdym pisał o „abbeys“ irlandzkich, i wspominałem sobie ludzi tamtejszych, wśród których znałem w dzieciństwie „some likeness“ Hanrahana Rudego i Winny Byrne.
Również w myśl intencji autora nie spolszczałem wyrazów celtyckich, które wśród przecudnie rzeźbionej angielszczyzny oryginału błyszczą krwawym blaskiem — niby owe rubiny, któremi brat Piotr, w jednej z nowel Yeatsa, ozdabia misterne puzderko. Ponieważ mitologja irlandzka (na której zawiłość utyskuje Synge) jest mało dostępna polskim czytelnikom, więc zamieściłem kilka objaśnień, wziętych przeważnie z innych pism samego Yeatsa. Kilka uwag i wyjaśnień zawdzięczam uprzejmości świetnego znawcy literatury angielskiej, dr. Romana Dyboskiego, profesora Wszechnicy Jagiellońskiej — za co niniejszem składam Mu podziękowanie, dodając, że niemałym bodźcem do pracy nad przekładem niniejszym były Jego słowa („Przegl. Warsz.“, sierp. 1922): „Kto roztoczy przed nami gigantyczne wizje Blake’a, przepych rytmiczny Swinburne’a, upajające melodje i obrazy Rossettiego, tkaninę baśniową Yeatsa?“ Pragnąłbym, by ta książka była choć częściową odpowiedzią na to pytanie.

Warszawa, kwiecień 1925 r.
Tłumacz.


Opowiadania o Hanrahanie Rudym.
Hanrahan Rudy.

Hanrahan, nauczyciel zagrodowy, wysoki i krzepki młodzieniec z rudą czupryną, wszedł do lamusa, gdzie siedziało kilku wieśniaków w wieczór Samhain.[2] Był to niegdyś dom mieszkalny, ale kiedy właściciel zbudował sobie przyzwoitszą siedzibę, złączył wówczas obie znajdujące się tu izby w jedno, zyskując miejsce na skład różnych rzeczy. Płonął tu ogień na starej nalepie, w butelkach paliły się pozatykane łojówki, a na kilku deskach, co wsparte na dwóch beczkach zastępowały stół, stał czarny gąsior ćwierciowy. Większość wieśniaków siedziała przy ognisku, a jeden z nich śpiewał przeciągłą pieśń włóczęgowską o człowieku z Munster i człowieku z Connaught, którzy wiedli spór o swe dzielnice.
Hanrahan podszedł do gospodarza i odezwał się:
— Otrzymałem wasze polecenie.
Ledwo to jednak wypowiedział, zatrzymał się, gdyż stary człek, na górala wyglądający, który był odziany w koszulę i spodnie z nieblichowanego samodziału, a siedział na uboczy tuż przy drzwiach, spojrzał na niego, przerzucił w rękach zwitek wytartych kart i mruknął coś pod nosem.
— Nie baczcie na niego — rzekł gospodarz — jest to jakiś człek nieznajomy, co przyszedł tu przed chwilą; przyjęliśmy go tu z duszy — serca, boć to dzisiaj noc Samhain, lecz mi się coś widzi, że nie jest on przy zdrowych zmysłach. Posłuchajcieno, a usłyszycie, co on wygaduje.
Jęli nadsłuchiwać — i posłyszeli, że stary przychodzień, przewracając karty, mruczał sam do siebie:
— Wino i dzwonka, odwaga i siła... żołądź i czerwień, wiedza i przyjemność.
— W ten sposób on już sobie pogwarza z dobrą godzinę — rzekł gospodarz, ale Hanrahan odwrócił oczy od starego dziwaka, jakby mu było nieprzyjemnie nań spoglądać, i ozwał się:
— Otrzymałem od was wezwanie; posłaniec mi powiadał; jest on w lamusie wraz z trzema krewniakami z Kilchriest, a jest tam i kilku sąsiadów
— Owo siedzi mój siestrzan, co pragnie widzieć się z wami — odrzekł gospodarz, i przywoławszy młodzika, odzianego w świtkę bajową i zasłuchanego w śpiewie, odezwał się:
— Otóż i Hanrahan Rudy, dla którego masz zlecenie.
— O, doprawdy, miłe to zlecenie! — rzekł młodzik — przysyła je wasza kochanka, Marja Lavelle.
— Skądeście to dostali od niej zlecenie i co wam rzec kazała?
— Nie znam jej poprawdzie, alem wczoraj był w Loughrea, zaś jej sąsiad, który to i owo targuje ze mną, mówił mi, że ona go prosiła, żeby jak spotka na targu kogo z tych stron, powiedział mu, jako ją odumarła matka, a jeżeli wy, panie, macie zamiar się z nią ożenić, to ona chętnie dotrzyma wam słowa.
— Dalibóg, idę do niej! — rzekł Hanrahan.
— A prosiła też ona, żeby nie zwlekać, bo jeżeli nie będzie miała męża w domu, zanim przejdzie miesiąc, to, ani chybi, mały spłacheć gruntu dadzą komu innemu.
Gdy Hanrahan usłyszał te słowa, powstał z ławy, na której był usiadł.
— Dalibóg, nie będę się ociągał, — rzecze — księżyc jest w pełni, a jeżeli dziś w nocy dokołatam się do Kilchriest, to jutro przed zachodem słońca obaczę się z nią.
Skoro to inni posłyszeli, dalejże śmiać się z niego, że był w tak gorącej wodzie kąpany i tak skwapliwy do swej wybranki, a jeden z obecnych zapytał go, czy zamierza opuścić swą szkołę w starej cegielni, gdzie tak dobrze nauczał dziatwę. Lecz ów odrzekł, że dzieci pewno się ucieszą, gdy rano nie zastaną go w tem miejscu i nikt ich nie będzie zapędzał do roboty; co się zaś tyczy szkoły, to może ją znów założyć gdzieśkolwiek, boć ma zawsze ze sobą mały kałamarzyk, zawieszony na łańcuszku u szyi, i ogromnego Wirgiljusza i abecadlnik, schowany za pazuchą.
Kilku wieśniaków poprosiło go, żeby przed wyjściem wychylił z nimi kieliszek, a jeden z młodszych ucapił go za połę, mówiąc, że nie powinien ich opuszczać, nie odśpiewawszy piosenki, którą ułożył na cześć Wenery i Marji Lavelle. Dał się namówić na kieliszek wódki, ale dłużej nie chciał się zatrzymywać, by mógł coprędzej ruszyć w drogę.
— Czasu macie aż nadto, Hanrahanie Rudy, — rzekł gospodarz. — Będziecie mieli jeszcze czas, by wyrzekać się zabawy, skoro się ożenicie, a może dużo wody upłynie, zanim się zobaczymy znowu.
— Nie mogę pozostać, — rzekł Hanrahan; — odbiegałbym od was wciąż myślą, gdyżby mnie ona ponosiła do kobiety, która mnie wezwała, a teraz siedzi sama jedna i czeka mego przybycia.
Jeszcze kilku innych obstąpiło go, namawiając, że ponieważ był zawsze dla nich tak miłym kmotrem, znającym tyle śpiewanek oraz wszelkiego rodzaju figlów i dowcipów, nie powinien ich opuszczać, aż przejdzie noc; lecz on nie dał się wzruszyć, odepchnął wszystkich i zmierzał ku drzwiom. Atoli, ledwo przestąpił nogą przez próg, naraz powstał stary przybysz i kładąc swą dłoń wyschłą i cienką, nito szpony ptasie, na ręce Hanrahana, przemówił:
— To chyba nie Hanrahan, człek uczony i wielki pieśniarz — ów człowiek, co chce opuścić takie oto grono w noc Samhain. No, ależ zatrzymaj się i zagraj ze mną; mam-ci tu zwitek starych kart, które przydawały się już w niejedną noc przed nocą dzisiejszą, a chociaż są już wyszarzałe, to jednak przez nie zyskano lub utracono wiele skarbów tego świata.
— Ho! niewiele skarbów tego świata przyniosły one wam samym, dziadku, — rzekł jeden z parobków, spozierając na jego bose nogi. Wszyscy się roześmiali; jeden tylko Hanrahan nie śmiał się, lecz usiadł z wielkim spokojem, nie mówiąc ani słowa. Na to jeden z obecnych ozwał się:
— Aha, więc koniec końców zostaniesz z nami, Hanrahanie!
A starzec rzekł:
— Juści że zostanie, nie słyszeliście, jakem go pytał?
Wszyscy wpatrzyli się w dziada, jakby dziwując się, skąd się on tu wziął.
— Przybywam zdaleka, — mówił ów; — przeszedłem Francję, przeszedłem Hiszpanję i przez Lough (jezioro) Greine o tajnej czeluści, a nikt nie odmówił mi niczego.
Następnie umilkł, a nikt nie miał ochoty zadawać mu pytań; zaczęli grać. Sześciu ludzi zasiadło do gry, a sześciu przyglądało się ztyłu. Dwie lub trzy partje rozegrali bez stawki, poczem staruszek wydobył z kieszeni miedziak czteropensowy, wytarty na gładką blaszkę i wezwał innych, by też włożyli coś do puli. Jakoż wszyscy złożyli na deskach potrosze grosiwa, a choć tam było tego niewiele, wyglądało jednak na sumkę dość pokaźną; przechodziła ona z rąk do rąk, raz ją wygrywał jeden, a wnet sąsiad tegoż. Niekiedy i tak bywało, że komuś nie sprzyjało szczęście, tak iż zgrywał się do ostatniego szeląga, zaraz jednak ten lub ów pożyczał mu coś niecoś, a on zwracał pożyczkę z wygranej — słowem, ani szczęście ani powodzenie nie ostawało przy nikim zbyt długo.
Już raz Hanrahan przemówił, jak mawia człek przez sen:
— Już czas na mnie, by iść w drogę.
W tejże jednak chwili wpadła mu dobra karta, tak iż wygrał stawkę i wszystkie pieniądze zaczęły przechodzić do niego. Raz pomyślał też o Marji Lavelle i westchnął — równocześnie jednak odbiegło go szczęście i zapomniał o niej znowu.
Lecz wkońcu szczęście zaczęło dopisywać staruszkowi i już przy nim się ostało; wszyscy już przegrali do niego, on zaś zaczął się śmiać sam do siebie urywanym śmiechem i śpiewać raz po raz półgłosem:
— Wino i dzwonka, odwaga i siła... — i tak bez ustanku, jakby to były słowa jakowejś piosenki.
Gdyby ktoś po chwili przyjrzał się zebranym i zobaczył, jak ich ciała kołysały się to w tę to w ową stronę i jak ich oczy śledziły ręce starca, pomyślałby sobie, że są pijani, albo też, że postawili na kartę całe swoje ziemskie mienie; tak jednak źle nie było, gdyż ćwierciówka stała nietknięta, odkąd rozpoczęto grę, i była prawie pełna, zaś w grę wchodziło jeno niewiele sztuk sześciopensowych i szylingów oraz garść miedziaków.
— Dobrzyśta ludzie i do wygrywania i do przegrywania, — rzekł staruszek, — gra się wam podoba.
Począł zgartywać karty i mieszać je nader zręcznie i szybko, aż wkońcu nie było wcale widać kart, jeno zdawało się, że on zatacza w powietrzu ogniste koła, jak to czynią chłopaki, wymachując zapalonym drążkiem; potem zaś wydało się wszystkim, że w izbie zrobiło się ciemno i nie widzieli nic, jak tylko jego ręce i karty.
Zasię w pewnej chwili z pomiędzy kart szurnął zając; nikt nie umiał powiedzieć, czy to jedna z kart przybrała tę postać, czy też powstało to — ot, tak z niczego w jego dłoniach; dość, że owa stwora biegała po podłodze lamusa — chyżo, jak żywy zając.
Kilku spojrzało na zająca, lecz większość nie spuszczała oczu ze starca; gdy mu się tak przypatrywali, z rąk mu wyskoczył pies gończy, podobnie jak poprzednio zając, za nim zaś znowu ogar jeden, drugi, trzeci, aż cała ich sfora poczęła w kółko uganiać za zającem po całym lamusie.
Gracze powstali co do jednego, obróciwszy się plecami do desek, i cofali się przed psiskami, prawie ogłuszeni ich ujadaniem; lecz ogary, choć rącze, nie mogły dogonić zająca, który im się wciąż wymykał, aż nakoniec stało się coś nieoczekiwanego. Jakiś, zda się, wichr szalony wywalił naoścież wrota lamusa — zając zdwoił bieg, dał susa nad tarcicami, przy których dopiero co siedzieli grający, i dunął poprzez wrota hen w pomrocz nocną, psy zaś nuże przeskakiwać deski i huzia! za nim w pole.
Wówczas dziad zawołał:
— Hej, wtrop za psami, wtrop za psami: nielada polowanie ujrzycie w nockę dzisiejszą! — i wyszedł śladem psów.
Atoli, choć to ludziskom nie była pierwszyzna polowanie na zająca i choć mieli chętkę do zabawy, to jednak bali się wyściubić nosa w noc ciemną; jedynie Hanrahan zerwał się i oświadczył:
— Ja pójdę! ja pójdę!
— Lepiejbyście tu ostali, panie Hanrahanie, — ozwał się parobek, co stał obok niego, — może się wam przydarzyć jakoweś wielkie nieszczęście.
Lecz Hanrahan odrzekł:
— Zobaczę piękną zabawę, zobaczę piękną zabawę! — i wyszedł za drzwi, zataczając się, niby człowiek snem ujęty; ledwo wyszedł, drzwi zatrzasnęły się za nim.
Myślał, że zobaczył przed sobą starego cudzoziemca, lecz był to jedynie jego własny cień, co go księżyc w pełni rzucał na drogę przed nim; atoli posłyszał głosy psów naszczekujących w pościgu za zającem po zielonych rozłogach Granagh, więc podążył za nimi co sił, gdyż nic nie zdołało go zatrzymać. Po chwili doszedł do mniejszych poletków, ogrodzonych murkami z otoczaków; przełażąc przez nie, postrącał kamienie, ale się nie zatrzymał, by je popodnosić. Przeszedł owo miejsce koło Ballylee, gdzie rzeka ryje się pod ziemią, i słyszał wyraźnie skowyt ogarów, biegnących przed nim w górę rzeki. Niebawem trudniej mu już było biec, gdyż trzeba było się wdzierać pod górę, a chmury przesłoniły księżyc i ledwie można było rozeznać drogę; raz zeszedł ze ścieżki, chcąc iść na przełaj, ale noga zapadła mu się w bajorko, tak iż musiał wracać na dawny trop. Sam nie zdawał sobie sprawy, jak długo tak szedł, albo którędy — dość, że nakoniec znalazł się na łysej górze, gdzie powyżej nie było nic oprócz strzępiatych wrzosów; nie było tu słychać ani ogarów ani żadnego innego odgłosu. Lecz ich wrzawa niebawem znów zaczęła nawracać ku niemu, zrazu z daleka, potem zasię zbliska, a kiedy doszła tuż do niego, wówczas znienacka wzbiła się w powietrze i cały zgiełk łowów rozbrzmiał mu ponad głową; potem wszystko pomknęło na północ, aż znowu nie mógł nic dosłyszeć.
— To mi się nie podoba, — rzekł do siebie, — to mi się nie podoba!
Nie mógł iść dalej, lecz usiadł na wrzosowisku, na którem się znajdował, w samem osierdziu Slieve Echtge, gdyż zupełnie opuściły go siły wskutek odbycia tak długiej wyprawy.
Po chwili spostrzegł, że tuż obok niego były jakieś wrota, a z poza nich wydobywało się światełko; zdziwiło go to, że nie widział ich przedtem, choć były tak blisko. Powstał i pomimo zmęczenia doszedł do wrót; chociaż na dworze była noc głęboka, to jednak wewnątrz zagrody jasno było jak w dzień. U wnijścia natknął się na jakiegoś staruszka, który zbierał tymianki i żółte kosaćce, a zdawało się, jakby w nich były wszystkie błogie zapachy lata. A starzec rzekł:
— Już to wiele czasu upłynęło, jakeś do nas nie zachodził, Hanrahanie, mężu uczony i wielki pieśniarzu!
Mówiąc to, wprowadził go do wielkiego, oświeconego domostwa, a były w niem wszystkie wspaniałości, o jakich kiedykolwiek słyszał Hanrahan, wszystkie barwy, jakiekolwiek widywał w życiu. W samej głębi domostwa było wzniesienie, tam zasię na tronie wyniosłym siedziała kobieta, najpiękniejsza jaką świat widział po wszystkie czasy; twarz miała pociągłą i bladą, a wokół niej równianki kwietne, lecz jej oczy wydawały zmęczenie, jak u kogoś, kto czuwał przez czas długi. Na stopniu poniżej tronu siedziały cztery sędziwe niewiasty, a jedna z nich trzymała na podołku wielki kocieł, druga miała na kolanach wielki głaz, pewno ciężki, choć jej wydawał się być lekkim; inna zasię dzierżyła długachną dzidę, wyrobioną z kończatego drzewa; ostatnia trzymała miecz, co nie miał pochwy.
Hanrahan przystanął, pozierając na nie przez dobrą chwilę, ale żadna z nich nie wymówiła ani słowa, ani też nie zwracała nań najmniejszej uwagi. Jemu zaś przyszła ochota zapytać, kto zacz jest owa kobieta na tronie, wyglądająca niby królowa i na kogo też ona tak czeka; lecz choć miał język na zawołanie i nikogo się nie lękał, to jednak nie śmiał zagadnąć tak pięknej kobiety i to na miejscu tak szczytnem. Potem zaś chciał się wywiedzieć, co znaczą owe cztery przedmioty, które, nakształt skarbów niepospolitych, piastowały cztery siwe staruszki, lecz nie mógł dobrać słów odpowiednich, by to wypowiedzieć.
Wtem pierwsza z czterech staruszek powstała, wznosząc obiema rękami kocieł i przemówiła:
— Przyjemność.
Hanrahan nie odrzekł ani słowa. Potem powstała druga staruszka, trzymając w rękach głaz i odezwała się:
— Siła.
I powstała trzecia staruszka z dzidą w dłoni i rzekła:
— Odwaga.
Naostatku i czwarta z nich powstała i wznosząc oburącz miecz, powiedziała:
— Wiedza.
Każda zasię z nich, wygłosiwszy swoje, oczekiwała jakby na odpowiedź z ust Hanrahana, lecz on zgoła nie odpowiadał. Następnie cztery staruchy wyszły za dźwierze, unosząc ze sobą swe skarby, a gdy wychodziły, jedna z nich rzekła:
— On niczego od nas nie pragnie!
A druga powiedziała:
— On jest słaby, on słaby!
A trzecia dopowiedziała:
— Boi się!
Czwarta też wtrąciła swoje:
— Już postradał swój dowcip.
Wówczas wszystkie rzekły społem:
— Echtge, córka Srebrnej Ręki, musi pozostać w uśpieniu. O jakiż żal, jak żal!
Wtedy kobieta, co podobna była królowej, wydała jęk — o jakże bolesny! Hanrahanowi się zdawało, że jęk ten brzmi niby szmer ukrytych poników. A gdyby nawet świetlica była dziesięćkroć większa i bardziej oświetlona, niż była, to jeszcze nie zdołałby się oprzeć senności, jaka go nachodziła; zatoczył się, jak człek opiły i przewrócił się po ziemi.
Gdy Hanrahan się przecknął, słońce świeciło mu w twarz, lecz na trawie wokoło skrzył się siwy szron, a lód pokrywał obrzeża strumienia, nad którym leżał nauczyciel; strumień ten przepływa przez Daire-caol i Druim-da-rod. Z kształtu wzgórz tudzież z odbłysku Lough Greine w oddali Hanrahan poznał, że znajduje się na jednej z hal Slieve Echtge, lecz nie mógł sobie uświadomić, skąd się tu wziął; albowiem wywietrzało mu z głowy wszystko, co zdarzyło się w lamusie, a z całej przeprawy pozostał mu jedynie ból w piętach i zdrętwiałość w kościach.

∗             ∗

W rok później przy ognisku w chałupie przydrożnej siedziało kilku wieśniaków. Naraz przez drzwi nawpół uchylone wetknął głowę Hanrahan Rudy, ogromnie wychudzony i wynędzniały, z włosami długiemi i rozczochranemi i poprosił, by pozwolono mu wnijść i wypocząć. Zaproszono go z duszy — serca, bo była to noc Samhain. Usiadł wespołek z nimi, a oni go poczęstowali szklanką gorzałki z ćwierciowego gąsiora; gdy obaczyli mały kałamarzyk, wiszący mu na szyi, poznali, że jest bakałarzem, i jęli go prosić, by im opowiedział jakowąś baśń grecką.
Wyciągnął tedy Wirgiljusza z wielkiej kieszeni swego surduta, lecz okładka była bardzo zasmolona i napęczniała wilgocią, a stronica, którą otworzył, była zupełnie pożółkła; nic mu to jednak nie wadziło, bo i tak patrzył na nią jak człowiek, co nigdy w życiu nie uczył się czytać. Kilku parobków, widząc to, poczęło się śmiać z niego i pytać, czemu nosi tak ciężką księgę, z której nawet czytać nie umie.
Te słowa ubodły Hanrahana, więc włożył z powrotem Wirgiljusza do kieszeni i zapytał, czy ma też z nich który talję kart przy sobie — bo karty to rzecz lepsza, niż księgi. Kiedy wydobyto karty, wziął je i zaczął tasować, a gdy je tasował, coś mu jakby zaświtało w głowie i puknąwszy się dłonią w czoło, jak ktoś co usiłuje sobie jakąś rzecz przypomnieć, odezwał się:
— Czym ja tu był kiedykolwiek, albo też gdzie byłem w noc taką, jak dzisiejsza?
Potem nagle powstał, upuszczając karty na podłogę i rzekł:
— Który to z was przynosił mi zlecenie od Marji Lavelle?
— Nigdyśmy was przedtem nie widzieli na oczy, aniśmy też w życiu nie słyszeli o Marji Lavelle — rzekł gospodarz. — A cóż to ona zacz i o czem to tak prawicie?
— Było to przed rokiem... byłem w lamusie i ludzie grali w karty; na stole leżały pieniądze i przechodziły tam i sam od jednego do drugiego — a ja dostałem polecenie i zabierałem się do odejścia, by odwiedzić kochaneczkę, co mnie wzywała, Marję Lavelle.
Naraz Hanrahan krzyknął:
— Gdzieżem to bywał od tego czasu? Gdzieżem to był przez rok cały?
— Niełacno to powiedzieć, gdzieżeście to bywali przez ten czas, — rzekł najstarszy gazda, — albo po jakich krainach wałęsaliście się; tak mi się widzi, że na nogach macie proch z niejednej drogi. Boć też wielu jest takich, co tłukli się po świecie, a potem tak tracili pamięć, skoro im się coś przydarzyło.
— Co prawda to prawda, — przytwierdził drugi. — Znałem babę, co włóczyła się po świecie, jak on, przez siedm lat; potem wróciła i opowiadała kumom, że często cieszyła się, gdy mogła się pożywić tem młótem, co to podają świniom w korycie. Ale wam to będzie najlepiej, żebyście odrazu poszli do księdza, niechby z was zdjął ten urok, który ktoś na was rzucił.
Tedy on chciał wyjść z domu, lecz zaczęli mu przedkładać, że najlepiejby było, żeby ostał na nocleg i nabrał krzepy na dalszą podróż; po prawdzie było to nieodzowne, gdyż był wielce osłabiony, a gdy zastawiono przed nim warzę, to jął zawijać ją żarłocznie, jakby od urodzenia nic nie miał w ustach. Któryś tam z chłopów ozwał się:
— Ciewy, a to-ci wcina, jakby przychodził z kraju, gdzie i lebioda nie rośnie!...
Już dzień biały był na niebie, gdy wyruszył, a czas mu się dłużył setnie, zanim dotarł do domu Marji Lavelle. Lecz gdy wszedł w obejście, obaczył, że drzwi były wyłamane, strzecha spadała z okapów, a wokoło nie było żywej duszy. Zaś gdy zapytał sąsiadów, co stało się z Marją, umieli mu powiedzieć tylko tyle, że wyrzucono ją z domu, że wyszła za jakiegoś wyrobnika i oboje poszli szukać roboty w Londynie czy Liverpoolu, czy w jakowemś innem wielkiem mieście. Czy dostała lepsze, czy gorsze zajęcie, tego już się nie dowiedział, jako też nigdy nie spotkał się z nią ani też z wieścią o niej.

∗             ∗
Kręcenie powrósła.

Pewnego razu, już na schyłku dnia, Hanrahan chadzał po drogach w okolicy Kinvary — wtem z domu, leżącego w pobliżu drogi, doleciał go głos skrzypiec. Skręcił więc w tę stronę ścieżką, pod górę wiodącą, boć nie miał zwyczaju omijać jakiegokolwiek miejsca, gdzie była gędźba lub pląsy lub wesołe towarzystwo, i nic zajść do środka. Gospodarz stał we drzwiach, a gdy Hanrahan zbliżył się ku niemu, ów poznał go i powiada:
— A witajże nam, witaj, Hanrahanie, jużeś na nas niełaskaw od dłuższego czasu!
Lecz gosposia podeszła ku drzwiom i rzekła do męża:
— Oj, nie chciałabym ci ja, żeby Hanrahan zachodził do nas na noc, bo nie cieszy się on dobrą sławą u księży, a kobiety też myślą jednako; zaś z jego chodu miarkując, nie byłoby to dziwno, gdyby był już krzynkę podchmielony.
Wszakoż mąż odpowiedział:
— Nigdybym w życiu nie odprawił ode drzwi moich Hanrahana, poetę — bajarza! — to rzekłszy, prosił go wnijść.
W chałupie zebrało się mało-wiele sąsiadów, a niektórzy z nich pamiętali Hanrahana; lecz kilku nieletnich basałyków, co siedzieli po kątach, znało go jeno ze słychu, więc wspinali się na palce, by go zobaczyć, a jeden z nich zapytał:
— Czy to nie ten sam Hanrahan, co prowadził szkołę, a później został porwany przez Nich?
Lecz matka zakryła mu usta dłonią i kazała mu być cicho, żeby nie wygadał się z czemś takiem.
— A bo Hanrahan snadnie może się stać nieszczęśliwym, — wyjaśniła, — jeżeli posłyszy, że mówią o tem zajściu, lub jeżeli kto zacznie go wypytywać.
Wraz pokrzykiwał ten i ów, prosząc Hanrahana o piosenkę, lecz gospodarz oświadczył, że nie pora domagać się pieśni wpierw, aż ów sobie odpocznie; więc też podał mu szklankę gorzałki. — Hanrahan podziękował, wniósł jego zdrowie i łyknął duszkiem napitek.
Grajek stroił skrzypce do ponownych pląsów, zaś gospodarz prawił do młodzi, iż teraz dopiero poznają, co to jest dobry taniec, gdy obaczą tańczącego Hanrahana, ponieważ nic podobnego nie widziano w tych stronach od czasu, gdy bawił tu zeszłym razem. Hanrahan odrzekł, że nie będzie tańczył, jako że teraz lepiej używa nóg, przebywając pieszo wzdłuż i wszerz pięć dzielnic Irlandji. W sam raz, gdy domawiał tych słów, przez niedomknięte drzwi weszła Oona, córka gospodarza, trzymając na ramionach naręcze zbłoconych gałązek świerkowych, zebranych koło Connemara, celem podniecenia ognia. Rzuciła je na palenisko, a płomień buchnął wysoko, oświecając jej oblicze urodne i uśmiechnięte; dwóch czy trzech parobków zerwało się z ławy, prosząc ją do tańca. Lecz Hanrahan zastąpił im drogę, odepchnął ich na boki, i oświadczył, że ona z nim właśnie będzie tańczyła, ponieważ przebył szmat drogi, zanim dotarł do niej. I snadź szepnął jej w ucho jakieś miłe słóweczko, gdyż nic nie rzekła na to, jeno stanęła z nim do tańca, a na buzi miała nieznaczne wypieki. Wszystkie pary się zatrzymały, — lecz gdy tanek już miał się rozpocząć, Hanrahan ni stąd ni zowąd spojrzał wdół i obaczył swe buciory, co były schodzone i dziurawe, tak iż wyłaziły z nich strzępiaste szare onuce; tedy ze złością obruszył się, że podłoga tu kiepska, a muzyka niewiele warta, i usiadł w ciemnem miejscu na przypiecku. Ale ledwie to uczynił, a dziewucha też przysiadła się do niego.
Pląsano dalej, a gdy jeden taniec się skończył, wołano o drugi, tak iż przez czas pewien nikt nie zwracał uwagi na Oonę i Hanrahana Rudego, siedzących w kącie. Lecz matce zaczynało się to niepodobać, więc wezwała Oonę, by przyszła i pomogła jej nakryć stół w alkierzu. Jednak Oona, która nigdy wpierw nie sprzeciwiała się matuli, odpowiedziała, że przyjdzie wnetki, ale nie zaraz, bo teraz słucha czegoś, co on jej mówi do ucha. Matka była temu jeszcze mniej rada, więc postanowiła podejść bliżej, niby to chcąc rozgrzebać żar w piecu, lub uprzątnąć popielisko, a w rzeczy nadstawić ucha na chwilę i posłyszeć, co bajarz opowiada jej córce. Tak też usłyszała, że opowiada o białorączce Deirdre, jak to o śmierć przyprawiła synów Usnacha i jak to rumieniec na jej liczku nie był tak czerwony, jak krew synów królewskich, co jej gwoli została przelana, a troska nigdy nie opuszczała jej myśli. I mówił, że może to pamięć o niej sprawia, że krzyk siewki błotnej brzmi w uszach pieśniarzy tak smętnie, jak młodzieńcze pożądania serca pobratymczego. A dalej mówił, że nie dochowałaby się przenigdy pamięć o niej, gdyby pieśniarze nie uwiecznili jej krasy w swych utworach. Początkowo nie rozumiała dokładnie, co on mówił, lecz ile mogła dosłyszeć, dźwięczała w tem wszystkiem szczera poezja, choć nie było rymów. A oto co doszło ją z jego słów:
— Słońce i miesiąc są jako młodzian i dziewica, są życiem mojem i twojem, wciąż wędrują i wędrują pod niebem jakgdyby pod jedną opończą. Boć też Bóg je stworzył jedno dla drugiego. On stworzył twoje życie i moje życie jeszcze przed początkiem świata, uczynił tak, by oba mogły iść przez świat tędy i owędy niby dwoje pląśców znamienitych, co w tańcu w tę i ową stronę przechodzą po długiem klepisku świetlicy, hoży i roześmiani, gdy inni wszyscy już się pomęczyli i podpierają ściany.
Stara kobiecina coprędzej podreptała tam, gdzie mąż jej grał w karty, lecz on nie zwracał na nią uwagi, wobec czego udała się do kumy-sąsiadki i ozwała się:
— Czy nie możnaby znaleźć sposobu, by tych dwoje rozłączyć? — i nie czekając odpowiedzi, zwróciła się do jednego z parobków, co ugwarzali w kupie:
— Coś ty wart, kiedy nie zdobędziesz się na to, by najśwarniejsza dziewucha w tym domu poszła z tobą w tanek? A idźta i wszyscy obaczcie, czy poredzicie oderwać ją od bajdurzeń onego gajdosa.
Ale Oona ani słuchać nie chciała żadnego z nich, jeno machała ręką, jakgdyby odprawiała ich na cztery wiatry. Wtedy oni przywołali Hanrahana i powiedzieli, że najlepiej niech sam zatańczy z dziewuchą lub niech pozwoli jednemu z nich z nią zatańczyć. Skoro Hanrahan posłyszał, co rzekali, odpowiedział:
— Niech tak będzie, będę z nią tańczył; nikomu w tej chałupie nie wolno z nią tańczyć, oprócz mnie!
Powstał więc razem z nią i wyprowadził ją na środek za rękę; kilku parobków pomarkotniało, a kilku zaczęło kpić z jego podartej kapoty i dziurawych butów. On jednak nie dbał o to, a Oona też na to nie zważała, lecz pozierali jedno na drugie, jakgdyby cały świat należał tylko do nich dwojga. Atoli jednocześnie druga para, siedząca dotąd na uboczu niby kochankowie, stanęła na środku izby, trzymając się za ręce i przebierając nogami, by wpaść w takt muzyki. Lecz Hanrahan odwrócił się do nich plecyma, jakgdyby zaperzony, i zamiast tańczyć, zaczął śpiewać, a gdy śpiewał, trzymał rękę dziewczyny i głos rozbrzmiewał coraz to donośniej; ustały docinki parobków, ucichły gęśliki i nie było słychać nic oprócz jego głosu, który huczał jak wichura. Śpiewał zaś pieśń, którą usłyszał, a może ułożył, pewnego razu w czasie swej włóczęgi po Slieve Echtge, a słowa jej dadzą się przełożyć na nasz język mniej więcej następująco:

Stara, koścista dłoń śmierci
O, nigdy nas tam nie zdybie
W krainie górnej, uroczej,
W miłosnych czarów siedzibie,
Gdzie drzewa rodzą owoce
I kwiaty — jako rok długi,
Gdzie rzeki, płynąc, unoszą
Miodowe i piwne strugi.
W srebrzystym i złotym gaju
Gra starzec — kobzę nadyma;
Pląsają roje królewien
Z modremi, jak lód, oczyma.

Podczas gdy to śpiewał, Oona przysunęła się bliżej do niego; krew zbiegła z jej lica, a oczy nie były już niebieskie, lecz zamglone łzami, które z nich wyciekały. Ktokolwiekby ją obaczył, pomyślałby sobie, że jest gotowa pójść za nim zawsze i wszędzie — choćby na koniec świata.
Lecz jeden z młodzieży zawołał:
— Kędyż jest owa kraina, o której on śpiewa? Zastanów się, Oono, to droga daleka, może długo iść będziesz, nim dotrzesz do tego miejsca.
A inny rzekł:
— Jeżeli pójdziesz z nim, zajdziesz nie w Krainę Młodości, lecz do Mayo pośród błot.
Oona spojrzała nań, jakby chcąc go zapytać, lecz on uniósł jej rękę w swej ręce i zawołał półśpiewem:
— Ta kraina jest bardzo niedaleko od nas, jest w każdej stronie; może się znajdować na gołoborzu za nami, a może w głębi lasów.
I rzekł głosem donośnym i dźwięcznym:
— W głębi borów... o, w głębi borów śmierć nigdy nas nie znajdzie! Czy chcesz iść tam ze mną, Oono?
Właśnie gdy te słowa wymawiał, dwie stare baby wyszły za drzwi; jedna z nich była to matka Oony, która mówiła głosem przeraźliwym:
— On rzucił urok na Oonę. Czy nie mogłybyśmy zwołać chłopów, żeby go wygnali precz z chałupy?
— Żadną miarą uczynić tego nie można, — rzekła druga baba, — bo on jest pieśniarzem gaelickim, a sami dobrze wiecie, kumo, że pieśniarza gaelickiego nie można wyżenąć z domu. Rzuciłby on na was klątwę, która jeżeli będzie wisiała w powietrzu przez lat siedem, wypali zboże na polach i odbierze do krzty krowom mleko.
— Boże uchowaj! — ozwała się matka — o, czemużem to wogóle go wpuszczała do chałupy, wiedząc że cieszy się tak złą sławą!
— Nic złego się nie stanie, jeżeli uda się go wywabić z domu, ale spadłoby na was wielkie nieszczęście, gdybyście wyrzucali go przemocą. Lecz posłuchajcie-no, umyśliłam już tak, że on wyjdzie z domu z dobra-woli i nie trzeba będzie go wcale stąd wyrzucać.
Niedługo potem obie kobiety weszły z powrotem do izby, a każda z nich niosła w zapasce po wiązce siana. Hanrahan już nie śpiewał, lecz prowadził z Ooną nader ożywioną i czułą pogawędkę. Mówił on:
— Dom jest ciasny, lecz świat jest przestrony a kto naprawdę kocha, ten nie potrzebuje się obawiać ani nocy ani poranka, ani słońca ni gwiazd ani wieczornej pomroczy, ani żadnej rzeczy ziemskiej.
— Hanrahanie! — rzekła znienacka matka, klepiąc go po ramieniu, — czy nie mógłbyś mi pomóc na chwilę?
— Spełnij tę prośbę, Hanrahanie, — rzekła sąsiadka, — i pomóż nam ukręcić powrósło z tego siana, boś ty jest zręczny do takich rzeczy, a wichura zerwała poszycie ze stoga.
— Zrobię to wam, — odrzekł Hanrahan, biorąc w ręce mały pręt. Matka zaczęła podawać mu siano, a on je skręcał; robota paliła mu się w rękach, bo chciał skończyć conajrychlej, a potem znów być swobodnym. Baby trajkotały bez przerwy i podawały mu wciąż siano, a łechtały jego próżność, dziwując się, jak to on umie doskonale kręcić powrósła, lepiej niż ich sąsiedzi lub też ktokolwiek kogo widziały w życiu. Hanrahan widział, że Oona mu się przygląda, to też jął wić powrósło z ogromną szybkością, zadzierając nosa i przechwalając się zwinnością swych rąk, mądrością, jaką miał w głowie, i siłą swych ramion. A gdy się tak chełpił, kręcąc powrósło, cofał się cięgiem pozad, aż doszedł do drzwi, które były rozwarte na ścieżaj; niewiele myśląc przestąpił próg i znalazł się na ulicy. Ledwo się tam znalazł, aż tu matka nagle jak skoczy, jak nie praśnie w niego powrósłem! i zaraz zatrzasnęła drzwi jedne i drugie i zatknęła je zasuwą.
Gdy tego dokonała, była wielce uradowana i śmiała się do rozpuku, a sąsiedzi też śmiali się, przychwalając. Lecz wraz usłyszeli, jak ów zaczął się dobijać i miotać z dworu przekleństwa, a matce zaledwie starczyło czasu, by powstrzymać Oonę, która już imała się zasuwy, by ją odewrzeć. Potem dała znak skrzypkowi, który też wnet urżnął raźnego, a jeden z parobasów chwycił Oonę, nie pytając o pozwolenie i pociągnął ją w ciżbę tańczących. A gdy się tanek zakończył i gęśliki umilkły, na dworze nie było słychać najlżejszego szmeru, lecz droga była cicha, jak wprzódy.
Co do Hanrahana, to gdy przekonał się, że zamknięto mu drzwi przed nosem i że nocy dzisiejszej niema tu co marzyć o dachu nad głową, napitku lub o podatnem uszku dziewczęcia, gniew i buta opuściły go i oddalił się, dążąc tam, gdzie fale morskie uderzały w wybrzeże.
Usiadłszy na wielkim głazie, jął wymachiwać prawicą i śpiewać sobie cichuśko, jak to zawsze czynił, by dodać sobie otuchy, gdy mu się w czemś nie powiodło. Czy to jednak w tym czy też innym czasie ułożył ową śpiewkę, która po dziś dzień zowie się „Kręceniem Powrósła“, a zaczyna się od słów: „Co to za zdechły kot zapędził mnie w to miejsce“ — niepodobna stwierdzić.
Lecz gdy już tak śpiewał czas jakiś, wydało się, jakby dokoła niego gromadziły się mgły i cienie, raz wydobywając się z morza, to znowu kołując ponad niem. Zwidziało mu się, że jednym z cieni była owa księżniczka, którą widział był uśpioną na Slieve Echtge; teraz nie była uśpiona, lecz miała wyraz drwiący i wołała w stronę tych co byli poza nią:
— On był słaby, był słaby, nie ma odwagi!
I czuł, że w ręku dzierży jeszcze pokrętki powrósła i zaczął je wić dalej, a gdy je snuł, zdawało mu się, że w niem są zawarte wszystkie bóle całego świata. Następnie zaś wydało mu się, że powrósło w jego rojeniach przemieniło się w wielkiego węża wodnego, który wynurzył się z morza i oplatał się wokoło niego i stawał się coraz to większy i większy, aż spowił całą ziemię i niebo, a gwiazdy stały się jeno połyskiem jego łuszczatej skóry. Potem wyzwolił się z jego skrętów i poszedł, trzęsąc się i słaniając, wzdłuż krawędzi wybrzeża, a szare majaki kołowały ponad nim tędy i owędy. I oto co powiadały:
— Biada mu, że gardzi wezwaniem cór Sidhe, gdyż nie znajdzie szczęścia w miłości niewiast ziemskich aż do końca życia i wszechczasu, a chłód mogiły na wiek wieków w jego sercu! Wybrał śmierć: niech więc umrze, niech umrze, niech umrze!

∗             ∗


Hanrahan
i Kasieńka, córka Hoolihana.
W czas jakiś potem Hanrahan powędrował na północ, najmując się często-gęsto do robót u gospodarzy, opowiadając baśnie i biorąc udział w śpiewankach podczas weselisk i odpustów. Rok zbiegł szybko, jak z bicza strzelił.

Dnia jednego zdarzyło się, że na drodze do Cooloney spotkał niejaką Małgorzatę Rooney, kobietę, którą znał był w Munsterze za dni młodych. W owym czasie nie cieszyła się dobrą sławą, tak iż wkońcu proboszcz wygnał ją z owej miejscowości. Poznał ją z chodu, z barwy oczu i ze zwyczajnego jej sposobu odgarniania ręką włosów lewą ręką na tył głowy. Dowiedział się od niej, że włóczyła się po okolicy, sprzedając śledzie i inne delikatesy, a obecnie wracała do Sligo, miejscowości w Burrough, gdzie mieszkała z drugą kobietą, Marją Gillis, której przeszłość miała wiele rysów wspólnych z nią samą. Powiedziała mu nadto, że czułaby się wielce szczęśliwą, gdyby raczył pójść z nią i zamieszkać u nich i śpiewać swe piosenki prostakom, ślepcom i skrzypkom z Burrough. Zachowała (te były jej słowa) zawsze dobrą pamięć o nim i tęskniła do niego; co się zaś tyczy Marji Gillis, ta umiała na pamięć jedną z jego pieśni, tak iż nie potrzebuje obawiać się złego przyjęcia, a wszyscy prostaczkowie i nędzarze, którzy go posłyszą, będą oddawali część własnych zysków za jego baśnie i śpiewy, dopóki on pozostanie między nimi, i roznosili będą jego sławę po wszystkich zaściankach Irlandji.
Ucieszyło go to niepomału, że idzie z nią i że znalazł kobietę, co słucha opowiadań o jego strapieniach i może go pocieszyć. Była to chwila zmierzchu, gdy każdy mężczyzna może ujść za dobrego, a każda kobieta za miłą. Wzięła go w objęcia, gdy opowiedział jej o niepowodzeniu przy kręceniu powrósła, a w świetle dogasającego dnia wyglądała wcale jeszcze nienajgorzej.
Gawędzili tak przez całą drogę, aż doszli do Burrough. Marja Gillis, gdy ujrzała przybysza i posłyszała, kto on zacz, omal nie zaczęła drzeć się wniebogłosy z zachwytu, że człek tak sławny zagościł pod jej dachem.
Hanrahan czuł wielką radość, że osiedlił się u nich na czas pewien, gdyż znużyła go tułaczka; zaś od owego dnia, gdy obaczył zagrabioną chatynkę, w której już nie było Marji Lavelle, i zerwaną na niej strzechę, już nigdy nie pragnął choćby kącika na mieszkanie dla siebie i nigdzie nie zagrzał miejsca tak długo, by mógł widzieć zieleniejące pączki tam, gdzie widział opadające stare liście, lub by mógł ujrzeć żniwa pszenicy, tam gdzie widział jej zasiew. Był to dla niego szczęśliwy zbieg okoliczności, że miał schronisko od słoty i ognisko w szarą godzinę i łyżkę strawy, którą dawano mu bez proszenia.
W czasie pobytu w tem miejscu stworzył wiele pieśni — tak mu tam było dobrze i zacisznie. Większość ich stanowiły pieśni miłosne, ale były też pośród nich i pieśni pokutne, a nie brakło też śpiewów o Irlandji i jej niedoli, rozpowszechnianych pod tem lub innem nazwaniem.
Co wieczór ludzie prości i dziady i ślepcy i gęślarze gromadzili się w domu przysłuchując się jego śpiewaniom i wierszom i opowieściom o zamierzchłych czasach Fianny, a wszystko to przechowywali w pamięci, której nigdy nie uszkodziły księgi; oni to roznosili jego sławę po wszystkich odpustach, weseliskach i wieczornicach całego Connaught. Nigdy nie osiągnął takiego powodzenia i nie zdziałał tyle, co wówczas.
W pewien wieczór grudniowy nucił piosneczkę, o której powiadał, że ją słyszał od zielonawych siewek górskich; mówiła ona o pięknowłosych pacholętach, co opuściły Limerick, udając się na włóczęgę, i tułały się po wszystkich częściach świata. Tego wieczora było w izbie wiele luda, a wcisnęło się też ze dwóch czy trzech chłopaków, którzy usiedli na podłodze koło nalepy i byli zanadto zajęci pieczeniem ziemniaków w popiele, czy czemś podobnem, by mieli zwracać nań wielką uwagę. Lecz wiele, wiele lat później, gdy wymawiano jego nazwisko, przypominali sobie brzmienie jego głosu i sposób, w jaki poruszał ręką i jego wygląd, gdy siedział na krawędzi łóżka, a cień jego migał poza nim na bielonej ścianie, lub jak się zrywał, podobny do wyniosłej strzechy. Wiedzieli wówczas, że danem im było poglądać na króla wieszczów Gaelu i twórcę marzeń ludzkich.
Nagle śpiew się urwał i oczy mu zaszły mgłą, jakgdyby patrzał na coś w oddali.
Marja Gillis, która właśnie lała gorzałkę do kubka, co stał obok niego na stole, odjęła dzban i zapytała:
— Czy zamierzasz nas opuścić?
Małgorzata Rooney usłyszała te słowa, a nie wiedząc, czemu zostały wypowiedziane, wzięła je nazbyt poważnie, więc podeszła ku niemu z lękiem w sercu, że utraci tak przedziwnego pieśniarza i dobrego druha, owego człowieka, o którym tyle myślano i który tyle wniósł w jej dom.
— Nie chcesz chyba odchodzić od nas, mój drogi? — ozwała się, chwytając go za rękę.
— Ej, nie o tem ja myślę ninie! — odparł. — Myślę o Irlandji i o brzemieniu niedoli, jaka ją przytłacza.
Podparł ręką jej głowę i zaczął śpiewać następujące słowa — a dźwięk jego głosu podobny był szumowi wichru w pustkowiu:

Hań w górze nad Cummenu brzegiem wichury czarnej wiew,
Od wschodu ciągnąc, łamie bure rosochy starych drzew.
W nas męstwo mrze — podruzgotane, jak stare pnie od tucz,
Lecz w głębi serc ukryliśmy ów żar, co błyszczał z ócz
Kasieńki, córki Hoolihana...
Hań w górze ponad Knocknarea[3] chmurzyska wicher gnał,
budząc Maeve‘ę, ciskał gromy, huczące w zrębach skał.

Nasz ból jest jak nawalna chmura; jak grzmot — serc naszych stuk,
Lecz wszyscy z kornym pocałunkiem gniem się do błogich nóg
Kasieńki, córki Hoolihana...
Na Cloothna Bare — hej, wezbrał staw, żółtawy tocząc ił,
Bo nadciągnęły słotne wiatry i deszcz bez przerwy mżył.
Jak wód tych nurt, wezbrały ciała i tętna naszej krwi;
Lecz, niż przed Bożą Męką świece, o wiele jaśniej lśni
Kasieńka, córka Hoolihana...

∗             ∗

Gdy tak śpiewał, głos mu się załamał i łzy polały się po licach, a Małgorzata Rooney zakryła twarz rękoma i zaniosła się głośnym płaczem. Potem ślepy dziad na przypiecku zaczął szlochać, aż się łachy na nim trzęsły, a wkrótce nie było nikogo, ktoby nic zawodził i nie zalewał się łzami.

∗             ∗



Klątwa Hanrahana Rudego.

W piękny poranek majowy, już w czas niemały, odkąd Hanrahan wyprowadził się z domu Małgorzaty Rooney, onże sam przechodził drogą w pobliżu Colooney, a szczebiot ptaszęcy, podzwaniający w krzewach białych od kwiecia, nastrajał go do śpiewu. Szedł on do własnego szczupłego osiedla, które składało się wprawdzie z jednej tylko izdebki, ale czuł się w niem jak w niebie. Już mu się bowiem sprzykrzyło tyloletnie kołatanie od chaty do chaty o różnych porach roku, a chociaż rzadko odmawiano mu gościny i udziału w tem, czem chata była bogata, to jednak niekiedy mu się wydawało, że umysł mu już tak ociężał, jak kulasy; już nie tak łatwo, jak poprzednio, przychodziło mu żartować i bawić się po nocach, pobudzać wszystkich chłopaków do śmiechu zajmującem bajaniem i wkradać się śpiewkami w łaski kobiet. Przed niedawnym czasem zaszedł do małej budki, którą sklecił jakiś kmiotek, by w niej spocząć w czasie żniw, a potem nigdy do niej nie wrócić. Załatawszy jakotako strzechę, ułożywszy w kącie barłóg z kilku worków i prętowia i wymiótłszy klepisko, był wielce zadowolony, że znalazł sobie mały schron, gdzie mógł wchodzić i wychodzić, kiedy mu się żywnie podobało, i podpierać głowę rękoma przez cały wieczór, ilekroć napadła go zgryzota i tęsknica za dawnemi laty. Raz wraz któryś z sąsiadów posyłał doń dziatwę, by liznęły od niego nieco nauki, a to co mu one przynosiły, czy to był mendlik jaj, czy owsiany podpłomyk, czy garstka bryłek torfu — zapewniało mu utrzymanie. A gdy czasem przyszła mu ochota, by udać się na całą dobę do Burrough, nikt nie sprzeciwiał się temu, wiedząc, że jest pieśniarzem i ma upodobanie do włóczęgi.
W sam raz w ów poranek majowy wracał z Burrough, rozradowany i pohukując jakąś piosenkę, która świeżo zrodziła mu się w głowie. Już był niedaleko, gdy wtem wpoprzek drogi przebiegł zając i rwał kędyś w pole, przesadzając płoty z otoczaków. Hanrahan wiedział, że to niedobra wróżba spotkać na drodze swej zająca, a przypomniał sobie też zająca, który go zawiódł na Slieve Echtge wówczas, gdy czekała nań Marja Lavelle — ach, od tego czasu nigdy już, nigdy nie zaznał ukojenia!...
— Ani chybi, czeka mnie teraz jakoweś nieszczęście! — rzekł do siebie.
Ledwo to jednak powiedział, do jego uszu doszedł głos jakiś, niby szlochanie, od strony pola przydrożnego. Zajrzał poprzez murek i spostrzegł dziewczątko, siedzące pod krzewem śnieżnej tarniny, zanoszące się płaczem, jakgdyby jej serce krajano w kawałki. Twarz przysłoniła dłońmi, atoli jej włos jedwabisty, biała szyja i młodociana postać przywiodły mu na myśl Brygitę Purcell, Margośkę Gillane, Maeve Connelan, Oonę Curry, Celję Driscoll i inne dziewczęta, dla których układał piosnki i których serca łechtał pochlebną mową.
Podniosła oczy i przekonał się, że była to dziewczyna z sąsiedztwa, córka kmiecia.
— Cóż ci się przydarzyło, Noro? — zagadnął.
— Nie wtrącaj się do nieswoich spraw, Hanrahanie Rudy! — odcięła. — Nic mi nic poradzisz.
— Owszem — rzecze ów na to, — jeżeli ci coś dolega, to właśnie jestem jakby stworzony na to, — by ci dopomóc, boć przecie znam dzieje Greków i wiem doskonale, co to ból i rozłąka i nieobce mi uciążliwości tego świata. A gdybym nawet własną osobą nie zdołał rozproszyć twego smutku, to niejednego człeka wybawiłem ze zgryzot mocą czarowną, która jest w mych pieśniach, podobnie jak bywała w utworach wieszczów dawniejszych ode mnie, odkąd istnieje nasz świat. A kiedyś będę siedział na wieki wieków w pięknej krainie zaświatowej i gwarzył z innymi pieśniarzami.
Dziewczyna zaprzestała beków i ozwała się:
— Owenie Hanrahanie, słychiwałam ci ja nieraz o waszych strapieniach i prześladowaniach tudzież, że zaznaliście wszystkich dolegliwości ziemskich od czasu, gdyście wzgardzili miłością królewny ze Slieve Echtge; nigdyć ona was odtąd nie pozostawiła w spokoju. Lecz, o ile na ziemi nie brak ludzi, co wyrządzili wam przykrość, to i wy ze swej strony też umiecie zalać im sadła za skórę. A teraz czy uczynisz mi to, o co cię poproszę, Owenie Hanrahanie?
— Uczynię, jak mię tu widzisz! — odpowiedział.
— Ojciec mój, matuś i bracia — jęła wyłuszczać — chcą mnie wydać za starego Paddy Doe, ponieważ dzierżawi on pod górką sto włók gruntu. Tybyś jednak mógł, Hanrahanie, umieścić go w swych śpiewkach, podobnie jakeś to uczynił ze starym Piotrem Kilmartinem jeszcze za młodych lat; niech mu ta zgryzota nie daje spokoju ani przy rannem wstawaniu, czy przed pójściem do łóżka i niech mu każe myśleć o cmentarzu w Collooney, a nie o żeniaczce. Ino nie marudź z tem, bo oni se ułożyli, że jutro ma być ślub, a jabym wolała doczekać się świtania dzionka mej śmierci, aniżeli tego dnia.
— Nie bój się! już mu wpieprzę taką śpiewkę, że się schowa pod ziemię ze wstydu i markotności; lecz powiedz-że mi, ile to lat sobie on liczy, bo chciałbym o tem natrącić w piosence?
— O! on ma tych lat, a lat! On jest taki stary, jak ty, Hanrahanie Rudy.
— Tak stary jak ja? — powtórzył Hanrahan, a głos mu się jakby załamał — tak stary jak ja? Co znowu! między nami jest ze dwadzieścia lat różnicy! Ależ to ciężkie czasy, doprawdy, przyszły na Hanrahana, że dziewczątko, której liczko rozkwita majową krasą, uważa go za starego człowieka! Tfu, na psa urok! aleś mi wbiła kolkę w serce!
Odwrócił się i powlókł się drogą, aż doszedł do wielkiego głazu i usiadł na nim, gdyż zdało mu się, że całe brzemię lat w mgnieniu zwaliło mu się na barki. Przypomniał sobie, że nie było to tak dawno, jak powiedziała mu jakaś niewiasta w pewnym domu:
— Nie jesteś ty już teraz Rudym Hanrahanem, lecz Hanrahanem Płowym, bo twe włosy przybrały barwę paczesi konopnej.
Inna zaś baba, którą prosił, by dała mu się napić, przyniosła mu mleko nie ze świeżego udoju, lecz zsiadłe; bywało też, że dziewczęta wolały śmiać się i poszeptywać z niedowarzonymi młodzieńcami, gdy on w najlepsze wygłaszał swe utwory i bajał. Pomyślał też o zdrewniałości swych kulasów po rannem wstaniu z łóżka i o bólu w stawach po odbyciu podróży i poczuł, że staje się człowiekiem bardzo starym, bo to i w łopatkach miał kłucie, i na udach wystąpiły żylaki i dech mu zapierało w piersiach i skóra mu się marszczyła i więdła. A na tę myśl rozpętał się w jego duszy gniew, skierowany przeciwko starości i wszystkiemu, co ona przynosi z sobą. W sam raz podniósł oczy w górę i dojrzawszy wielkiego plamistego orła, szybującego powoli w stronę Ballygawley, zawołał:
— I ty także, orle z Ballygawley, jesteś stary, i skrzydła masz wystrzępione. Hej, wsadzę ja ciebie i twoich rówieśników, szczupaka z jeziora Dargańskiego i cis z Wanty Cudzoziemców, w swoją śpiewankę, żebyście byli przeklęci na wieki!
Po lewej stronie drogi był krzak, kwitnący jak i inne, a łagodny podmuch wietrzyka otrząsnął białe płatki na jego płaszcz.
— Kwiecie majowe, — ozwał się, zbierając je w zagłębienie dłoni, — nie zaznasz ty nigdy ciężaru wieku, bo umierasz w dobie piękności. I ciebie uwiecznię w pieśni i obdarzę cię błogosławieństwem!
Powstał, uszczknął z krzaka kiść kwitnącą i poniósł ją w ręce. Wszakoż gdy w dzień ów wracał do dom, z twarzą zasępioną i zgarbiony w plecach, znać było już w nim starca złamanego wiekiem.
Gdy dotarł do swego schroniska, nikogo w niem nie zastał, przeto wszedł do środka i czas jakiś leżał na barłogu, jak to zwykł był czynić, gdy zamierzał ułożyć czy to wiersz pochwalny czy klątwę. Nie czynił tego jednak bardzo długo, gdyż miał w sobie natchnienie wieszczów-klątewników. Zaś kiedy się z tem uporał, jął się głowić nad tem, w jakiby sposób to rozesłać po całej okolicy.
Niebawem zaczęli po jednemu schodzić się doń uczniacy, by się dowiedzieć, czy będzie dziś nauka. Hanrahan powstał i usiadł na ławce koło watry, a oni stanęli wiankiem koło niego.
Myśleli, że dobędzie Wirgiljusza lub mszał albo i abecadlnik, lecz wbrew ich oczekiwaniom podniósł w górę gałązkę tarniny, którą wciąż jeszcze miał w ręce.
— Dziatki — przemówił — oto nowa lekcja, jaką dziś mieć będziemy… Wy same i ludzie urodziwi na tym świecie jesteście podobni temu kwieciu, a starość to wichr, co zrywa, zmiata precz kwietne płateczki. Otóż ułożyłem przekleństwo na starość i na ludzi starych — posłuchajcie-no, jak wam je wygłoszę.
I oto co odczytał:

Poeta Owen Hanrahan pod krzewem, pod zielonym,
Przeklina własną głowę swą — już obsypaną szronem;
I plamistego orła klnie ze wzgórza Ballygawley,
Boć on od stworzeń starszy wszech i świadom zła, niedoli;
I cis, co od zamierzchłych lat zieleni się bez przerwy
Wedle Wichrowych stromych Wrót i Cudzoziemskiej Zerwy;
Szczupaka olbrzymiego też z jeziora w grodzie Dargan,
Co szary grzbiet oddawna ma od węd i bólów stargan;
I klnie starego Paddy Bruen z nad Zdroju Narzeczonej,
Bo ma już zgoła łysy łeb i wiekiem osłabiony;
Sąsiad, Piotr Hart, przeklęty z nim, a także druh, Gill Michał,

Bo końca ich wędrownych klechd nikt jeszcze nie usłychał;
I stary Shemus Cullinan, co dłonią swą wychudłą,
Gdy bydło gna z Zielonych Łąk, ledwo utrzyma szczudło;
Wkońcu starego Paddy Doe niech klątwa ta obarczy,
Który na śnieżnej piersi chce kołysać łeb swój starczy,
Młodzieńcze serce zmrozić wczas i złamać głos skowrończy:
Niech klątwa cięży na nim wciąż, aż żywot on zakończy!
—————————————
A teraz błogosławi wieszcz wiośniane młode kwiecie,
Co piękne, gdy rozwija się, i gdy je wicher zmiecie.
—————————————

Przepowiadał to wszystko dzieciom wiersz za wierszem, aż każde z nich umiało na pamięć jakiś urywek, a niektóre z nich, te co były najpojętniejsze, potrafiły nawet wypowiedzieć jednym tchem całość od deski do deski.
— To wystarczy na dzisiaj — rzekł nauczyciel. — Teraz zaś waszą jest rzeczą rozejść się na wszystkie strony i co pewien czas śpiewać tę piosnkę na nutę „Zielony Pęczek Sitowia“ każdemu, kogo spotkacie na drodze, a także i samym staruchom.
— O, zrobię to — rzekł jeden z młodych smyków: — znam dobrze starego Paddy Doe. W ostatni wieczór świętojański wpuściliśmy mu mysz do komina, ale to jest jeszcze lepszy kawał, niż ta mysz.
— A ja pójdę do miasta Sligo i zaśpiewam to na ulicy — rzekł inny urwis.
— O, zrób to — rzekł Hanrahan, — idź też do Burrough i opowiedz to Małgorzacie Rooney i Marji Gillis, a poproś, by same śpiewały i nauczyły śpiewania tej piosenki wszystkich dziadów włóczęgów i chudziaków.
Dzieci rozbiegły się, przejęte dumą i chęcią psoty, i wykrzykiwały po drodze słowa piosenki, to też Hanrahan wiedział, że niema obawy, by ich nie słyszano.
Nazajutrz rano siedział na przyźbie, wyczekując swych uczniaków, którzy nadciągali po dwóch lub trzech. Zeszli się już prawie wszyscy, więc Hanrahan już pozierał na niebo, chcąc zmiarkować po słońcu, czy już pora rozpocząć naukę, gdy wtem do uszu jego doszedł dźwięk, podobny do brzęczenia roju pszczelnego w powietrzu, lub do szmeru niewidzialnej rzeki podczas wylewu. Niebawem ujrzał na gościńcu gromadę ludzi, zdążających ku jego norze; zauważył, że tłum ten składał się z samych starców, a na ich czele szedł Paddy Bruen, Michał Gill i Paddy Doe. W całej ciżbie nie było nikogo, ktoby nie miał w ręce kosztura lub kolczastej łodygi. Skoro go zoczyli, wszystkie kije zaczęły się chwiać groźnie, nito gałęzie podczas burzy, a stare giczale puściły się kłusem ku niemu.
Hanrahan nie ociągał się ani na chwilę, lecz drapnął, co sił w piętach, na wzgórek za lepianką i wkrótce znikł im z oczu.
Za chwilę jednak powrócił, okrążając pagórek, gdzie go zasłaniały jałowce, rosnące nad przykopą. A kiedy znów mógł widzieć swą chatynkę, zobaczył, że wszyscy staruszkowie zgromadzili się wkoło niej, a jeden z nich właśnie w tej chwili rzucał na strzechę grabie z wiechciem zapalonej słomy.
— Biadaż mi! — westchnął, — obruszyłem przeciwko sobie starość i czas i ociężałość i chorobę i muszę iść znów na tułaczkę. A ty, Błogosławiona Królowo Niebieska, broń mnie od orła z Ballygawley, cisu nad Wanty Cudzoziemskiej, od szczupaka z jeziora w Castle Dargan i od gorejących pakuł ich pobratymów, starych ludzi!

∗             ∗



Widzenie Hanrahana.

W dzień czerwcowy szedł Hanrahan drogą niedaleko od Sligo, ale nie zaszedł do miasta, jeno skręcił ku Beinn Bulben, gdyż przyszły mu do głowy wspomnienia dawnych czasów i nie miał zamiaru spotykać się z ludźmi z gminu. Idąc tak, śpiewał sobie piosenkę, którą słyszał razu pewnego w majakach sennych:

Stara, koścista dłoń śmierci,
O! nigdy nas tam nie zdybie
W krainie górnej, uroczej,
W miłosnych czarów siedzibie,
Gdzie drzewa rodzą owoce
I kwiaty — jako rok długi,
Gdzie rzeki płynąc unoszą
Miodowe i piwne strugi...
W srebrzystym i złotym gaju
Gra starzec — kobzę nadyma;
Pląsają roje królewien
Z modremi, jak lód, oczyma.
*

Mruknął do liska rudego:
„Cóż świata gorycz przebrzydła?“
Słonko się błogo zaśmiało,
Księżyc mi wstrzymał wędzidła;
Lecz rudy lisek zamruczał:
„Nie wstrzymujże mu wędzidła!
On jedzie w czarów krainę
Gdzie świata jad nas nie sidła“...
*
Gdy do potyczki orężnej
Skłoni Ich serca zły narów,
Zdejmują ciężkie koncerze
Z złotych i srebrnych konarów.
Lecz ten, kto w bitwie polęże,
Znowu do życia się budzi. —
Na szczęście, jeszcze wieść o Nich
Nie zaszła pomiędzy ludzi;
Gdyż, porzuciwszy łopaty,
Rolnicza ludność — tak mocna! —
Miałaby serca, jak puhar,
Który wysączył ktoś do cna...
*
Michał na surmie grać będzie,
Zdjąwszy ją z nad głów, z gałązki,
Przy uczcie, co zastawiona
W co najsmaczniejsze przekąski.

Gabrjel się z wody wychynie
I płetwę ukaże rybią,
Bając cudeńka o ludziach,
Co drogi na morzach dybią.
I będzie pił, wznosząc w górę
Róg stary, okuty w srebro,
Aż w końcu zmorzony zaśnie
Nad niebios gwiaździstą debrą...

Hanrahan zaczął się wspinać pod górę i przerwał śpiewanie, gdyż wypadło mu się długo gramolić, a raz po raz musiał przysiadać, by odsapnąć przez chwilę. Raz gdy tak odpoczywał, uwagę jego przykuł krzew dzikiej róży, obsypany kwieciem, który wyrastał przy drodze; przywiódł mu on na myśl dzikie róże, które przynosił Marji Lavelle, a pozatem żadnej innej kobiecie. Urwał z krzewu gałązkę, na której było wiele pączków i rozwiniętych kwiatów i znów podjął śpiew:

— Mruknął do liska rudego:
„Cóż świata gorycz przebrzydła?“
Słonko się błogo rozśmiało,
Księżyc mi strzymał wędzidła.
Lecz rudy lisek zamruczał:
„Nie strzymuj jeszcze wędzidła!
On jedzie w czarów krainę,
Gdzie świata jad nas nie sidła.“

Zaczął znów wdzierać się na wzgórze i zeszedł z drogi; przyszły mu na myśl różne starodawne pieśni, opiewające kochanków, dobrych i złych, z których niektórzy nawet przebudzili się ze snu w mogile pod wpływem miłości osoby drugiej i wiedli odtąd życie w jakiemś miejscu mrocznem, gdzie, wygnani z przed oblicza Bożego, oczekują dnia sądu.

Wreszcie, już na schyłku dnia, doszedł do Wanty Cudzoziemskiej i tam legł na skalnej grani, spoglądając w dolinę, która była zalana siwą mgłą, rozpościerającą się od góry do góry.
Gdy tak patrzył, zwidziało mu się, że mgła przybierała mroczne kształty kobiet i mężczyzn, i serce poczęło mu bić lękiem i radością na ten widok. Ręce jego, które nigdy nie odpoczywały, jęły rwać płatki różane z trzymanej gałązki i było widać, jak te opadały w dolinę małą trzepocącą gromadką.
Naraz posłyszał przytłumioną gędźbę — ale taką, co miała w sobie więcej chichotów i więcej płaczu niż wszystkie muzyki na całym świecie. Rosło w nim serce, gdy się w nią wsłuchiwał i zaczął śmiać się głośno, boć wiedział, że sprawcą tej muzyki jest ktoś, co odznacza się pięknością i mocą większą niśli wszyscy ludzie na tej ziemi. I zdawało mu się, że drobne miękkuchne płateczki różane, opadając z trzepotem w dolinę, zmieniały wygląd, aż przeobrażały się niejako w orszak mężczyzn i niewiast kędyś daleko we mgle, przyobleczony w barwę różową. A ta barwa mieniła się później w rozmaite barwy i widział długi korowód wysmukłych, urodziwych młodzieńców i dziewic, pięknych jak królewne, które nie odchodziły od niego, lecz krążyły dokoła niego tędy i owędy; ich twarze, naprzekór dumnej naogół postawie, były pełne tkliwości, a przytem bardzo blade i wymęczone, jakgdyby znać było na nich nieustanne rozpamiętywanie rzeczy niezmiernie smutnych. A z pośród mgły wyciągały się jakieś widmowe ramiona, niby chcąc je pochwycić, ale nie zdołały ich dosięgnąć, gdyż spokój, który był ponad niemi, nie mógł być zmącony. Zasię przed niemi i poza niemi, ale w pewnej odległości, jakby z uszanowania, znajdowały się inne zjawy, opadając to wznosząc się lub przechodząc w tę i ową stronę; po ich wirującym locie poznał Hanrahan, że są to Sidhe, prastare strącone bóstwa — a mroczne ramiona nie usiłowały ich pochwycić, ponieważ im już nie dano ani grzeszyć ani słuchać. Wszystkie one malały w oddaleniu i zdawało się, że odchodzą ku białym wrotom, co są na zboczu góry.
Mgła rozpostarła się już przed nim, niby morze bezludne, opłókujące stoki górskie rozlewną, szarą dunugą; lecz gdy się w nią wpatrywał, zaczęła znowu wzbierać jakiemś życiem płynnem, przerywanem, w niej zawartem, i z szarzyzny wyłoniły się ramiona i blade twarze z rozwichrzonemi włosami. Wszystko to rosło i rosło, aż zrównoważyło się z krawędzią turni, a wtedy mary jęły się ucieleśniać i ruszył nowy pochód, nawpół zgubiony w oparach, krocząc wolno i nierówno; pośrodku każdego widma coś połyskiwało w świetle gwiazd. Coraz to bliżej podchodził ten orszak cieni i Hanrahan rozpoznał, że byli to również kochankowie, ale zamiast serc mieli sercowate zwierciadełka i ustawicznie zaglądali jedno drugiemu w te lusterka, by ujrzeć w nich odbicie własnej twarzy. Przechodzili mimo, zapadając się w jakąś otchłań, a na ich miejscu pojawiały się nowe mary, lecz nie trzymały się dwójkami, jak poprzednie, jeno uganiały jedna za drugą, wyciągając ręce pośród dzikich skinień. Przekonał się, że osobami ściganemi były kobiety; ich głowy były niezrównanej piękności, lecz ciała były li cieniami bez życia, a długie ich włosy rozwiewały się i drgały, jakby żyły jakiemś niesamowitem życiem własnem. Naraz przesłonił je wznoszący się tuman mgły, następnie zaś lekki podmuch wiatru przepędził je w stronę północno-wschodnią, otulając jednocześnie Hanrahana białem skrzydłem oparów.
Powstał drżąc i już chciał odwrócić się od przepaści, gdy naraz ujrzał dwie ciemne zjawy, majaczące tu za skałą do pół-postaci, niby unoszące się w powietrzu; jedna z nich, mająca oczy smutne, jakby żebrzące, odezwała się doń głosem niewieścim:
— Przemów do mnie, albowiem siedemset lat mija, jak nie odezwał się do mnie nikt ani z tego ani z tamtego świata.
— Powiedz mi, kto byli ci, którzy przesunęli się tędy? — zapytał Hanrahan.
— Ci, którzy szli najpierw, — rzekła niewiasta, — byli to najsławniejsi kochankowie starożytnych czasów, Blanad, Deidre i Grania ze swymi umiłowanymi, a mnóstwo też mniej wsławionych lecz niemniej ukochanych. Ponieważ szukali wzajem w sobie nie tylko kwiecia młodości, lecz piękności tak trwałej jak noc i gwiazdy, przeto noc i gwiazdy uchroniły ich od niepokojów i zguby, pomimo walk i goryczy, jakie ich miłość wywoływała w świecie. Tych, co szli za nimi, co jeszcze oddychają błogiem powietrzem a w sercach mają zwierciadła, nie opiewali wieszczowie, bo szukali oni jeno triumfu jedno nad drugiem, by w ten sposób dowieść własnej mocy i piękności — to im zastępowało miłość. A co się tyczy kobiet o rozwiewnych ciałach, to nie pragnęły one triumfować ni kochać, lecz tylko być kochanemi; przeto w ich sercach i ciałach niema krwi, póki nie napłynie do nich przez pocałunek, a życie ich trwa jeno w owo mgnienie. Wszyscy oni nieszczęśliwi, ale jam ze wszystkich najnieszczęśliwsza; jam jest bowiem Dervadilla, a oto Dermot obok. Nasz to grzech sprowadził Normanów do Irlandji; na nas ciężą przekleństwa wszystkich pokoleń i nikt nie zaznał takich kar, jako my. Kochaliśmy w sobie wzajemnie jeno kwiat męskości i kobiecości, śmiertelną piękność prochu, a nie piękno wiekuiste. Gdyśmy pomarli, nigdy nie przypadł nam w udziale spokój trwały i niezmącony, a zawziętość walk, jakieśmy wzniecili w Irlandji, stała się dla nas kamieniem potępienia. Wiecznie błąkamy się razem, lecz Dermot, który był moim kochankiem, widzi we mnie jeno zewłok, co przeleżał czas długi pod ziemią — i ja to wiem, że patrzy na mnie takiem okiem. Pytaj mnie jeszcze, o pytaj jeszcze, bo lata wlały wiedzę w me serce, a od lat siedmiuset nikt nie słuchał słów moich...
Strach wielki padł na Hanrahana; wzniósł ręce nad głową i wrzasnął potrzykroć. Bydło w dolinie podniosło łby, porykując, a ptastwo w boru na zboczach górskich zbudziło się ze snu i furknęło skroś rozechwianego listowia. Lecz nieco poniżej krawędzi skalnej w powietrzu ważył się jeszcze kłębuszek płatków różanych, bo wrota Wieczności rozwarły się i zatrzasnęły na czas jednego uderzenia serca.

∗             ∗


Śmierć Hanrahana.

Hanrahan nie lubił nigdzie długo zagrzewać miejsca, to też w czas jakiś zaszedł z powrotem pomiędzy wioski, leżące u podnóża Slieve Echtge, a zwane Illeton, Scalp i Ballylee; zatrzymywał się raz w tym domu, to znów w innym, a wszędzie znajdował gościnne przyjęcie ze względu na wiek, dar pieśni i uczoność. W skórzanej sakiewce pod kubrakiem brzęczało mu ta nieco srebrników i miedziaków, ale rzadko bywał zmuszony stamtąd coś wysupłać, bo potrzebował niewiele, a żaden z ludzisków nie przyjąłby od niego zapłaty. Ociężała mu już ręka, którą opierał na palicy, a policzki mu się zapadły i wychudły; wszakże ile chodzi o strawę, to miał zawsze wbród ziemniaków, mleka i placków owsianych, a nawet w zakątku tak zapadłym i bagnistym, jak Echtge, nigdy mu nie odmówiono kwaterki gorzałki, trącącej nieco dymem torfowym. Zapuszczał się w wielki bór koło Kinadife lub przesiadywał wiele godzin dziennie w szuwarach nad jeziorem Belshragh, już to wsłuchując się w szmer strumieni, zbiegających ze wzgórków, już to przyglądając się cieniom na rdzawych łachach błotnych, a siedział tak cicho, że nie płoszył zwierzyny, która za nadejściem nocy schodziła tędy z wrzosowisk na trawiaste polany i orne niwy. W miarę jak upływał dzień za dniem, wydawało się, że ów samotnik staje się coraz bardziej przynależny do jakiegoś świata niewidzialnego i mglistego, którego granicami są barwy i cisze, znajdujące się poza obrębem barw i milczeń tego świata. Czasami słyszał jakowąś gędźbę, snującą się po lesie, która ulatniała mu się z pamięci, ledwo umilkła; kiedyindziej znów w ciszę południową do uszu jego dochodził hałas, nito szczęk licznego oręża, trwający długi czas bez przerwy. A za nadejściem nocy, gdy wzeszedł księżyc, jezioro stawało się podobne do gościńca ze srebra i drogich kamieni, a z jego głuszy dobywały się stłumione zawodzenia, lękliwe śmiechy, przerywane szumem wiatru, oraz jakoweś nieprzeliczone trupie ręce, wymachujące nad topielą.
Pewnego wieczora (było to podczas żniw) siedział tak, poglądając w wodę, i rozmyślał o przeróżnych tajemnicach, zawartych pośród gór i jezior; naraz od południa doszedł go krzyk, z początku bardzo niewyraźny, później coraz donośniejszy i wyrazistszy, w miarę jak wydłużały się cienie szuwarów. Wkońcu mógł już wyróżnić słowa:
— Jam piękna, jam piękna! ptaki w powietrzu, ćmy pod liśćmi, muchy nad wodą przypatrują mi się, bo nie widziały nigdy nikogo tak pięknego, jako ja. Jam młoda, jam młoda: poglądajcie na mnie, góry, poglądajcie, ginące knieje, bo ciało moje lśnić będzie, jako wody przejrzyste, gdy wy zapadniecie się w nicość. I wy i plemię ludzkie i stada zwierzęce i ryby i roje skrzydlate — skazani jesteście na zagładę, jako świeca, co się dopala; ja wszakże śmieję się z całej mocy, bom jest wciąż młoda!
Od czasu do czasu głos się urywał, jakby wskutek zmęczenia, a potem znów się ożywał, wykrzykując jedne i te same słowa:
— Jam piękna, jam piękna!
Wtem zatrzęsły się chaszcze na skraju jeziorka; jakaś stara babina, przedarłszy się przez gąszcz, minęła Hanrahana, wlokąc się krokiem ociężałym. Twarz jej była ziemistej barwy i tak pomarszczona, że równać się z nią nawet nie mogła twarz jakiejkolwiek czarownicy; siwe jej włosy zwisały jak kłaki, a łachmany, które miała na sobie, nie osłaniały ciemnej skóry, stwardniałej od wichrów i słoty. Przeszła obok niego z oczyma szeroko wytrzeszczonemi, z głową podniesioną do góry, z obwisłemi po bokach rękoma i znikła w cieniu wzgórz po stronie zachodniej.
Dreszcz przeniknął Hanrahana, gdy ją obaczył, gdyż poznał w niej niejaką Winny Byrne, która włóczyła się po prośbie z miejsca na miejsce. Nieraz mu opowiadano, że była ona niegdyś tak mądra, że wszystkie kobiety w okolicy zasięgały we wszystkiem jej rady, a miała głos tak cudny, iż zbiegali się zewsząd mężczyźni i kobiety, by posłuchać jej śpiewu na kiermaszu czy weselu. Ale Wciórnastki, wielkie Sidhe, ukradły jej przed laty rozum w pewną noc Samhain, gdy zdrzemnęła się na rozdrożu i ujrzała we śnie sługi Echtge ze wzgórz.
A gdy znikła na zboczu pagórka, zdawało się, że jej krzyk: — Jam piękna, jam piękna! — wychodzi z pośród gwiazd na niebie.
Zimny wiatr wczołgał się pomiędzy sitowie; Hanrahan uczuł dreszcz, więc powstał, by zajść do jakiejś chałupy, gdzie będzie ogień na nalepie. Zamiast jednak, jak po inne dni, skręcić w dół, począł się wspinać na wzgórze niewielkim żlebem, który może był wydrążony koleinami, a może był poprostu wyschłem łożyskiem strumienia. Była to ta sama droga, którą poszła poprzednio Winny, a wiodła do małej koliby, w której ona nocowała, o ile wogóle miała ochotę gdziekolwiek nocować. Gramolił się na wzgórze z wielką trudnością, jakby miał na plecach ogromne brzemię, aż wreszcie nieco na lewo zobaczył światełko; przyszło mu na myśl, że to niewątpliwie świeci się w domu Winny, przeto zboczył ze ścieżki, by tam się udać. Lecz chmury zakryły niebo i nie mógł dokładnie rozeznać drogi, to też uszedłszy zaledwie kilka kroków, pośliznął się i wpadł w rów, służący do osuszania moczarów; wprawdzie jakoś tam się z niego wydostał, chwytając się pęków wrzosu, jednak upadek bardzo nim wstrząsnął, tak iż miał raczej ochotę, by spocząć, niż iść dalej. Ale Hanrahan zawsze był zuchem, więc jakoś tam kusztykając puścił się znów w drogę, aż wreszcie zaszedł do koliby Winny; nie miała ona okien, a światło wydostawało się przez drzwi. Postanowił wejść do chaty i krzynkę odpocząć, jednakowoż gdy stanął w drzwiach, nie zobaczył tam Winny; siedziały w izbie jeno cztery siwe staruchy, grając w karty — Winny nie było pomiędzy niemi. Hanrahan przysiadł na kupie torfu, ponieważ był zmęczony śmiertelnie i nie miał najmniejszej chęci do grania, a kości jego i stawy odczuwały dotkliwie niedawną przeprawę. Słyszał, jak cztery kobiety grając rozmawiały i wywoływały swe karty, a zdawało mu się, że mówiły tak samo, jak przed laty ów cudzoziemiec w lamusie:
— Wino i dzwonka, odwaga i siła; żołądź i czerwień, wiedza i przyjemność.
Zaczął powtarzać te słowa, jakby rozmawiał sam ze sobą; może śnił, może i nie, ale ból w lewej łopatce nie opuszczał go ani na chwilę. Po niejakim czasie cztery baby jęły się swarzyć w izbie, pomawiając się nawzajem o szachrowanie w grze; głosy ich stawały się coraz to bardziej podniesione, przechodząc we wrzaski i przekleństwa, aż nakoniec dokoła chaty i ponad nią rozlegał się hałas przeraźliwy. Hanrahan słysząc to pół przez sen, pół na jawie, przemówił:
— Jest to odgłos walki między sprzymierzeńcami i nieprzyjaciółmi człowieka bliskiego śmierci. Zachodzę w głowę, kto w tem pustkowiu może być człowiekiem blizkim śmierci...
Ani chybi, musiał zasnąć na dobre i przespał czas dłuższy. Skoro otworzył oczy, ujrzał nad sobą starą pomarszczoną twarz Winny z Rozstajnej Drogi. Wpatrywała się w niego nieruchomo, jakby chcąc się upewnić, że nie umarł, i mokrą szmatą obcierała krew, co zakrzepła na jego licach, po chwili zaś bądź podpierając go, bądź niosąc wciągnęła osłabionego do izby i ułożyła na czemś, co zastępowało jej wyrko. Podała mu garstkę ziemniaków z garnka stojącego na piecu i, co więcej go orzeźwiło, kubek wody źródlanej. Od czasu do czasu drzemał nieco, niekiedy zaś słyszał, jak śpiewała sobie coś pod nosem, uwijając się po izbie — w ten sposób zbiegła mu noc. Gdy świt zaczął rozjaśniać niebo, Hanrahan domacał się sakiewki, gdzie miał trochę grosiwa, i podał ją babinie; wyjęła z niej pieniądz miedziany i jeden srebrny, ale włożyła je z powrotem, jakby lekce je sobie ważąc — może dlatego, że nie żebrała nigdy pieniędzy, lecz jadła i przyodziwku, a może brzask dnia rozniecił w niej dumę i nową dufność w wielką swą urodę. Wyszła z chałupy, użęła kilka garści wrzosu i przyniósłszy do izby, przysypała niemi Hanrahana, coś tam mówiąc o chłodzie poranka; przy tej sposobności zauważył zmarszczki na jej twarzy, siwiznę jej włosów i wykruszone zęby, poczerniałe już i pełne dziur. A gdy już był dobrze obłożony wrzosem, wyszła za drzwi i zbiegła po zboczu góry; przez czas pewien słyszał jeszcze jej krzyk: Jestem piękna, jestem piękna!
W miarę jak się oddalała, głos jej przycichał coraz to bardziej, aż nakoniec zamilkł zupełnie.
Hanrahan przeleżał tak w bólach i chorobie dzień cały; gdy zapadały już wieczorne mroki, posłyszał znowu jej głos, dochodzący ze zbocza góry. Przyszedłszy, zagotowała ziemniaki i podzieliła się z nim tą strawą tak samo jak poprzednio. Mijał tak dzień za dniem i zaczęło mu ciężyć brzemię ciała. Lecz w miarę jak opadał z sił, rozpoznawał, że w izbie oprócz niego były jeszcze jakieś inne istoty; cała chatka jęła się niemi zapełniać. Zdawało mu się, że w Ich ręku były wszelkie potęgi, że jednem dotknięciem mogą obalić ów mur, jaki dokoła niego zbudowała Boleść niepożyta, i wziąć go w świat swój udzielny. Niekiedy zaś słyszał ich głosy, przyciszone a radosne, odzywające się z pod pułapu lub z ognia na nalepie, kiedyindziej zasię cały dom napełniał się gędźbą, która przeciągała przezeń, niby wiatr. Nieco później osłabienie spowodowało zupełny zanik bólu, a dokoła niego nastała wielka cisza, niby cisza w głębinie jeziora, a w niej, niby płomyk świecy o knocie z sitowia, chwiały się nieustannie głosy przyciszone a radosne.
Pewnego poranka usłyszał kędyś za drzwiami gędźbę, która z biegiem dnia stawała się coraz to głośniejszą, aż nakoniec zagłuszyła głosy radosne a przyciszone, a nawet wołanie starej Winny na stoku wzgórka za nadejściem wieczora. Około północy naraz wydało mu się, że ściany rozpływają się w niwecz, a jego tapczan unosi się w jakowejś bladawej i mglistej jasności, która świeciła ze wszech stron, jak okiem zasięgnąć. Gdy przejrzał po chwilowem olśnieniu, obaczył, że w onej jasności pełno było zjaw wielkich a niewyraźnych przelatujących tu i tam.
W tejże chwili gędźba stała się tak wyraźna, iż pojął, że były to jeno ustawiczne szczękania mieczów.
— Już po mnie... umieram — rzekł do siebie — i to pośród muzyki niebiańskiej. O Cheruby i Serafiny, przyjmijcież duszę moją!
Na jego wołanie najbliższy okrąg światłości napełnił się iskrami jeszcze promienniejszego blasku i postrzegł, że były to ostrza mieczów, wymierzone w jego serce; potem nagły płomień, gorejący i błyszczący jako miłość Boża lub gniew Boży, zniósł ową światłość i zniknął... Hanrahan znalazł się w ciemnościach. Z początku nie widział nic, gdyż wokoło było tak ciemno, jakby zakopano go w czarnej ziemi torfiastej, lecz naraz wystrzelił ogień, jakby ktoś cisnął pośrodek garść słomy zapalonej. Poglądnąwszy w tę stronę, Hanrahan ujrzał, że światło połyskiwało na wielkim garnku, zwisającym z haka, na płaskim kamieniu, gdzie Winny nieraz wypiekała podpłomyki, na długim zardzewiałym nożu, którym ścinała pęki wrzosu i na długim kiju głogowym, który sam przyniósł do chałupy. Gdy się przyglądał tym czterem przedmiotom, jakieś wspomnienia odżyły w pamięci Hanrahana i znów powróciły mu siły; podniósł się i usiadłszy na łożu, przemówił nader głośno i wyraźnie:
— Kocieł, Głaz, Miecz i Włócznia... Co one oznaczają? Do kogo należą? Wtedy zadawałem sobie to pytanie...
Rzekłszy to, upadł znów nawznak z osłabienia i zabrakło mu tchu.
Winny Byrne — ona to trzymała łuczywo — stanęła nad nim, wlepiwszy oczy w wyrko. Nikłe, rozśmiane głosy poczęły znów pokrzykiwać, a blade światło, szare niby fal powierzchnia, rozpełzło się po izbie; Hanrahan nie mógł dociec, z jakiego świata ono tu napływa. Widział zwiędłą twarz Winny i jej wyschłe ramiona, co szarą barwą przypominały rozsypującą się w grudki ziemię; pomimo całego wycieńczenia wzdrygnął się i odsunął się ku ścianie. A wtem z łachmanów, stwardniałych od błota, wydobyły się ramiona tak białe i rozwiewne, jak piana na rzece, i spoczęły na jego ciele, a głos, który słychać było wyraźnie, lecz pochodził jakby z oddali, zaszeptał doń:
— Nie będziesz już mnie szukał na łonach kobiet.
— Ktoś ty? — zapytał.
— Jestem z plemienia wiekuistego, jestem jednym z wiekuistych niepożytych Głosów, a mieszkam w duszach ludzi złamanych, konających i tych, co postradali rozum. Ciebie szukałam — tyś mój, póki cały świat nie zgorzeje, jak wypalona świeca. A teraz spojrzyj wgórę, gdyż oto zapłonęły nasze wici weselne.
Ujrzał, że w chacie zagęściło się od bladych, widmowych rąk, a każda ręka trzymała, bądź coś nakształt wici, zapalanej przed weselem, bądź też coś nakształt podługowatej gromnicy, jaką dają konającym.
Nazajutrz rano równo ze wschodem słońca, Winny z Rozdroża, która siedziała przy zwłokach, powstała i powlekła się znów na żebry od powiatu do powiatu, nucąc po drodze niezmienną śpiewkę:

— Jam piękna, jam piękna! poglądają na mnie ptaki w przestworzu, ćmy pod liśćmi, muchy nad wodą. Przypatrzcie mi się, ginące knieje, bo ciało moje lśnić będzie, jako wody jeziora, gdy wy zapadniecie się w nicość. I wy stare plemię ludzkie i stada zwierzęce i ryby i roje skrzydlate — skazaniście na zagładę, jak wypalona świeca. Ja wszakże śmieję się, co mocy, bom jest wciąż młoda.
Nie powróciła już do koliby ani tej nocy, ani żadnej następnej. Dopiero po upływie dwóch dni kopacze torfu, wybrawszy się na trzęsawiska, znaleźli ciało Owena Hanrahana Rudego i zwołali ludzi, by go pochowali, i baby, by nad nim zawodziły. Wyprawiono mu pogrzeb, godny tak wielkiego pieśniarza.


Tajemnicza Róża.

Co się tyczy życia, nasi słudzy nas w tem wyręczą.
Villiers de L’ Isle Adam.

Helena, patrząc w zwierciadło i widząc zmarszczki, które wiek sędziwy wyrył na jej twarzy, płakała i dziwiła się, że aż dwukrotnie była porwana.

Leonardo da Vinci.





Mój kochany A. E. — Tobie poświęcam tę książkę, bo, czy uznasz ją za dobrze czy źle napisaną, zawsze może nawet więcej ode mnie odczujesz strapienia i zachwyty osób w niej występujących. Pisałem wprawdzie te opowieści w różnych czasach i w różne sposoby, nie mając zgóry nakreślonego planu — jednakowoż łączy je wspólność przedmiotu, którym jest walka pierwiastka duchowego z porządkiem przyrodzonym; komuż więc mam poświęcić tę książkę, jak nie Tobie, jedynemu poecie w dzisiejszej Irlandji, który zdołał zachwycenia duchowe przelać w wiersze? Przyjaciele moi w Irlandji nieraz mnie nagabywali, kiedy zabiorę się do napisania prawdziwie narodowego poematu, czy romansu; rozumiałem, że mówiąc o poemacie czy romansie narodowym, mają na myśli poemat lub romans, oparty na jakiemś sławnem zdarzeniu z dziejów Irlandji, i wysnuty z myśli i uczuć, ożywiających większość patrjotów irlandzkich. Ja ze swej strony sądzę, że poezja i romans nie powinny powstawać przez zagłębianie się, choćby najsumienniejsze, w sławnych zdarzeniach i cudzych uczuciach, lecz przez wnikanie w ów drobniuchny a nieskończony, ledwo tlejący a przecież wiekuisty płomyczek, który nazywamy własną jaźnią. Jeżeli pisarz chce wzbudzić zajęcie w pewnem kółku ludzi, wśród których się wychował, lub zdaje mu się, że ma względem nich jakieś obowiązki, wolno mu obrać ich podania, ich dzieje, wierzenia i mniemania za symbol swej sztuki (gdyż ma prawo wolnego wyboru w rzeczach mniejszych od siebie), lecz nie powinien brać ich za osnowę swej sztuki. W każdym razie, o ile książka niniejsza ma nazbyt wiele zwidów i rojeń, to należy ją uważać za prawdziwie irlandzką, boć Irlandja, w której jeszcze naogół przeważa żywioł celtycki, obok kilku mniej wybitnych cech zachowała dar jasnowidzenia, który zaginął doszczętnie w narodach szczęśliwszych i bardziej postępowych: nie mieliśmy jarzących świeczników, któreby nas ustrzegły od poglądania w ciemności, a gdy kto spoziera w ciemność, zawsze widzi w niej coś nieokreślonego.

W. B. Yeats.

Do Róży Tajemniczej.

Tajemna Różo! Twoje nieskalane kwiecie
Hen, w godzin mych godzinie niechaj mnie oplecie,
Kędy ci, co przy Pańskim Grobie cię szukali
Albo i w wina kadzi, zamieszkują w dali
Od wrzawy i kłopotu snów, co były klęską,
A w głębi bladych powiek śnią baśń czarnoksięską
Przez ludzi zwaną Pięknem. — Niech twój liść otuli
Rubinowe i złote szłomy Mędrców-Króli
Siwobrodych... Też władcę, co z naocznych zwidów
Skonał nakoniec w szału próżnego udręce,
Gdy, przyćmiewając żagwie, z pomroczy druidów
Wstał Krzyż z drzewa bzowego i Przekłóte Ręce...
Tego też, co na brzegach, których wiatr nie muska,
Spotkawszy Fand, idącą wśród rosy rozbłysków,
Emira i świat cały zgubił — za całuska...
I tego, co wyżenął bogi z uroczysków
I póki sto poranków barwą kwitło krasną,
Ucztował, aż mu przyszło śmierć opłakać własną...
I hardego snoprzędcę-króla, co zbył troski

Wraz z koroną, a zowąc piewców i lud wsioski,
Osiadł w lasach, wśród winem skalanych włóczęgów…
Tego też, co wyprzedał się z niw, domu, łęgów
I po lądach i wyspach lat wiele się szastał,
Aż pośród łez i śmiechu wkońcu kędyś zastał
Kobietę, której była uroda tak wielka,
Że w świetle skradzionego jej włosów pukielka
Młócono nocą zboże... Ja też onej doby
Czekam, gdy wichr powieje miłości i złoby.
Kiedy gwiazdy na niebie — czy prędzej czy później —
Rozwieją się i zgasną, jako iskry w kuźni?...
Może czas twój już nadszedł, twój wicher dmie w świecie
Zdala, Tajemnej Róży nieskalany kwiecie?




Ukrzyżowanie powsinogi.

Drogą, idącą kręto od południa w stronę Sligo, szedł, a raczej biegł, pewien mężczyzna o rzadkich, ciemnych włosach i bladem obliczu. Zwali go jedni Cumhalem, synem Cormac’a, inni znowu Niesfornym Rumakiem, on zasię był wesołkiem. Odziany był w kusy kaftan wypłowiały, miał ostrokończyste trzewiki i mocno nabitą torbę. Godzi się dodać, że płynęła w nim krew Ernaanów, a miejscem urodzenia było mu Pole Złota; atoli miejscami, gdzie jadał i sypiał, były cztery prowincje Eri, a miejsca jego zamieszkania napróżnobyś szukał na powierzchni ziemi. Oczy jego błądziły od opackiej wieżycy Białych Braci i zabudowań miejskich aż do szeregu krzyżów, rysujących się na tle nieba ponad wzgórkiem, nieco na wschód od miasta, gdy tam pozierał, zaciskał pięść i potrząsał nią w stronę krzyżów. Wiedział, że nie były puste, gdyż ze skrzydeł łopotem krążyła nad niemi chmara ptastwa; pomyślał sobie, że właśnie niedawno powieszono na jednym z nich jakiegoś włóczykija, i mruknął:
— Już i to źle być powieszonym, ustrzelonym z łuku, ukamienowanym lub ściętym. Lecz żeby, brachu, ptastwo miało ci wydziobywać oczy, a wilki obgryzać stopy — to już zanadto! Chciałbym, żeby czerwony wichr Druidów już w kolebce zgładził żołnierza Dathiego, który przyniósł drzewo śmierci kędyś z krajów obcych, lub żeby i jego zmiażdżył piorun, który ugodził Dathiego u podnóża gór, albo też żeby na samym dnie głębiny morskiej wykopały mu grób wodnice o zielonych włosach i zębach.
Gdy tak mówił, trząsł się od stóp do głów i twarz mu zrosiła się potem, sam nie wiedział czemu, bo napatrzył się już nieraz na krzyże. Przeszedłszy dwa wzgórza i warowną bramę, skręcił na lewo ku furcie opactwa. Była ona nabita grubemi ćwiekami, a gdy do niej zapukał, zjawił się braciszek, który był furtjanem. Przybysz zażądał od niego noclegu w domu gościnnym. Na to zakonnik wziął na łopatę garść rozżarzonego torfu i powiódł go do wielkiego i obdrapanego czworaku, wysypanego bardzo już zbłoconym tatarakiem; przybywszy tam, zapalił świecę o knocie z sitowia, ustawioną w szczelinie pomiędzy dwoma kamieniami muru, następnie wysuł zarzewie na palenisko i podał mu dwie grudy jeszcze niezapalonego torfu oraz wiązkę słomy. Pokazał mu też derkę, wiszącą na gwoździu, policę, na której spoczywał bochenek chleba i dzban wody, tudzież kadź w ustronnym kącie.
Gdy braciszek wyszedł, wracając do swej celki przy furcie, Cumhal syn Cormaca jął dmuchać na tlejący torf, od którego chciał zapalić pęk słomy i dwie grudy; jednakowoż ani grudy ani słoma nie chciały się zająć ogniem, bo były wilgotne. Wobec tego zdjął ostrokończyste trzewiki i wyciągnął z kąta kadź, zamierzając zmyć z nóg pył gościńca; woda była wszakże tak brudna, że nie mógł dojrzeć dna. Był głodny jak pies, bo przez cały dzień nie miał nic w ustach; to też nie dąsał się bez potrzeby na stągiew, lecz wziął i odkąsił bochenek razowca — wypluł go jednak natychmiast, bo chleb był twardy i stęchły. I to go nie rozgniewało, ponieważ nie pił już od wielu godzin; spodziewał się, że w końcu dnia dostanie piwa słodowego lub wina, więc nie czerpał wody z potoków, które omijał, by tem więcej nacieszyć się wieczerzą. Przeto przyłożył dzban do ust, lecz zaraz odepchnął go od siebie, bo woda była gorzka i cuchnąca. Kopnął dzban, aż rozbił się o ścianę, i ściągnął derkę, aby się w nią otulić na noc. Lecz ledwo ją tknął, aż tu ona jak zacznie się ruszać, niby żywa, od skaczących pcheł! Na to już nie mógł opanować gniewu, więc rzucił się ku drzwiom przytuliska, lecz furtjan, snadź przygotowany na takie wrzaski, zaryglował od zewnątrz wrzeciądze. Zatem nieszczęsny więzień wylał kadź i począł walić nią w drzwi, aż nadszedł braciszek, pytając, co mu dolega i czemu obudził go ze snu.
— Co mi dolega?! — wrzasnął Cumhal. — Czy grudy torfu nie są mokre, jak piaski Trzech Róż? czy w derce niema pcheł tylu i tak ruchliwych, jak fale morskie? a czy chleb nie jest tak twardy, jak serce klechy, który zapomniał o Bogu? czy woda w dzbanie nie jest zgorzkniała i cuchnąca, jak jego dusza? no i czy woda do umycia nóg nie jest tej barwy, jaką mieć będzie ów braciszek, gdy będzie gorzał w piekle wiekuistem?
Furtjan sprawdził, czy zamek jest dość wytrzymały, i powrócił do swej celki, bo nazbyt był śpiący, by mógł mieć chęć do pogawędki. Cumhal walił jednak w drzwi bezustanku, to też niebawem powtórnie usłyszał kroki braciszka; wtedy krzyknął na niego:
— O wy, nikczemne i okrutne plemię mnichów, wy prześladowcy gęślarzy i wesołków, nieprzyjaciele życia i radości! O plemię, co nie dobywasz miecza i nie głosisz prawdy! O plemię, które w kości narodu wlewasz tchórzostwo i kłam!
— Wesołku, — rzecze furtjan — ja też układam wiersze... nieraz je tworzę, siedząc w celce koło furty, to też przykro mi słuchać, jak pieśniarze lżą zakonników. Bracie, chciałbym się wyspać, więc podaję ci do wiadomości, że wszystkie rozporządzenia co do noclegów dla podróżnych wydaje sam zwierzchnik klasztoru, nasz miłościwy opat.
— Śpijże sobie — rzekł Cumhal. — Ja tymczasem zanucę wieszczą klątwę na opata.
I przeniósłszy kadź, podstawił ją pod okno, a stanąwszy na niej, jął śpiewać głosem wielce donośnym. Pienie to obudziło opata, iż usiadł w pościeli i zadął w srebrną ligawkę. Na głos jej nadbiegł furtjan.
— Nie mogę oka zmrużyć z powodu tego hałasu — ozwał się opat. — Cóż się stało?
— To jakowyś wesołek, — wyjaśnił furtjan, — który narzeka na paliwo, na chleb, na wodę w dzbanie, na kąpiółkę i na derkę. Teraz zasię wyśpiewuje przekleństwo guślarskie na was, czcigodny księże opacie i na waszego ojca, na waszą matkę, na waszego dziadka i babkę, tudzież na wszystkich waszych krewniaków i kumów.
— Czy przeklina wierszami?
— Owszem, wierszami i to jeszcze jakiemi! w każdym wierszu, prócz rymu, są po dwa assonanse!
Opat zerwał z głowy szlafmycę i zmiął ją w dłoniach; krągława kępka burych włosów na środku jego łysej głowy wyglądała jak ostrówek na środku stawu, gdyż w Connaught jeszcze nic zarzucono dawnej tonzury dla obyczaju, który właśnie się pojawiał.
— Jeżeli czegoś nie przedsięweźmiem, — rzekł — to on nauczy swych złorzeczeń i dzieci na ulicy i dziewczęta, przędzące u wrót, i łotrzyków na Benn Bulben.
— Czyż więc mam iść — zapytał braciszek, — dać mu wysuszonego torfu, świeży bochenek, czystą wodę do picia i do mycia nóg, oraz nową derkę, a nakłonić go wzamian do przysięgi na świętego Benignusa i na słońce i księżyc (by snadź nie zbrakło żadnego zobowiązania), że nie wygłosi swych pieśni ani dzieciom na ulicy, ani dziewkom przędzącym wedle dźwierzy, ani opryszkom na Ben Bulben?
— Nie pomoże tu nic ani nasz Błogosławiony Patron, ani słońce i miesiąc, — odparł opat, — bo jutro czy pojutrze przyjdzie mu znów ochota przeklinać lub popisywać się takowemi rymami, to nauczy swych wierszy i dziatwę i dziewczęta i rozbójników. Cogorsza, jeszcze gotów opowiedzieć komu ze swych przyjaciół, jak to on nocował w przytulisku, ów zaś ze swej strony pocznie kląć i moje dobre imię dozna uszczerbku. Wiedz bowiem o tem, że wytrwania w zamiarze niemasz na swobodzie, — jeno pod dachem i pośród czterech ścian. Przeto proszę cię spieszaj i obudź Brata Kevina, Brata Gołąbka, Brata Wilkosza, Brata Łysego Patryka, Brata Łysego Brandona, Brata Jakóba i Brata Piotra — niech pojmają tego człeka, zwiążą go w łyki i ponurzają w rzece, ażeby mu się odechciało śpiewania. A rano jeżeli będzie tem głośniej złorzeczył, ukrzyżujemy go.
— Krzyże wszystkie są pełne — rzekł furtjan.
— Tedy należy wznieść jeszcze jeden. Jeżeli my z nim nie skończymy, to dokończy kto inny, bo któż może spokojnie jadać i sypiać gdy po świecie włóczą się ludzie jemu podobni? Kiepsko wyglądalibyśmy wobec Świętego Benignusa, a kwaśne mielibyśmy oblicza, skoro przyjdzie on nas sądzić w Dniu Ostatecznym, gdybyśmy oszczędzili jego wroga, mając go w garści! Bracie, gęślarze i wesołkowie to pomiot szatański: wiecznie przeklinają i wiecznie podburzają pospólstwo, we wszystkiem są nieobyczajni i bezwstydni i piekło mają w sercach. Wciąż tęsknią do Syna Lira, do Aengusa i Bridget, do Dagdy i Matki Dany, słowem, do wszystkich fałszywych bogów dawnych wieków; ciągle układają pienia ku czci owych królów i królowych djabelskich, Finvaragha, którego siedlisko jest poniżej Cruachmaa, Ryżego Aodha z Cnocna-Sidhe, Cleenę z Fal i Aoibhella z Szarej Opoki, a zową go Donnem z Morskiej Toni; zaś bluźnią Bogu i Chrystusowi i Świętym Pańskim.
Mówiąc to, przeżegnał się, a skończywszy, nacisnął na uszy szlafmycę, by nie słyszeć krzyku, zamknął oczy i ułożył się do snu.
Brat furtjan znalazł Brata Kevina, Brata Gołąbka, Brata Wilkosza, Brata Łysego Patryka, Brata Łysego Brandona, Brata Jakóba i Brata Piotra, siedzących na łóżkach i rozkazał im wstawać. Ci więc związali Cumhala, zaciągnęli go do rzeki i utaplali w tem miejscu, które później nazwano Brodem Buckleya.
— Wesołku, — rzekł furtjan, gdy odprowadzono go nazad do przytuliska, — czemu rozum, który dał ci Bóg, obracasz na tworzenie bezbożnych a plugawych klechd i śpiewek? Boć takie to jest rzemiosło waszego cechu. Ja sam, wiera, mnóstwo takich klechd i piosneczek umiem prawie na pamięć, to też wiem, że mówię prawdę! I czemu to pieśniami sławicie onych biesów, Finvaragha, Ryżego Aodha, Cleenę, Aoibhella i Donna? Jać sam przecie jestem też człekiem nielada zdolności i uczoności, lecz opiewam zawdy naszego miłościwego opata, naszego patrona Benignusa i władców krainy. Moja dusza jest cnotliwa i stateczna, ale twoja jest jako wichura, co niszczy ogrody. Wstawiałem się za tobą, jak umiałem, bo jestem również człekiem, co myśli to i owo, ale kto może pomóc takiemu zatraceńcowi, jak ty?
— Przyjacielu, — odpowiedział wesołek, — dusza moja istotnie podobna jest wichurze; porywa mnie tam i sam i niejedną rzecz nanosi mi do głowy, lub z niej unosi — dlatego też nazywają mnie Niesfornym Rumakiem.
Odtąd już przez noc całą nie wymówił ani słowa bo zęby szczękały mu od zimna.
Rankiem przyszedł doń opat wraz z braćmi i rozkazał mu przygotować się na ukrzyżowanie. Wyprowadzono go z przytuliska; gdy jeszcze nie przestąpił progu, stado cyranek przeleciało nad nim z donośnym gęgotem. Wzniósł ku nim ręce i zawołał:
— O wy wielkie cyranki, zaczekajcieno nieco, żeby dusza moja mogła wraz z wami powędrować na pustynne wybrzeże i ponad nieokiełznane morze!
Przy bramie zebrała się dokoła nich gromada żebraków, chcąc wyżebrać cośkolwiek od jakiego podróżnego lub pątnika, który pono spędził noc w przytulisku. Opat i bracia zaprowadzili wesołka w ustroń leśnią opodal, gdzie rosło wiele drzew prostych i młodych; kazali ściąć mu jedno z nich i przymierzyć na całą długość ciała — tymczasem żebracy stanęli kręgiem dokoła nich, gwarząc i gestykulując. Następnie opat kazał mu odpiłować drugi, tym razem krótszy, kawałek drzewa i przybić tenże do pierwszego. W ten sposób powstał krzyż dla niego; nałożono mu go na barki, jako że ukrzyżowanie miało się dokonać na szczycie pagórka, gdzie już znajdowali się inni. O pół stajania drogi poprosił ich, by się zatrzymali i obaczyli, jak ich zabawi kuglarstwem, gdyż, jako powiadał, znane mu były wszystkie figle Aengusa o sercu przebiegłem. Starsi mnisi jęli go przynaglać, lecz nowicjusze chcieli przypatrzyć się widowisku: więc też pokazał im wiele czarów, nawet wyciąganie żywych żab ze swych uszu. Po chwili jednak przystąpili do niego, mówiąc, że jego sztuki są nudne a potrochu i grzeszne, i kazali mu z powrotem wziąć krzyż na ramiona. Znowu o pół stajania drogi poprosił ich, by się zatrzymali i posłuchali jego żartów, ponieważ, jak powiadał, znane mu były wszystkie żarty Conana Łysego, którego plecy były porośnięte wełną owczą. A nowicjusze, gdy już się nasłuchali jego swywolnych opowiastek, znów kazali mu wziąć krzyż, gdyż zły wpływ na nich mieć mogło słuchanie takich dubów smalonych. Niebawem, zasię uszedłszy kumek drogi, poprosił ich, by przystanęli i posłuchali pieśni o Białopiersistej Deidre, jako wycierpiała wiele mąk i jak pomarli synowie Usny, by ją ocalić. Młodzi bracia mieli wprost szaloną chrapkę na te śpiewy, lecz gdy skończył, wpadli w gniew i obili go za to, że zbudził pożądania, drzemiące w ich sercach. Wtłoczyli mu krzyż na plecy i popędzili go na wzgórze.
Gdy wyszedł na szczyt, zdjęli zeń krzyż i jęli kopać dół, by ustawić w nim narzędzie śmierci — tymczasem żebracy zbierali się wiankiem, pogwarzając.
— Proszę o jedną łaskę przed śmiercią — ozwał się Cumhal.
— Nie pozwolimy ci już na żadną zwłokę — rzecze opat.
— Nie proszę wcale o zwłokę, bom już dobył miecza, powiedziałem prawdę i urzeczywistniłem swe marzenia — na tem poprzestanę.
— Czyż więc chciałbyś się wyspowiadać?
— O nie, na słońce i miesiąc! Proszę jedynie, by mi pozwolono posilić się tą strawą, którą mam w torbie. Noszę bowiem w sakwach żywność, ilekroć wybieram się w podróż, ale nie biorę do ust ani kęsa z niej, póki nie umieram prawie z głodu. Otóż od dwóch dni jeszczem nic nie przełknął.
— Najedz-że się więc — rzekł opat i poszedł ku braciom, by im dopomóc w kopaniu dołu.
Wesołek wyjął z torby bochenek oraz kilka ochłapów zimnej wieprzowiny smażonej i położył to wszystko na ziemi.
— Chcę dać dziesięcinę ubogiemu — odezwał się, odkrawując dziesiątą cząstkę bochenka i wieprzowiny. — Kto z was jest najbiedniejszy?
Podniosła się na to wrzawa nieopisana, gdyż żebracy jęli rozwodzić się na wyprzody nad swą nędzą i dolegliwościami, a żółte ich gęby zakłębiły się, nito Gara Lough, gdy powódź napełni ją dopływami z moczarów.
Przysłuchiwał się przez chwilkę, a potem rzecze:
— Po prawdzie, tom ja tu najbiedniejszy, bo natłukłem się po twardych gościńcach i w zakątkach nadmorskich, a poszarpany kaftan z wypłowiałego sukna na mym grzbiecie i zdarte kończyste trzewiki, które mam na nogach, zawsze mi były uprzykrzeniem, ponieważ pochodzę z warownego miasta, gdzie pełno pięknych szat, które bardzo mnie zachwycały. Zaś najwięcej osamotniony byłem na drogach i nad morzem, gdyż w sercu słyszałem szelest wyszywanego różami odzienia tej, co chytrzejsza jest, niśli Aengus Chytre-serce, i pełniejsza wdzięcznych uśmiechów, niż Conan Łysy, i lepiej szermująca łzami, niż Białopiersista Deirdre, i powabniejsza, niż wschodzący świt dla tych, co zgubili się w ciemności. Z tego powodu przysądzam tę dziesięcinę — sobie samemu; wszakoż ponieważ już załatwiłem wszystkie swe sprawy doczesne, rozdam ją pomiędzy was.
W rzeczy samej jął ciskać kęsy chleba i wieprzowiny pomiędzy dziadostwo, a żebracy zaczęli się bić o nie z wielką wrzawą, póki nie zjedli ostatniego ochłapu. Tymczasem mnisi przybili wesołka do krzyża, który wetknęli w jamę, poczem zasypali ją ziemią i ubili ją twardo i równo. Skończywszy tę czynność odeszli, jeno żebracy, siedząc dokoła krzyża, przyglądali się skazańcowi. Atoli gdy słońce miało zajść, i oni zabrali się do odejścia, bo robiło się już zimno w powietrzu. Ledwo oddalili się krzynkę, aż-ci tu wilki, które ukazywały się na skraju pobliskiego wyrębu, podeszły bliżej, a ptaki zataczały coraz to ciaśniejsze kręgi.
— Poczekajcie jeszcze chwilkę, wy... powsinogi, — zawołał słabym głosem ukrzyżowany do żebraków — i odpędźcie ode mnie zwierzęta i ptaki!
Lecz żebracy rozsierdzili się, że nazwał ich powsinogami, więc obrzucili go kamieniami i błotem i poszli sobie precz. Wówczas wilki zgromadziły się u stóp krzyża, a ptaki krążyły coraz to niżej. Wtem wszystkie ptaki wraz obsiadły mu głowę ramiona i barki i poczęły go dziobać, a wilki jęły obgryzać mu stopy.

— Powsinogi! — zajęczał — i wyście też zwrócili się przeciw powsinodze?


Głos Róży.

W pewien wieczór zimowy stary rycerz w pordzewiałej kolczudze jechał stępa po lesistym stoku południowym Benn Bulbenu, pozierając na słońce zachodzące nad morzem pośród szkarłatnych obłoków. Rumak jego był zziajany, jakgdyby po długiej podróży; sam zaś rycerz miał na szyszaku nie godła któregoś z sąsiednich włastów czy królów, lecz małą różę, utworzoną z rubinów, które co chwilę migotały jaskrawszym szkarłatem. Na ramiona opadały mu w rzadkich kędziorach białe włosy, a ich nieład przydawał smętku jego twarzy; była to twarz człeka, który jeno rzadko bywał w świecie i to zawsze na jego uprzykrzenie, jednego z tych marzycieli, którzy muszą czynić to, co marzą, i tych działaczy, którzy muszą marzyć o tem, co czynią.
Gdy już czas jakiś patrzał na słońce, opuścił wodze na kark koński i wyciągając ramiona ku wschodowi, przemówił:
— O Boska Różo Ognia Wewnętrznego, spraw, niech mi się nakoniec otworzą podwoje twej ciszy!
Nagle o kilkaset kroków dalej w lesie na zboczu górskiem rozległ się głośny kwik. Rycerz zatrzymał konia, nadsłuchując, i posłyszał za sobą tętent kroków i nawoływania.
— Biją je, ażeby weszły na wąską perć wedle przepaści! — rzekł ktoś, a za chwilę kilkunastu włościan, uzbrojonych w krótkie oszczepy, zrównało się z rycerzem. Ujrzawszy go, pozdejmowali niebieskie czapki i stanęli na uboczu.
— Gdzie tak dążycie z oszczepami? — zagadnął rycerz, a jeden z gromadki, który snadź był jej przywódcą, odrzekł:
— Zgraja kłusowników zeszła niedawno ze wzgórz i uprowadziła prosięta, należące do staruszka, co mieszka pod Glen Car Lough, wyruszyliśmy więc, by ich capnąć. Otóż ponieważ wiemy, że są czterykroć liczniejsi od nas, przeto idziemy za nimi, by nie stracić z oczu drogi, którą oni poszli, i natychmiast doniesiemy o całem zajściu panu De Courcey, a jeżeli ów nie udzieli nam pomocy, to panu Fitzgeraldowi — ponieważ De Courcey i Fitzgerald niedawno zawarli pokój i obecnie sami nie wiemy, komu jesteśmy poddani.
— Ale przez ten czas — rzecze rycerz — prosięta będą już zjedzone.
— Kilkunastu ludzi nie zdoła uczynić nic więcej, a byłoby nierozsądkiem, by mieszkańcy całej doliny mieli wyruszać i narażać życie dla dwu, a choćby i dwu tuzinów prosiaków.
— Powiedzcież mi, — rzecze rycerz — czy ów starzec, którego własnością są te prosięta, jest bogobojny i prawdomówny?
— Jest tak prawdomówny, jak każdy, a pobożniejszy od wszystkich, bo co dnia rano przed śniadaniem odmawia pacierz do któregoś ze świętych.
— Wobec tego dobrze byłoby walczyć w jego sprawie — powiada rycerz — a jeżeli chcecie walczyć z kłusownikami, to ja przyjmę na siebie główne natarcie w potyczce, a wiecie chyba, że człek w zbroi sprosta wielu takim, jak oni, kłusownikom, odzianym w sukno i skóry.
Przywódca zwrócił się do swych towarzyszy i zapytał, czy przyjmują ten układ, lecz oni wyrazili obawę, czy powrócą do swych chat.
— Czy kłusownicy są ludźmi wiarołomnymi i bezbożnymi?
— Są wiarołomni w każdem przedsięwzięciu, — rzekł jeden z wieśniaków — a nikt jeszcze nie widział, by się modlili.
— Wobec tego — rzekł rycerz — dam po pięć koron za głowę każdego opryszka, zabitego przez nas w potyczce! — i poprosił przywódcę, by mu pokazał drogę.
Ruszyli wszyscy hurmem. Po pewnym czasie wyszli na bitą drogę, skręcającą w las; kierując się wedle niej, podążyli znów dawnym torem i zaczęli wdzierać się na lesiste zbocze górskie. Niebawem drożynka stała się wąska i spadzista, iż rycerz musiał zejść z konia i zostawić go przywiązanego do drzewa. Wiedzieli dobrze, że są na właściwym tropie, gdyż w miękkiej glinie widać było odciski długonosych trzewików i zmieszane z niemi ślady rozciętych ratek prosięcych. Wkrótce droga stała się jeszcze bardziej urwista, a po zakończeniach odciśniętych racic poznano, że rabusie ciągnęli tu prosięta. Raz wraz długa koleina, wyżłobiona w glinie, wskazywała, że w tem miejscu ześliznęło się jedno z prosiąt i zmitrężono nieco czasu na jego wyciąganie.
Szli już tak ze dwadzieścia pacierzy, gdy zmieszany gwar głosów oznajmił im, że natknęli się na rabusiów. Wtem głosy umilkły i wieśniacy zrozumieli, że usłyszano pościg. Jęli przeć naprzód pośpiesznie a ostrożnie i w jakie pięć pacierzy ktoś obaczył skórzany kaftan, nawpół przysłonięty leszczyną. Znienacka świsnęła strzała i ugodziła w kolczugę rycerza, lecz ześliznęła się, nie czyniąc mu szkody; wślad za nią pomknęła chmara strzał, brzęcząc koło uszu, niby wielkie pszczoły.
Chłopstwo ruszyło z kopyta przez górki i wądoły, nacierając na zbójników, którzy już byli wszyscy widoczni, stojąc wśród gąszczy z drgającemi jeszcze łukami w dłoniach; ponieważ bronią wieśniaków były jedynie oszczepy, więc musiało dojść do ręcznego starcia. Rycerz szedł naprzedzie i zwalił z nóg najpierw jednego, potem drugiego z opryszków. Wieśniacy, krzycząc, runęli ławą i gnali łotrzyków przed sobą, aż dostali się na połoninę górską, gdzie ujrzeli oba prosiaki, ryjące spokojnie chudą trawę; obiegli je więc kołem i jęli zapędzać z powrotem na wąską drożynę. Stary rycerz szedł teraz na samym ostatku i obalał zbója jednego za drugim; żaden z wieśniaków nie odniósł poważniejszej rany, gdyż ów wziął na siebie cały napór potyczki, jak można było snadnie wnosić z krwawych pręg na jego zbroicy. Gdy zaś doszli do wylotu wąskiej perci, nakazał im, by zegnali prosięta w dolinę, a on tu zostanie, by osłaniać ich powrót. Na chwilę pozostał sam, a ponieważ był wycieńczony upływem krwi, możeby go tu dokonali kłusownicy, których pobił, gdyby nie to, że wzięli nogi za pas ze strachu i zwiali z oczu.
Przeszła godzina, a oni nie powracali; rycerz nie mógł już dłużej wystać na straży, więc położył się na murawie. Upłynęło jeszcze pół godziny, dopiero na ścieżce poza nim ukazał się młody dryblas, który za kapeluszem miał pozatykanych sporo piór kogucich; jął się uwijać wśród poległych kłusowników i ucinać im głowy, następnie ułożył je wszystkie na stos przed rycerzem i ozwał się:
— Możny rycerzu, kazano mi tu przyjść i zażądać od was owych koron, któreście przyobiecowali za głowy — za każdą głowę po pięć koron. Kazali mi wam powiedzieć, że modlili się do Boga i Matki Boskiej, byście mieli długi żywot, ale sami są biednymi ludźmi i chcieliby dostać te pieniądze, zanim pomrzecie. Wykładali mi to po kilkakroć, bo się bali, żebym nie zapomniał i obiecali, że mnie zbiją, jak zapomnę.
Rycerz uniósł się na łokciu i otworzywszy kaletkę, wiszącą u pasa, wyliczył po pięć koron na głowę. Głów było ryczałtem trzydzieści.
— Możny rycerzu, — mówił dalej wyrostek, — oni mi to jeszcze kazali, bym się zajął wami pieczołowicie, bym skrzesał wam watrę i przyłożył maści do ran.
Uzbierał patyków i listowia, a uderzając krzesiwkiem o stal nad garstką suchych listków, rozpalił trzaskające ognisko; następnie zdejmując zeń kolczugę, począł opatrywać rany. Czynił to jednak niezręcznie, jak zwyczajnie człek, wykonywujący na domysł to, co mu opowiedziano; rycerz dał mu znak, by się zatrzymał, i rzecze:
— Wydaje mi się, że z ciebie chwat!
— Chciałbym was, panie, prosić o rzecz jedną.
— Jeszcze mam kilka koron — rzekł rycerz — chcesz, bym ci je darował?
— O nie! — rzekł chłopak. — Nic dobrego z nichby dla mnie nie wyszło. Jest tylko jedna rzecz, o którą się troszczę, a do tego niepotrzebne mi są pieniądze. Chodzę ode wsi do wsi i ode wzgórza do wzgórza, a gdy mi się uda nadybać ładnego koguta, to go pocichu zwędzę i hajda z nim w las! tam chowam go w kojcu, póki skądsi nie dychnę drugiego pięknego koguta, a wtedy zaprawiam je do walki. Ludziska powiadają, że jestem niebożątko i nie czynią mi krzywdy, ani też nie kazują mi nic wiela innego robić, jeno kiej niekiej wyprawiają na posyłki. Właśnie dlatego, żem niebożątko, wysłali mnie po korony — kto inny byłby im je ukradł; sami zaś nie odważyli się tu powracać, bo teraz gdy was niema przy nich, boją się kłusowników. Czyście słychali wielmożny panie, że gdy chrzcą kłusowników, to proszą wilków na kumów, a ich prawe ramiona to i wcale nie bywają chrzcone?
— Jeżeli nie chcesz przyjąć tych koron, mój poczciwy chłopcze, to boję się, że nie będę mógł dać ci niczego, chyba że chciałbyś posiadać tę starą kolczugę, której wnet nie będę już potrzebował.
— Cosi było, czego od was chciałem... — zamyślił się wyrostek. — Aha, jużem sobie przypomniał! Chciałem, byście mi ta powiedzieli, czemuście tak walczyli, niby jakoweś wielgoludy i osiłki z bajek, i to dla rzeczy tak błahej. Czyście wy są człek, jako my? A nuż jesteście starym czarnoksiężnikiem, co mieszka pośród tych wzgórków, a nagle zerwie się wichrzysko i rozsypie was w proch?
— Opowiem ci, kim jestem, — odpowiedział rycerz, — ponieważ ninie, będąc ostatnim z drużyny, mogę wszystko wyjawić i zaświadczyć przed Bogiem. Spojrzyj na Różę z rubinów na mym szłomie i przypatrz się wyobrażeniu mego życia i mej nadziei.
Poczem opowiedział chłopcu, co następuje, coraz częściej przerywając swą opowieść, a podczas gdy opowiadał, Róża połyskiwała barwą ciemnokrwistą w blaskach ogniska, zaś młokos pozatykał pióra kogucie w ziemię przed sobą i przesuwał je to w tę, to w ową stronę, niby lalki w jasełkach.
— Pochodzę z krainy dalekiej i byłem jednym z Rycerzy św. Jana — mówił starzec; — lecz byłem w Zakonie jednym z tych, co zawsze rwali się do najtrudniejszych przedsięwzięć w służbie Najwyższego. Kiedyś przybył do nas pewien rycerz z Palestyny, któremu sam Bóg objawił najwyższą prawdę. Widział on był wielką Różę Ognistą, a głos jej powiedział mu, że ludzie odwrócą się od światłości serc własnych i pochylą czoła przed zewnętrznym zakonem i regułą, wtedy zaś światłość zagaśnie i nikt nie ujdzie klątwy, okrom prostodusznego człeczyny, co nie umie myśleć i porywczego nieszczęśliwca, który nie chce myśleć. Pozatem głos ów mówił mu, że uporczywa światłość serca opromieniała świat, coraz to słabszym blaskiem mającym go ożywiać, a gdy przyćmił się ów blask, straszna zaraza zepsucia nawiedziła gwiazdy, wzgórza, zioła i drzewa; zasię nikt z tych, co byli widzieli jasno prawdę i dawną drogę, nie wnijdzie do Królestwa Bożego, które jest w Ośrodku Róży, jeżeli będzie przebywał dobrowolnie w zepsutym świecie; przeto powinni dać dowód swej zawziętości przeciw Mocom Zepsucia, ginąc w służbie Boskiej Róży. Gdy rycerz z Palestyny opowiadał nam o tem wszystkiem, zdawało się nam, że postrzegamy w jasnowidzeniu szkarłatną Różę, rozwijającą się dokoła niego, tak iż wyglądało, jakby przemawiał z jej dna kwiatowego… całe zaś powietrze napełniło się jasnością. Przeto poznaliśmy, że przez usta rycerza przemawiał do nas głos samego Boga; obstąpiliśmy go więc i jęliśmy prosić, by był naszym kierownikiem we wszystkich sprawach i nauczył nas, jak mamy słuchać Głosu. Wtedy związał nas przysięgą, dał nam znaki i hasła, zapomocą których moglibyśmy się rozpoznać po wielu latach, naznaczył miejsca spotkania i rozesłał nas po świecie gromadkami, byśmy szukali cnych spraw i polegli, walcząc za nie. Zrazu zamierzaliśmy umrzeć prędzej, morząc się postem ku chwale któregoś ze świętych; atoli on nam wyjaśnił, że to myśl niedobra, gdyż czynilibyśmy to dla samej śmierci, a tem samem odbieralibyśmy Bogu prawo wybierania czasu i rodzaju naszej śmierci, ograniczając niejako Jego wszechmoc. Winniśmy obrać swą służbę dla jej wzniosłości i to jedynie dla niej, a Bogu dowoli pozostawić, jak i kiedy raczy nas wynagrodzić. Potem zaś polecił nam, byśmy jadali zawsze po dwóch przy stole i pilnowali jeden drugiego od niewłaściwego poszczenia, gdyż niektórzy z nas mówili, że gdyby kto pościł z uwielbienia cnoty świętych Pańskich a następnie umarł, śmierć jego będzie policzona w niebiesiech. Przemijały lata i jeden po drugim z mych druhów ginął to w Ziemi Świętej, to wojując przeciwko złym książętom ziemskim, to oczyszczając drogi z łotrzyków; pośród nich zmarł i rycerz z Palestyny, a nakoniec jam pozostał sam jeden. Walczyłem w każdej sprawie, gdzie garstka stawiała czoło liczebnej przewadze; włosy mi posiwiały i ogarnął mnie lęk ogromny, bym nie zginął w niełasce u Boga. Wkońcu przedsię, słysząc, że ta wyspa na zachodzie więcej doznawa wojen i grabieży niżeli inne kraje, przybyłem tutaj i znalazłem, czegom żądał... a oto patrz! przejęty jestem ogromną radością...
Zaczął nucić pieśń łacińską, a im dłużej śpiewał, tem słabszy i cichszy stawał się głos jego. Wtem zwarły mu powieki i wargi półotwarte znieruchomiały; chłopiec poznał, że rycerz nie żyje.
— Opowiedział-ci mi ładną baję, — rzekł, — bo było tam i o bitkach, ale po prawdzie tom ta wiela z tego nie rozumiał; a łeb trzebaby mieć mocny, żeby spamiętać tylachną opowieść!
I wziąwszy miecz rycerza, począł kopać grób w miękkiej glinie. Kopanie szło mu niesporo, to też ledwo uporał się z robotą, gdy blada poświata brzasku zaigrała mu na włosach... kędyś tam nisko w dolinie ozwało się pianie koguta.
— O, — krzyknął nieborak — muszę capnąć tego ptaka!
I co sił w nogach jął zbiegać wąską ścieżką ku dolinie.

∗             ∗


Mądrość króla.

Królowa Jejmość z Wyspy Lesistej zmarła w połogu, a dziecię jej oddano na wykarmienie kobiecie, która mieszkała na skraju lasu w lepiance z mułu i łoziny. W pewną noc kobieta owa siedziała, bujając kołyskę, przyczem rozmyślała o urodzie dziecka i modliła się, by bogowie obdarzyli je mądrością równą jego piękności. Wtem ktoś zapukał do drzwi; powstała dziwiąc się niepomału, gdyż najbliżsi sąsiedzi mieszkali we dworze Króla Jegomości o milę drogi, a noc była już późna.
— Kto puka? — zawołała, a cienki głos odpowiedział:
— Otwórz! jestem starą babą szarego jastrzębia, i przychodzę tu z pomroczy boru.
Przerażona kobieta odryglowala zasuwę; do izby weszła sędziwa baba, szaro przyodziana i wzrostem wyższa nad słusznego chłopa, i stanęła w głowach kołyski. Mamka z lękiem cofnęła się pod ścianę, nie mogąc oderwać źrenic od baby, gdyż w świetle ogniska ujrzała, że ta na głowie zamiast włosów miała szare pierze jastrzębie. Lecz niemowlę spało i płomień hulał na nalepie, gdyż jedno z nich było za głupiutkie, a drugie za wesołe, by miały sobie zdawać sprawę, jak okropna stwora stoi tuż obok.
— Otwórz! — rozległ się inny głos — jestem starą babą siwego jastrzębia i strzegę jego gniazda w pomroczy boru.
Mamka powtórnie otworzyła drzwi, choć jej palce drżące ledwo zdołały utrzymać zasuwę; do izby weszła druga sędziwa niewiasta, niemniej stara, jak pierwsza, oraz z takiemi samemi piórami zamiast włosów, i stanęła obok tamtej. Wkrótce nadeszła trzecia sędziwa niewiasta, po niej czwarta, a za nią piąta, szósta, siódma — aż cała chatynka natłoczyła się ich olbrzymiemi ciałami. Przez długi czas stały w zupełnej ciszy i spokoju, gdyż były one z tych, których nigdy nie zaniepokoiło przesypywanie się piasku, lecz wkońcu jedna bąknęła głosem cichym i piskliwym:
— Siostrzyce, poznałam go zdaleka po czerwieni jego serca pod srebrzystą skórą.
Następnie rzekła druga:
— Siostrzyce, poznałam go, bo serce w nim trzepotało, jak ptaszyna w sidłach z włókien srebrzystych.
Potem inna zabrała głos:
— Siostrzyce, poznałam go, gdyż serce jego śpiewało, jak ptaszę, co jest szczęśliwe w klatce srebrzystej.
Potem zaśpiewały wszystkie społem, a te, co były najbliżej, chybotały kołyskę długiemi, pomarszczonemi palcami; głosy ich były jużto wdzięczne i pieszczotliwe, jużto niby hucząca w boru wichura. Oto słowa ich pieśni:

Uchodzi z myśli, co uszło z przed źrenic!
Już dawno ludzie — męże czy niewiasty —
O ciężkiej woli, lecz głowie pierzastej,
Zabrali placki nam z ofiarnych pszenic,
Zabrali nasze ołtarze kamienne...
Jeno grad, deszcz, grom i serca z czerwieni,
Którą moc nasza w siwiznę przemieni —
Póki czas płynie, zostają niezmienne...

Gdy śpiew ucichł, starucha, co przemawiała przódziej, rzekła:
— Już nic tu nie mamy do roboty, jak tylko zmieszać kroplę naszej krwi z jego krwią.
Zadrasnęła się w ramię ostrym koniuszkiem wrzeciona, które na jej rozkaz przyniosła mamka, upuściła kroplę krwi, sinej jak mgła, na wargi niemowlęcia i przepadła w ciemności. Wtedy i pozostałe poznikały w milczeniu jedna za drugą; przez cały ten czas dziecię nie otworzyło swych oczątek, ani ognisko nie przestało hasać, gdyż jedno było za głupiutkie, a drugie za wesołe, by mogło zrozumieć, jakie potężne istoty schylały się nad kolebką.
Gdy baby odeszły, mamka zdobyła się na odwagę i pobiegła do zamku Króla Jegomości; wpadłszy do radnej samborzy, jęła wołać, że Sidhe pochylały się tej nocy nad dzieckiem, niewiedzieć czy w dobrych czy złych zamiarach. Król, jego piewcy, prawnicy, łowczowie, kucharze i najlepsi wojownicy poszli z nią do chaty i zebrali się dokoła kolebki, czyniąc wrzawę, jak sroki; dziecko usiadło i spojrzało na nich.
Upłynęły dwa lata, a król zginął, walcząc z Fer Bolgiem; w imieniu chłopięcia rządzili krajem pieśniarze i prawnicy, lecz snadź widzieli, że on sam stanie się niezadługo ich panem, bo nikt nie widział dziecka tak mądrego, a gadki o jego ustawicznych zapytaniach, tyczących się władzy bogów i urządzenia świata, rozpowszechniały się po wiklinowych chatkach nędzarzy. Wszystko było pięknie i ładnie, gdyby nie jedna rzecz, co poczęła niepokoić wszystkich, nadewszystko niewiasty, które plotkowały o tem bez ustanku. We włosach chłopięcia zaczęły wyrastać szare pióra jastrzębie, a choć piastunka wycinała je ciągle, to niebawem odrastały w jeszcze większej liczbie. Nie byłoby to rzeczą wielkiej wagi, gdyż podówczas łatwo było o cudy i dziwa, gdyby nie odwieczne prawo Erinu, że nikt, kto miałby jakąkolwiek skazę na ciele, nie może zasiadać na tronie; ponieważ zaś siwy jastrząb był dzikim latawcem, co nigdy nie zasiadł do stołu, ani też nie słuchał pieśni gędźbiarzy przy blasku ogniska, tedy dziecka, w którego czuprynce wyrastały jego pióra, niepodobna było uważać za nic innego, jak za rzecz skażoną i zepsutą; ludziska nie umieli, pomimo podziwu dla rosnącej w nim mądrości, pozbyć się jakiejś grozy, jakoby to nie było sprawą ludzkiej krwi. Bądź co bądź wszyscy się na to zgodzili, że on ma panować, gdyż we znaki im się dała głupota królów oraz własne niesnaski, a ponadto pragnęli obaczyć jego rządy; to też powszechnie się obawiano, by jego wielka mądrość nie skłoniła go do uległości ustawom i powołania na swoje miejsce kogoś, kto miał tylko przeciętny rozsądek.
Gdy chłopię miało już siedem lat, najstarszy gęślarz zwołał gęślarzy i prawników na wiec, na którym rozważano i przemyślano wszystkie te okoliczności. Królewicz już był zauważył, że wszyscy z jego otoczenia mieli tylko włosy; a chociaż mu bajano, że i oni mieli kiedyś pióra, lecz utracili je wskutek grzechu, jakiego się dopuścili ich praojcowie, to jednak poznano, że on dojdzie prawdy, gdy zacznie chodzić po wsiach okolicznych. Po wielu rozważaniach wydali nową ustawę, nakazującą każdemu pod grozą śmierci przypiąć sobie sztucznie we włosy pióra siwego jastrzębia; rozesłano ludzi z sidłami, pętlicami i łukami do włości okólnych, by zebrać dostateczną ilość piór. Ponadto uchwalono, że ktokolwiek wygada prawdę dziecięciu, będzie strącony ze skały w morze.
Mijały lata i królewicz z pacholęcia wyrósł na młodzieńca, a z młodzieńca na mężczyznę, a jak dawniej ciekaw był wszystkiego, tak teraz zajmował się dziwnemi i przenikliwemi myślami, które nachodziły go we śnie, rozróżnianiem rzeczy, długo uważanych za jednakie, oraz podobieństwem rzeczy, długo uważanych za odmienne. Schodziły się tłumy z obcych krajów, by go zobaczyć i zasięgnąć jego rady, lecz na granicy porozstawiano strażników, którzy zmuszali wszystkich przybyszów do wszczepiania sobie we włosy piór szarego jastrzębia. Gdy go słuchano, jego słowa zdawały się rozjaśniać wszelkie ciemności i napełniały muzyką serca słuchaczy; niestety jednak, gdy powracali do ojczyzny, jego słowa jakby się ulatniały im z głowy, a to co zdołali zapamiętać, wydawało im się zanadto dziwne i przenikliwe, by mogło im się przydać w ich gorączkowem życiu. Niektórzy naprawdę zaczęli odtąd żyć inaczej, ale ich nowy tryb życia był mniej świetny od dawniejszego: jedni służyli przedtem dobrej sprawie, lecz skoro usłyszeli, że pochwalił ją oraz ich trudy, powracali do ojczyzny, by to, co dotąd miłowali, uważać za mniej godne kochania i lżejszą mieć w boju ręką, gdyż on ich nauczył, o jak mały włosek prawda oddzielona jest od kłamstwa; inni znowu, którzy nie służyli żadnej sprawie, lecz w spokoju zażywali dobrobytu domowych pieleszy, gdy on im wyjaśnił znaczenie ich celów, przekonali się, że ich członki stały się mniej wytrzymałe, a ich wola mniej chętna do żmudnej roboty, gdyż on ukazał im wyższe cele; a zastępy młodzieży, usłyszawszy z ust jego te różności, pamiętały kilka słów, które stały się w ich sercach nakształt ogniska, i jakby nic, oddawały się wszelkim miłym rozrywkom i wzajemnemu obcowaniu, a odchodziły w różne strony, lecz zawsze z ogromnym żalem.
Gdy ktoś zadał mu pytanie z zakresu spraw codziennego życia lub rozprawiał czy to o obszarze jakiegoś kraju, czy o błądzeniu bydła, czy o karze śmierci, król zwracał się po radę do swego otoczenia; uważano to za objaw grzeczności, gdyż nikt nie wiedział, że te szczegóły były przed nim zakryte przez myśli i sny, które chodziły mu po głowie, niby wojska maszerujące na spotkanie. Tem mniej nikt nie mógł wiedzieć, że serce jego tułało się zgubione w tłoku dręczących je myśli i marzeń, wzdrygając się przed trawiącą pustką.
Pomiędzy tymi, którzy przybyli, by go zobaczyć i posłuchać, była córka drobnego książątka, który mieszkał bardzo daleko. Skoro ją ujrzał, zakochał się w niej, bo była piękna, a była to dziwna, jakaś blada, piękność, niespotykana u kobiet jego kraju. Lecz Dana, wielka macierz, dała jej serce, które było jako serce innych; to też gdy myślała o tajemnicy piór jastrzębich, przejmowała ją wielka odraza. Gdy zgromadzenie się rozeszło, wezwał ją do siebie, powiedział jej, że jest piękna i wielbił ją szczerze a poprostu, jakgdyby była klechdą pieśniarzy — i prosił ją kornie, żeby go pokochała, gdyż był przenikliwy tylko w swych rojeniach. Przezwyciężona jego wielkością, nawpół przystała, nawpół się wzbraniała, gdyż pragnęła poślubić wojownika, któryby zdołał przenieść ją przez górę w swych ramionach. Król codziennie obdarzał ją upominkami; dawał jej puhary o uchach ze złota i pierścienie wykonane przez rzemieślników różnych krajów, suknie zamorskie, które, choć wyszywane w cudaczne wzory, mniej się jej podobały niż jasne szaty z jej stron rodzinnych. I wciąż nie wiedziała, czy ma się uśmiechać, czy zżymać, czy być powolną, czy odmówić swej ręki. On składał jej u stóp swą mądrość i opowiadał, jak to bohaterowie, skoro pomrą, powracają na ziemię i zaczynają nanowo swe trudy, jak wesoły i łagodny ludek Dei wypędził ogromne, posępne i niekształtne Plemię Podmorskie... i mnóstwo innych rzeczy, o których nawet Sidhe zapomniały, albo dlatego, że zdarzyły się tak bardzo dawno, albo, ponieważ nie miały czasu o nich myśleć. Wciąż jeszcze ona nawpół się wzdragała, a on wciąż miał nadzieję, ponieważ nie mógł uwierzyć, by piękność, tak pokrewna mądrości, może osłaniać serce zgoła pospolite.
Na zamku był pewien smukły młodzieniaszek, co miał włosy płowe, a był zręczny w zapasach i ujeżdżaniu koni. Pewnego dnia, gdy król przechadzał się po ogrodzie, znajdującym się między mostem zwodzonym a lasem, posłyszał jego głos wśród zarośli łoziny, które osłaniały wodę fosy.
— Mój kwiecie, — mówił ten głos, — nienawidzę ich, że każą ci wplatać te śniade pióra w twe piękne włosy, a to wszystko w tym celu, by ten ptak drapieżny na tronie mógł spokojnie spać w nocy.
Na to odrzekł cichy, dźwięczny głos — tak znajomy królowi i tak ukochany!....
— Moje włosy nie są tak piękne jak twoje, a teraz, gdym wyjęła pióra z twych włosów, będę przebierała w nich palcami i gładzić je wciąż...o wciąż! bo one nie rzucają na me serce cienia strachu i pomroki.
Król naraz przypomniał sobie różne szczegóły, nawpół zapomniane i niepojęte, zagadkowe słowa pieśniarzy i prawodawców, przeróżne wątpliwości, w których się zagłębiał, oraz nieustanne własne osamotnienie. Drżącym głosem przywołał kochanków; wybiegli z pomiędzy wiklin i rzucili mu się do nóg, błagając o przebaczenie. On wydarł pióra z włosów księżniczki i nie mówiąc słowa, skierował się w stronę zamku. Wkroczył do wietnej komnaty i zebrawszy gędźbiarzy i prawników dokoła siebie, stanął na podwyższeniu i ozwał się głosem donośnym i wyraźnym.
— Stróżowie prawa, czemuście kazali mi zgrzeszyć przeciwko prawom Erinu? Układacze pieśni, czemuście mi kazali grzeszyć przeciwko tajemnicom mądrości? wszak prawa zostały ustanowione przez ludzi dla dobra ludzi, lecz mądrość stworzyli bogowie i żaden człowiek nie może żyć w jej blasku, bo i ona i grad i ulewy i pioruny idą drogą, która jest niedostępną i zabójczą dla ludzi śmiertelnych! Prawodawcy i pieśniarze, żyjcie zgodnie z waszemi upodobaniami i powołajcie Eochę Popędliwego, by władał nad wami, gdyż ja wyruszam, by odnaleźć swych pobratymów.
Rzekłszy to zstąpił pomiędzy nich, wyrwał z włosów jednego, a następnie drugiego pęk piór siwego jastrzębia i rozsypawszy je po wyściełanej podłodze, wyszedł z grodziszcza. Nikt nie odważył się pójść w jego ślady, gdyż oczy mu błyszczały, niby ślepia ptaka drapieżnego; odtąd też nikt go już nigdy nic obaczył, ani nie usłyszał jego głosu. Niektórzy przypuszczali, że zamieszkał na wieki pośród złych duchów, inni zasię utrzymywali, że przebywał odtąd pomiędzy czarnemi i strasznemi boginkami, co przez noc całą wysiadują nad bajorami w ostępach, przyglądając się gwiazdom wschodzącym i zachodącym w tych odludnych toniach zwierciadlanych.

∗             ∗


Śródwiośnie.

Pewien człek stareńki, co twarz miał bodaj tak zeschniętą, jak noga ptasia, siedział w zadumie na skalistem wybrzeżu równinnej i leszczyną zarosłej wysepki, zalegającej najszerszą połać Lough Gill’u. Obok niego siedział siedemnastoletni chłopczyna o smagłej twarzy, przyglądając się jaskółkom muskającym cichą wodę w pościgu za muszkami. Starowina był odziany w wyszarzałą błękitną siermięgę, zaś pacholę miało na sobie bajowy kaftan i niebieską czapkę, a na szyi różaniec z modrych paciorków. Za nimi oboma widniał mały klasztorek, nawpół zasłonięty drzewami. Dość dawno temu uległ spaleniu przez bezbożnych świętokradców ze stronnictwa królowej, lecz został pokryty na nowo przez chłopca szuwarem, żeby starzec miał dach nad głową na stare lata. Natomiast żaden z nich nie poruszył rydlem ogrodu rosnącego wokoło, to też lilje i róże zasadzone przez mnichów rozrastały się swobodnie, aż ich wybujałe sploty dotarły do wyższych zarośli, gdzie zmieszały się ze świerkami. Poza liljami i różami świerczyna stawała się tak gęsta, że dziecko, idąc tamtędy, mogło być całkowicie zakryte, nawet gdyby wspięło się na palce; za świerkami zaś płoziły się leszczyny i niewielkie dębczaki.
— Panie, — ozwał się chłopak, — to długie głodzenie się i żmudne wywoływanie po nocy, różdżką z jarzębiny, istot, mieszkających w wodzie, pośród leszczyny i dębczaków, jest ponad wasze siły. Oderwijcie się na chwilę od tej pracy i odpocznijcie, bo zdawało mi się, że wasza ręka więcej zaciężyła mi dziś na ramieniu, a nogi wasze mniej były pewne, niż dotychczas. Ludziska powiadają, żeście starszy od orłów, a dyć nie chcecie zaznać odpoczynku, który się wam należy na stare lata.
Mówił głosem nieco wzburzonym, popędliwym, jakgdyby serce jego w tej chwili całe było w tych słowach i myślach; starzec odpowiedział powoli i z namysłem, jakgdyby serce jego przebywało wśród innych zgoła czasów i zdarzeń.
— Powiem ci, czemu nie mogłem odpoczywać. Powinieneś to wiedzieć, gdyż służyłeś mi wiernie od lat pięciu zgórą i okazywałeś mi wielką pieczołowitość, przez co oddalałeś nieco ode mnie klątwę samotności, jaka zawsze cięży na mędrcu. Teraz zaś, ponieważ zbliża się kres mych trudów i ziszczenie się mych nadziei, przeto tem więcej powinieneś o tem się dowiedzieć.
— Panie, nie myślcie, że będę was wypytywał. Moją rzeczą jest podtrzymywać ogień oraz utykać gęsto strzechę, by nie przemokła od deszczu, i mocno, by wiatr nie poniósł jej na drzewa; moją powinnością jest zdejmowanie ciężkich ksiąg z półek i wydobywanie z kąta wielkiego malowanego zwoju z imionami Sidhe, a winienem przytem mieć serce nieciekawe i czcią przejęte. Wiem bowiem dobrze, że Bóg w swej szczodrobliwości dał każdej istocie żyjącej inny rozum — moim rozumem jest robienie tego, co powiedziałem.
— Ty się boisz! — rzekł starzec i oczy mu na chwilę zabłysły gniewem.
— Czasem w nocy, — rzekł chłopiec, — gdyście zajęci czytaniem, a w ręce trzymacie różdżkę z jarzębiny, wyzieram za drzwi i widzę to wielkiego siwego człeka, pędzącego świnie w leszczynach, to znowu wielu krasnoludków w czerwonych czapeczkach, którzy wychodzą z jeziora, żenąc przed sobą białe króweczki. Tych krasnoludków nie tyle się boję, co siwego człeka, bo oni gdy podejdą pod dom, to doją krowy, piją pieniące się mleko i zaczynają pląsy, a wiem, że kto lubi pląsy, ma dobre serce — ale i tak ich się boję. Boję się też wysmukłych białoramiennych pań, które zlatują z powietrza i snują się zwolna tędy i owędy, wieńcząc się różami lub liljami i potrząsając splotami włosów, co poruszają się jak żywe — bom ci słyszał jak mówiły jedna do drugiej, a myśli ich przesnuwały się, jużto rozprzestrzeniając się, jużto skupiając się w ich głowach. Mają one liczka piękne i miłe, lecz, Aengusie, synu Forbisa, ja się boję tych wszystkich istot, boję się ludu Sidhe i boję się sztuki, która przyciąga je do nas.
— Co znowu! — rzekł starzec, — więc boisz się dawnych bogów, co orężowi twych pradziadów zjednywali sławę w bitwach, i krasnoludków, co wychodziły nocą z głębiny jezior i śpiewały im na zapieckach pomiędzy świerszczami? A i teraz w naszych ciężkich dniach czuwają one nad powabem ziemi. Lecz muszę ci opowiedzieć, czemu pościłem i trudziłem się wtedy, gdy inni woleliby zapaść w sen należny wiekowi, boć przecie bez twej pomocy to głodowanie i ślęczenie mogłoby się źle skończyć. Gdy oddasz mi tę ostatnią posługę, będziesz mógł odejść, zbudować sobie chałupę, uprawiać pole, pojąć jaką dziewuchę za żonę i zapomnieć o dawnych bóstwach. Uciułałem sobie sporo pieniędzy złotych i srebrnych; dawali mi je hrabiowie, rycerze i giermkowie, bym chronił ich od złego uroku i od miłosnych czarów, rzucanych przez wiedźmy. Dawały je i kochanki hrabiów, rycerzy i giermków, bym nie pozwalał ludkowi Sidhe wysuszać wymion ich trzód i wykradać im masła z masielnic. Składałem sobie to wszystko na czarną godzinę, gdy zakończę już swą pracę, a teraz gdy nadszedł już ów kres, nie zabraknie ci pieniędzy złotych i srebrnych na umocnienie więźby dachu nad chałupą i napełnienie komory i piwnicy. Całe życie strawiłem na dociekaniach celem odkrycia tajemnicy życia. Nie byłem szczęśliwy w młodości, bo wiedziałem, że ona przeminie; nie byłem szczęśliwy w wieku dojrzałym, gdyż wiedziałem, że nadchodzi starość; przeto w młodości, w wieku dojrzałym i starości oddawałem się poszukiwaniom Wielkiej Tajemnicy. Tęskniłem za życiem, którego obfitość zapełniłaby wieki, gardziłem życiem, sięgającem lat osiemdziesięciu. Chciałem być — o nie! nawet chcę! — być jako starożytni bogowie naszej krainy. W młodości w pewnym rękopisie hebrajskim, odnalezionym w jednym z klasztorów hiszpańskich, czytałem, że po przejściu słońca przez znak Barana, a przed przekroczeniem znaku Lwa jest taka chwila, która rozbrzmiewa pieśnią Mocy Nieśmiertelnych, a kto odkryje tę chwilę i posłyszy ową pieśń, stanie się jako same Moce Nieśmiertelne; powróciwszy do Irlandji, pytałem czarnoksiężników i znachorów, czy nie wiedzą, kiedy nadejdzie ta chwila; wprawdzie wszyscy o niej byli słyszeli, wszakoż żaden nie umiał wskazać tej chwili na klepsydrze. Wtedy oddałem się czarnoksięstwu i życie strawiłem na postach i trudach, by mi danem było wywoływać bogów i wróżki; wkońcu niedawno jedna z wróżek oznajmiła mi, że chwila ta jest niedaleka. Jeden z tych krasnoludków, co miał na głowie czerwoną czapeczkę, a na wargach pianę świeżego mleka, wyszeptał mi to do ucha. Jutro tuż przed dojściem pierwszej godziny po wschodzie słońca, odnajdę ową chwilę, a następnie odejdę do krainy południowej, gdzie wzniosę sobie dworzyszcze z białego marmuru wśród drzew pomarańczowych, otoczę się tymi, co piękni i dzielni i wnijdę w wieczne królestwo młodości. Lecz i to mi prawił karzełek z mlekiem na wargach, że abym mógł posłyszeć całą pieśń, winieneś naznosić wielkie stosy zielonych gałązek i poukładać je dokoła drzwi i okna mej izdebki, następnie masz wyścielić podłogę świeżem sitowiem, a stół i wyściółkę zasypać liljami i różami, posianemi przez zakonników. Masz to wykonać dziś w nocy, a rankiem, gdy końca dobiegać będzie pierwsza godzina po wschodzie słońca, powinieneś przyjść i mnie odszukać.
— Czy będziesz wtedy całkiem młody? — zapytał chłopiec.
— Będę wtedy tak młody jak ty, mój chłopcze, lecz teraz jestem jeszcze stary i znużony, więc musisz mi pomóc, bym się dostał do swego krzesła i książek.
Skoro chłopak dostawił Aengusa, syna Forbisa, do jego izdebki i zapalił kaganek, który dzięki jakowymś sposobom czarnoksięskim wydał miłą woń, jakby z jakichś przedziwnych kwiatów płynącą, pobiegł w las i dalejże ścinać zielone gałęzie leszczyny i wielkie pęki sitowia, rosnące na zachodnim krańcu wyspy, gdzie niskie skały ustępowały miejsca lekko staczającym się piaskom i ziemi gliniastej. Noc zapadła, zanim naciął ich tyle ile mu było potrzeba, a już dochodziła północ, gdy zdołał dowlec ostatni pęk na miejsce przeznaczenia i wyprawił się po lilje i róże. Była to jedna z tych ciepłych, uroczych nocy, gdy każdy przedmiot zdaje się być wyrzeźbionym z drogich kamieni. Bór Slenth’cki w dali ku południowi wyglądał, jak wyciosany z zielonego berylu, a wody zwierciadlane lśniły jak blady opal. Róże, które zbierał, były jako pałające rubiny, a lilje miały przyćmiony połysk. Wszystko przyjęło na się pozory czegoś niezniszczalnego, z wyjątkiem robaczka świętojańskiego, którego nikły płomyczek migotał wciąż w pomroczy, przelatując zwolna tam i sam; była to jedyna istota, co zdawała się mieć życie, jedyna, co wydawała się tak znikomą, jak nadzieja śmiertelników. Chłopiec nazbierał pełne naręcza róż i lilij i wetknąwszy robaczka świętojańskiego pomiędzy one perły i rubiny, zaniósł wszystko do izdebki, gdzie siedział staruszek nawpół drzemiąc. Sypał garść za garścią na stół i na podłogę, a potem, cicho zamknąwszy dźwierze, rzucił się na posłanie z szuwarów, by śnić o błogiej przyszłości z żoną przy boku i śmiechem dziatwy w uszach.
O świcie zbudził się i wyszedł na brzeg jeziora, biorąc z sobą klepsydrę. Nałożył w łódź zapas chleba i flaszę wina, żeby jego panu nie zabrakło strawy pod koniec podróży; następnie usiadł, by oczekiwać, aż upłynie godzina od świtu. Ptaszęta coraz to głośniej podzwaniały pieśnią, a gdy przesypywały się ostatnie ziarenka piasku w klepsydrze, zdawało się, że wszystko, co żyje, naraz rozbrzmiało ich gędźbą. Była to najpiękniejsza i najbardziej ożywiona pora roku; można było dosłuchać się niejako tętniącego serca wiosny. Chłopiec powstał i poszedł, by odnaleźć swego pana. Zielone gałązki osłoniły całe drzwi, tak iż był zniewolony przebijać się przez nie. Gdy wszedł do izby, blask słoneczny padał jasnemi krążkami na ściany, podłogę i stół, a wszędy było pełno powabnego zielonego cienia. Lecz starzec siedział, przytulając rękoma pęki lilij i róż, a głowa opadła mu na piersi. Na stole, po jego lewicy, leżała skórzana torba pełna pieniędzy złotych i srebrnych, niby przysposobiona do podróży, a koło prawej ręki spoczywała długa laska. Chłopiec dotknął go, lecz ów ani nie drgnął. Ujął go za ręce, lecz były zimne jak lód i opadły ciężko.
— Lepiejby mu było, — rzekło pacholę, — żeby był odmawiał różaniec i modlił się, jak inni, a nie trwonił życia na poszukiwaniach Mocy Nieśmiertelnych, które, gdyby chciał, znalazłby we własnem życiu i czynach. O tak, lepiejby było odmawiać pacierze i całować różaniec!
Spojrzał na wyszarzały błękitny kubrak i obaczył, że ten był obsypany pyłkiem kwietnym; gdy mu się przyglądał, naraz drozd, który wyskoczył ze stosu gałązek pod oknem, rozpoczął pogwizdywać piosenkę...

∗             ∗


Klątwa płomyków i cieni.

W pewną noc letnią, gdy wszędy był spokój, dwudziestu rajtarów purytańskich pod wodzą cnego Jmć Pana Fryderyka Hamiltona włamała się przez furtę do opactwa karmelitów, znajdującego się na Gara Lough koło Sligo. Gdy furta upadła z trzaskiem i hukiem, ujrzeli garstkę zakonników zebranych dokoła ołtarza — ich białe habity połyskiwały w jarzęcem świetle świec poświęcanych. Wszyscy mnisi klęczeli oprócz przeora, który stał na stopniach ołtarza, trzymając w dłoni wielki krucyfiks mosiężny.
— Wystrzelać ich! — krzyknął Jmć pan Fryderyk Hamilton, lecz żaden się nie poruszył, gdyż wszyscy byli świeżo nawróconymi, więc bali się krucyfiksu i świec poświęcanych. Białe światła, płonące na ołtarzu, rzucały cienie rajtarów na strop i ściany świątyni. Gdy rajtarzy się poruszyli, cienie zaczęły fantastyczny pląs wśród kroksztynów i tablic pamiątkowych. Przez krótką chwilę panowała zupełna cisza; naraz pięciu rajtarów, którzy stanowili straż przyboczną Jmć Fryderyka Hamiltona, podniosło muszkiety i wypaliło, kładąc trupem pięciu zakonników. Huk i dym rozproszyły tajemniczy urok bladych świec ołtarzowych; reszta rajtarów nabrała odwagi i uderzyła na bezbronnych. Za chwilę zakonnicy leżeli poobalani na stopniach ołtarza, a biała ich odzież splamiona była krwią.
— Podpalić ten dom! — krzyknął Jmć Fryderyk Hamilton. Na te słowa jeden z nich wyszedł, a niebawem powrócił, taszcząc wiązkę suchej słomy i rzucił ją pod ścianę zachodnią; uczyniwszy to, umknął, gdyż obawa przed krucyfiksem i poświęcanemi świecami jeszcze nie zeszła mu z serca. Widząc to, pięciu rajtarów, którzy stanowili straż przyboczną Jmć Fryderyka Hamiltona, ruszyli naprzód i biorąc każdy po święconej świecy, podpalili słomę, która buchnęła jaskrawym płomieniem. Czerwone języki ognia wspięły się wgórę, przeskakiwały z gzemsu na gzems i z nagrobka na nagrobek i pełzały po posadzce, zajmując pożogą ławki i krzesła. Ustał taniec cieni a rozpoczął się taniec ognia. Rajtarzy cofnęli się ku drzwiom w ścianie południowej i przyglądali się owym żółtawym tancerzom, skaczącym tu i tam.
Ołtarz przez chwilę stał cało i nieco na uboczu w białem oświetleniu; zwróciły się nań oczy rajtarów. Przeor, o którym myśleli, że już nie żyje, powstał na równe nogi i oto stał przed ołtarzem, podnosząc krzyż obiema dłońmi wysoko nad głową. Nagle zawołał głosem donośnym:
— Biada zabijającym tych, co mieszkają w światłości Pana, gdyż błąkać się będą w nieukróconych cieniach i pójdą za nieukróconym ogniem!
Krzyknąwszy to, runął martwy twarzą naprzód, a mosiężny krucyfiks stoczył się ze stopni ołtarza. Dym rozszerzył się i stał się niezmiernie gęsty, wypędzając rajtarów na dwór. Przed nimi były płonące domostwa, za nimi zaś błyszczały witraże klasztorne, pełne postaci Świętych i Męczenników, jakby zbudzonych ze świętego snu do życia, pełnego zapału i gniewu. Oczy rajtarów poraził blask tak, iż przez chwilę nie widzieli nic oprócz rozpłomienionych twarzy Świętych i Męczenników. Niebawem jednak ujrzeli człowieka, pyłem okrytego, który biegł ku nim co sił w nogach, wołając:
— Ci zatraceni Irlandczycy wyprawili tu dwu gońców, by podburzyć przeciwko wam całą okolicę majątku dworskiego Hamiltonów i jeżeli ich nie zatrzymacie, będziecie zaskoczeni przeważającą siłą w lasach, zanim zdołacie dotrzeć do domu! Jadą oni na północo-wschód pomiędzy Ben Bulben i Cashel-na-Gael.
Fryderyk Hamilton przywołał pięciu rajtarów, którzy pierwsi wypalili do mnichów, i odezwał się:
— Czemprędzej siadajcie na koń, jedźcie w las za górą, zabiegnijcie drogę tym ludziom i zabijcie ich.
Rajtarzy odjechali migiem, a w kilka mgnień hulnęli w rzekę i przebyli ją wpław w miejscu, które dziś nazywają Brodem Buckleya, poczem zniknęli w lesie. Postępowali bitym szlakiem, który wije się wzdłuż północnego brzegu rzeki. Plątały się ponad nią witki brzozowe z gałęźmi jarzębiny i zasłaniały pochmurny księżyc, pozostawiając drogę niemal w całkowitym mroku. Jechali rączego kłusa, to gawędząc ze sobą, to przyglądając się błędnym królikom lub łasicom, przemykającym się w ciemności. Stopniowo, w miarę jak ogarniała ich pomrocz i głusza leśna, jęli się skupiać i prowadzić ożywioną rozmowę; byli sobie zdawna druhami, więc znali nawzajem swe koleje. Jeden był żonaty i opowiadał, jak się ucieszy jego żona, widząc, że powrócił cało z zawadjackiej wyprawy na karmelitów i słysząc, jak szczęście wynagrodziło śmiałość. Najstarszy z piątki, któremu żona już umarła, mówił o gąsiorku wina, oczekującym go na policy; natomiast ten, który z nich był najmłodszy wiekiem, miał kochankę, oczekującą jego powrotu, więc nieco wyprzedzał towarzyszy i nie mówił ani słowa.
Naraz ów najmłodszy zatrzymał się, a tamci ujrzeli, że jego wierzchowiec trząsł się na całem ciele.
— Ujrzałem jakieś dziwo — rzekł młodzik — i sam nie wiem, co to było, lecz może był to jakiś cień. Wyglądało to jak wielki gad z koroną na głowie.
Jeden z piątki podniósł rękę do czoła, jakby chcąc się przeżegnać, lecz wspomniawszy, że zmienił wiarę, opuścił ją i rzekł:
— Jestem przekonany, że był to jeno cień, gdyż dokoła nas ich pełno i mają bardzo dziwaczne postaci.
Odtąd jechali w milczeniu. Przed kilkoma godzinami padał był deszcz, więc z gałęzi spadały kropelki, zraszając im włosy i barki. W czas jakiś podjęli na nowo rozmowę. Bywali razem w niejednej bitwie przeciwko wielu buntownikom, to też kolejno opowiadali sobie dzieje swych ran; tym sposobem w ich sercach obudziło się najsilniejsze ze wszystkich zbratań — pobratymstwo broni, które pozwoliło im nawpół zapomnieć o strasznem pustkowiu kniei.
Nagle dwa pierwsze konie zadrżały, a następnie stanęły i nie chciały iść dalej. Przed nimi zalśniła tafla wody, a ze szmeru pomykających fal wnieśli, że była to rzeka. Zsiedli z koni i po długiem tarmoszeniu i zachętach doprowadzili je do brzegu. Pośrodku nurtów stała sążnista kobieta podeszłego wieku, której siwe włosy spływały na szary kabat. Stała po kolana w wodzie i nachylała się od czasu do czasu, jak przy myciu; zdołali dostrzec, że obmywała jakiś przedmiot, nawpół zanurzony. Księżyc rzucił nań blask migotliwy, przy którym zobaczyli, że były to zwłoki ludzkie, Gdy im się przyglądali, wir rzeczny zwrócił je ku nim twarzą, a każdy z pięciu rajtarów poznał w niej jednocześnie twarz własną. Gdy stali tak, znieruchomieni i oniemiali ze strachu, kobieta przemówiła głosem powolnym i donośnym:
— Czy widzieliście mego syna? Ma on na głowie koronę, a w koronie są rubiny.
Wówczas najstarszy z rajtarów, który najwięcej ran odniósł w życiu, dobył miecza i krzyknął:
— Walczyłem przódziej za prawdę, przez Boga nam objawioną, i nie potrzebuję się obawiać cieni szatańskich! — To rzekłszy, pobrnął w wodę. Za chwilę powrócił; kobieta znikła, a choć rąbnął mieczem przez powietrze i wodę, nie ugodził nikogo.
Pięciu rajtarów dosiadło znów koni i skierowało je w stronę brodu, jednak nie osiągnęło to skutku. Dokładali wszelkich starań, by je tam naprowadzić, i zachodzili w wodę to tędy to owędy; konie pieniły się i stawały dęba. Najstarszy z rajtarów ozwał się:
— Odjedźmy znów kawałek z powrotem w las, a może nam się uda przebyć rzekę nieco powyżej.
Wjechali znów pod strop konarów; bluszcz poziemny trzeszczał pod kopytami; a prątki przydrożne smagały ich po stalowych kłobukach. W jakie dwadzieścia pacierzy przyjechali znów nad rzekę, a w chwil niewiele znaleźli miejsce, gdzie można było się przeprawić, nie zapadając się poniżej strzemion. Las na drugim brzegu był bardzo rzadki, a światło księżycowe łamało się w podłużne pasma. Zerwał się wiatr i zaczął chyżo przeganiać obłoki wpoprzek tarczy miesięcznej, tak iż pasma poświaty zdały się pląsać w jakimś cudacznym korowodzie pomiędzy rozrzuconemi kuszczami i karłowatą smreczyną. Wierzchoły drzew poczęły jęczeć, a ich jęk był podobny do głosu nieboszczyka, który słychać w wichrze. Rajtarzy przypomnieli sobie wierzenie, że potępieńcy czyścowi są ponabijani na kończary drzew i cyple skalne. Skierowali się nieco na południe, spodziewając się tam znaleźć znowu szlak ubity, lecz nie mogli znaleźć z niego ani śladu.
Chwilami jęczenie stało się coraz to głośniejsze, a pląs białych poświetli księżycowych coraz to żwawszy. Po pewnym czasie zaczęły ich dochodzić dźwięki oddalonego grania. Był to odgłos kobzy; podjechali k’ niemu z wielką radością. Dobywał się z dna głębokiej jaskini, mającej kształt czarki. Wewnątrz jaskini znajdował się starzec w czerwonej czapce i o zwiędłem obliczu. Siedział przy ognisku z chróstu, u stóp miał płonącą szczapę, rzuconą na ziemię i grał zawzięcie na stareńkiej kobzie. Rude włosy zaciekły mu na twarz, niby rdza żelazna po kamieniu.
— Czyście widzieli mą żonę? — zawołał, podnosząc wzrok na chwilę — ona pierze! hej pierze!
— Boję się go, — rzekł młody rajtar — pewnikiem to jakiś Sidhe!
— Nie, — rzecze starszy wojak, — to człowiek, bo widzę piegi na jego gębie. Zmusimy go, żeby był naszym przewodnikiem! — rzekłszy to, dobył miecza, a drudzy uczynili to samo. Stanęli kręgiem dokoła dudarza i wymierzyli weń miecze, a stary rajtar oświadczył, że muszą uprzątnąć dwóch powstańców, znajdujących się na drodze pomiędzy Ben Bulben i wielką przełęczą górską, zwaną Cashel-na-Gael, przeto on musi wsiąść na konia jednego z nich i być im przewodnikiem, gdyż zmylili drogę. Dudarz odwrócił się, wskazując drzewo sąsiednie; ujrzeli tam starego siwka już okiełznanego, obuzdanego i osiodłanego. Zarzucił sobie kobzę na plecy i biorąc żagiew w rękę, dosiadł konia i ruszył przed nimi z taką prędkością, na jaką go było stać.
Las przerzedzał się coraz bardziej, a droga jęła się piąć z ukosą pod górę. Księżyc już zaszedł, a drobniuchne, białe płomyczki gwiazd rozbłysły po całem niebie. Grunt stawał się coraz bardziej stromy, aż wkońcu, odsadziwszy się o spory szmat drogi od lasu, wyjechali na przestronny wierzchołek górski. Poniżej ciągnęły się stajami rozrzucone lasy, a hen na południu biła krwawa łuna płonącego miasta — lecz przed nimi i nad nimi były jeno drobniuchne, białe światełka...
Przewodnik wypuścił naraz z rąk uzdzienicę i wskazując wgórę tą dłonią, w której nie miał łuczywa, wrzasnął:
— Poźrzyjcie! poźrzyjcie na poświęcane świece! — i pomknął naprzód cwałem, wymachując żagwią na wszystkie strony, a w tem zawołał: — Czy słyszycie, jak tętnią podkowy gońców? Prędzej, prędzej co żywo — bo gotowi ujść wam z rąk! — i zaśmiał się, jakby rozradowany pościgiem.
Rajtarom wydało się, że kędyś w oddali i jakby w dole pod sobą słyszą klekotanie kopyt; pochyłość stawała się teraz coraz bardziej spadzista, mimo to lecieli na łeb na szyję z coraz to większym, oszołamiającym pośpiechem. Próbowali ściągnąć rumaki wędzidłem, lecz napróżno, gdyż leciały jak oszalałe. Przewodnik zarzucił wodze na kark starego siwosza i jął wymachiwać ramionami, śpiewając przytem dziką pieśń gaęlicką. Nagle poniżej w niezmiernej odległości ujrzeli połyskujący wąski skrawek rzeki i poznali, że są nad krawędzią przepaści, zwanej dzisiaj Lugna-Gael lub inaczej Skokiem Cudzoziemców. Sześć koni skoczyło naprzód i pięć okrzyków ludzkich wzbiło się w powietrzu, a w chwilę później pięciu ludzi i pięć koni spadło z głuchym łoskotem na zieloną połoninę u podnóża turni...

∗             ∗


Starcy z przedświtu.

Niedaleko Przylądka Topielca, koło Rosses, w tem miejscu, gdzie opuszczony dom retmański spogląda na morze dwoma oknami, niby oczyma, stała w zeszłem stuleciu brudna chałupa. Była ona również strażnicą, ponieważ mieszkał tam niejaki Michał Bruen, starzec, który w swoim czasie był przemytnikiem, a obecnie był ojcem i dziadkiem przemytników, jego zaś obowiązek polegał na tem, by za nadejściem nocy, gdy wysmukły skuner pokryjomu przerzynał zatokę od strony Roughley, zapalić rogową latarnię w oknie południowem, żeby wiadomości ze świata mogły się przedostawać na Wyspę Dorrena, a stąd przy świetle drugiej latarni rogowej, do sioła Rosses. Oprócz tego przyświecania statkom i posyłkom niewiele miał styczności z ludźmi, gdyż był stary i nie myślał o niczem jak tylko kajaniu swej duszy u stóp hiszpańskiego krucyfiksu, wyrzezanego z dębiny, który wisiał przy kominku, lub ślęczeniu nad różańcem z kamiennych paciorków, przywiezionych mu niegdyś z Francji wśród przemyconych jedwabi i haftów. W jedną noc czuwał przez wiele godzin, ponieważ wiał wiatr łagodny i pomyślny, to też niejedną modlitwą obdarzył La Mère de Miséricorde; widząc jednak, że świt już pobielał niebo na wschodzie i że skuner nie odważy się za dnia okrążyć Roughley i zapuścić tu kotwicy, zamierzał już spocząć na wiązce słomy, gdy ujrzał długi klucz czapel, ciągnących zwolna od strony Wyspy Dorrena ku bajorom, nawpół zarosłym trzciną, które znajdują się poza tak zwanem drugiem Rosses. Nie widywał nigdy przedtem czapel, lecących nad morzem, gdyż są to ptaki lądowe, to zaś wyrwało go z powszedniej gnuśności; potrosze z tego powodu, a jeszcze w większej mierze, ponieważ opóźnienie się skuneru wpłynęło na pustki w jego śpiżarni, wziął zardzewiałą strzelbę, której lufa była przewiązana kawałkiem sznurka i wyprawił się śladem czapel na mokradła.
Gdy już podszedł tak blisko, że mógł posłyszeć szelest oczeretu na najbardziej wysuniętem bagienku, na świecie wyszarzał już poranek, tak iż strzeliste trzciny, ciche wody, przelotne obłoki i zwiewne smużki mgieł, leżące pośród usypisk piaskowych, wyglądały ni to wyrzeźbione z olbrzymiej perły. Wkrótce nadybał czaple, których była tam ilość niemała, stojących w płytkiej wodzie z jedną nogą podniesioną; przycupnąwszy za kępą tataraku, obejrzał panewkę rusznicy i zgarbił się na chwilę nad różańcem, mamrocąc:
— Święty patronie Patryku, daj mi ustrzelić czaplę; przyrządzę z niej pieczyste, co mi wystarczy na jakie cztery dni, gdyż nie jadam już tyle, co za lat młodszych. Jeżeli ustrzeżesz mnie od spudłowania, będę odmawiał do Ciebie różaniec co wieczór, dopóki nie zjem czapli.
Następnie położył się, i opierając strzelbę na wielkim kamieniu, zmierzył się do czapli, stojącej na kępce miękkiej trawy nad strumykiem wpadającym do bajorka, albowiem obawiał się, że mógłby się nabawić reumatyzmu, brnąc przez wodę, do czego byłby zniewolony, gdyby zabił jedną z tych, co stały na grzęzawisku. Lecz kiedy przyłożył oko do lufy, czapla znikła, a na jej miejscu, ku jego zdumieniu i grozie, stał jakiś człek okropnie stary i zgrzybiały. Opuścił rusznicę — i znów stała tam czapla z pochyloną głową i nieruchomemi lotkami, jakgdyby spała od stworzenia świata. Podniósł broń powtórnie w górę, a ledwo przyłożył ją do oka, aż tu znowu jakieś licho stawiło przed nim starego człeka, który znów szczezł, gdy Michał po raz drugi odjął broń od oka. Odłożył przeto rusznicę, przeżegnał się trzy razy, odmówił ojczenasz i zdrowaś i mruknął półgłosem:
— Jakowyś nieprzyjaciel Boga i mego niebieskiego orędownika stoi hań na gładziźnie i łowi ryby w pobłogosławionej wodzie! — poczem wycelował zwolna a dokładnie... i wypalił. Gdy dym się rozwiał, obaczył szarego człeka, powalonego na ziemi, oraz długi klucz czapel, lecących z wrzawą nad morze. Obszedł łachę bajora i dochodząc do strumyka, ujrzał jakąś postać, okutaną w wypłowiałe odzienie z czarnej i zielonej materji, o staroświeckim kroju, zbroczone krwią. Potrząsnął głową, widząc nędzę tak wielką. Naraz łachmany poruszyły się i wysunęła się z nich ręka, zmierzając ku różańcowi, wiszącemu na szyi Bruena, a długie, kościste palce niemal tknęły się krzyża. Cofnął się, krzycząc:
— Czarowniku! nie pozwolę na to, by jakaś moc nieczysta miała naruszać me poświęcane paciorki! — a poczucie wielkiego niebezpieczeństwa, którego w porę uniknął, przejęło go dreszczem.
— Jeżeli mnie posłuchasz, — odrzekł głos tak słaby, że brzmiał raczej jak westchnienie, — tedy dowiesz się, że nie jestem czarownikiem i pozwolisz ucałować mi krzyż, zanim umrę.
— Posłucham cię, — odpowiedział przemytnik, — lecz nie pozwolę ci się tknąć mych poświęcanych paciorków! — i usiadłszy na trawie nieopodal od konającego, nabił powtórnie broń, położył ją sobie na kolanach i udawał, że słucha.
— Przed laty (nie wiem, ile już pokoleń przeszło od tego czasu), my, którzyśmy są dzisiaj czaplami, byliśmy ludźmi uczonymi na dworze króla Leaghaire’a; nigdyśmy nie chadzali na łowy ani na bój, ani nie słuchaliśmy modlitw Druidów, a nawet miłość, o ile nas nawiedzała, była tylko przelotnym płomieniem. Druidowie i gądkowie opowiadali nam po wielekroć o nowym Druidzie Patryku, a większość ich była nań rozżarta, zasię niewielu z nich uważało jego naukę poprostu za naukę o bogach, jeno przełożoną na inne wyrazy i znaki, i oświadczało, że należy go powitać chętnem sercem; lecz myśmy ziewali pośrodku ich opowieści. Wkońcu jęli krzyczeć, że ów przybywa na dwór królewski i znowu wszczęli sprzeczkę, lecz myśmy nie słuchali żadnej ze stron, gdyż zajęci byliśmy rozprawianiem o zaletach wiersza długiego i krótkiego; nie zaniepokoiliśmy się również, gdy owi wyszli za wrota z różdżkami czarodziejskiemi pod pachą, zdążając w stronę lasu, by czoło stawić przybyszowi, ani też gdy z nastaniem nocy powrócili w podartej odzieży i krzycząc rozpaczliwie; albowiem zgrzyt rylców, piszących nasze myśli w Ogham, napełniał nas spokojem, a nasze rozprawy napawały nas radością; byliśmy nieporuszeni nawet wówczas, gdy rankiem mijały nas tłumy, chcące posłuchać obcego Druida, co głosił przykazania swego Boga. Rzesze przeszły, a jeden z nas, który odłożył rylec, by ziewnąć i przeciągnąć się, usłyszał głos przemawiający z oddali i poznał, że to Druid Patryk miał kazanie wewnątrz królewskiego dworu; lecz serca nasze były głuche, więc ryliśmy, rozprawiali i czytali, a niekiedy prześmiewaliśmy się i przekomarzali pocichu. Wkrótce usłyszeliśmy odgłos wielu stóp, zmierzających ku domowi, a naraz we drzwiach stanęły dwie osoby: jedna w białej szacie, a druga w czerwieni, niby wielka lilja i ciężki mak; poznaliśmy druida Patryka i naszego króla Leaghaire’a. Odłożyliśmy podługowate rylce i pokłoniliśmy się królowi, lecz skoro czarne z zielonem szaty przestały szeleścić, przemówił do nas nie grzmiący, chrapliwy głos króla Leaghaire’a, lecz jakiś głos nieznajomy, w którym brzmiało uniesienie, jako w owym, co przemawia z poza zapory płomienia Druidów:
— Głosiłem przykazania Stworzyciela świata — mówił ten głos — w dworzyszczu królewskiem, a od środka ziemi aż po bramy niebieskie panowało ogromne milczenie; orzeł ważył się na nieruchomych skrzydłach w białem przestworzu, a ryba na nieruchomych płetwach w pomrocznej toni, makolągwy, mysikróliki i wróbelki pośród ciężkich gałęzi uciszyły wiecznie szczebiotliwe języczki; obłoki stężały jako biały marmur, rzeki stanęły jako gładkie zwierciadła, a raczki-szkraby kędyś na snadziznach i łachach nadmorskich jeszczeby chciały wiecznie trwać w cierpliwości, choć im to było trudno...
Gdy wymieniał te stworzenia, był jako król, wyliczający swych podwładnych.
— ...Lecz wasze kończyste rylce wciąż jeno: zgrzyt! zgrzyt! skrobiąc po klepkach dębowych, a głos ten, mącący ciszę powszechną, przejął gniewem aniołów. O, cherlawe wy płonki, zwarzone zimą, co nie zbudzicie się do życia mimo że nad wami lato przechodzi tysiącznemi stopy! O ludzie, nie biorący udziału w miłości ni w pieśni, ni w mądrości, lecz przebywający w mrokach pamięci, gdzie nie poruszą was stopy aniołów, przechodzących nad waszemi głowami, ani nie otrą się o was włosy biesów, przechodzących pod nogami waszemi! Rzucam na was klątwę i dla przykładu przemienię was na wieki wieków; staniecie się czaplami, będziecie stawali w zadumie w siwych kałużach i przelatywali nad światem o tej godzinie, gdy na nim najwięcej bywa westchnień, gdy zapomniano o blaskach gwiazd, a jeszcze nie doczekano się blasków słońca. I będziecie to samo głosili innym czaplom, póki i one nie staną się jako wy i nie będą przykładem na wieki wieków, a śmierć przychodzić do was będzie od przypadku i nieoczekiwanie, żeby ogień pewności nie mógł nawiedzać serc waszych.
Głos sędziwego męża uczonego ucichł, a przemytnik pochylił się nad strzelbą i wbił oczy w ziemię, napróżno siląc się, by zrozumieć choć coś niecoś z jego bajania; możeby tak zgarbiony przesiedział czas długi, gdyby nagle szarpnięcie za różaniec nie wyrwało go z zadumania. Stary człek uczony przyczołgał się po trawie i usiłował przyciągnąć krzyż tak nisko, iżby mógł jego dosięgnąć ustami.
— Wara ci ruszać moje poświęcane paciorki! — krzyknął stary pobożniś i lufą strzelby trzepnął po długich, wychudłych palcach. Niepotrzebnie się wzdrygnął, gdyż starzec zwalił się z jękiem nawznak na murawę i leżał cicho. Pochylił się i jął się przypatrywać czarno-zielonej odzieży, gdyż strach począł go opuszczać, skoro doszedł do zrozumienia, że posiadał coś, czego pożądał i o co się prawował ów człek uczony, teraz zaś, gdy poświęcone paciorki ocalały, odleciała go wszelka trwoga; przyszło mu też na myśl, że jeżeli ta wielka opończa i obcisły pod nią kubrak są ciepłe i niepodziurawione, to pewnikiem Święty Patryk zdejmie z nich zaklęcie i uczyni je zdatnemi do użytku ludzkiego. Lecz czarne i zielone szmaty, ledwo je tknął palcami, rozpadły się w strzępy, za chwilę zaś stało się nowe dziwo: oto słabiuchny wietrzyk, co zadął z nad grążeli, skurczył zwłoki uczonego starca wraz z jego staroświeckim strojem w garstkę prochu, a następnie coraz to bardziej rozwiewał i rozwiewał tę garsteczkę, aż nie pozostało nic oprócz gładkiej zielonej murawy....

∗             ∗


Gdzie nic niema, tam jest Bóg.

Małe szałasy wiklinowe w Tullagh, gdzie zakonnicy zazwyczaj modlili się lub ślęczeli nad wszelakiem rękodziełem, ilekroć zmierzch spędzał ich z pola, opustoszały, gdyż srogość zimy skupiła całe bractwo pospołu w drewnianym domku pod osłoną bierwiennej kaplicy; więc też opat Malathgeneus, brat Gołąbek, brat Łysy Lis, brat Piotr, brat Patryk, brat Derkacz i brat Jasnobrewy i wielu nazbyt jeszcze młodych, by mieli zdobyć sobie imię w wielkiej walce, siedzieli dokoła ogniska, oświecającego ich czerstwe oblicza. Jeden z nich łatał niewód, by go zapuścić w rzece na węgorze, drugi sporządzał sidła na ptaki, inny naprawiał złamane stylisko łopaty, jeszcze inny pisał coś w grubej księdze, a któryś tam wyrabiał sadzone drogiemi kamieniami puzderko na przechowywanie księgi, zasię u stóp ich na ściółce trzcinowej leżeli żacy, którzy kiedyś mieli wyjść na braci; była to ich uczelnia i jedynie przez wzgląd na ich słabowitą nieletniość rozniecono tak wielkie ognisko strzelające i huczące. Jeden z nich, pacholę ośmio- lub dziewięcioletnie, zwany Olioll, leżał nawznak, pozierając na otwór w dachu, przez który uchodził dym, i przyglądając się gwiazdom, co jawiły się w dymie z oczyma łagodnemi, podobnemi ślepiom zwierząt polnych. Naraz zwrócił się do braciszka, coś piszącego w grubej księdze, a mającego za powinność nauczanie dziatwy, i ozwał się:
— Bracie Gołąbku, do czego przytwierdzone są gwiazdy?
Braciszek, uradowany, że obaczył tyle ciekawości w najbardziej tępym ze swych uczniów, odłożył pióro i rzekł:
— Jest dziewięć kręgów kryształowych: w pierwszym utwierdzony jest księżyc, w drugim planeta Merkury, w trzecim planeta Wenus, w czwartym słońce, w piątym planeta Mars, w szóstym planeta Jowisz, w siódmym planeta Saturn; wszystko to są gwiazdy błędne, a w ósmym kręgu utwierdzone są gwiazdy stałe, natomiast krąg dziewiąty składa się z substancji, w której poruszał się duch Boży na początku.
— A za nim? — spytało pacholę.
— Za nim już nic niema; tam jest Bóg.
Następnie wzrok chłopięcia przeniósł się na puzderko, wysadzone drogiemi kamieniami, wśród których w świetle ogniska połyskiwał duży rubin; chłopiec zapytał znowu:
— Czemu brat Piotr wprawił duży rubin w ściankę puzderka?
— Rubin jest godłem miłości Bożej.
— Czemu rubin jest godłem miłości Bożej?
— Ponieważ jest czerwony, jak ogień, a ogień spala wszystko, a tam gdzie nic niema, tam jest Bóg.
Dziecko umilkło i popadło w zadumę, lecz nagle powstało i rzekło:
— Ktoś jest za drzwiami.
— Nie, — odrzekł braciszek. — To jeno wilki; słyszałem, że od pewnego czasu już się włóczą wszędy wokoło i rozgrzebują śnieg. Stały się bardzo zajadłe, ponieważ zima wypędza je z gór. Zeszłej nocy wtargnęły do owczarni i uprowadziły wiele owiec; o ile nie będziemy się mieć na baczności, pożrą i nas wszystkich.
— Nie, to kroki ludzkie, boć ciężko dudnią... ale słychać i stąpania wilków.
Ledwo tych słów domówił, aż tu ktoś zakołatał potrzykroć, ale niezbyt głośno.
— Pójdę odewrzeć, bo on tam pewnikiem bardzo uziąbł!
— Nie otwieraj, może to wilkołak i pożre nas wszystkich!
Lecz chłopak już odsunął ciężką drewnianą zasuwę, a wszystkie oblicza, przeważnie nieco pobladłe, obróciły się ku dźwierzom, otwierającym się zwolna.
— On ma różaniec i krzyż, to nie może być wilkołakiem! — rzekł chłopiec, gdy do izby wkroczył mąż, ubielony śniegiem, przytłaczającym mu długą strzępiastą brodę oraz skołtunione włosy, które spadały mu na barki i sięgały niemal pasa, i osypującym się z podartego kubraka, który li w połowie okrywał ciało wywiędłe i sczerniałe. Oczyma łagodnemi, pełnemi zachwyceń nieziemskich, powiódł przybysz po twarzach obecnych. Stanąwszy w pewnem oddaleniu od ogniska i spocząwszy nakoniec wzrokiem na osobie opata Malathgeneusa, zawołał:
— Przewielebny księże opacie, pozwól mi podejść do ogniska, ogrzać się i wysuszyć brodę, włosy i odzienie z osiędzielizny śniegowej, żebym nie zmarł z zimna wśród gór i nie rozgniewał Pana umyślnem męczeństwem.
— Podejdź do ogniska, — rzecze opat, — ogrzej się i spożyj jadło, które ci przyniesie chłopczyna Olioll. Bardzo to, wierę, rzecz smutna, że ludzie, za których umarł Pan nasz Chrystus, mogą być tak biedni, jak ty.
Przychodzień siadł wedle ogniska, zaś Olioll zdjął zeń kubrak, ociekający topniejącym śniegiem, i zastawił przed gościem mięsiwo, chleb i wino; atoli ów przegryzł jeno pajdę chleba, a wino odsunął, prosząc o wodę. Gdy jego broda i włosy nieco już przeschły, a członki przestały dygotać od zimna, przemówił zasię:
— Przewielebny księże opacie, ulituj się nad nędzarzem, ulituj się nad żebrakiem, który od lat wielu tłucze się po szerokim świecie i daj mi pracę jakowąś, niech będzie conajcięższa, bom-ci jest najnędzniejszy z Boskich nędzarzy.
Tedy bracia jęli się naradzać, jakąby mu poruczyć robotę i zrazu nie mogli dojść do niczego, gdyż nie było zajęcia, w któremby już nie był zatrudniony jeden z tego skrzętnego i pracowitego zgromadzenia. Wkońcu jednak ktoś wspomniał, że brat Łysy Lis, którego zajęciem było obracanie wielkich żaren w młynicy, gdyż był za głupi do czego innego, już się nazbyt postarzał, by wydołać tak ciężkiej pracy, tak więc od dnia następnego posyłano żebraka do żaren.
Przeszły mrozy i wiosna przechodziła w lato, a żarna nigdy nie próżnowały ani też nie były obracane z niechęcią, bo każdy, kto mijał młynicę, słyszał dziada wtórującego pieśnią kręceniu się dzierżaka[4]. Ponadto jeszcze jedna zgryzota opuściła to szczęśliwe zgromadzenie: oto Olioll, który zawdy był tępakiem i nieukiem, nabrał rozumu, co było tem dziwniejsze, że stało się to zgoła niespodziewanie. Dnia jednego był on nawet mniej rozgarnięty, niż po inne czasy, to też dostał w skórę i zapowiedziano mu, że albo nazajutrz lepiej przygotuje lekcję, albo też będzie odesłany do niższej klasy pomiędzy malców, którzy będą kpić sobie z niego. Rozbeczał się na dobre, a kiedy przyszedł dnia następnego, to chociaż jego głupota, wrodzona umysłowi, który zasłuchiwał się w każdy zbłąkany dźwięk i zamyślał się nad każdem przybłąkanem światełkiem, weszła już w szkole oddawna w przysłowie, jednakże tym razem umiał lekcję tak wybornie, że odrazu wysunął się na czoło klasy i odtąd był najlepszym uczniem. Z początku brat Gołąbek przypuszczał, że jest to skutek jego własnych modłów, zanoszonych do Najświętszej Panienki, i uważał to za dowód miłości, jaką mu okazywała; lecz skoro mnóstwo o wiele żarliwszych modlitw nie przyczyniło mu ni jednego snopka do żniwa, zaczął posądzać chłopca o konszachty z gęślarzami, druidami lub jędzami i postanowił śledzić go i mieć na oku. Z tą myślą zwierzył się opatowi, który nakazał mu przyjść do siebie, skoro odkryje prawdę. Nazajutrz, a była to niedziela, gdy opat i bracia, w białe przyodziani kapice, wracali z nieszporów, on stał już na drodze i pociągnąwszy opata za habit, rzekł:
— Żebrak jest jednym z największych świętych i cudotwórców. Właśnie przed chwilą udałem się wślad za Oliollem, a po wlokącym się kroku i opuszczonej głowie poznałem, że przytłaczało go brzemię głupoty; kiedy zaś doszedł do lasku koło młynicy, ze ścieżki wyłamanej w krzewinie i z odcisków stóp w grząskiej ziemi wymiarkowałem, że chadzał niejednokrotnie tą drogą. Ukryłem się za krzakiem, gdzie ścieżka skręcała na spadziznę, i z łez w oczach chłopca wywnioskowałem, że jego głupota była zbyt zastarzała, a mądrość jego nazbyt świeża, by miała go uchronić od obawy rózgi. Gdy wszedł do młynicy, zakradłem się pod okno i zajrzałem do wnętrza; zleciały się ptaszęta i posiadały mi na głowie i barkach, gdyż w tem świętem miejscu nieznana im jest trwoga, a przeszło też i wilczysko, ocierając się prawym bokiem o mój habit, a lewym o prątki zarośli. Olioll otworzył książkę, przewracając na tę stronicę, gdzie zadałem mu lekcję, i zaniósł się płaczem; żebrak usiadł koło niego i jął go pocieszać, póki ów nie usnął. Gdy spał już na dobre, żebrak ukląkł i zaczął się modlić, mówiąc: „O Ty, który przebywasz nad gwiazdami, okaż i nadal Swą wszechmoc odwieczną i spraw, niech mądrość przez Ciebie zesłana ocknie się w jego duszy, w której niemasz nic ze świata, ażeby dziewięć chórów anielskich sławiło Twe Imię!“... I naraz z przestworzy wytrysnęła światłość i oblała Aodha, a ja poczułem zapach róż. Poruszyłem się nieco w zdumieniu, a żebrak obróciwszy się, ujrzał mnie i nachylając się nisko, rzekł: „Bracie Gołąbku, jeżelim źle postąpił, przebacz mi i naznacz mi pokutę; dyć litość k’temu mnie nakłoniła“... Ale ja zląkłem się i uciekłem i nie zatrzymałem się w biegu, pókim tu nie przybył.
Wtedy wszyscy bracia jęli pogwarzać ze sobą, bo jeden mówił, że jest to taki a taki święty, drugi zasię utrzymywał, że nie ten, ale inny, a jeszcze trzeci twierdził, że żaden z owych — boć tamci jeszcze przebywali w swoich zakonach — lecz jeszcze jakiś inny; ta rozmowa omal nie doprowadziła do sporu, o ile był on możliwy w tem potulnem gronie, gdyż każdy radby pozyskać tak wielkiego świętego na rzecz swych stron rodzinnych. Wkońcu zabrał głos opat:
— Nie jest ci on żadnym z tych, którycheście wymienili, gdyż na Wielkanoc otrzymałem życzenia od wszystkich i każdy z nich był w swym zakonie, lecz jest to Aengus Miłośnik Boży i najprzedniejszy z tych, którzy odeszli, by zamieszkać w pustkowiu pomiędzy dzikiemi zwierzętami. Przed dziesięciu laty odczuł brzemię wielu trudów w klasztorze pod Wzgórzem Patryka i udał się w las, by mógł się zatrudniać jeno śpiewaniem ku czci Pana; lecz sława jego świętobliwości sprowadzała wielotysięczne rzesze do jego pustelni, tak iż odrobina próżności zakradła się do duszy, z której wygnane zostały wszelkie inne przywary. Przed dziewięciu laty ubrał się w łachmany i od tego dnia nikt go nie widział na oczy, chyba że zaiste było to prawdą, iż mieszkał śród wilków i żywił się ziołami polnemi. Chodźmyż doń, pokłońmy się jemu, gdyż nareszcie po długich szukaniach odnalazł tę nicość, w której jest Bóg, i prośmy go, by nas wprowadził na wydeptaną przez siebie ścieżkę.
Ruszyli w białych habitach drogą, wytartą w lesie; klerycy, idąc przodem, wymachiwali kadzielnicami, a opat, dzierżąc pastorał wykładany drogiemi kamieniami, stąpał pośrodku wonnego dymu. Przybywszy do młynicy, poklękali i zaczęli się modlić, oczekując chwili, gdy chłopię się obudzi, a święty zejdzie ze swego stanowiska i według swego zwyczaju wyjdzie poglądnąć na słońce zachodzące w nieodgadnionej pomroczy.

∗             ∗


O Costellu Hardym, Oonie córce Dermotta i Cierpkim Języku.

Costello zeszedł z równin i położył się na ziemi przed drzwiami swej czworogrannej wieży, podparłszy głowę rękoma, przyglądając się zachodowi słońca i zastanawiając się nad tem, jaka zapowiada się pogoda. Chociaż wśród szlachty chodaczkowej zaczęły przeważać kroje szat, wprowadzone przez Elżbietę i Jakóba, które obecnie już wyszły z mody, to jednak on wciąż jeszcze nosił szary płaszcz, stanowiący narodowy strój Irlandczyków; zmysłowe rysy jego twarzy i wielkość jego gnuśnego ciała tworzyły mieszaninę dumy i siły, które cechowały wiek dawniejszy. Oczami wodził po słońcu na zachodzie, po długiej białej drodze, gubiącej się za południowo-zachodnią rubieżą widnokręgu i po postaci jeźdźca, gramolącego się zwolna na wzgórek. W czas niedługi jeździec przybliżył się na tyle, że w owej kurzawie można było wyraźnie dostrzec jego drobną i niezgrabną korpulencję, długi płaszcz irlandzki i roztrzęsioną kobzę, zwisającą z ramion, tudzież kudłate szkapsko, na którem siedział. Skoro podjechał tak blisko, iż można go było usłyszeć, zaczął krzyczeć:
— Ty śpisz, Tumausie Costello, gdy lepsi mężowie rozdzierają sobie serca na wielkich białych drogach? Zerwijno się, hardy Tumausie, bo niosęć nowiny! Zerwijno się, wielki omadhaunie! Otrząśnijże się z ziemi, ty chwaście w ludzkiej postaci!
Costello zerwał się na równe nogi, a skoro dudarz dojechał do niego, zaraz pochwycił tegoż za kołnierz spencera i wysadziwszy go z siodła, cisnął nim o ziemię.
— Daj mi spokój, daj mi spokój! — odezwał się poturbowany kobeźnik, lecz Costello jeszcze potrząsnął nim na przyczynek.
— Mam nowiny od Winny, córki Dermotta!
Rozluźniły się potężne palce i dudarz wstał, sapiąc ciężko.
— Czemużeś mi tego przódy nie powiedział, — ozwał się Costello, — żeś przybył od niej? Mógłbyś mnie wtedy besztać, ile wlezie!
— Przybyłem od niej, lecz nie pisnę ni słowa, póki mi nie zapłacisz za poturbowanie.
Costello sięgnął po kaletę, w której nosił pieniądze i sporo czasu upłynęło, zanim zdołał ją otworzyć, bo ręka, która zmogła wielu ludzi, trzęsła się od obawy i nadziei.
— Oto wszystkie dutki, jakie mam w kalecie — rzekł, wysypując strugę pieniędzy francuskich i hiszpańskich na dłoń dudarza, który próbował w zębach każdą monetę, zanim odpowiedział.
— Prawda, piękna to zapłata, lecz nie powiem, póki nie będę miał zapewnionej obrony, gdyż jeżeli Dermottowie dostaną mnie w swe ręce w jakimś ciemnym kątku po zachodzie słońca, lub za dnia w Cool-a-vin, to mnie porzucą w rów, bym zgnił między pokrzywami albo powieszą na wielkiej sykomorze, gdzie przed czterema laty powiesili koniokradów.
Mówiąc to, przywiązał szkapinę za uzdę do zardzewiałej sztaby żelaznej, wmurowanej w ścianę.
— Zrobię cię moim grajkiem i przybocznym sługą, — rzekł Costello, — a nikt nie odważy się podnieść ręki na człeka, kozła, konia czy psa, należącego do Tumausa Costella.
— A ja opowiem swe zlecenie — odrzekł ów, zrzucając siodło na ziemię, — li tylko u węgła kominka, mając w ręce kubek, a obok siebie dzban piwa lekko chmielnego, bo chociażem obdartus i głodomór, to jednak moi przodkowie byli dostatnio przyodziani i syci, póki przed siedmiu wiekami dom ich nie został spalony, a bydło ich nie zostało zrabowane przez Dillonów, których jeszcze zobaczę na rusztach piekielnych, i póki sami nie poczęli biadać... — a gdy to mówił, małe oczki mu połyskiwały i dłonie zaciskały się w kułak.
Costello wprowadził go do wielkiej świetlicy, wyściełanej tatarakiem, w której nie było onych zbytków i wygód, jakie upowszechniały się już pomiędzy drobną szlachtą, jeno pierwotna golizna a prostota. Wskazał mu ławę koło wielkiego komina, gdy ów usiadł, napełnił kubek rogowy i postawił go na ławie przy nim, koło kubka zaś wielki bukłak z czarnej skóry; następnie zapalił łuczywo, które tkwiło pochyło w pierścieniu na ścianie, a ręce mu przytem się trzęsły; wkońcu zwrócił się do gościa i przemówił:
— Czy córka Dermotta przyjdzie do mnie, Duallachu, synu Daly’ego?
— Córka Dermotta nie przyjdzie do ciebie, gdyż ojciec przykazał kobietom, by jej pilnowały, lecz ona mnie prosiła, bym ci doniósł, że od dziś za tydzień będzie noc świętojańska, która będzie nocą jej ślubu z Namarą z nad Jeziora; ona chce żebyś był tam obecny, bo jeżeli ją poproszą, by jak zwyczaj każe, wypiła do tego, kogo najwięcej kocha, wtedy wypije w twe ręce, Tumausie Costello, wyjawiając wszystkim, kogo kocha i jak mało szczęścia będzie w jej małżeństwie. Ja ze swej strony radzę ci wziąć ze sobą tęgich chwatów, bom ci ja widział na własne oczy koniokradów, wywijających w powietrzu „błękitne hołubce“...
I wyciągnął do Costella próżny już kubek, który zaciskał mocno w garści, niby w szponach ptasich i krzyknął:
— Napełnij mi znów kubek, bo radbym, żeby nastał taki dzień, w którymby wszystka woda na całym świecie wyschła i mogła się zmieścić w skorupce ślimaczka-grzebielucha, a sam żebym mógł chlać jeno piwo!
Widząc, że Costello nie odpowiadał, lecz siedział w zamyśleniu, wybuchnął:
— Nalej mi kubek, powiadam ci, gdyż żaden Costello nie jest tak możny w świecie, żeby nie musiał czekać na Daly’ego, nawet chociaż Daly włóczył się z dudami po drogach, a Costello ma goły pagórek, pusty dom, jednego konia, kierdel kóz i kilka krówek.
— Świeć bakę swojemi Daly’ami, gdy ci się tak podoba, — rzecze Costello, nalawszy kubek, — bo przyniosłeś mi przychylne słowo od mej kochanki.
Przez kilka dni następnych Duallach chodził tędy i owędy, by zebrać drużynę przyboczną, a każdy człek, którego spotkał, miał w zanadrzu jakowąś opowieść o Costellu: jak będąc jeszcze chłopcem, zabił zapaśnika, szarpnąwszy tak silnie rzemień opasujący ich obu, że złamał zapaśnikowi potężny kręgosłup; jak w wieku nieco starszym założywszy się, przeprowadził narowiste konie przez bród na Unchion; jak doszedłszy do lat męskich łamał w Mayo kute podkowy; jak pędził przed sobą wielu ludzi przez żuławę w Druman-air zato, że śpiewali uszczypliwą piosenkę o jego ubóstwie... i wiele jeszcze przytoczono przykładów jego siły i hardości, lecz nie znalazł nikogo, ktoby chciał stawać po stronie człeka tak popędliwego a biednego, w sporze z ludźmi tak przezornymi i bogatymi, jak Dermott z Owczego i Namara z nad Jeziora.
Wtedy wyruszył sam Costello i po wysłuchaniu wielu wykrętów w wielu miejscach, przyprowadził rosłego draba trochę niespełna rozumu, który chodził za nim jak pies, parobka, który go uwielbiał z powodu siły, tłustego dzierżawcę, którego dziadkowie służyli jego rodzinie oraz zgraję chłopaków, pilnujących jego kóz i bydła, i ustawił ich ordynkiem przed ogniskiem w pustej komnacie. Przynieśli ze sobą tęgie pałki, zaś Costello zatknął każdemu za pas starą krócicę i ugaszczał ich przez noc całą, częstując piwem hiszpańskiem i każąc strzelać do białej rzepy, którą przybił kołeczkiem do ściany. Dudarz Duallach siedział na ławie koło komina, grając na swej starej kobzie „Zielony pęczek sitowia“, „Rzekę Unchion“ i „Książąt Breffery“ i gderząc raz na postawę strzelców, to znowu na ich niezręczne strzelanie, a wreszcie i na Costella, którego nie stać było na lepszych pachołków. Parobek, półgłówek, dzierżawca i chłopcy już nawykli do zrzędzenia Duallacha, gdyż było ono nieodłączne od każdego wesela, czy odpustu, zarówno jak pokwikiwanie jego kobzy, lecz dziwili się pobłażliwości Costella, który rzadko bywał na weselach i odpustach, jakgdyby nie mógł znosić cierpliwie gderliwego dudarza.
Nazajutrz wieczorem wyprawili się do Cool-a-vin; Costello jechał na niezgorszym koniu i dźwigał miecz, inni zasię człapali na kudłatych chabetach, dzierżąc pod pachą tęgie palice. Gdy jechali przez moczary i przez wądoły, widzieli sobótki za sobótkami od wzgórza do wzgórza, od widnokręgu do widnokręgu, a wszędy przy nich gromadki, które tańczyły w czerwonej oświetli płomienia torfowego, uświetniającego gody życia i ognia. Gdy zajechali przed dom Dermotta, ujrzeli u wnijścia niezwykle rojną gromadę ludzi bardzo biednych, pląsających wkrąg ogniska, pośrodku którego znajdowało się płonące koło od wozu; zataczali ów okrężny korowód, który jest tak stary, że bogowie, co oddawna skarleli i stali się jeno skrzatami, nie tańczą innych pląsów na swych uroczyskach. Przez drzwi i podłużne strzelnice z obu stron dochodził przyćmiony blask świec oraz odgłos wielu stóp, sunących w tańcu, przyniesionym przez Elżbietę i Jakóba.
Przywiązali konie do krzaków, gdyż wielka ilość koni tak uwiązanych świadczyła, że stajnie są zapełnione; przecisnęli się przez tłum wieśniaków, stojący w drzwiach, i wkroczyli do wielkiej komnaty, gdzie odbywały się pląsy. Parobek, półgłówek, dzierżawca i dwaj chłopcy wmieszali się w gromadkę służby, przyglądającą się zabawie z wnęki, a Duallach siadł na ławie pospołu z drugimi kobeźnikami, natomiast Costello utorował sobie drogę wśród ciżby taneczników do miejsca, gdzie stał Dermott z Owczego wraz z Namarą z nad Jeziora, nalewając sobie piwo z porcelanowego dzbana w rogowe kubki o srebrnych okuciach.
— Tumausie Costello, — rzekł starzec, — spełniłeś dobry uczynek, żeś zapomniał o tem, co było, i że porzuciwszy niechęć, przybyłeś na wesele mej córki z Namarą z nad Jeziora.
— Przybywam, — rzekł Costello, — ponieważ za czasów Costella de Angalo, gdy moi przodkowie pobili twoich przodków i następnie pojednali się z nimi, stanął układ wieczysty, że każdy Costello ma prawo przybyć ze swą służbą i dudarzem na wszelką biesiadę urządzoną przez Dermotta, a Dermott wraz ze swym orszakiem i dudarzem może zjawić się na każdej uczcie wydanej przez Costella.
— Jeżeli przybyłeś w złej myśli i ze zbrojną czeladzią, — rzekł syn Dermotta czerwieniejąc, — to choćbyś miał nie wiem jak silne dłonie, by brać się za bary i rąbać mieczem, jednakże będzie z tobą krucho, gdyż z Mayo przybyło sporo ojczyców[5] mojej żony, a z Gór Wolich przyszli trzej bracia moi z zastępem sług! — to mówiąc, trzymał rękę pod kabatem, jakgdyby na głowicy oręża.
— Nie, — odparł Costello, — przyszedłem jeno zatańczyć pląs pożegnalny z twą córką.
Dermott wyciągnął rękę z pod kabata i podszedł ku smuklej, bladej panience, która stała właśnie nieopodal, utkwiwszy w ziemię przemiłe oczęta.
— Costello przyszedł zatańczyć z tobą pląs pożegnalny, ponieważ wie, że odtąd już nigdy nie będziecie widywać się ze sobą.
Panienka podniosła oczki i spojrzała na Costella; w jej wzroku uwydatniała się ufność istoty potulnej i łagodnej, pokładana w człowieku butnym i krewkim, co od początku świata zawsze bywało tragedją kobiety. Costello wprowadził ją pomiędzy taneczników i rychło porwał ich rytm padwana, owego przepysznego korowodu, który wraz z sarabandą, galardą i tańcami mauretańskiemi wyparł u większości chodaczkowej szlachty irlandzkiej żwawsze hołubce staroświeckie, przeplatane wdzięczną grą ruchów i śpiewankami. A gdy tak wodzili rej, ogarnęła ich niewysłowiona tęsknica, zniechęcenie do świata, żrąca a gorzka żałość nad sobą wzajem i niedający się określić gniew względem wspólnych nadziei i obaw, który jest radością kochania. Skoro się tanek ukończył i dudarze odłożyli kobzy, przepijając do siebie rogowemi kubkami, oboje stanęli w pewnem oddaleniu od innych, czekając w zadumie i milczeniu na powtórne rozpoczęcie pląsów, które znów wykrzeszą ogień, mający rozżagwić ich serca. Tak więc, jak noc długa, tańczyli padwana, sarabandę, galardę i tańce murzyńskie; wielu obecnych przystawało w miejscu, by się im przyjrzeć, a chłopkowie naschodzili się u wrót i wytrzeszczali oczy, jakgdyby rozumieli, że jeszcze długo potem będą zbierali dokoła siebie swych wnuków i bajali im, jako widzieli Costella tańczącego z Ooną, córką Dermotta, — i dzięki swym opowiadaniom staną się uczestnikami wątku starożytnej klechdy. Tymczasem, gdy rozbrzmiewały one pląsy i kobeźne dudlenia, Namara z nad Jeziora chodził powszędy, głośno przegadując i strojąc żarty niedorzeczne, by wszystkim mogło się wydawać, że sobie z tego nic nie robi, a Dermott z Owczego stawał się coraz to czerwieńszy i coraz to częściej poglądał ku drzwiom, chcąc się przekonać, czy blask świec nie nabiera tam barwy żółtawej od świtu.
Wkońcu obaczył, że nadeszła chwila odpowiednia, więc korzystając z przerwy, dał hasło zakończenia pląsów i stanąwszy w miejscu, gdzie stały puharki rogowe, obwieścił donośnym głosem, że teraz córka jego ma wychylić czarę weselną. Wówczas Oona podeszła ku niemu, a goście stanęli w podkowę dokoła; Costello przywarł do ściany po prawicy, a tuż za nim ustawili się: dudarz, parobek, dzierżawca, półgłówek i dwaj chłopcy. Stary dziedzic wyjął z wnęki w ścianie srebrną czarę, z której jej matka i babka piły ongi zdrowie weselne, nalał napitku z fafurowego dzbana i podał córce czarę, wymawiając słowa obrzędowe:
— Wypij w ręce tego, kogo kochasz najwięcej!
Podniosła czarę do ust i trzymała ją przez chwilę, a następnie odezwała się głosem dźwięcznym i pieszczotliwym:
— Piję zdrowie wiernego kochanka mojego, Tumausa Costella!
W tejże chwili czarka potoczyła się z rozpędem po posadzce, brzęcząc niby dzwonek, bo stary pan uderzył córkę w twarz i wytrącił jej czarkę z rąk. W komnacie zapanowało głuche milczenie.
Pomiędzy czeladzią, która właśnie wysypała się z alkierza, było niemało ludzi Namary; jeden z nich, bajarz i piewca, ostatni niedobitek braci gęślarskiej, który miał miejsce za stołem i misę w kuchni Namary, wyciągnął z za pasa nóż francuski i snadź zamierzał rzucić się na Costella, lecz znienacka jakiś cios powalił go na ziemię, gdzie ramieniem potrącił kubek, który znów zatoczył się, pobrzękując. Wraz rozległby się szczęk stali, gdyby od strony chłopstwa zebranego przy drzwiach i tłoczącego się poza niemi nie doszedł pomruk i okrzyki; wszyscy poznali, że byli to nie synowie Irlandczyków, wiernych królowej lub usposobionych przyjaźnie względem Dermottów i Namarów, lecz synowie owych dzikich Irlandczyków z okolic Lough Gara i Lough Cara, którzy prowadzili wiosłem skórzane korakle[6], mieli krzaczaste włosy nad oczyma i nie kazali chrzcić prawego ramiona swych dzieci, żeby mogły zadawać silniejsze uderzenia, przysięgali tylko na Ś. Atty, słońce i księżyc, a piękno i siłę czcili więcej od Ś. Atty, od słońca i miesiąca.
Dłoń Costella spoczywała już na jelcach miecza, aż pobielały mu kłykcie palców, lecz teraz odjął ją zpowrotem i w towarzystwie swych druhów postąpił ku drzwiom; rozstępowali się przed nim tanecznicy, przeważnie niechętnie i z ociąganiem, pozierając na szemrzących i pokrzykujących włościan, ale niektórzy czynili to pośpiesznie i z radością, gdyż bił odeń blask jego sławy. Ominął rzeszę kmiecą, poglądającą przyjaźnie i zajadle, i doszedł do zarośli, do których był uwiązany jego rumak wraz z kudłatemi szkapiskami; dosiadł swego wierzchowca i wydał rozkaz swoim niezdarnym pachołkom, by powsiadali na koń i ruszyli za nim do najbliższego wąwozu. Gdy ujechali zuchelek drogi, Duallach, który człapał naostatku, obrócił się w stronę domu, gdzie stała gromadka Dermottów i Namarów obok znacznie liczniejszej hurmy wieśniaków i zawołał:
— Dermocie! należało ci się, żebyś został takim, jakim jesteś w chwili obecnej: latarnią bez świecy, trzosem bez pieniędzy, trzodą bez runa, boś miał rękę zawsze sknerską dla dudarzy, skrzypków, bajarzy i dziadów-włóczęgów!
Jeszcze nie dokończył, a już trzech Dermottów z Gór Wolich poskoczyło ku swym koniom, a sam stary Dermott chwycił za uzdę mierzyna jednego z Namarów i dalejże nawoływać innych, by szli za nim. Nic obeszłoby się bez wielu razów i krwi przelewu, gdyby wieśniacy nie pochwycili tlejących jeszcze głowni ze zgliszcza sobótki i nie poczęli ciskać ich z głośną wrzawą pomiędzy konie, które jęły, jak jeden, wierzgać i stawać dęba, a niektóre wyrwały się z rąk powściągających je koniuchów; białka ich ślepiów połyskiwały w rozbłyskach świtu.
Przez kilka następnych tygodni Costellowi bynajmniej nie brakło wiadomości o Oonie, gdyż to jakaś babina, sprzedająca jajka i kurczęta, to znowu człek jakowyś czy niewiasta, idąc w pąci do Źródła Skalnego, opowiadali mu, że jego luba rozchorowała się nazajutrz po nocy kupałowej i że ma się nieco lepiej lub nieco gorzej — zależnie jak bywało. I chociaż, jak zwykle, doglądał swych koni, kóz i bydła, to jednak rzeczy najpospolitsze i najbardziej błahe, jak kurz na drogach, śpiewy ludzi wracających z odpustów i jarmarków, ludzie grający w karty na polach w niedziele i święta, pogłoski o wojnach i przewrotach na szerokim świecie, jakieś poważne zamiary jego otoczenia — napawały go niewyjaśnionym niepokojem. Lud wsioski jeszcze pamięta, jak to on, gdy noc zapadała, nakazywał dudarzowi Duallachowi przy wtórze trajkotania świerszczyków gędzić sobie o „Synu Jabłka“, „Piękności Świata“, „Królewiczu Irlandji“ lub którąś inną z owych baśni, przechodzących z pokoleń na pokolenia, a stanowiących dorobek pieśniarski dudarzy na równi z „Zielonym pączkiem sitowia“, „Rzeką Unchion“ lub „Książętami Breffeny“... gdy zaś przed jego oczyma wyłaniał się nieuchwytny i wyśniony świat podań, wówczas oddalał się, by pogrążyć się sam na sam w rojeniach o swym smutku.
Duallach często opowiadał mu o tem, jak to jakiś szczep dzikich Irlandczyków wywodzi się od nieporównanego Króla o Pasie Błękitnym albo od Wiciędza z Wiklinnego Szałasu, lub o tem, jak wszyscy cudzoziemcy i większość Irlandczyków, wiernych królowej, są potomstwem pokracznego i rogatego Narodu z za Morza albo służalczego i czołgającego się Ferbolga; lecz Costello był zajęty jeno strapieniami swej miłości, to też dokądkolwiek przenosiła się treść opowieści: czy na Wyspę Czerwonego Loughu, gdzie żyją ludzie błogosławieni, czy też w posępną krainę Jędzy ze Wschodu, to zawsze jedynie Oona ponosiła ich upiorne katusze. Boć to ona, nie żadna królewna z dawnych lat, była uwięziona w żelaznej wieży podwodnej, dokoła której owijały się przeguby Smoka Dziewięć-Oka; ona to po siedmiu latach służby uzyskała prawo wydostawania z piekieł wszystkiego, co zdoła udźwignąć, i wyciągnęła rzesze, spróchniałemi palcami czepiające się rąbka jej sukni; ona to zaniemówiła na rok, ponieważ dziwożonki wbiły jej w język niewielki cierń zaczarowany; z jej włosów pochodził ów pukielek, zwity w pierścioneczek na dnie rzeźbionej skrzyneczki, który dawał tyle światła, że ludziska mogli przy niem młócić zboże od zmroku do świtania, i wzbudzał taki podziw, że królowie tracili lata na wędrówkach i ścierali się z nieznanemi wojskami, pragnąc odszukać jej kryjówkę; albowiem na świecie nie było piękności okrom niej, nie było bólu okrom niej... A gdy nakoniec milknął głos dudarza, uszlachetniony głęboką treścią starej dumki, i grajek wywlókł się włogawemi kroki na poddasze, gdzie sypiał, zaś Costello, umoczywszy palce w glinianej kropielniczce z wodą święconą, zaczynał odmawiać pacierz do Maryji po Siedemkroć Bolesnej, to niebieskie oczy i gwiaździsta szata na świętym obrazie przesłaniała mu się mgłą, a zamiast nich pojawiały się ciemne oczy i samodziałowa suknia Winny, córki Dermotta; albowiem na świecie nie było czułości, okrom niej... Był on z tych ascetów namiętnych, którzy zachowali serca czyste dla miłości lub nienawiści, jak inni ludzie zachowali je dla Boga, Matki Bożej lub Świętych, i którzy, gdy nadejdzie godzina ich nawiedzenia, dochodzą do Istności Boskiej przez gorzkie utrapienie, Ogród Getsemański i samotny Krzyż, wzniesiony w sercach śmiertelnych dla nieśmiertelnych udręczeń.
Pewnego dnia, gdy Costello pomagał obu swoim chłopcom kosić łąkę, podjechał doń jakiś człek w służebnej odzieży, wręczył mu list i odjechał precz, nie mówiąc ni słowa. List pisany po angielsku, zawierał następujące słowa:
— Tumausie Costello, moja córka jest ciężko chora. Była u niej znachorka z Knock-na-Sidhe i powiedziała, że ona umrze, o ile jej nie odwiedzisz. Proszę cię przeto, byś przybył do tej, którą zdradziecko pozbawiłeś spokoju.
Dermott, syn Dermotta.
Costello rzucił na ziemię sierp i wyprawił jednego z chłopców po Duallacha, który w jego myślach splótł się nierozerwalnie z Ooną, sam zaś własnoręcznie osiodłał własnego rumaka i szkapkę Duallacha.
Gdy dojeżdżali do domu Dermotta, był już przedwieczerz; w dole pod nimi leżała Lough Gara, modra, zwierciadlana i opustoszała, a choć już w pewnej odległości byli spostrzegli ciemne postaci, krzątające się koło drzwi, to jednak dom wyglądał na niemniej opustoszały jak Lough. Drzwi były nawpół otwarte; Costello zapukał do nich raz i drugi, aż z trawy zerwał się rój rybitw i z wrzawą zaczął krążyć nad jego głową. Atoli nikt nie dawał odpowiedzi.
— Nikogo niema w domu, — rzekł Duallach, — bo Dermott z Owczego jest zbyt hardy, by witać u siebie Costella Hardego.
To rzekłszy, jednem pchnięciem rozwarł drzwi, poprzez które ujrzeli obszarpaną, brudną, stareńką kobietę, która siedziała na posadzce, opierając się o ścianę. Costello poznał, że była to Brygida Delaney, głuchoniema żebraczka. Ujrzawszy go, powstała i dała mu znak, by szedł za nią, poczem poprowadziła go wraz z towarzyszem po schodach i przez długi korytarz do zamkniętych drzwi. Następnie pchnęła drzwi, które wraz się otwarły, i odszedłszy nieco wbok, usiadła jak poprzednio. Duallach usiadł również na podłodze, a Costello wszedł do środka i obaczył na łóżku śpiącą Winny. Usiadł przy niej na stołku i czekał... lecz upłynęło sporo czasu, a ona wciąż jeszcze spała. Wówczas Duallach jął poprzez drzwi dawać mu znaki, żeby ją obudził, lecz Costello nawet stłumił dech, aby ona mogła spać nadal, gdyż serce miał przepełnione ową niedającą się określić litością, która omdlewające serce kochanka czyni cieniem serca Boskiego. Naraz zwrócił się do Duallacha i rzekł:
— Nie wypada, bym tu pozostawał, gdy niema tu nikogo z jej krewnych, gdyż gawiedź zawsze jest pochopna do oczerniania piękności.
Wówczas zeszli na dół, stanęli u wrzeciądzów domu i czekali, lecz już nastał wieczór i nikt nic nadchodził.
— Głupi to był człek, co cię nazwał Costellem Hardym! — zawołał nakoniec Duallach, — gdyby cię on zoczył, stojącego, jak głupi, w miejscu gdzie na twe powitanie nie pozostawiono nikogo oprócz dziadówki, nazwałby cię niewątpliwie Costellem Pokornym.
Wnetże więc Costello dosiadł konia i Duallach usadowił się na swym stępaku, lecz gdy już ujechali kęs drogi, Costello ściągnął wodze i zatrzymał rumaka. Upłynęło chwil mało-wiele, wtem Duallach krzyknął:
— Nie dziwota, że boisz się obrazić Dermotta z Owczego! Ma-ci on wielu braci i przyjaciół, a choć stary, ale jary i krzepki w garści, ponadto zaś należy do stronników królowej i wrogowie Gaelu trzymają z nim zajedno!
Na to Costello odparł, rumieniąc się i pozierając w stronę domostwa.
— Przysięgam na Matkę Przenajświętszą, że nie powrócę tu nigdy, jeżeli nie poślą po mnie, zanim przejadę bród na Brunatnej Rzece! — i ruszył w dalszą drogę, lecz tak powoli, że i słońce zaszło i nietoperze poczęły przelatywać nad oparzeliskami, a on wciąż jeszcze jechał noga za nogą. Gdy dobił do rzeki, zmitrężył chwilkę czasu na ławicy piaskowej pośród kwiecia kosaćców, potem nagle wjechał w wodę i zatrzymał konia na mieliźnie, pianą obryzganej. Tymczasem Duallach przeprawił się i czekał już na wydmie nad odmętem przy brzegu przeciwnym. Po dłuższej chwili Duallach krzyknął znowu, tym razem bardzo cierpkim głosem:
— Głupcem był, który cię spłodził i głupia ta, która cię na świat wydała, a najgłupsi ze wszystkich głupców są ci, którzy powiadają, że jesteś potomkiem rodu starożytnego i zacnego! Pochodzisz bowiem od bladolicych żebraków, co włóczą się od wrót do wrót, kłaniając się zarówno możnym jak i chudopachołkom.
Costello z głową pochyloną przebrnął rzekę i zrównał się z dudarzem, a możeby doń zagadał, gdyby na przeciwległym brzegu nie zatętniły kopyta i nie chlasnął ku nim przez wodę jakowyś mąż konny. Był to pachołek Dermotta, a przemówił głosem zdyszanym, jak człek, co ostro rwał z kopyta:
— Tumausie Costello, przybywam, by znów was wezwać w dom Dermotta. Gdyście odjechali, jego córka Winny ocknęła się i zawołała na was po imieniu, boście jej się zwidzieli we śnie. Głucha Brygida Delaney widziała poruszenie jej warg i jej smętek, przeto poszła w bór ponad domostwem, gdzieśmy się przyczaili i wziąwszy Dermotta Owczarza za rękaw, przywiodła go do córki. On obaczył jej smętek, więc dał mi własnego konia, bym jechał co tchu i sprowadził was niezwłocznie.
Wówczas Costello zwrócił się do dudarza Duallacha Daly, a schwyciwszy go mocno przez pół, wysadził z kulbaki i grzmotnął nim o szarą opokę, wysterkającą z wody, tak iż ów padł bez życia w odmęt; fale jęły spłókiwać jego język, który Bóg uczynił cierpkim, o czem wieść gminna głosić będzie w późne lata. Wtedy zabójca, bodąc konia ostrogami, popędził, jak oszalały, wzdłuż brzegu rzecznego ku północno-zachodowi i zatrzymał się, póki nie dojechał do innego, płytszego brodu i nie ujrzał wchodzącego miesiąca, odbitego w wodzie. Przystanął, wahając się przez chwilę, a następnie przeprawił się wbród i jechał bez wytchnienia przed siebie, aż przebywszy Góry Wole, skierował się w stronę morza; wzrok jego prawie bez przerwy spoczywał na tarczy księżyca, który błyszczał w ciemności, niby wielka biała róża, pnąca się po kracie okiennej jakiegoś gmachu czarodziejskiego i niezmierzonego. Lecz naraz, koń jego, oddawna już zwalany potem i setnie zziajany, ponieważ jeździec podniecał go ostrogą do pędu, dobył sił ostatnich i zwalił się ciężko, zrzucając Costella na trawę przy drodze. Próbował go podnieść na nogi, a gdy mu się to nie powiodło, ruszył sam jeden piechotą w stronę światłości księżycowej; doszedł tak nad morze, gdzie spostrzegł żaglowiec, spoczywający na kotwicy. Dopiero teraz, gdy już nie mógł iść dalej ze względu na toń morską, poczuł, że jest śmiertelnie zmęczony, a noc przejmująco chłodna, to też udał się do karczemki, położonej na samem wybrzeżu i rzucił się na ławę. Izba była zatłoczona żeglarzami hiszpańskimi i irlandzkimi, którzy dopieroco przemycili ładugę wina i słodowego piwa, a obecnie czekali sprzyjającego wiatru, by odbić od brzegu. Jeden z Hiszpanów poczęstował go napitkiem, przemawiając doń łamanem narzeczem gaelickiem. Wychylił kubek łapczywie i zaczął gwarzyć żywo i bezładnie.
Przez jakie trzy tygodnie dął wiatr przeciwny lub nazbyt gwałtowny, więc okrętnicy zwlekali z wyjazdem, pijąc, gawędząc i grając w karty; Costello pokumał się z nimi, sypiając na ławie karczemnej, oraz pijąc, gawędząc i grając za dwóch. Wkrótce przepił i przegrał drobną sumkę pieniędzy, jaką posiadał, a następnie swego konia, którego ktoś przyprowadził z górskiego parowu, na rzecz pewnego Hiszpana, który odprzedał rumaka jakiemuś gaździe z gór; to samo stało się z długim płaszczem, ostrogami i cholewiastemi butami z miękkiej skóry. Nakoniec powiał lekki wiaterek w stronę Hiszpanji; załoga wyległa na statek, nucąc pieśni gaelickie i hiszpańskie, podniesiono kotwicę, a niebawem białe żagle schowały się za widnokręgiem. Wówczas Costello zawrócił ku domowi — i wyszczerzyło doń zęby życie... Szedł przez dzień cały, a na odwieczerzu dotarł do drogi, która wiedzie od Lough Gara aż ku południowemu krańcowi Lough Cay. Tam natknął się na wielką rzeszę kmiotków i gospodarzy, kroczących powoluteńku za dwoma księżmi, oraz gromadką strojnych osobistości, z których kilku dźwigało trumnę. Zatrzymał jakiegoś staruszka, pytając czyj to pogrzeb i kto zacz są ci ludzie, na co odrzekł staruszek:
— Jest to pogrzeb Oony, córki Dermotta, a oto idą Dermotty i Namarowie tudzież ich czeladź; ty zaś jesteś Tumaus Costello, któryś ją zabił.
Costello wyszedł na czoło orszaku żałobnego, mijając ludzi, którzy poglądali nań złowrogiemi oczyma, i ledwo rozumiejąc to, co usłyszał; albowiem stracił teraz świadomość, która jest objawem zdrowego umysłu, i wydawało mu się niepodobieństwem, by taka wcielona łagodność i uroda, która tak długo ożywiła świat, mogła przeminąć. Nagle zatrzymał się i zapytał, kogo to chowają, a jakiś człek odpowiedział:
— Niesiemy Winny, córkę Dermotta, którą tyś zabił, i pochowamy ją na Wyspie Świętej Trójcy, — mówiąc to człek ów schylił się, podniósł kamień z ziemi i cisnął nim w Costella, raniąc go w policzek, aż krew pociekła po twarzy. Costello szedł dalej, ledwie odczuwając ból, a zbliżywszy się do tych, co wieźli trumnę, wcisnął się pomiędzy nich i kładąc rękę na trumnie, zapytał głośno:
— Kto jest w tej trumnie?
Trzej starsi Dermottowie z Gór Wolich ułapili kamienie i rozkazali otaczającym uczynić to samo; pokrytego ranami spędzono z drogi i z pewnościąby go zabito, gdyby nie przeszkodzili księża.
Gdy tłum przeszedł, Costello znów powlókł się za nim i ujrzał zdaleka, że trumnę złożono na szeroką krypę, zaś ludzie powsiadali do innych łodzi, które zwolna przejechały przez wodę na Wyspę Św. Trójcy. Po pewnym czasie obaczył że czółna powracają, a wysiadający z nich ludzie wstępują pomiędzy tłum na brzegu i wszystko rozprasza się po najrozmaitszych drogach i wertepach. Zdawało mu się, że Winny była gdzieś na wyspie, uśmiechając się słodko, jak dawniej, to też gdy wszyscy się rozeszli, przebył wpław tę drogę, którą niedawno przeorały łodzie, i znalazł świeżą mogiłę koło zwalisk opactwa Świętej Trójcy. Rzucił się na nią, wzywając Oonę, by przyszła do niego. Ponad nim dygotały czworokątne listki bluszczu, a wszędy dokoła niego białe ćmy unosiły się nad białem kwieciem i błogie wonie przesycały zmroczone przestworze.
Leżał tam przez całą noc i cały dzień następny, wołając na nią od czasu do czasu, by przyszła do niego; a gdy przyszła trzecia noc, on wycieńczony głodem i bólem, zapomniał, że jej zewłok spoczywa hań w dole mogilnym — wiedział jedynie, że ona jest tu gdzieś w pobliżu i nie chce przyjść do niego.
Przed samem świtaniem, w godzinę, o której wieśniacy słyszą dziś jego krzyk upiorny, ocknęła się w nim dawna hardość i zawołał głośno:
— Winny, córko Dermotta Owczarza, jeżeli do mnie nie przyjdziesz, zabiorę się i nigdy nie powrócę na Wyspę Świętej Trójcy!
Lecz zanim skonał dźwięk jego głosu, nad wyspą zaszuścił chłodny i wirujący wiaterek i Costello ujrzał rój przelatujących widm; były to kobiety Sidhe w koronach ze srebra i ciemnych, rozwiewnych szatach. Pośród nich była i Oona, lecz nie ta, co uśmiechała się łagodnie: przeszła koło niego pośpiesznie i z gniewem, a mijając go, wymierzyła mu policzek i zawołała:
— A więc zabieraj się i nie powracaj już nigdy!
Chciał za nią podążyć i wołał ją po imieniu, gdy wtem cały świetlany rój wzbił się w powietrze i skupiając się razem w kształt srebrzystej róży, rozpłynął się w szarawym brzasku.
Costello powstał z nad grobu, nie rozumiejąc nic, jak tylko, że rozgniewał swą miłą i że ona kazała mu odejść. Pobrnął w jezioro i zaczął płynąć. Płynął i płynął przed siebie, lecz członki miał nadto ociężałe, by mógł niemi pruć fale i utrzymywać się na powierzchni, a pozatem ciężył na nim gniew Winny. Przepłynąwszy niewielką przestrzeń, zatonął bez nijakiego borykania się ze śmiercią, jak człek, co zapada w sen... i śni.

Nazajutrz ubogi rybak znalazł go pomiędzy rokiciną pobrzeżną, leżącego na białym piasku jeziernym z rękoma rozpostartemi jak na krzyżu, i wziął go do własnej chatki. Płakali nad nim sami jeno biedacy i zawodzili pieśni-żalnice; a gdy nadszedł czas, pochowali go w opactwie na Wyspie Świętej Trójcy, gdzie jeno strzaskany ołtarz oddzielał go od córki Dermotta, i zasadzili nad niemi dwa jesiony, które później splotły się ze sobą konarami, mieszając wzajem ze sobą swe drżące listeczki...
*


Rosa Alchemica.

O błogosławion i szczęśliw ów mąż, który znając tajemnice bogów, uświęca swe życie i oczyszcza swą duszę, obchodząc pośród gór tajne obrzędy wraz ze świętemi ubłaganiami!
Eurypides.


Rosa Alchemica.
I.

Dziesięć lat z okładem upłynęło od czasu, gdym po raz ostatni spotkał się z Michałem Robartesem, a po raz pierwszy i ostatni z jego przyjaciółmi i uczniami; byłem świadkiem tragicznego końca ich wszystkich oraz przeżyłem owe dziwne przygody, które zmieniły mnie tak dalece, iż pisma moje stały się mniej wzięte i mniej zrozumiałe i omal nie przywdziałem habitu Św. Dominika. Właśnie podówczas ogłosiłem małą rozprawkę alchemistyczną, coś w rodzaju Sir Tomasza Browne’a, p. n. Rosa Alchemica i otrzymałem wiele listów od wyznawców wiedzy tajemnej, zarzucających mi rzekomą tchórzliwość, gdyż nie chciało im się wierzyć w tak oczywistą skłonność i upatrywali w niej jedynie nawpół litościwe przywiązanie artysty do wszystkiego, co kiedykolwiek ożywiało serca ludzkie. Jeszcze na początku mych dociekań doszedłem do odkrycia, że ich nauka nie była czczą fantasmagorią chemiczną, lecz filozofją, na podstawie której określali świat, żywioły i samego człowieka, oraz że poszukiwany przez nich sposób uzyskiwania złota z pospolitych kruszców miał być tylko cząstką ogólnej przemiany wszechrzeczy w jakąś materję boską i niezniszczalną; to zaś natchnęło mnie myślą, by mą książeczkę uczynić fantastyczną mrzonką o przemianie życia w sztukę oraz krzykiem bezbrzeżnej tęsknoty do świata, składającego się jeno z samych bytów nieprzemijających.
Siedziałem, marząc o tem, com napisał, w domu mym w jednej ze starych dzielnic Dublina, w domu, który za czasów mych przodków miał pewną sławę z powodu ich udziału w życiu społecznem i obywatelskiem stolicy oraz przyjaźni z wieloma znakomitymi ludźmi ówczesnymi — i ogarniała mnie nadzwyczajna radość, że nakoniec doprowadziłem do skutku zamiar, długo piastowany w duszy, dostrajając wygląd mego mieszkania do tej umiłowanej nauki. Usunąłem portrety, mające wartość raczej historyczną aniżeli artystyczną, a nad drzwiami porozwieszałem kobierce, mieniące się bronzem i błękitem pawi, odgraniczając się od wszelkiej historji i współczesności, pozbawionej piękna i ciszy. To też obecnie, przyglądając się obrazowi Crevelliego i zastanawiając się nad trzymaną w dłoni Dziewicy różą o kształtach tak miękkich i dokładnych, że wydawała się raczej myślą niż kwiatem, lub patrząc na szary półmrok i wniebowzięte twarze Franczeski, doznawałem wszelkich zachwyceń chrześcijanina bez niewolniczego przywiązania do przepisów i obrządków; wpatrując się w spiżowe posągi starożytnych bogów i boginek, na których zakupno zastawiłem kamienicę, odczuwałem pogańskie uwielbienie różnorodnej piękności, jednakowoż bez owej obawy nieuśpionego przeznaczenia oraz krzątania się koło wszelakich nabożeństw; wystarczyło mi tylko przejść się do mego księgozbioru, gdzie każda książka była oprawna w skórę z wytłoczonym na niej splotem ornamentów tudzież w starannie dobranym kolorze: Szekspir w pomarańczowym kolorze chwały ziemskiej, Dante w oprawie ciemno-szkarłatnej, symbolizującej jego popędliwość, Milton w okładce popielatej, spokojnej, jak forma jego pieśni: — i mogłem doświadczyć jakichkolwiekbym zechciał porywów ludzkich bez ich goryczy i przesytu. Zebrałem dokoła siebie wszystkie bóstwa, ponieważ nie wierzyłem w żadne z nich, i zażywałem wszelkich rozkoszy, ponieważ nie oddawałem się z nich żadnej, lecz pozostawałem w odosobnieniu, sam dla siebie niepodzielnie i nierozłącznie, jako zwierciadło z polerowanej stali. Przypatrywałem się triumfowi tego wyobrażenia, upostaciowanemu w ptakach Hery, połyskujących w blasku ogniska, jak gdyby były wykonane z drogich kamieni, a umysł mój, któremu symbolika stała się wnętrzną potrzebą, przedstawiał je sobie jako strażników mego świata, niedopuszczających tu niczego, co nie było piękne narówni z niemi. Przez chwilę, jak w wielu innych podobnych chwilach, przychodziło mi na myśl, że byłoby rzeczą możliwą pozbawić życie wszelkiej goryczy z wyjątkiem goryczy śmierci, następnie jednak inna myśl, która raz po raz szła w ślad za tą myślą, napełniała mnie serdeczną zgryzotą. Wszystkie te postaci: ta Madonna zamyślona i czysta, te wniebowzięte twarze rozśpiewane w blaskach przedświtu, te spiżowe bóstwa niewzruszone i dostojne, te dziwaczne kształty, pełne rozpaczliwych wzlotów, należały do świata zaklętego, gdzie nie było ani cząstki mej istoty; każde doświadczenie, choćby najgłębsze, każde wrażenie, choćby najwyszukańsze, wywoływało we mnie gorzki sen o bezgranicznej energji, jakiej nigdy nie poznam, i nawet w najlepszych chwilach miałem niejako dwojaką istność, z których jedna wzrokiem ponurym przyglądała się chwilowemu zadowoleniu drugiej. Nagromadziłem dokoła siebie złoto powstałe w tyglach innych ludzi; lecz najgorętsze marzenie alchemika, przemiana znużonego serca w niezmęczonego ducha, było tak daleko ode mnie, jak niewątpliwie, według mego przypuszczenia, było i od niego samego.
Zabrałem się do świeżo zakupionego zbioru przyrządów alchemicznych które, jak zapewniał mnie kupiec z Rue le Peletier, należały ongi do Raymonda Lully, a gdy złączyłem alembik z athanorem i położyłem obok nich lavacrum maris, zrozumiałem zasadę alchemików, że wszystkie istoty, oddzielone od wielkiej głębiny, gdzie snują się duchy, zjednoczone, a przecie tłumne, ulegają znużeniu; i szczycąc się swem znawstwem, sprzyjałem trawiącej żądzy burzycielskiej, która kazała alchemikom ukrywać pod godłami lwów, smoków, orłów, kruków, pary i saletry poszukiwanie żywiołu, któryby unicestwił wszystkie istoty śmiertelne. Powtarzałem sobie dziewiąty rozdział Bazyljusza Walentyna, w którym ów porównywa ogień dnia ostatecznego do ognia alchemika, a świat do pieca alchemicznego i naucza, że wszyscy musimy ulec zniszczeniu, zanim zrodzi się boska substancja, materjalne złoto lub niematerjalna ekstaza. Jam przecie już unicestwił świat doczesny i żyłem wśród pierwiastków nieśmiertelnych, lecz nie osiągnąłem cudownej ekstazy. Rozmyślając nad tem, rozsunąłem kotary i spojrzałem w ciemność. W swem skołataniu począłem sobie wyobrażać, że wszystkie te punkciki świetlne, rozsiane po niebie, są piecami niezliczonych boskich alchemików, którzy pracują nieustannie, przemieniając ołów w złoto, udręczenie w zachwycenie, ciała w dusze, ciemność w Boga. Wobec ich doskonałej pracy zaczęła mi ciężyć moja śmiertelność i począłem przyzywać, jak w naszym wieku przyzywało wielu marzycieli i uczonych, chwilę narodzin tej wypracowanej piękności duchowej, która sama jedynie zdoła podnieść dusze obciążone tylu rojeniami.

II.

Marzenia moje przerwało głośne dobijanie się do drzwi, co zdziwiło mnie tem więcej, że nie miewałem gości, a służącym poleciłem czynić wszystko pocichu, żeby nie przerywali snu mego życia wewnętrznego. Przeczuwając coś niezwykłego, postanowiłem sam iść do drzwi i wziąwszy jeden ze srebrnych świeczników z nad kominka, począłem zstępować po schodach. Okazało się, że służących nie było, gdyż pomimo, że hałas docierał w każdą szparę i zakątek domu, w dolnych pokojach nikt się nawet nie poruszył. przypomniałem sobie, że ponieważ miałem tak mało wymagań i tak mały udział brałem w życiu, weszło w zwyczaj u służby przychodzić i wychodzić, kiedy jej się podobało, iż często całemi godzinami pozostawałem sam w domu. Przeraziła mnie nagle pustka i głusza świata, z którego wypędziłem wszystko oprócz snów, to też zadrżałem, odsuwając zaworę. Ujrzałem przed sobą Michała Robartsa, którego nie widziałem od lat wielu; jego bezładne rude włosy, dziki wzrok, zmysłowe, drżące wargi i prosta odzież nadawały mu, jak przed laty piętnastu, wygląd potrosze hulaki, świętego i wieśniaka. Opowiedział mi, że niedawno przybył do Irlandji i chciał zobaczyć się ze mną w pewnej sprawie, ważnej dla niego i dla mnie. Jego głos uprzytomnił mi nasze lata studenckie w Paryżu, a na wspomnienie magnetycznej władzy, jaką miał niegdyś nademną, przejął mnie pewien lęk zmieszany z wielkiem niezadowoleniem z powodu tych nieproszonych odwiedzin; gdy zaś wprowadziłem go na szerokie schody, po których chadzał ongi Swift, drwinkując i dowcipkując, i Curran opowiadający bajeczki i cytujący Greków wobec umysłów ludzkich, wysubtelnionych i wzbogaconych nowemi prądami w literaturze i sztuce, odczułem dreszcz, jakgdyby u wstępu jakiegoś niebywałego objawienia. Czułem, że ręce mi się trzęsły i zauważyłem, że blaski świec chwiały się i migotały, więcej niż należy, na postaciach Menad ze starych inkrustacyj francuskich, nadając im kształty istot pierwotnych, powoli wyłaniających się z niekształtnej i pustej pomroczy. Gdy drzwi się zamknęły, a zdobna pawiami kotara, połyskująca niby wielobarwny płomień, zapadła między nami a światem, przeczułem niepojętym sposobem, że zdarzy się coś niezwykłego i nieoczekiwanego. Podszedłem do okapu kominka i zobaczyłem, że mała kadzielnica bronzowa bez łańcuszka, wysadzana od zewnętrznej strony kawałkami porcelany malowanej przez Orazia Fontanę, a napełniona przezemnie starożytnemi amuletami, przewróciła się na bok i wysypała swą zawartość; zacząłem zbierać amulety do czarki, potrochu dla tego, by skupić myśli, a potrochu wskutek nabytego poszanowania, które, jak mi się zdawało, należało się przedmiotom związanym przez tak długi czas z naszemi potajemnemi obawami i nadziejami.
— Widzę, — rzekł Michał Robartes, — że jeszcze lubisz kadzidło. Mogę ci wskazać kadzidło o wiele drogocenniejsze od wszelkich kadzideł, jakie widziałeś w życiu.
Mówiąc to, wyjął mi z ręki kadzielnicę i ułożył amulety na kupkę pomiędzy alembikiem i athanorem. Usiadłem i on też usiadł obok ogniska i siedział tak przez chwilę, wpatrując się w ogień i trzymając w ręku kadzielnicę.
— Przybyłem, by cię o coś zapytać, — odezwał się, — a gdy będziemy rozmawiali, kadzidło napełniać będzie pokój i nasze myśli. Otrzymałem je od pewnego starca w Syrji, który mi mówił, że jest ono sporządzone z kwiatów, z pewnej odmiany kwiatów, które składały ciężkie szkarłatne pąkowia na dłoniach, włosach i stopach Chrystusa w Ogrodzie Oliwnym i spowijały Go duszącym zapachem, gdy wołał o oddalenie krzyża i Swego przeznaczenia.
Wsypał do kadzielnicy nieco proszku z małego srebrnego pudełka, postawił kadzielnicę na podłodze i zapalił proszek; uniosła się zeń błękitnawa smuga dymu, która rozpostarła się pod powałą i znów spłynęła wdół, aż stała się nito drzewo figowe u Miltona. Ogarnęła mnie lekka senność, jak to często bywa przy zapachu kadzidła, tak iż ocknąłem się dopiero na jego słowa:
— Przyszedłem, aby zadać ci to pytanie, które ci zadawałem w Paryżu, a tyś wolał opuścić Paryż, niż na nie odpowiedzieć.
Zwrócił oczy ku mnie, i pomimo dymów kadzielnych, widziałem jak wzrok mu świecił, gdym mu odpowiadał:
— Sądzisz, że stanę się członkiem waszego zakonu Róży Alchemicznej? Nie chciałem przystać do was w Paryżu, gdy byłem pełen niezaspokojonych pożądań, a teraz miałbym przystać, gdym już sobie urządził życie według własnego upodobania?
— Bardzoś się zmienił od tego czasu — odrzekł Michał. — Czytałem twoje księgi, a teraz widzę cię pośród wszystkich wizerunków i rozumiem cię lepiej, niż ty sam siebie, gdyż przebywałem już z wielu a wielu marzycielami na tych samych rozdrożach. Odciąłeś się od świata i dokoła siebie nagromadziłeś sobie bóstwa, a jeżeli nie rzucisz im się do stóp, będziesz zawsze pełen znużenia i chwiejnych zamysłów, gdyż człowiek winien zapomnieć, że jest nieszczęśliwy pośród gwaru i zamętu pospólstwa na tym świecie i w czasie, lub szukać mistycznego związku z tłumem, co rządzi światem i czasem.
Po tych słowach zamruczał coś, czego nie zdołałem dosłyszeć, i jakgdyby do kogoś, kogo nie mogłem dostrzec.
Za chwilę w pokoju zaczęło się ściemniać, jak to bywało zazwyczaj, gdy on miał wykonać jakiś niezwykły eksperyment, a w tej ciemności pawie na drzwiach zdawały się lśnić żywszą barwą. Opierałem się złudzeniom, które, jak sądzę, wynikały poprostu ze wspomnień i z półmroku kadzidła, gdyż nie chciałem uznać jego przewagi nad dojrzałym obecnie mym umysłem; przeto odezwałem się:
— Przypuśćmy nawet, że potrzeba mi wiary duchowej i jakiejś nabożności, to czemu mam iść do Eleusis, a nie na Kalwarję?
Robartes pochylił się naprzód i począł przemawiać tonem półśpiewnym, a gdy przemawiał, musiałem znów borykać się z ciemnością jakby jakiejś nocy dawniejszej, niż noc pozachodnia, która zaczęła zaćmiewać blask świec, ścierać drobne odbłyski na rogach ram obrazowych i spiżowych posągach oraz niebieski płomień kadzidła przemieniać w ciemną purpurę; natomiast pawie lśniły i migotały, jakgdyby każdy odcień był żyjącą istotą. Zapadłem w głęboką, senną omdlałość, w której słyszałem jego głos, jakby przemawiający zdaleka:
— Dotąd jeszcze nie było człeka, któryby przestawał li z jednem bóstwem, — tak on mówił, — a im więcej człowiek przebywa w sferach wyobraźni i czystych pojęć, tem więcej spotyka bóstw i z niemi rozmawia; tem coraz bardziej przechodzi pod władzę Rolanda, który w dolinie Roncesvalles otrąbił ostatni hejnał woli i rozkoszy cielesnej, i Hamleta, który widział je ginące i biadał, i Fausta, który szukał ich po całym świecie i nie mógł znaleźć; pod władzę wszystkich tych nieprzeliczonych bóstw, które wzięły na się uduchowione ciała w umysłach nowoczesnych poetów i romansopisarzy, oraz pod władzę prastarych bóstw, które od czasów renesansu odzyskały w całej pełni dawną swą część oprócz ofiar z ptaków i ryb, świetności wieńców i dymu kadzideł. Wielu mniema, że to ludzkość stworzyła te bóstwa i że może je unicestwić; lecz my którzyśmy widzieli je przechodzące w szczękających zbroicach i w miękkich szatach i słyszeliśmy ich mówiących głosem wyraźnym, gdyśmy spoczywali we śnie, podobnym do śmierci, wiemy, że one to właśnie zawsze stwarzają i niweczą ludzkość, która w rzeczywistości nie jest niczem, jak tylko poruszeniem ich warg.
Urwał i zaczął się przechadzać tam i nazad. W mym śnie na jawie przeistoczył się w czółenko tkackie, dziergające ogromną czerwienną tkaninę, której zwoje poczęły przesłaniać pokój. Sam zaś pokój stawał się jakoś niewytłumaczenie cichy, jakgdyby wszystko zeń uciekło hen na koniec świata oprócz tkaniny i przędziwa.
Oni do nas przybyli; oni do nas przybyli — podjął znów głos, — wszyscy, którzy pojawiali się kiedykolwiek w twych marzeniach, wszyscy, z którymikolwiek spotkałeś się w książkach. Oto Lear, z głową jeszcze mokrą od gromowej ulewy, śmieje się z ciebie, żeś za żywą istotę poczytywał siebie, któryś jest marą, a za marę uważał jego, który jest wiecznym bogiem. A oto Beatrycze z ustami pół-rozchylonemi w uśmiechu: rzekłbyś, że wszystkie gwiazdy chcą przeminąć w westchnieniu miłości. Tam zaś oto Matka Boga pokory, który takim czarem owiał ludzi, iż usiłowali oderwać swe serca od ludzi, by On mógł jedynie w nich królować, lecz Ona w ręce trzyma różę, której każdy płatek jest bóstwem. Tam wreszcie — o niechże przybędzie co żywo!... znajduje się Afrodyta w półcieniu padającym ze skrzydeł nieprzeliczonych ćmy wróbelków, a u jej stóp krążą śnieżne i szare gołąbki.
Wśród sennych zwidów ujrzałem, jak wyciągał lewe ramię i przesuwał po niem prawą dłonią, jakgdyby głaskał skrzydła gołębi. Zdobyłem się na gwałtowny wysiłek, który zdawał się niemal rozdzierać mię wpół i przemówiłem z wymuszoną stanowczością:
— Chciałbyś mnie zanieść w jakiś świat niepojęty, który napełnia mnie grozą, a przecież człowiek tylko o tyle bywa wielkim, o ile zdoła umysłem swoim odbić wszystko z niewzruszoną ścisłością na podobieństwo zwierciadła.
Zdawało mi się, że jużem się zdołał opanować i mówiłem dalej, lecz już głosem bardziej ożywionym:
— Radzę ci zostawić mnie nakoniec w spokoju, gdyż twoje pomysły i wyobrażenia są jeno złudzeniami, które wpełzają, jak robactwo, w cywilizację, która ma się ku schyłkowi i w umysły, co zaczynają podupadać.
Uniosłem się nagłym gniewem i pochwyciwszy alembik ze stołu, chciałem powstać i uderzyć go nim, gdy naraz wydało mi się, że pawie na drzwiach poza nim zaczęły urastać do ogromnych rozmiarów; alembik wypadł mi z ręki i utonął w powodzi piór modrych, zielonych i bronzowych, gdym się szarpał beznadziejnie, posłyszałem odległy głos, przemawiający:
— Nasz mistrz Avicenna napisał, że wszelkie życie powstaje ze zniszczenia.
Migotliwe pióra zakryły mnie całkowicie; zdawałem sobie sprawę, że walczyłem przez setki lat i wkońcu zostałem pokonany. Zapadałem się w przepaść... wtem barwy zielone, modre i bronzowe, które zdawały się, zalewać świat, stały się morzem płomieni i poniosły mnie hen daleko; niesiony ich wirem, słyszałem nad głową mą wołanie:
— Zwierciadło rozbiło się na dwoje!
Na co drugi głos odpowiedział:
— Zwierciadło pękło na ćwierci!
A inny głos bardziej oddalony zakrzyknął w uniesieniu radości:
— Zwierciadło podruzgotane na mnóstwo odłamków!
Na to wyciągnął się ku mnie tłum bladych rąk, jakieś dziwne, dostojne twarze pochyliły się nade mną, a jakieś głosy nawpół kwilące, nawpół pieszczotliwe przemawiały słowami, które ulatywały z pamięci, ledwo zostały wypowiedziane. Wydobywałem się z zalewu płomieni i czułem, że wszystkie me wspomnienia, nadzieje, myśli, wola i wszystko, cokolwiek uważałem za własną przynależność, roztapia się i niknie. Następnie zdawało mi się, że się wznoszę pomiędzy niezliczonemi zastępami istot, które, jak rozumiałem, były, rzec można, raczej pewne, niż dające się pomyśleć; każda z nich miała swój wyraz wiekuisty, jednakowo zawsze wzniesione ramię, małą wiązankę półśpiewnych słów na ustach i oczy zamglone snem, o półotwartych powiekach. Zaś potem ominąwszy te zwidy, co były tak piękne, że prawie przekraczały kres bytu, i wycierpiawszy niezwykłe smętki, melancholję o ciężkości jakgdyby wielu światów, wkroczyłem w tę Śmierć, która jest samą Pięknością, i w tę Samotność, której pożądają nieustannie wszystkie rzesze. Wszystko, cokolwiek kiedykolwiek przeżywałem, zdało się przybywać i mieszkać w mem sercu, ja zaś w tem wszystkiem... i nigdybym już nie zaznał powtórnie śmiertelności ani łez, gdybym z oczywistości jasnowidzenia nie spadł nagle w niejasność snu i nie stał się kroplą roztopionego złota, zlatującą z niezmierzoną szybkością przez niebo usiane gwiazdami, a wszędy dokoła nie zaczęło rozbrzmiewać tęskne kwilenie. Leciałem, leciałem i leciałem coraz to niżej, aż kwilenie stało się poprostu lamentem wichru w kominie, a sam obudziłem się i obaczyłem, że siedzę pochylony nad stołem podparłszy głowę rękoma. Spostrzegłem alembik chybocący się z boku na bok w kącie, do którego się zatoczył, oraz Michała Robartesa przyglądającego mi się wyczekająco.
— Pójdę, gdziekolwiek pójdziesz — rzekłem i uczynię, cokolwiek mi rozkażesz, bom przebywał wśród rzeczy wiekuistych.
— Wiedziałem, — odrzekł ów, — że musisz odpowiedzieć, jakeś odpowiedział, skoro posłyszałem, że nadciąga burza. Musisz udać się bardzo daleko, gdyż mamy polecone zbudować świątynię wśród czystego tłumu fal i nieczystego tłumu ludzi.

∗             ∗


III.

Nie zagajałem rozmowy, gdyśmy jechali pustemi ulicami, gdyż w umyśle czułem dziwną pustkę, dziwny brak wszelkich myśli i wrażeń; zdawało mi się, że oderwano mnie od świata dającego się określić i że zostałem porzucony nago i bezbronnie na bezbrzeżnem morzu. Bywały chwile, gdy zanosiło się na to, że widzenie się powtórzy i gdy przypomniałem sobie niejasno, w uniesieniu radości lub smutku, winy i czyny chwalebne, szczęście i nieszczęście, lub też z nagłem biciem serca zaczynałem rozważać nadzieje i obawy, pragnienia i dążności, obce zgoła wygodnemu i niezakłóconemu trybowi mego życia; potem zaś budziłem się, drżąc na myśl, że jakaś wielka, przytłaczająca istota przewaliła się przez mą duszę. Wiele czasu zaprawdę upłynęło, zanim to uczucie znikło do szczętu, a nawet i teraz, gdy znalazłem już ostoję duszy w niewzruszonej wierze, mam wielką wyrozumiałość dla ludzi nieustatkowanych wewnętrznie, którzy gromadzą się w kaplicach i na miejscach schadzek pewnych pokątnych sekt, gdyż i ja sam wówczas czułem, jak ustalone zasady i poglądy kruszyły się wobec potęgi, którą może ktoś nazwie histerica passio lub wprost szaleństwem, — była ona jednakowoż tak silna w swem posępnem uniesieniu, że drżę z obawy, by się kiedyś znów nie obudziła i nie wytrąciła mnie z niedawno osiągniętego spokoju.
Gdyśmy o świtaniu przybyli do wielkiej a nawpół pustej stacji, wydawało mi się, że zmieniłem się tak dalece, iż nie byłem już, jak każdy człowiek, chwilką drżącą wobec wieczności, lecz wiecznością płaczącą i śmiejącą się ponad jedną chwilką. A gdyśmy już ruszyli i Michał Robartes zasnął, co przychodziło mu prędko, twarz uśpionego, na której nie było najmniejszego odbicia tego wszystkiego, co mną tak wstrząsnęło i co teraz nie pozwalało mi zmrużyć oka, przedstawiała się mym rozgorączkowanym myślom raczej podobniejsza do maski niż do twarzy. Uroiłem sobie, że człowiek, który krył się poza nią, rozpłynął się, jak sól rozpuszczona w wodzie, i że to oblicze śmiało się i wzdychało, przemawiało i odgrażało się z rozkazu istot większych lub mniejszych od człowieka.
— To nie jest wcale Michał Robartes: Michał Robartes umarł; umarł przed laty dziesięciu, może nawet dwudziestoma! — powtarzałem sobie uporczywie.
Wkońcu zapadłem w gorączkowy sen; od czasu do czasu budziłem się, gdyśmy mijali jakieś małe miasteczko, którego łupkowe dachy lśniły od wilgoci, lub ciche jezioro, połyskujące w chłodnem świetle poranku. Zanadto byłem ogarnięty przesądem, by zapytać, dokąd jedziemy, lub by dostrzec, jakie bilety nabył Michał Robaertes, lecz z kierunku słońca poznawałem, że jedziemy na zachód; następnie po drodze, przy której rosnące drzewa miały podobieństwo do obdartych żebraków, uciekających z pochyloną głową na wschód, wywnioskowałem, że zbliżamy się do wybrzeża zachodniego. Potem znienacka pomiędzy niskiemi wzgórzami po lewej ręce ujrzałem morze, którego mętnoszara powierzchnia łamała się w białe smugi i centki.
Wysiadłszy z pociągu, mieliśmy jeszcze przed sobą, jakem się przekonał, kawał drogi do przebycia piechotą, więc ruszyliśmy, zapinając się szczelnie na wszystkie guziki, gdyż dął wiatr gwałtowny i dokuczliwy. Michał Robartes milczał, a znać na nim było niepokój, że zdał mnie na pastwę mych myśli. Gdyśmy szli, mając z jednej strony morze, a z drugiej skalisty bok wielkiego przylądka, mogłem stwierdzić z nową dokładnością, jakiego wstrętu doznawałyby wszystkie me nałogowe myśli i uczucia, gdyby w ośrodku mego umysłu nie zaszła jakaś tajemna zmiana, albowiem szare bałwany, opierzone kipiącą pianą, stały się objawem brzemiennego, fantastycznego życia wewnętrznego. Gdy zaś Michał Robartes




  1. Prof. Dyboski, który osobiście zna Yeatsa, opowiadał mi, że wielki poeta irlandzki interesował się twórczością Wyspiańskiego, którego dzieła były mu nieobce. Kiedyż nasi literaci zainteresują się dramatem irlandzkim?
  2. Samhain. — Dosłownie koniec lata, pierwotnie święto pogańskie, następnie utożsamione z chrześcijańskiem świętem zaduszek; związane są z niem wierzenia i obrzędy w rodzaju naszych Dziadów. (Przyp. tłum.)
  3. Na Knocknarea w kamiennym grobowcu spoczywa rzekomo Maeve, królowa Sidhe. (Przyp. tłum.)
  4. Dzierżakiem (lub ruchałką) nazywają drążek, służący do obracania żaren; pierwsza nazwa oznacza i rękojeść cepów. (Przyp. tłum.)
  5. Staropolska nazwa ludzi, pochodzących z jednego plemienia czy rodu (jak szkoc. clan); zwano ich również stryjcami (herbowymi).
  6. Korakl — mała, prymitywna łódka starożytnych Celtów. (Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Butler Yeats i tłumacza: Józef Birkenmajer.