<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bliziński
Tytuł Rozbitki
Wydawca Księgarnia F. H. Richtera
Data wyd. 1882
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT III.
Pokój w hotelu wytwornie umeblowany — jedne drzwi w głębi, a dwoje po obu bokach — na przodzie sceny po prawej stronie kanapa; z lewej biurko z przyborami do pisania — za niem mały stoliczek na którym karafka z wodą i szklanka.

SCENA I.
Łechcińska (przy kanapie upina ślubną suknię, Zuzia (pomaga jej) Kotwicz, Chłopcy (wnoszą cukry i torty, a dwóch ogromną piramidę).

Kotwicz. Ostrożnie chłopcy, bójcie się Boga, żeby się co nie uszkodziło... (do Łechcińskiej i Zuzi) Przypatrzcie się.
Zuzia (zachwycona) Co za śliczny pałac!
Łechcińska. Widziałam ładniejsze. (Kotwicz z chłopcami wychodzi na prawo).
Zuzia. I to jest do jedzenia?
Łechcińska. A do czegożeś myślała.
Zuzia. Żeby mi kto dał tego choć na skosztowanie.
Łechcińska (ironicznie) Coś panna nabrała smaku do dobrych rzeczy, dawniej tego nie bywało... któż cię to nauczył? (n. s.) Obrzydliwi ci mężczyźni, jak matkę kocham.
Zuzia (n. s.) Jak mnie znowu zacznie zaczepiać, to muszę się przymówić.
Kotwicz (wraca z chłopcami, którzy stają rzędem czekając) No, czegoż jeszcze? możecie iść.
1. Chłopiec. Spodziewaliśmy się na piwo.
Kotwicz. Fe, wstydź się. Jesteś młody, zdrów, masz przed sobą całą przyszłość i już wyciągasz rękę. To nie ładnie... Widzisz, zawstydziłeś się... ucz się chłopcze ambicji zawczasu, żebyś na starość nie został eksploatatorem cudzych kieszeni.. pracować, pracować..
2. Chłopiec. No jużci, należałoby nam się... darmo nie żądamy.
Kotwicz (wypychając ich) Za roznoszenie jesteście płatni przez pryncypała, więc nie macie nic do żądania.. wynoście się... (do 2 chłopca) z ciebie już nic dobrego nie będzie, przepowiadam ci... (wraca od drzwi; do Łechcińskiej) W jednem pokazał rozum nasz pan młody, to jest, że spuścił się na mój gust w urządzeniu cukrowej kolacji... jaki wynalazłem tokaj, to dosyć powąchać butelkę, a szampeter, świeżuteńka marka, jeszcze prawie nie znana w Warszawie.
Łechcińska (ironicznie) Hrabia jest w swoim żywiole.
Zuzia (do Kotwicza) A nas pan nie poczęstuje cukierkami?
Kotwicz. O! jeszcze ja cię będę pasł słodyczami.. nie masz na to swojego adonisa?
Zuzia, Co to jest adonis?
Kotwicz. No, kochanek.
Zuzia (figlarnie) A któż to taki ma być?
Kotwicz. Twój Michał.
Zuzia. Piu! co mi za!... trafił pan jak kulą w płot.
Kotwicz Idziesz przecie za niego.
Zuzia. Tak sobie na męża to ulizie, ale na kochanka.. Boże!
Kotwicz. Ale fe! Zuzia zaczyna być dowcipną.
Zuzia. Kazali to i idę, zawsze lepiej niż tak zostać... za jakim takim chłopem, to tak samo jak za płotem... bezpiecznej.
Łechcińska (n. s) Jak matkę kocham zkąd ona ma taki rozum.
Kotwicz. Niby, że jest parawan... brawo, Zuzieczko, brawo!... ale widać, że ci się gust zmienił w Warszawie, bo dawniej Miszel podobał ci się.
Łechcińska (zniecierpliwiona) Nie psuj jej też hrabia w głowie, do czego to podobne... (do Zuzi) Idźno do magazynu i dowiedz się, czy zarzutka już gotowa. (Zuzia idzie) tylko czy ty trafisz?
Zuzia. O la Boga! (wybiega głębią.)
Kotwicz (patrząc za nią) Jak się to wytresowało w krótkim czasie, to nie do uwierzenia.. (p c.) uważała pani Łechcińska, z jakim to ona akcentem powiedziała, że kazali jej.
Łechcińska. No to cóż?
Kotwicz. Oczywiścia stosowała to do Strasza... fines dziewczyna.
Łechcińska. Nie wmawiajcie też w nią nie stworzonych rzeczy, bo jej się do reszty w głowie przewróci. Wielkie historje, że pan młody wyposaża pokojówkę żony i wydaje ją za swojego fagasa.
Kotwicz. Którego umyślnie dla tego odmówił Dzieńdzierzyńskiemu.
Łechcińska. A choćby i tak było, myśli hrabia że się tego zlękniemy? oj, oj! dla nas to jeszcze lepiej. Nie ma jak tacy na mężów.. będzie pantofel.
Kotwicz. Ale fe!
Łechcińska. Jak matkę kocham, święta prawda. Jak tylko ma co na sumieniu, to prochy zmiata przed żoną i daje jej wolność robienia co się podoba.
Kotwicz. Więc jakże pani Łechcińska wróży temu małżeństwu?
Łechcińska. Zuzi z Michałkiem?
Kotwicz. E, to już ma swoje przeznaczenie. Mówię o naszej młodej parze... co też to z tego wyniknie?
Łechcińska. Co ma wyniknąć... to co we wszystkich małżeństwach.
Kotwicz. Piekło.
Łechcińska. Tego piekła nikt się nie boi i każdy do niego lezie.
Kotwicz. Szczególniej kobiety.
Łechcińska. Cóż mają robić? my, bo jesteśmy prawdziwe ofiary... każda czeka czyjego zmiłowania, to już świat taki. Mężczyzna stary kawaler, to sobie pan, słowo daję... każdy o nim powiada: nie ożenił się, bo mu się tak spodobało... a o starej pannie jak? siedzi, bo jej nikt nie chciał. I co się tu dziwić kobiecie, że gotowa nawet na piekło, byle być w niem panią.
Kotwicz (lekko) Już pani świata nie przerobisz... (p. c.) A jakże się pani Łechcińskiej zdaje, kochają się oni, czy nie?
Łechcińska. A to po co? żeby później łzy wylewać?.. gdzież to hrabia widział, żeby z kochania było co dobrego?
Kotwicz. Ale fe!
Łechcińska. Mężczyźni nie warci żeby się do nich rozpływać; każdy żeby się zaklinał świętemi słowami że kocha, to mu nie można wierzyć. Póki sięga, to przysięga.. a później lata za innemi, a ty, żono, wstydź się przed ludźmi, udawaj że o to nie dbasz, żeby się nie wyśmiewali z pokrzywdzonej. Nie lepiej to od razu powiedzieć sobie, że mi to wszystko jedno? Nasza panna Gabrjela ma święty rozum, jak matkę kocham... niech tam mąż będzie sobie jaki chce, dosyć że ona będzie panią całą gębą... to jest grunt.. a to, co hrabia mówi o tem... tam... niby o Zuzi... o, Jezus! i owszem!... to jest klucz do jego kasy.
Kotwicz. A jak go nie puści z rąk?
Łechcińska. Co!... to już nasza rzecz. Mój hrabio, każda z nas sprzedałaby was wszystkich mężczyzn dziesięć razy... my słyszemy jak trawa rośnie. On to robi niby w sekrecie, tymczasem i panna wie, i starsza pani wie, ale patrzą przez szpary... o, tak (przykłada palce do oczu) właśnie dla tego! I jak będzie na to czas, to ta sprawa przyjdzie na stół, nie bój się hrabia...
Kotwicz. Więc pani Łechcińska powiada, że ona weźmie górę?
Łechcińska. Nie mam o nią kłopotu.
Kotwicz. A ja, co prawda o niego.
Łechcińska. O, bo hrabia trzyma teraz z nim.. taki przyjaciel... ja wiem, ty a ty... ale zobaczymy... A dla czegoż to on, teraz już tak się absztyfikuje, myśli gotów zgadywać, przecie nie z czułości, bo któżby patrząc na nich domyślił się, że to już dziś ich ślub?... tylko na złodzieju czapka gore... to za to, co się dzieje na boku.
Kotwicz. Co on sobie z tego robi!
Łechcińska. Mój hrabio, jeżeli tak, to i na to mamy radę: jedno na boku, to i drugie potrafi... jak Kuba Bogu tak Kubie Bóg... (po chwili) Ciekawa też jestem, jaką minę będzie miał na ślubie pan Władysław...
Kotwicz Czy myślisz pani że będzie mdlał? przecież to mężczyzna.
Łechcińska. No, no, nie chwalcie się tą swoją tęgością. A jak on to teraz wygląda, jak inny... schudł, wyłysiał...
Kotwicz. Cóż dziwnego, tyfus.
Łechcińska. Tyfus... ale z czego?... Jezus! jaki on też był w niej zadurzony... chociaż, żeby miał rozum, to właśnie teraz niebo mu się otwiera... bo coby to było gdyby się byli pobrali... bieda, lament, i kochaj że się tu w takich okolicznościach. Tym czasem tak... jedwabne życie, jak matkę kocham (ciszej) jak ona zawsze go lubi! dziś już z kilka razy się dopytywała, czy nie przyjechał.
Kotwicz. Ja w moich młodych latach kochałem się na zabój w sąsiadeczce prześlicznej, ale gołej... i ona za mną szalała... Ale wie pani Łechcińska, daję słowo honoru, nie przeszło nam przez myśl małżeństwo.
Łechcińska. Pewno hrabia już wtenczas ostatkami gonił.
Kotwicz. Sam jej wynalazłem męża.
Łechcińska. Żeby się kochać z czystem sumieniem... rozumiem... Ale musiał hrabia dopiero dobrać safandułę.
Kotwicz. Całe życie była mi wdzięczną.
Łechcińska. Co! kto chce, to się tak urządzi na świecie jak w raju... tylko trzeba mieć rozum. Najgorsze to czulenie się, to nic nie warto, jak matkę kocham... (p. c.) Zapewne tylko go patrzeć, bo przecie wypada żeby był drużbą... Nie uwierzy hrabia, jak jestem ciekawą.

SCENA II.
Kotwicz, Łechcińska, Michałek (w gustownej liberji strzelca z pysznym bukietem w ręku; później) Zuzia..

Łechcińska. Piu! patrzcie państwo!... co za bukiet... on się jednak zna na rzeczy.
Michałek Ładny, prawda? ale co to kosztuje!... jak płacił, aż mi żal było... za dwa cisnął całą garść papierków.
Łechcińska (ciekawie) Za dwa? a gdzież drugi?
Michałek Drugi? (u. s.) bodajże cię... (głośno) jaki drugi?
Łechcińska. Czy nie powiedziałeś, że kupił dwa bukiety...
Michałek. No, to co?
Łechcińska. Nie udawaj głupiego, mój kochany.
Michałek. Wszystkie mu były za małe, więc kupił dwa i kazał z tego zrobić jeden taki... (na stronie robi gest drwiący, pokazując język).
Łechcińska. Wiesz że twój pan miał doskonały węch odmawiając cię panu Dzieńdzierzyńskiemu... takiego mu właśnie potrzeba, jak ty... tylko wyciągnij dobre zasługi... (poufnie) komuś nosił drugi?
Michałek. Mogę przysiądz że nie nosiłem nikomu (n. s.) tylko posłaniec z pod teatru.
Łechcińska (nie kontenta) No, to zostaw i wynoś się.
Michałek. Nie mogę, dalibóg, bo pan kazał mi zostać tu na usługi, a takie jest psie prawo, że trzeba słuchać pańskiej trąby.
Łechcińska. Tylko nie odzywaj się tak ordynaryjnie, bo tu są pokoje nie psiarnia, rozumiesz?
Zuzia (wchodząc) Powiedzieli w magazynie, że będzie gotowe za pół godziny. (spostrzega bukiet) ah! jakież to śliczne kwiaty... jej! (do Michałka) czy to dla panienki?
Michałek (drwiąco) Myślałaś że dla ciebie?
Zuzia (odbierając bukiet) Co prawda, wolałabym co innego.
Kotwicz (do Michałka poufale, biorąc go na bok) Słuchaj, bo mnie przecie możesz powiedzieć: gdzie nosiłeś drugi bukiet?
Michałek (z niewinną miną) Proszę pana! przecie gdyby tak było, tobym zaraz powiedział.. pan mnie zna.
Kotwicz. Na Chmielną?
Michałek. Żeby mnie pan zabił, nawet nie wiem, gdzie Chmielna.

Kotwicz (do siebie) Z pewnością dla Walerki.

SCENA III.
Poprzedzający, Szambelanic (wchodzi głębią).

Szambelanic. Nie macie tam co drobnych dla dorożkarza?
Łechcińska (n. s.) Oho!
Szambelanic. Łechcińska (z wyciągniętą ręką) chociaż z rubla, będzie miał dosyć.
Łechcińska. I grosza pan przy mnie nie znajdzie... (n. s. Byłoby na wieczne nie oddanie. (wychodzi na lewo z Zuzią, zabierając suknię).
Szambelanic (do Kotwicza) A ty nie masz?
Kotwicz. A ja zkąd!
Szambelanic. Robiłeś jakiej zakupy.
Kotwicz. Jako znawca i biegły, ale nie płatnik.
Szambelanic (do Michałka) To idźże mu powiedz, niech czeka, biorę go na cały dzień. (Michałek wychodzi) No, nie śmieszna to rzecz, żebym ja, przyjechawszy do Warszawy na ślub córki, którą notabene wydaję za miljonera, nie miał rubla w kieszeni.
Kotwicz. A gdzież to, co dał Goldfisz?
Szambelanic. No, nie ma, poszło!... mówisz jak dziecko... Głupie kilka set rubli... rzecz niesłychana jak w tej Warszawie lecą pieniądze... nie mieć czem zapłacić dryndy.
Kotwicz. Wszakże jest przez cały dzień kareta.
Szambelanic. Dla kobiet, które jej nie odstąpią na pół godziny... musiałbym chyba jeździć z niemi jak patrjarcha i asystować po sklepach... ja potrzebuję oddzielnie. Zawsze co parwenjusz to parwenjusz, trzebaby mu łopatą kłaść w głowę, że człowiek szanujący się powinien wszystko robić wedle wymagań sfery, do której ma pretensję należeć... Kareta! bardzo ładnie... ale jeżeli się zdobył na tyle galanterji dla narzeczonej, to mógł był też i ojcu się przysłużyć chociaż porządną dorożką... To tak jak z teatrem... kupi lożę i każe nam się wszystkim mieścić jak w arce Noego, bo to jest... nie cierpię loży, chyba gdy w niej jestem sam, albo we dwoje... Nie, nie, nie ma tego, co to w nas jest już wrodzonem.. uczyć mu się dopiero. (po chwili) A z tym drugim żydem widziałeś się?...
Kotwicz. Widziałem. Da, ale chce żeby Strasz poręczył.
Szambelanic. No to niech ręczy, to teraz wspólny interes.
Kotwicz. Trzeba go poprosić.
Szambelanic. Co? ja go mam prosić! nie bredź też, mój hrabio... to jego obowiązek. Ale i żyd szelma, żeby stawiać takie żądanie. Czy myśli, że ja teraz jestem pod kuratelą, czy co? mogłeś go był zbesztać.
Kotwicz. Zrobiłem coś nakształt tego... dla zwyczaju.
Szambelanic. Ale bo głupi z swoją obawą. On chyba nie wie, co to jest Czarnoskała.
Kotwicz. Zna ją jak własną kieszeń.. oglądał hypotekę.
Szambelanic. Długów już tak jakby nie było.
Kotwicz. Bo wszystkie Strasz ponabywał.
Szambelanic. Więc powykreślane...
Kotwicz. Gdzie tam! wszystko jak było tak jest, tylko na jego imię.
Szambelanic (nieco zmięszany) Nie może być! (p. c.) przecież tego nie zrobił w celu ograniczenia mi kredytu, nie przypuszczam nawet nic podobnego.. To tylko jakieś zapomnienie, nieuwaga... (p. c.) W każdym razie, trzeba się z nim rozmówić; mnie samemu nie wypada, ale rachuję na ciebie..
Kotwicz. Że.
Szambelanic. Że otworzysz mu oczy... bo to tylko jest nieświadomość sytuacji. (chodzi; p. c.) Jeżeli wydając za niego córkę, robię pewne ustępstwo z zasad, mogę się tłómaczyć że poszedłem za prądem czasu, bo dziś panuje wiatr demokratyczny... mamy już liczne tego przykłady w naszym obozie... jest to konieczność dziejowa. Potrzeba nam odświeżyć krew, a co ważniejsza odzyskać środki materjalne, których nas okoliczności pozbawiły. Plutokracja powinna w nas wsiąknąć.
Kotwicz. Jakiż cel mówić mu o tem? on nawet tego nie zrozumie.
Szambelanic. To też naszym obowiązkiem jest oświecić go. Ludzie nowi nie mają pojęcia o doniosłości ofiary jaką się robi przypuszczając ich do prerogatyw zdobytych wiekowemi zasługami rodu. Taki Strasz może być nie zły człowiek, ale pod tym względem z pewnością hebes... trzeba mu dać o tem jakieś wyobrażenie.
Kotwicz. Dobrze, ale..
Szambelanic. Wiem, że to zrobisz, bo mnie pojmujesz... (biorąc jego rękę) Spuszczam się zupełnie na ciebie. Jesteś kawał lamparta, to prawda...
Kotwicz. Ja!
Szambelanic. No, o tem nie ma gadania... ale w pewnych razach można na ciebie liczyć, bo bądź co bądź, w tobie jest krew.
Kotwicz. Spodziewam się. Ale właściwie o cóż kuzynowi chodzi? bo teorje...
Szambelanic. O kredyt, no nie rozumiesz? o kredyt bez tych wszystkich szykan, które mi krew psują. Jeszczeż tego nie mam zyskać w zamian za ofiarę którą robię? Ładniebym wyszedł Ja nie mogę być bez pieniędzy! powiedz mu to. Byłem delikatnym, ale wszystko ma swoje granice.
Kotwicz. Ależ dziś ślub.
Szambelanic. Tem bardziej. Zresztą i od ołtarza się rozchodzą.. to mój warunek, od którego nie odstąpię. Po ślubie, gdy oni sobie pojadą, ja chcę tu zostać, odetchnąć trochę w Warszawie bez tych głupich interesów na głowie... i żona tego potrzebuje.
Kotwicz. A jeżeli będzie twardy? on ma kuzyna w ręku, ponabywawszy długi.
Szambelanic. Nie wierzę aby chciał z tego korzystać. Opinjaby go ukarała (drzwi w głębi otwierają się) A! kobiety, pogadamy jeszcze o tem.. pójdziesz do mnie.

SCENA IV.
Poprzedzający, Szambelanicowa, Gabrjela (ubrane jak na miasto), Pola (ubranie do pokoju, otulona szalem), Michałek (z pakietami i pudełkiem; p. c.) Łechcińska i Zuzia.

Szambelanicowa (we drzwiach, całując się z Polą) Zkądżeś ty się tu wzięła?
Pola. Zobaczyłam przez okno jakieście panie wysiadały z karety, i tak mi było pilno przywitać się, że wyszłam umyślnie na korytarz. (wchodzą na scenę).
Szambelanicowa. Moja droga, jak się cieszę, że cię widzę... dawno przyjechaliście?
Pola. Może przed godziną... (całuje się kilka razy z Gabrjelą).
Szambelanic. Witamy z podróży... jużeśmy prawie zwątpili o państwu.
Pola. Przyrzekłam Gabrjeli że będę, i chyba tylko stan zdrowia zatrzymałby mnie w domu.
Szambelanic. O to też obawialiśmy się.. Gdzież papka? (z lewej strony wchodzi Łechcińska z Zuzią, która zdejmuje salopy, odbiera kapelusze i odnosi na lewo; Łechcińska odbiera od Michałka paczki i pudełko do którego zagląda; Michałek wychodzi).
Pola. Jest właśnie u siebie.
Szambelanic. Który numer?
Pola. Dziesiąty.
Szambelanic. Czy sam?
Pola. W tej chwili jest u nas pan Maurycy.
Szambelanic (żartobliwie) Jak on się to prędko dowiedział o państwu.
Pola (zakłopotana) Przypadkiem... przechodząc.
Szambelanic (n. s.) Muszę się i ze starym zobaczyć... (do Kotwicza) pójdźno ze mną... (wychodzą na prawo).
Gabrjela (do Poli, apatycznym głosem) Zdejmże szal, rozgość się... tyle mamy z sobą do mówienia.
Pola (żegnając się z szambelanicową, potem z Gabrjelą) Później, teraz nie mam czasu, posłałam po pannę z magazynu dla przymierzenia sukni. Obstalowana przez pocztę, to może będzie trzeba co poprawić.
Szambelanicowa. Istotnie, dziś u nas czysty jarmark, więc do widzenia. Ale! jakąż będziesz miała suknię?
Pola. Jasno niebieską pou-de-soir.
Szambelanicowa. Ah! to powinno ci być w niej prześlicznie, nieprawdaż Łechcińska? (żywo) tylko nie każże garnirować koronką.
Pola. Zostawiam to modniarce: już to co do tych subtelniejszych tajemnic strojów, to przyznam się...
Szambelanicowa. Ale bo widzisz, panience nie wypada, to stosowne tylko dla mężatek.. Gabrjela jako panna młoda, to co innego.
Pola (która od niejakiego czasu uważała Gabrjelę, n. s.) Jaka ona zamyślona.
Łechcińska (która otworzyła pudełko i wydobyła stroik na głowę, przyglądając mu się) Pieścidełko, jak matkę kocham.
Szambelanicowa. No, schowaj, schowaj.. (do Poli) To na pierwsze wizyty... (p. c.) no, do widzenia, moje życie, jak się załatwisz z modniarką, przyjdź do nas. (odchodzi na lewo z Łechcińską).

SCENA V.
Gabrjela, Pola.

Pola (patrzy jej w oczy; p. c.) No cóż? jesteś szczęśliwą?
Gabrjela. Pytasz się! cóż mi brak?... patrz! to pierścionek zaręczynowy.. ah! prawda, znasz go już... ale nie widziałaś tych kolczyków, przypatrz im się, pokażę ci jeszcze resztę garnituru... I wszystko odpowiednio do tego: apartament pierwszej klasy, codzień loża, kareta, strzelec na usługi.
Pola (protestując) Moja droga..
Gabrjela. Chcesz powiedzieć: prześliczne rzeczy, ale niestety dają narzeczonemu pewne prawa... może być zbyt natrętnym... Otóż i pod tym względem nie mam nic go[1] życzenia. Zgaduje moje myśli, ledwo objawię życzenie już je spełnia, otworzył nam kredyt w sklepach, nie targuje się gdy chodzi o zrobienie mi przyjemności... i obok tego nie prześladuje mnie sobą. Czyż można więcej żądać? widuję go raz na dzień... i to prawie nigdy sam na sam... (śmiejąc się z przymusem) Oboje tego unikamy... jakbyśmy się umówili.
Pola Gabrjelo, co ty mówisz?
Gabrjela. Nie taiłam się nigdy przed tobą z mojemi przekonaniami, więc i dziś mogę być otwartą. Trzeba mieć odwagę do ich obrony. Nie ma nikogo tak naiwnego coby uwierzył, że idę za mąż z przywiązania, ale ręczę ci, że większość mi zazdrości... (wzdryga się nagle).
Pola. Co ci to?
Gabrjela. Dreszcz jakiś (śmiejąc się, j. w.) Śmierć mi zajrzała w oczy... to ten sen dzisiejszy.
Pola. Jaki sen?
Gabrjela. Wystaw sobie, co mi się śniło: W ślubnej sukni stałam nad otwartą trumną. Mój narzeczony także ubrany jak do ślubu trzymał moją rękę w zimnej jak lód dłoni i szepcząc jakieś niezrozumiałe zaklęcia usiłował nakłonić, abym zajęła to niewygodne łoże. Spojrzenia jego wywierały na mnie jakiś wpływ magnetyczny, któremu musiałam być posłuszną... szłam niby lunatyczka i już miałam uledz nieznanej sile, gdy na szczęście obudziłam się. Czy może być głupszy sen?
Pola (przerażona) Dla Boga! jabym to uważała za wyraźną przestrogę.
Gabrjela (p. c.) Zadaleko zaszło. Moja droga, kto walczy, ten może uledz i nic dziwnego jeżeli wyobraźnia nasuwa mu niepokojące obrazy. Ale też może i zwyciężyć. Moje życie od samego początku było walką, więc przywykłam do jej niepokojów, i nie robią na mnie takiego wrażenia. Mam siły do zniesienia wiele.
Pola. Czy ty ich nie przeceniasz?
Gabrjela. Nie wiem, być może... ale tego bądź pewną, że przed nikim uskarżać się nie będę. Mogę cierpieć, ale nikt tego po mnie nie pozna... Czegobym nigdy nie zniosła, to litości... zasługiwać na politowanie ludzi, byłoby dla mnie czemś okropnem. Zresztą... zobaczemy. Wiesz dla czego i dla kogo to robię.
Pola (p. c. z wylaniem) Życzę ci, już jeżeli nie mogę powiedzieć szczęścia, to sił do wytrwania... (całuje ją) do widzenia.
Gabrjela (z wybuchem czułości, ściskając ją) Jak jestem szczęśliwą, że przyjechałaś... nie będę przynajmniej samą... moja Polu! (wybucha na chwilę spazmatycznym płaczem) Ah! ten sen.
Pola. Moja droga!.. (trzymają się w objęciach; p. c. patrząc jej w oczy badawczo) Pan Władysław będzie na ślubie?
Gabrjela (krótko) Nie wiem (p. c.) powinien... spodziewamy go się... gdyby nie był, pokazałby brak serca. (p. c.) A! kto wie? ludzie są egoiści.
Łechcińska (we drzwiach) Proszę panniuńci, fryzjer przyszedł.. (znika; Gabrjela podaje rękę Poli, poczem robi parę kroków na lewo. Po chwili wraca się i rzuca w jej objęcia, ściskają się kilkakrotnie, poczem Gabrjela śpiesznie wychodzi na lewo).

SCENA VI.
Pola (później) Maurycy.

Pola (sama, stoi przez kilka chwil zamyślona z rękami splecionemi przed sobą; p. c.) Biedna, biedna ona!... a jednak gdyby chciała, mogłaby być szczęśliwą... bo ja widzę co się w jej sercu dzieje... (p. c) Chcieć, czyż to dosyć?... a ja?... czyżbym nie chciała.. czyżbym dla niego nie poświęciła wszystkiego.... ale któż wie, czyby mnie nie spotkał najboleśniejszy zawód?... może lepiej kazać milczeć uczuciu... Boże! Boże! kto mi wskaże co mam zrobić!... (ukrywa twarz w dłonie, p. c.) Czy też to wszystkim tyle niepokoju robi to nieszczęśliwe serce? (zamyśla się; p. c. idzie w głąb, przy drzwiach spotyka się z Maurycym, który wchodzi).
Maurycy. Pani sama?
Pola. Przed chwilą rozeszłyśmy się z Gabrjelą. A pan już skończyłeś konferencję z ojcem... o cóż to szło? słyszałam jakby jakąś sprzeczkę.
Maurycy (zakłopotany) Robiłem ojcu pewną propozycję, na którą nie przystawał.
Pola. Cóż to było?
Maurycy (z wahaniem) Powiedziałbym pani, ale..
Pola. O, jeżeli tajemnica, to nie wymagam. (kaszle).
Maurycy (troskliwie) Pani przechodzisz przez korytarz tak lekko ubrana, a tam są przeciągi... przyniosę pani coś cieplejszego... futro...
Pola. O! niech się pan nie fatyguje... te kilka kroków... zresztą ten szal taki ciepły... (kaszle i dobywa chustkę, przyczem wypada fotografja) Do widzenia. (wychodzi).

SCENA VII.
Maurycy (późn.) Dzieńdzierzyński.

Maurycy. Pani coś zgubiłaś (podnosi fotografję i idzie z nią do drzwi) Panno Paulino... (nagle wstrzymuje się) Co widzę! czy mnie wzrok nie myli... to ja! (z wzrastającem uniesieniem) ja! o Boże!... więc ona mnie kocha!... kocha mnie! kocha!... (chodzi wielkiemi krokami) nie wierzę mojemu szczęściu... (p. c. innym głosem) ale naturalnie że kocha... inaczej, czyżby nosiła przy sobie moją fotografję? ja tak samo miałem ją tu, zawsze, na sercu (dobywa fotografię) Mój aniołek najdroższy! moje szczęście jedyne!... o! teraz tem bardziej muszę doprowadzić do skutku moje zamiary, choćby ze strony ojca były przeszkody... Niech ma dowód niezbity, że nie cofnę się przed niczem, co może mi zapewnić jej posiadanie.. (całuje fotografję kilkakrotnie; żartobliwym tonem). A! moja pani, toś ty mnie kochała a tyle mi nadokuczałaś, dla jakiegoś błahego przywidzenia... poczekaj! zemszczę się! (z tkliwością) zemszczę się poświęcając ci całe moje życie, aniele mój... Ah! jakiż ja jestem szczęśliwy! (chodzi ogromnemi krokami cisnąc skronie rękami).
Dzieńdzierzyński (staje we drzwiach patrząc na Maurycego) Dobryś!... wziął to do serca... (chodzi za nim) Maurycy!... nie słyszy... Maurycy! nie bądź dzieckiem.
Maurycy. A! (rzucając mu się w objęcia) Ojcze, wszystko będzie dobrze (ściska go i całuje namiętnie).
Dzieńdzierzyński. Attendez, udusisz mnie... (uwalnia się z jego objęć) Dobrze? no, to chwała Bogu... Więc rozmyśliłeś się... przestaniesz zawracać mi głowę tym twoim projektem? ja tu za tobą przyszedłem umyślnie po to, żeby ci jeszcze raz powiedzieć, i to stanowczo, że z tego nic nie może być.
Maurycy. Musi być. Od tego nie odstąpię, zwłaszcza teraz.
Dzieńdzierzyński Comment? a cóż się stało nowego?
Maurycy (poufnie) Zdaje mi się, że panna Paulina mnie kocha.
Dzieńdzierzyński (uradowany) Niepodobna! wygadała się?
Maurycy Przypadkiem pochwyciłem dowód.
Dzieńdzierzyński (j. w.) Kiedy? teraz?
Maurycy. Przed chwilą.
Dzieńdzierzyński. Dla tego też to miała taką minę powróciwszy ztąd... (ściskając go) Winszuję ci z całego serca. Oświadczyłeś się zaraz? z kopyta?
Maurycy. Nie.
Dzieńdzierzyński. Comment, nie? a jakiż to safanduła! Takie rzeczy kończy się na gorąco. Chodź zaraz ze mną... jeszczeby trzeba kogo na świadka, żeby się które nie rozmyśliło.
Maurycy (śmiejąc się) Jakżeż pan to traktujesz.
Dzieńdzierzyński. Ale bo ja wam nie wierzę... no, zawsze interes jest na lepszej drodze... tylko już tego wcale nie rozumiem... Écoutez, skoro masz pewność że cię kocha...
Maurycy. Ale nie pewność, domysł dopiero.
Dzieńdzierzyński. No chociażby domysł, to z tych twoich zamków na lodzie możesz skwitować.
Maurycy. Broń Boże!
Dzieńdzierzyński. Rozumiem, że mogłeś projektować par déspération, ale...
Maurycy. Właśnie teraz chcę dać dowód pannie Paulinie, że ją kocham bezinteresownie.
Dzieńdzierzyński. Mais pourquoi?.. teraz ona cię już będzie kochać takim jakim jesteś, możesz założyć ręce i nic nie robić. Ja zapracowałem tyle, że wystarczy dla moich dzieci i wnuków (p. c.) a zresztą, skoro chcesz pracować dla tego, że z waszego majątku nic ci się nie okroi, to pracuj w Zabrodziu. Ja abdykuję, nie znam się na gospodarstwie.
Maurycy. Wstydziłbym się.... Przyjść do gotowego samemu nic nie wniosłszy... Co innego, gdybym mógł mieszkać w Czarnoskale..
Dzieńdzierzyński. No, to w Czarnoskale! jeszcze lepiej, majątek familijny. Spłacimy tego twojego miłego szwagierka, nawet jeżeli chcesz zahypotekuję tę sumę na imię Poli, będziesz mi płacił procent.
Maurycy. Co za sztuka! to nie byłby dowód miłości, a ja muszę przekonać pannę Paulinę, że mi chodzi o nią a nie o majątek. Zresztą, jak się pan będziesz opierał, to się zrzeknę chyba posagu.
Dzieńdzierzyński. To, to, to. Sfiksowałeś wyraźnie, tu as fixé. Czy myślisz że pozwoliłbym na to, żebyście siedzieli o głodzie i chłodzie. Cóżbym ja był za ojciec!
Maurycy. A ja co za mąż, gdybym nie potrafił własną pracą utrzymać żony.
Dzieńdzierzyński (zdesperowany) No, i gadajże tu z nim!

SCENA VIII.
Poprzedzający, Władysław.

Dzieńdzierzyński. A! pan Władysław, jak się masz. (ściska go, poczem Władysław ściska się z Maurycym) Jesteśmy en famille, w całym komplecie; bardzo dobrze, bo rozsądzisz tu sprawę pomiędzy mną a tym upartym kozłem.
Władysław (roztargniony, wyraża się lakonicznie) On zawsze był takim.
Dzieńdzierzyński Wyobraź sobie: daję mu córkę, bez żadnych ograniczeń, ze wszystkiem co posiada i do czego ma prawo, a on stawia warunki, targuje się ze mną.
Władysław. Chciwość?
Dzieńdzierzyński. Comment? a wiesz co, że naprowadzasz mnie na myśl: to chyba chciwość. (Maurycy się śmieje) bo że się chce zrzec posagu, to gadanie, wie dobrze że go i tak nie minie... ale zachciało mu się jeszcze samemu robić majątek. Powiedział mu ktoś plotkę, której uwierzył, że ja zawsze prowadzę mój handel hurtowny, tylko pod inną firmą.
Władysław. Dziwiłbym się panu.
Dzieńdzierzyński (tryumfująco do Maurycego) A co! voyez vous! (do Władysława) Ale nie wierz temu, to nieprawda.
Władysław. Dziwiłbym się, gdybyś pan zmienił firmę. Po co?
Dzieńdzierzyński. Comment? ale czekajno! więc chce wejść ze mną w spółkę, stać za kantorem, zapisywać rachunki i świecić swojem nazwiskiem.. szlacheckie nazwisko mojego zięcia na szyldzie! nigdy!
Władysław. Ma rozum.
Dzieńdzierzyński. Szarzać się dla pieniędzy, to rozum?
Władysław. Najprzód, że to nie jest szarzaniem się; a potem, pieniądz jest wszystkiem.
Dzieńdzierzyński. Zgoda i na to. Więc niechże go nie lekceważy i bierze kiedy mu daję.
Władysław. Przyjmować, gdy sam nic nie ma, byłoby zbyt wielkie ryzyko.
Dzieńdzierzyński. Jakie ryzyko? Pola bierze go jak jest, nie pyta... elle ne demande pas... szaleje za nim, sam mi to powiedział.
Maurycy. A to kiedy?
Władysław. Uczucie miłości jest przechodniem. Pannie Paulinie dziś może się zdawać, że go kocha.
Dzieńdzierzyński (zły) Zdawać, zdawać... jak się co zdaje, to widać że tak jest, inaczej jakżeby się mogło zdawać...
Władysław. Przypuśćmy. Ale czy pan wiesz, co się dzieje na dnie jej serca? czy nie kiełkują tam maleńkie ziarnka wątpliwości? gdzież dowód, że on nie gra roli zakochanego dla interesu?
Dzieńdzierzyński (patrzy na Maurycego) On?... nie! to być nie może.
Władysław. Dla czego?
Dzieńdzierzyński. Najlepszy dowód, że dla niej chce głupstwo zrobić.
Władysław. Więc pozwól mu pan na to głupstwo, chociażby na próbę. Jeżeli wytrwa...
Dzieńdzierzyński (p. c.) Co z wami gadać! warjaty... (biorąc Maurycego pod rękę) Chodź ze mną do ojca... chociażeś pełnoletni, on zawsze ma nad tobą władzę... jeżeli na to pozwoli... no! (n. s.) tak głupim przecie nie będzie.
Maurycy. Co bądź ojciec powie, stawiam panu dwa pewniki: od zamiaru mego nie odstąpię i pannę Paulinę mieć muszę.
Dzieńdzierzyński. Dobrze, dobrze. (do Władysława) Ty idziesz z nami?
Władysław Na chwilkę tylko, bo mam jeszcze do załatwienia parę interesów przed obrzędem (Dzieńdzierzyński z Maurycym wychodzą na prawo).

SCENA IX.
Łechcińska, Władysław.

Łechcińska (która od kilku chwil czatowała we drzwiach z lewej strony, zatrzymując Władysława) A! złoto, srebro widziałam, a naszego pana Władysława już nie pamiętam kiedy, słowo daję.
Władysław (ironicznie) Zkądże tyle łaski... naszego! nie wiedziałem, że nas łączą jakie nici sympatyczne, i to do tego stopnia.
Łechcińska. Nasz, nasz, bo nie ma godziny, nie ma minuty, żebyśmy z panną Gabrjelą nie mówiły o panu. Już tak zaciętego człowieka jak pan, nie widziałam w życiu, jak matkę kocham. Żeby się tak zawziąść, to niesłychane rzeczy. Ale ja mówiłam i perswadowałam, że pan przyjedziesz.
Władysław. Zagadkowe słowa dla mnie.
Łechcińska. To już tam nasza panna Gabrjela panu wytłómaczy. Jeżeli się pan nie poczuwasz do niczego, to tem lepiej... widać, że było nieporozumienie (ciszej) zatrzymaj się pan chwileczkę, zaraz tu wyjdzie, chce się z panem zobaczyć, tak sobie, sam na sam... bo to dziś przy tym rejwachu trudno było złapać dobrą sposobność... momenciczek tylko. (wychodzi na lewo).

SCENA X.
Władysław, (p. c.) Gabrjela.

Władysław (sam) Jakto! mnie serce mogło jeszcze zabić!... rzecz dziwna. Sądziłem, że to przejście uciszyło je na zawsze... tłukło się w piersi, ale już tylko jak wyschnięty orzech w łupinie... (p. c.) Czy my moglibyśmy jeszcze być szczęśliwi? czy byłbym w stanie zapomnieć jej bezlitośnego ze mną postępku?... (p. c.) Ha, któż wie, jak to było rzeczywiście? może to był szczyt poświęcenia się, heroizmu? a teraz braknie jej odwagi, i na mnie rachuje... ach! ta myśl..
Gabrjela (wchodząc szybko w zarzutce na białym penioarze, głowa ubrana; podaje mu obie ręce) Władysławie! jakże ci wdzięczną jestem że przybyłeś.
Władysław (p. c. patrząc jej w oczy) Zrobiłem to, co nakazywała prosta przyzwoitość.
Gabrjela. Pokazałeś serce, o którem już zwątpiłam.
Władysław (j. w.) Mówisz szczerze?
Gabrjela. Od tego dnia, w którym znaglona koniecznością zadałam sobie dobrowolnie okropny ból, nie widziałam cię prawie... zamknąłeś się w swojem samolubstwie... tyś mnie chyba nie zrozumiał naówczas.
Władysław. Nie przypominaj mi tej chwili. Kochałem cię i kocham jeszcze. Cios był straszny, ale świadczę się Bogiem, że sam przed sobą tłómaczyłem cię, i chcąc ci ulżyć ciężaru poświęcenia, sądziłem, że nic innego nie pozostawało mi, jak usunąć się zupełnie.
Gabrjela. Władysławie, nie mogłam się zdobyć na tyle odwagi, żeby to uczucie które nas łączyło wystawić na próbę w walkach z powszedniemi kłopotami. Idąc za innego, poświęcam się dla rodziców, dla wymagań naszego położenia... ale... jedynych chwil które mnie robiły szczęśliwą nie zapomniałam.. one zawsze są tu przytomne.. wyrwij je, jeżeli potrafisz, ucałuję ci ręce, ale to nie w twojej mocy!
Władysław (pod wpływem jej spojrzenia) Gabrjelo!
Gabrjela. Wiesz więc wszystko. Jeżeli z zimną krwią będziesz śledził moje miotania się w tych więzach narzuconych mi wyższem zrządzeniem, nie znajdując słowa pociechy, jednego spojrzenia, któreby mi czyniło lżejszą tę walkę, dasz dowód..
Władysław (porywając ją w objęcia) Więc zerwij te więzy! pójdźmy, nie oglądając się na następstwa.. przy mojem sercu cię otulę, zapomniesz o wszystkiem coś przeszła... ale otrząśnij stopy z tego kału, w który cię wepchnięto, uleć z niego aniołem czystym, godnym tego poświęcenia bez granic, jakie ci gotów jestem ślubować.
Gabrjela (płacząc) Władysławie, jak ty mi utrudniasz drogę i tak już pełną cierni.
Władysław (po chwili, zimno) Nie rozumiem cię kuzynko... czegoż więc wymagasz odemnie?
Gabrjela (j. w.) Pobłażliwości! rachowałam na to, że niezapomniesz o nas, że będziesz moją podporą.
Władysław. Lituję się nad tobą, biedna zbłąkana kobieto... o! bo ty tego bardzo potrzebujesz.
Gabrjela. Litości!... (namiętnie) Ja potrzebuję serca, nie litości.
Władysław (surowo) Moje jeden raz w życiu zabiło nadzieją, ale to dawno minęło. Twoja własna ręka uciszyła to bicie i dziś ja jestem sobie zwyczajnym człowiekiem oddychającym prozą, za jedyne bóstwo uznającym obowiązki, a owoc zakazany nie przestaje być dla mnie zakazanym, choćby tchnął najponętniejszemi obietnicami. To są rzeczy zanadto poetyczne dla prozaika, zbyt niskie dla człowieka honoru.
Gabrjela (n. s.) Boże!
Władysław. Więc zapomnij o tem, co przed chwilą powiedziałem... przepraszam cię za mimowolne uniesienie, była to prosta omyłka serca... źle zrozumiałem twoje słowa.
Gabrjela (z dumą) Więc zgrzeszyłeś tłómacząc je w pospiechu fałszywie. Rzuciłeś mi w twarz największą obelgę, jaką kobieta usłyszeć może. (z płaczem) Żegnam cię!
Władysław. Gabrjelo!

SCENA XI.
Gabrjela, Władysław, Strasz, (wchodzi głębią).

Strasz (w dobrym humorze, nacięty ale się trzyma; we fraku i białym krawacie) A! moja narzeczona... i kuzynek.. (do Władysława) Dawno niewidzianego... (do Gabrjeli, chcąc wziąść jej rękę) a moja pani niech mi pozwoli, jako zadatek należności, która wkrótce ma być spłaconą...
Gabrjela. Przepraszam, widzisz pan, żem jeszcze nie ubrana, (n. s. wychodząc na lewo) Jakżem okropnie ukaraną.
Strasz. Bodaj to być kuzynkiem! ma się prerogatywy zaprzeczane temu, który za chwilę będzie legalnym posiadaczem tylu wdzięków (n. s.) utarłem mu nosa (głośno) cóż pan mówisz na to? jużci pozwól, że mógłbym mieć słuszną pretensję (dobywa cygarnicę).
Władysław (do siebie) Kocham ją i aniołem stróżem jej będę. (wychodzi na prawo).

SCENA XII.
Strasz (później) Zuzia.

Strasz (sam, rzuca się na kanapę) Niegrzeczny... nawet się nie odezwał i wyszedł sobie bez ceremonji... ale poczekajcie wszyscy! wezmę ja was w takie kluby, że mnie poczujecie. Hołota! świecące pruchno, w mojem własnem mieszkaniu będą mi robić impertynencje!... (po chwili) Zanadto pozwoliłem sobie przy tem śniadaniu, ale należało pożegnać kawalerskie życie... no, niby tak koniecznie żegnać, to nie, bo nie głupim się ograniczać... Walerce dam dymisję chyba wtenczas, gdy mi się przeje.. (p. c.) co mnie ta kobieta kosztuje!... ale mi nie żal, bo wszyscy zazdroszczą. Większy kłopot miałém z odmówieniem jej temu jenerałowi, niż z pozyskaniem żony arystokratki... tu sami do mnie leźli. (Zuzia przechodzi z lewej strony ku prawej, niosąc zawinięcie w serwecie) Zuziu, chodźno tu...
Zuzia. Nie mam czasu.
Strasz (tupiąc nogą) Co to jest: nie mam czasu!... jestem twój pan, rozumiesz... chodź tu zaraz!
Zuzia. Niosę bieliznę panom. A co pan chce odemnie?
Strasz. Chcę ci popatrzeć w oczy.
Zuzia. Można zdaleka.
Strasz. Kiedy stąd nie widzę... nawet dotychczas nie wiem, jakie masz: czarne czy niebieskie?
Zuzia (śmiejąc się) Bure... (wchodzi Kotwicz) Ah! (wybiega na prawo).

SCENA XIII.
Strasz, Kotwicz.

Kotwicz (n. s ) Spłoszyłem ich. (zbliża się z miną dyplomatyczną).
Strasz. A! pan hrabia... cóż tam! (p. c. pociągając go na kanapę) Siadaj stary łobuzie.
Kotwicz. Cicho! (ogląda się).
Strasz. Mój drogi, nie bądź faryzeuszem.
Kotwicz. Ale bo ty czasem jesteś zanadto sobie sans façons.
Strasz Eh? (uderza go mocno po udzie) bądź jakim jesteś... czego się to oblekać w baranią skórę... każdy powinien mieć odwagę swoich przekonań... Ty innym jesteś ze mną w cztery oczy, a za innego chcesz uchodzić przy ludziach... Gdy cię karmię i poję u francuza, albo gdy się włóczymy całemi nocami po knajpach, jestem twojem bożyszczem.
Kotwicz. Cicho!
Strasz. Ha, ha, ha! znałem podobnego świętoszka, który lubił dobrze żyć, a nie miał za co.
Kotwicz. Podobno zanadto dziś piłeś. (chce wstać).
Strasz (pzytrzymując go) Piłem, ale nie do ciebie, więc nie urażaj się... nie jednemu psu łyżek... Więc tedy, ten... jakże mu tam.. miał swoich amfitrjonów, z którymi całe noce się łajdaczył, był z nimi „per ty“... tak jak my... ale strzegł się pokazywać w ich towarzystwie w jasny dzień... tak naprzykład w saskim ogrodzie po sumie. Miał inne znajomości nocne, a inne dzienne. Słuchajno, czy ty mnie traktujesz jako nocnę, pokątną znajomość?
Kotwicz. Aleś ty się, widzę, ululał na prawdę.. a to ładnie, w dzień ślubu.
Strasz Nie bój się o mnie.. Dajno mi wody.
Kotwicz (wstaje i nalewa z karafki) Muszę ci służyć jak dziecku...
Strasz Nieprawda! dziecku byś tak nie służył... bo nicby ci z tego nie przyszło. (pije) cukry i wino przynieśli?
Kotwicz. Jest wszystko.
Strasz. Pewnoś znowu rozdał z parę rubli na piwo, bo ty lubisz szastać z cudzego.
Kotwicz (wąchając dym z cygara, które pali Strasz) Jakieś dobre cygaro... nie masz tam jeszcze z jednego?
Strasz (dając mu cygarnicę) Na, masz... czerp... weź sobie z parę do kieszeni, znaj pana.
Kotwicz. Gdzieżeście tak bomblowali?
Strasz. Wyprawiałem śniadanie tym wyżeraczom.. na pożegnanie stanu kawalerskiego.
Kotwicz. Ale fe! (śmiejąc się) Na pożegnanie! (p. c.) kobiety były?
Strasz. Jak myślisz?
Kotwicz Walerka? (uderzając go) Hultaj! (po chwili) Ale słuchajno, z tym szambelanicem trzebaby jakoś...
Strasz. Co, trzebaby?
Kotwicz. Bój się Boga on goły jak święty turecki... daj mu co odczepnego.
Strasz. Mój kochany, złapaliście mnie i doicie już do ostatniego. Czy myślisz, że tak ciągle będę na to pozwalał?
Kotwicz O! znowu nie fanfaronuj!
Strasz. Co? nie złapaliście mnie?
Kotwicz. Dajno pokój tak między nami mówiąc, zyskujesz pozycję, wchodzisz w koligacje.
Strasz. Tego towaru za miły grosz zawsze dostanie.
Kotwicz. Ale piękność okrzyczana... wszyscy ci zazdroszczą, możesz się pysznić.
Strasz Koczkodana bym nie wziął. Za swoje pieniądze powinienem zaimponować. Płacę! do miljon djabłów gotówką, i tandety nie chcę.
Kotwicz No, no, no! tylko się nie gorączkuj.
Strasz. To nie błaznuj.
Kotwicz. Zapominasz się.
Strasz. Jeżeli ci się zdaje żem pijany, to się grubo mylisz... jestem przy zdrowych zmysłach, zdrowszych niż wy wszyscy. Możecie mnie naciągać, ale tylko do pewnego stopnia.. to sobie powiedziałem, bo golizny się boję jak zarazy. Przychodzi mi to na myśl ile razy patrzę na was... ty naprzykład, wyrzucałeś pełnemi garściami, a dziś w łapę byś mnie pocałował za kilka rubli.
Kotwicz. Widzę, że z tobą dziś nie ma co gadać. (wstaje)
Strasz (przytrzymując go) Siedź!... jak się będziesz dąsał, to nic nie wskórasz. Stary zostawił mi tyle, że mogę sobie dużo pozwolić, ale żebym miał wszystko puścić, to nie głupim,.. gołego za psa nie mają... (p. c.) Jakem był dependentem u adwokata...
Kotwicz (n. s.) Teraz się wygada... (głośno) Dependentem, ty?
Strasz. Nie wiedziałeś? Stary kazał mi praktykować, ale na utrzymanie nic nie dawał, obiecując gruszki na wierzbie... nałamałem sobie nieraz głowy, zkąd wykręcić na ogródki i baliki... ale to mnie nauczyło wartości pieniędzy.
Kotwicz. Coż to za stary? papka?
Strasz. Gdzie tam papka.. wujaszek... papki nigdy nie znałem... (innym tonem) miałem tylko matkę... to była męczennica.
Kotwicz. A! więc ty jesteś wychowany przez mamę... pieszczoszek, gagatek... teraz się nie dziwię niczemu.
Strasz (ponuro; wstając) Gagatek! prawda, byłem gagatkiem, kochała mnie... a ja... ja bo trzeba ci wiedzieć nikogo nie kocham i w nic nie wierzę, ale to w nic co się nazywa, prócz pieniędzy... ale ją kochałem... to jest teraz tak mi się zdaje, bo dopóki żyła, zatruwałem jej życie. Jak zapamiętam siedziała po całych dniach i nocach przy maszynie... szyła i płakała... pracowała na mnie, bo ja ostatni grosz jej wyciągałem na hulanki... dopiero gdy umarła, zrobiło mi się jakoś głupio na sercu... napadła mnie jakaś nienawiść do ludzi, którzy się nad nią znęcali, szalona chęć odwetu... (chodzi).
Kotwicz. Alboż ten wuj nie przychodził wam wcale w pomoc?
Strasz Co, wuj! brudny sknera, dbał o nas tyle co pies o piątą nogę.
Kotwicz. Przecież dał dowód pamięci, zapisując ci taki ładny majątek.
Strasz. Ha, ha... zapisując! ani mu się śniło, tylko kipnął nagle i mnie się dostało, jako jedynemu krewnemu... Szkoda tylko, że matka tego nie doczekała... byłbym miał satysfakcję patrzeć, jakby jej się nisko kłaniali ci wszyscy, którzy najbardziej zalewali sadła za skórę... tak jak mnie.. dawniej potrącali jak psa, dziś kochają... ha, ha, ha... (biorąc Kotwicza w objęcia) kochasz mnie? (ściska go gwałtownie) bardzo? póki funduję? co? (odpycha go) pieniądz to dobra rzecz... przepraszam cię, ale kto go trwoni, ten osioł.
Kotwicz (n. s.) Pijany, jak bela... (głośno) Więc kiedy masz, to nie bądźże egoistą... z szambelanicem...
Strasz. Czegóż on chce? dajcież mi raz pokój. Czarnoskała już moja, ponabywałem długi, których było tyle, że mu się nie wiele należy.
Kotwicz. No, widzisz, nie wiele, ale zawsze coś... powinno ci też chodzić o to, żeby ludzie nie gadali żeś z niego korzystał. Ja wiem żeś ty na tem zarobił. Później się tam będziecie rachować po familijnemu, a tymczasem daj mu co.. zamkniesz mu usta.
Strasz. Ileż on chce?
Kotwicz. Ja ci powiem: daj mu kredyt na jakie parę tysięcy, i będziesz miał spokojną głowę.
Strasz (dobywa z pugilaresu weksel, idzie do biurka i pisze; n. s.) Ostatni raz to robię, ale po ślubie...
Kotwicz (zaglądając przez ramię) Tysiąc rubli... cóż to znaczy...
Strasz. Więcej ani grosza... (daje mu weksel) Masz, i nie nudźcie mnie. (Kotwicz się ociąga) a przedewszystkiem pozwólcie mi się przedrzemnąć choć chwilę, bo będzie skandal, jak chrapnę przy ołtarzu. (rzuca się na kanapę).
Kotwicz. Ale nie zaspijże, bo to już nie długo (wychodzi na prawo).

SCENA XIV.
Strasz, Michałek (później) Zuzia.

Strasz (rozwiązując krawat, do Michałka, który wszedł przed chwilą) Miszel!
Michałek. Słucham jaśnie pana.
Strasz. Daj mi wody. Co tam robią?
Michałek. Gdzie?
Strasz (wskazując na lewo) Tam! panie...
Michałek (podając wodę) Ubierają się... nie wpuszczają nikogo.
Strasz. To dobrze, zamknijże drzwi na klucz (Michałek odniosłszy szklankę zamyka drzwi) tamte do panów także. (Michałek zamyka na prawo) gdyby mieli do siebie interes, to są drugie wyjścia na korytarz (p. c.) i sam się wynoś, bo ja się muszę przespać. Ale pilnuj mi przy drzwiach i zawracaj każdego, coby chciał wejść.
Michałek (całując go w rękę) Miałem jeszcze mały interes do jaśnie pana.
Strasz. Teraz! czyś zgłupiał... później.
Michałek. Kiedy później pan będzie czem innem zajęty, a tymczasem Zuzia spokojności mi nie daje.
Strasz. A! Zuzia? cóż Zuzia?
Michałek. Zobaczyła w magazynie jakiś kaftanik i zachciało jej się go koniecznie na dzisiejszy fest... chce się w nim pokazać przy gościach.
Strasz. Więc co?
Michałek. Chciałem prosić jaśnie pana o kilka rubli.
Strasz. Co parę dni jej coś sprawiasz, nie przyzwyczajaj ją do tego, bo sobie potem nie dasz rady.
Michałek. To jaśnie pan ją tak popsuł... teraz dufa w jaśnie pana, i jak się czego naprze, tak nie ma gadania.
Strasz. No, no, mniejsza o to.. masz! a kupże jej coś ładnego.
Michałek (n. s.) Będzie widziała! (głośno) Nie trzeba jaśnie panu nic więcej?
Strasz. Nie trzeba (p. c. na pół drzemiąc) jak będą gotowi, to przyjdź tu... (Michałek wychodzi głębią; sam) na wszystkie strony się opłacać... ale przynajmniej człowiek pan! robi co mu się podoba... ah! te pieniądze... bez nich, co jabym znaczył (pukanie na prawo) Jest! nie pozwolą mi zasnąć.
Zuzia (za sceną) Któż znowu te drzwi zamknął.
Strasz Zuzia, daję słowo! (biegnie, i otwiera, Zuzia wchodzi).
Michałek (wraca głębią) A ty tu po co? nie mogłaś przyjść przez korytarz? jaśnie pan chce się przespać.
Zuzia. Nie wiedziałam.
Michałek. Chodź (wyprowadza ją zamyka drzwi za sobą).
Strasz. Bodajeś djabła zjadł... (kładzie się na kanapie. Zasłona spada).





  1. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — do





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bliziński.