Rozbitki/Akt IV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Rozbitki |
Wydawca | Księgarnia F. H. Richtera |
Data wyd. | 1882 |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dekoracja aktu drugiego.
Szambelanicowa (siedzi na kanapie, dłoń na czole obowiązanem chustką; przy końcu sceny) Łechcińska.
Szambelanicowa (po chwili milczenia) A jużeś też sobie postąpił bez żadnej rozwagi... jestem bardzo ciekawa, co teraz będzie!
Szambelanic. Ale nie żałuj, proszę cię. Lepiej że to się stało teraz, aniżeli gdyby później, już po czasie, były z tego... jakie..
Szambelanicowa. Zapomniałeś o naszej sytuacji.
Szambelanic. Nie miałem czasu zastanawiać się, zanadto byłem oburzony. Przyjeżdżać na swój własny ślub pijanym jak bydlę! prosto z knajpy, gdzie afiszował się z jakiemiś flondrami... cóż to znowu! takie lekceważenie naszego domu!
Szambelanicowa. Można było zwrócić na to uwagę w inny jakiś, delikatniejszy sposób.. byłby się zreflektował.
Szambelanic. Nie mogłem, powiadam ci! Wszystko ma swoje granice... co on sobie rozumiał błazen jakiś! za honor którego dostępował łącząc się z naszą córką?
Szambelanicowa. Co do tego, masz rację. Ale zapytam się, czy pora bawić się w zbyteczną drażliwość, gdy nam grozi ruina i gdy może przyjść chwila, że staniemy się celem ludzkich urągań.
Szambelanic. Celem urągań! my, Czarnoskalscy!
Szambelanicowa. Jesteśmy sami, nikt nas nie słyszy, więc nie potrzebujemy fanfaronować. Jakież masz przed sobą widoki?
Szambelanic. No, najprzód, Maurycy się żeni.
Szambelanicowa. Przyznam ci się, że bardzo mało spodziewam się z tego korzyści... zupełnie co innego, gdyby Gabrjela poszła za Strasza: nie potrzebowalibyśmy się ztąd ruszać, bylibyśmy u siebie, bo chociaż ponabywał twoje długi, pozostawiłby je na Czarnoskale, nie tradowałby przecie rodziców żony.
Szambelanic. To wszystko prawda, ale są pewne względy, których bezkarnie naruszać nie wolno (p. c) Dla tego bardzo mi się to nie podobało, że Kotwicz pozostał z nim w Warszawie... zwłaszcza jeżeli to zrobił za waszym wpływem, co mogę przypuszczać.
Szambelanicowa. Może nam być przydatnym, nawet rachuję na to, i powiem otwarcie, że jeżeli na twoje żądanie odesłałam Straszowi wszystko co ofiarował Gabrjeli jako prezenta przedślubne, to tylko w tej nadziei, że to z trjumfem powróci do nas.
Szambelanic. Nie przyjmę, chyba się ukorzy i jawnem przeproszeniem da mi zadosyć uczynienie. Potrzebuję rękojmi jego dobrej wiary.
Szambelanicowa. A ja nie uspokoję się, póki się ten stosunek nie naprawi (bolejąca) nie wyobrazisz sobie, co się ze mną dzieje od czasu tego twojego skandalu... coraz ze mną gorzej... nerwy mam tak rozstrojone, że co chwila drżę i czegoś się obawiam, jak gdyby coś okropnego wisiało nad nami... Zdaje mi się, że nie jestem już u siebie, że nas ztąd wyrzucą, że lada chwila piorun w nas uderzy!
Szambelanic (siadając przy niej) Ale moja droga, tylko sobie nie przypuszczaj do głowy takich rzeczy... są tysiączne środki.. (n. s.) jak ja się boję tych jej nerwów...
Szambelanicowa. Miej też wzgląd na mój stan! (gorączkowym ruchem porywa jego rękę i całuje).
Szambelanic. Zrobię co się da, bez ujmy moim zasadom... i bez narażenia przyszłego losu naszej córki.
Szambelanicowa. Napraw to jakimkolwiek sposobem!... coś zaturkotało... ah! to woźny! woźny albo komornik!... przeczuwam, jestem pewną!... weź mnie ztąd... ah! ja nie przyjdę do siebie póki będę miała powody do niepokoju.
Szambelanic (n. s.) Dobryś!... (głośno) Hej, jest tam kto... Łechcińska!... (Łechcińska wchodzi z lewej strony) proszę odprowadzić panią... (idzie do okna) Kotwicz! pewno z jaką misją... nie gadam z nim (odchodzi na prawo).
Szambelanicowa. Ah! ah!.. (z ręką na sercu) tu!... tu!... (do Łechcińskiej po odejściu męża innym tonem) Zobacz kto to przyjechał.
Łechcińska (spojrzawszy w okno) Hrabia!
Szambelanicowa. Przyprowadźże go do mnie (odchodzi na lewo).
Łechcińska (sama) Hrabia! ah, jakażem ciekawa.. może się jeszcze wszystko naprawi, bo to przecie sensu nie ma, jak matkę kocham... żeby też mieć tak mało oleju w głowie i samochcąc zniechęcać takiego miljonera, to nie do uwierzenia! Staremu to już klepki w głowie się porujnowały, słowo daję... czego to dąć, kiedy nie ma w co.. nie wiem gdzie znajdą lepszą partję... (do Kotwicza, który wchodzi) No? no? no?
Kotwicz. Co? co? co?... no, nic... przyjechałem.
Łechcińska. Od Strasza? z Zagrajewic?
Kotwicz. Nie, z księżyca.
Łechcińska. No i cóż? będzie z tego co?
Kotwicz. E!
Łechcińska. No?
Kotwicz. Pojedynek!
Łechcińska. Jezus!
Kotwicz Dwa pojedynki.
Łechcińska. Rany boskie!
Kotwicz. Czy tu jest Maurycy?
Łechcińska. Zkądże? wszak został w Warszawie z Dzieńdzierzyńskiemi.
Kotwicz. Przecie wiem o tem... ale spodziewałem się, że już tu jest.
Łechcińska. Czy to on ma się strzelać?
Kotwicz. A Władysława tu nie było?
Łechcińska. I on?
Kotwicz. Obadwaj, a ja jestem sekundantem ze strony Strasza.
Łechcińska. Jakże to było? bójcie się Boga!
Kotwicz. Jak? głupio, bez sensu, i trzeba było mu się dać wyspać... kwita..
Łechcińska. Ja też to zaraz powiedziałam.
Kotwicz (siada na kanapie. Łechcińska przy nim poufale, on się zrywa) Wystaw pani sobie, jak mu stary zrobił tę scenę, chłopcu naturalnie było przykro.
Łechcińska. Co mu się dziwić.
Kotwicz I powiedział tam coś... jak to w żalu.
Łechcińska. Komu?
Kotwicz. Swoim... no!... jużci trochę zanadto, że go łapali, to owo, że sobie z nich nic nie robi, że tej łaski dostanie wszędzie za swoje pieniądze... etcetera... dosyć że się to rozeszło.
Łechcińska Aha!
Kotwicz. Maurycy jak to posłyszał, posłał mu zaraz sekundanta.
Łechcińska (z wybuchem) Warjat!
Kotwicz. Przepraszam, to znowu co innego... przyznaję, że nie trzeba było doprowadzać do tej ostateczności, ale jak się już stało, Maurycy nie mógł postąpić inaczej.
Łechcińska. Więc cóż będzie?
Kotwicz. Ano pukanina, i to niemała, bo i Władysław ze swojej strony, tak, że jeden o drugim nie wiedział, podobnież go wyzwał.
Łechcińska (oburzona) A ten znowu czego się wtrąca?... no, patrzcież państwo, to już teraz z tem wszystkiem kaput! a stara tak jest pewną, że się to jeszcze da naprawić... Jezus! co się to z niemi teraz zrobi... ja już tego wszystkiego mam póty! dosyć się nawysługiwałam i głodu namarłam... trzeba o sobie pomyśleć!... Ale że to hrabia się w to wplątał... sekundować! w imię ojca i syna...
Kotwicz. Widzi pani Łechcińska to była dyplomacja, umyślnie to zrobiłem... byłem pewny że zdołam doprowadzić do porozumienia.. tymczasem nadspodziewanie napotkałem u Strasza taki upor barani, tyle determinacji, że wszystkie moje projekta w łeb wzięły.
Łechcińska. To tak, rozdrażniać kogo... Niewiadomo jaki djabeł w kim siedzi.
Kotwicz. Przynajmniej tyle zrobiłem, że pojedynek ma się odbyć tu w pobliżu, w lesie, na granicy Zagrajewic.
Łechcińska. I cóż z tego?
Kotwicz. Możnaby spróbować jeszcze jednego środka... Gdyby pani Łechcińska szepnęła o tem tak coś od siebie kobietom.. wy czasem miewacie pomysły... możeby się dało urządzić jakąś dywersję, sprowadzić scenę rozczulającą, któraby naprawiła dobre stosunki.
Łechcińska. Jak matkę kocham, dobry koncept... a hrabia sam nie pójdzie do pani?
Kotwicz. Nie wypada mi.
Łechcińska. I kiedyż się to ma odbyć?
Kotwicz. Zaraz... (patrząc na zegarek) za godzinkę.
Łechcińska. Jezus! i nie było to wcześniej powiedzieć.
Kotwicz. Niedawnośmy przyjechali, ledwo się mogłem wymknąć cichaczem... (znowu patrzy na zegarek) muszę jeszcze wrócić po niego... umyślnie będę zwlekał.
Łechcińska. Lecę, biegnę... (oglądając zegarek) Ale do jakiego hrabia zegarka przyszedł, fiu, fiu!
Kotwicz. Spieszże się pani.
Kotwicz. Wlazłem w kabałę, djabli wiedzą po co... potrzeba mi to było?... ale któż mógł przewidzieć, że będzie taki twardy. Może Dzieńdzierzyński na to poradzi, jak mu córka zacznie robić sceny... najpewniej na niego rachuję.
Dzieńdzierzyński (wchodząc, zdejmuje z Poli okrycie; wesoło) Niechże pani hrabina pozwoli usłużyć sobie.
Pola (podobnież) Niechże papka ze mnie nie żartuje.
Dzieńdzierzyński. No, to pani szambelanowa.
Pola. I do tego tytułu nie mam prawa.
Dzieńdzierzyński. To trudno, ja cię muszę koniecznie tytułować... będziesz wkrótce Czarnoskalską, tak jakbyś już nią była, a przecie Czarnoskalscy... (spostrzega Kotwicza) a! pan hrabia... witamy... powiedz mi, cóż tu słychać?
Kotwicz. Nie widziałem się z nikim.
Dzieńdzierzyński. Comment?
Kotwicz. Przyjeżdżam prosto z Zagrajewic.
Dzieńdzierzyński (krzywiąc się) Z Zagrajewic? cóż wy tam macie jeszcze z Zagrajewicami? spodziewałem się, że już skończone ztym Straszem... zanadto się zblamował... il s'est trop blamangé.
Kotwicz. Są jeszcze pewne stosunki.
Dzieńdzierzyński. Jakie? pieniężne? (do Poli, która poprawia włosy w zwierciadle) Idźże do szambelanównej, proszę cię... ona może słaba (Pola wychodzi; do Kotwicza) pieniężnych stosunków żadnych z nim już nie mają, ponabywałem wszystkie te sumy pod cudzem nazwiskiem (z dumą) wykupiłem Czarnoskałę dla mojego zięcia... tylko cicho! sza! niech nikt o tem nie wie, przyjdzie czas. Tymczasem co innego hrabiemu powiem: musiałem mu pozwolić na jeden wybryk, bo to ci wielcy panowie mają zawsze swoje chimery. Wystaw sobie hrabia, mojemu zięciowi zachciało się bawić w kupca.
Kotwicz. Ale fe!
Dzieńdzierzyński. Zupełnie jak nieboszczykowi memu dziadkowi. Co ja z nim przeszedłem to na wołowej skórze by nie spisał, ale nareszcie ułożyło się jakoś. Zakładamy dom komisowy rolników z trzech powiatów... będzie wilk syty i owca cała; chociaż się będzie handlować tem i owem, to jakoś zachowa się decorum. To teraz w modzie... najpierwsze nazwiska dają na takie rzeczy firmę, co innego zwyczajny sklep. Uważa hrabia, jak to będzie dobrze brzmieć: Czarnoskalski, Dzieńdzierzyński i spółka... spółka, to się znaczy akcjonarjusze... obywatelstwo trzech powiatów... będzie solidarność... Tylko ja miałem ochotę żeby było: hrabia Czarnoskalski, ale się uparł i nie chciał. Powiedz mi hrabia, dla czego oni się nie tytułują tak samo, jak wy?
Kotwicz. Dla tego, że nie mają tego prawa co ja
Dzieńdzierzyński. Ale to być nie może, c'est impossible! po jakiemuż to... ja muszę tego koniecznie dojść: nie ma najmniejszego sensu, żeby ludzie już nie mówię jednego nazwiska, ale z tej samej familji tak się różnili.
Kotwicz. Czy z Maurycym rzeczy już ułożone?
Dzieńdzierzyński. Comment?
Kotwicz. No, niby z panną Pauliną.
Dzieńdzierzyński. Możemy sobie już mówić: kuzynie (całuje go).
Kotwicz. Bardzoby mi było przyjemnie, ale... jeszcze, kto wie? czy pańska córka go kocha?
Dzieńdzierzyński. Co za pytanie, naturellement że go kocha... i jak! oboje się kochają.
Kotwicz. Tem gorzej (tajemniczo) gdyby do pana coś doszło przypadkiem o nim, zachowajcież to przy sobie.
Dzieńdzierzyński. Comment?
Kotwicz. W sekrecie przed panną Pauliną.
Dzieńdzierzyński. Nie rozumiem kuzyna.
Kotwicz. Maurycy ma dziś pojedynek.
Dzieńdzierzyński (przerażony) Com... comment? (pada na kanapę) W oczach mi pociemniało... po pojedynek... dziś?... (p. c. słabym głosem) Z kim?
Kotwicz. Ze Straszem.
Dzieńdzierzyński. E!
Kotwicz. Co? e!
Dzieńdzierzyński. Kpiny. Z nim? (wstaje).
Kotwicz. Z nim.
Dzieńdzierzyński. Onby się miał pojedynkować? jakiś dependent, który miał do czynienia tylko z piórkiem i z knajpą?
Kotwicz. Ja sam nie spodziewałem się spotkać w nim tyle odwagi i zimnej krwi... pokazało się, że jest gotów na wszystko.
Dzieńdzierzyński. Ale o cóż im poszło?
Kotwicz. Jakto, pan nie wiesz?
Dzieńdzierzyński. Wiem, że mu pokazano drzwi, i bardzo dobrze zrobiono... nie może mieć o to pretensji.
Kotwicz. Innego był zdania; mszcząc się zbezcześcił rodziców niedoszłej żony i Maurycy go wyzwał.
Dzieńdzierzyński. Maurycy! co za szaleństwo, jemu nie wolno się narażać... mógłby zginąć.
Kotwicz. Nic niepodobnego. Jako wyzwany Strasz ma pierwszy strzał, a strzela podobno arte; odgrażał się z fanfaronadą, że trupem położy napastnika.
Dzieńdzierzyński. Trupem! (łamiąc ręce) kuzynie!
Kotwicz. Kto wie, czy niezawcześnie jeszcze ten tytuł, panie Dzieńdzierzyński.
Dzieńdzierzyński. Na Boga! żeby przypadkiem Pola o tem się nie dowiedziała.
Kotwicz. To panu nie wskrzesi zięcia, jeżeliby zginął.
Dzieńdzierzyński. Vous avez raison!... (chodzi; p. c) Trzeba koniecznie znaleźć na to jaki sposób... Kiedyż ma być to spotkanie?
Kotwicz (patrząc na zegarek) Fe, jak to czas leci... Do widzenia, nie chciałbym się spóźnić.
Dzieńdzierzyński. Dokądże?
Kotwicz. Na plac.
Dzieńdzierzyński. Po co?
Kotwicz. Jestem sekundantem Strasza.
Dzieńdzierzyński. Comment? hrabia jego sekundantem?
Kotwicz. Nie mogłem mu odmówić... nie miał nikogo. Zresztą, lepiej, że się to odbędzie pomiędzy nami... potrzebną jest tajemnica.
Dzieńdzierzyński. I gdzież to ma być?
Kotwicz. Na granicy Czarnoskały i Zagrajewic... w lesie... na Pustkowiu.
Dzieńdzierzyński. Tam, gdzie niedawno znaleźli wisielca?... wiem, słyszałem, ma być bardzo dzikie ustronie... cóż za miejsce obrali.
Kotwicz. Chciałeś pan żeby się strzelali na dziedzińcu? i tak jest ryzyko... wszystko przygotowane do natychmiastowego wyjazdu za granicę w razie nieszczęścia... (odchodząc) Proś pan Boga, żeby do tego nie przyszło... ale nie powiem żebym miał dobre przeczucie (odchodzi głębią).
Dzieńdzierzyński. Jeżeli on ma złe przeczucie, cóż dopiero ja!... co zrobić!... (chodzi prędkiemi kroki) gdyby moje usposobienie na to pozwalało, sambym tam pojechał i rozbroił tych szaleńców... przymusił, żeby sobie dali pokój.. Nawet gotowem to zrobić... ale nuż nie zechcą mnie słuchać, dostałbym się pomiędzy pistolety, musiałbym być poniewolnym świadkiem spotkania... dziękuję za to. (chodzi j. w., po chwili) Gdyby tak było bliżej do miasta, poleciałbym do powiatu, i wziął ztamtąd strażnika ziemskiego, na takich półgłówków nie ma innej rady. Ale gdzież! nim tam zajadę, to już będzie po wszystkiem (patrzy machinalnie na zegarek: nagle) Ale! mam, bon! wszakże tu jest gmina, wójt... lecę do niego o pomoc... niech będzie co chce, powiązać ich jak baranów... (szuka kapelusza).
Pola (wchodząc prędko z lewej strony, spłakana) Papko?
Dzieńdzierzyński. Czego chcesz? nie mam czasu... dla czego odchodzisz od szambelanównej?
Pola (z płaczem) On się ma strzelać!
Dzieńdzierzyński. A! wiesz już o tem? nie bój się, właśnie idę po wójta.
Pola. Po wójta? a to po co?
Dzieńdzierzyński Savez vous quoi, c'est bon! po co? mam pozwolić żeby się działy takie bezprawia? puść mnie, bo będzie za późno, mogę go nie zastać.
Pola. Papka chyba żartuje.
Dzieńdzierzyński. Dajże mi pokój, wiem co robię.
Pola. Ależ to niepodobna! papka się nie zastanowił.
Dzieńdzierzyński. Ona chce, żebym ja się teraz zastanawiał! ty wiesz, że ja nie jestem masło maślane, co pomyślę, to robię w powietrzu.. tu tylko energja może wszystko uratować.
Pola. I ja tak samo sądzę, ale niech papka jedzie sam.
Dzieńdzierzyński. Sam? a cóż ja tam sam poradzę?
Pola. Jak papka z energją zaprotestuje przeciwko tak nieludzkiemu załatwieniu zajścia; wszakże pojedynek jest przesądem, pozostałością barbarzyńskich czasów.
Dzieńdzierzyński. Bardzo to pięknie, ale prawdopodobnie nie będą sobie nic robić z mojego gadania. Ludzie stający do pojedynku, to są tygrysy, wściekłe zwierzęta.
Pola. O! papa dobędziesz z zgłębi twojego serca siłę przekonywającą.
Dzieńdzierzyński. Na co się to zda... ja wolę jechać z wójtem.
Pola. Na to nigdy nie pozwolę.
Dzieńdzierzyński. Sam nie pojadę.
Pola. Jeżeli papka nie pojedzie, ja to przechoruję; dostałam takiego bicia serca na tę wiadomość.
Dzieńdzierzyński (płaczliwie) Polu!
Pola. Ah! niech papka się spieszy! prędzej!... na samą myśl, że tam może on już stoi pod wymierzoną ku sobie lufą pistoletu...
Dzieńdzierzyński (n. s.) I ja mam na to patrzeć! (głośno) Ale nie imaginuj sobie...
Pola. Jakże nie imaginować, alboż to żarty?
Dzieńdzierzyński (do siebie, zafrasowany) Co ja pocznę!
Pola. Ja wiem, że papka na to poradzi; nie tłómaczę sobie w tej chwili, jak? ale wierzę, że będzie dobrze... sama ta myśl mnie uspokaja, zdaje mi się, że przy papce nic mu się złego nie stanie.
Szambelanic. (wchodząc z prawej strony, ubrany) A to co? dokądże sąsiad?... ledwo przyjechałeś, jeszcześmy się nie przywitali, i już odjeżdżasz?
Pola (żywo do ucha ojcu) Cicho! on pewno o niczem nie wie.
Dzieńdzierzyński (podobnież) To możeby mu powiedzieć, pojechalibyśmy we dwóch.
Pola (j. w.) Nie można! przecie to o syna chodzi, po co go niepokoić.
Dzieńdzierzyński (do szambelanica) Z jedynaczkami nie ma rady... kazała, i ojciec musi słuchać. Jadę... do domu.
Szambelanic. Po co?
Dzieńdzierzyński. O, nie ma co gadać (p. c. tajemniczo) Zapomniała chustki do nosa.
Szambelanic. Ha, ha, ha!
Dzieńdzierzyński Ale za godzinkę będę.. do widzenia (n. s.) jadę jak na ścięcie.
Szambelanic. Proszeż dotrzymać słowa, mamy tysiące rzeczy z sobą do mówienia.
Szambelanic. Cóż to za tajemnicę papka upozorował ową chusteczką?
Pola (pomieszana) Sama nie wiem.
Szambelanic. A co znaczyła apostrofa do jedynaczek? widocznie musiało mieć miejsce jakieś nadużycie posiadanej władzy. (biorąc jej rękę i pieszcząc się z nią) Pieszczotka, tyranek domowy... (n. s.) jaką ona ma rasową rączkę (głośno) czy to tak i z mężem będzie?... co?... ale! a cóż się robi z Maurycym? może także został użyty do podobnie ważnej misji?
Pola (j. w.) Nie wiem... sądziłam, że p. Maurycego już tu zastaniemy.
Szambelanic. Nie widzieliśmy go od czasu wyjazdu z Warszawy... miał z państwem przyjechać (p. c.) cóż to, łezki w oczach? (p. c.) może był nieposłusznym... (Pola wybucha płaczem; zdziwiony) O!... (n. s.) Cóż to znaczy? (p. c. głośno) Panno Paulino, czy mogę wiedzieć przyczynę tych łez?
Pola (powściągając płacz) Ale nic... żadna przyczyna.. tak mi nie wiedzieć zkąd przyszło... miewam często takie napady.
Szambelanic. A! nerwy... (n. s.) A to winszuję mu przyjemności w pożyciu... sprządz je obie razem z moją żoną... (głośno) Proszęż się uspokoić, zaprowadzę pannę Paulinę do Gabrjeli.
Pola. O! niech się pan nie fatyguje, pójdę sama (odchodzi na lewo; we drzwiach spotyka się z Łechcińską).
Szambelanic (do Łechcińskiej) Panna Paulina słaba (na jego znak Łechcińska odprowadza Polę).
Szambelanic (sam) Poswarzyli się widocznie... one wszystkie jednakowe. No, koniec końców był duet, teraz przybywa trzeci głos, będzie tercet... uciekać z domu, słowo uczciwości.
Łechcińska (wracając) Pan nic nie wie co się dzieje?
Szambelanic. Spazmy i beki, gdzie się obrócić.
Łechcińska. Ale o pojedynku? nic?
Szambelanic. O jakim pojedynku?
Łechcińska. Pana Maurycego.
Szambelanic (żywo) Z kim?
Łechcińska. Z przyszłym szwagrem, panem Straszem.
Szambelanic. Z jakim przyszłym szwagrem? niedoszłym chyba. Proszę! więc się obraził, nie przypuszczałem u niego tyle ambicji.
Łechcińska. Ale kiedy to pan Maurycy go wyzwał.
Szambelanic. A! skoro pan Maurycy, to co innego... musiał mieć powód, chociaż za wiele mu zrobił honoru (do siebie) to ona pewno tego płakała biedaczka... a ja ją posądziłem o kaprys.
Łechcińska. Pan mówi o tem, jakby o czem najzwyczajniejszem... Jezus!... (p. c.) przecie temu trzeba koniecznie zapobiedz.
Szambelanic (ironicznie) Nie może być! takeście uradziły?
Łechcińska. Pani i tak już cierpiąca, gdy się o tem dowiedziała, dostała spazmów... Pan nie był przy tem.. okropny attak!
Szambelanic. O! wierzę ci na słowo. Ale zkądże ta wiadomość (patrząc na nią) czy też to ktoś przypadkiem plotki nie skomponował...
Łechcińska. O! już wiem, co pan ma na myśli, nie trzeba mi mówić.. Łechcińska, wszystko Łechcińska... tymczasem Łechcińska nic na wiatr nie mówi... (tajemniczo) sama się widziałam i rozmawiałam z sekundantem tamtego.
Szambelanic. A to gdzie?
Łechcińska. Tu.. w tem samem miejscu.
Szambelanic (zdziwiony) Był tu?... i cóż to za figura?
Łechcińska. Nasz hrabia!
Szambelanic Kotwicz? ha, ha, ha! sekundantem Strasza? niepodobna?
Łechcińska. Niech się pan śmieje, tak, tak, a oni się tam może teraz w najlepsze zarzynają. Gdyby czego Boże broń przyszło do jakiego nieszczęścia, pani się rozchoruje na dobre.
Szambelanic. Ale moja Łechcińska wyperswaduj sobie, że na to nie ma sposobu; chybabym sam stanął w miejscu Maurycego.
Łechcińska. Ale kiedy to już nie o to chodzi.. chociażby nawet mieli sobie nic nie zrobić, pan powinien nie dopuścić do pojedynku, bo inaczej nie zreperuje się to, co się popsuło... Pan tej bagateli nie chce zrobić dla pani?
Szambelanic (zniecierpliwiony) Dajże mi pokój, proszę cię! co się tobie w to mieszać.
Łechcińska (urażona) Tak! więc już Łechcińskiej nic do tego... ha, niechże i tak będzie... to za moje szczere serce które miałam zawsze dla państwa... tylko pan mi nie weźmie za złe, że poproszę o obrachunek z tych dziesięciu lat, a za jedną drogą o oddanie tego kapitaliku, który panu pożyczyłam.
Szambelanic. A tobie co po pieniądzach?
Łechcińska. Potrzeba mi.
Szambelanic. Teraz! gdy podobno wygrywasz proces z sukcesorami referendarza? byłem pewny, że mi dasz jeszcze i to.
Łechcińska. Chybabym też rozumu nie miała!
Szambelanic. U mnie byłoby im bezpieczniej, niż w twojej własnej kieszeni.
Łechcińska. Pan ze mną komedjasy wyprawia, słowo daję... Zapewne że nie kłopotałabym się, gdyby pan był nie zrobił pani na złość i pana Strasza tak nie zmaltretował.. byłby i kredyt i wszystko... Ale kiedy tak się stało...
Gabrjela (wchodząc z lewej strony, do Łechcińskiej) Proszę do mamy... prędko!
Łechcińska. Oho! (półgłosem) Niech pan będzie łaskaw postarać się zkąd chce... ja nie mogę już patrzeć dłużej na to wszystko (odchodzi na lewo).
Gabrjela (idzie prędko do szambelanica i całuje go w rękę) Mój ojcze!
Szambelanic. Moja Gabrjelciu, tylko proszę cię, żadnych scen melodramatycznych, bo.. co się stało to się stało.
Gabrjela. Nie. Ja przychodzę tylko przeprosić ojca za to, że z mojego powodu byliście narażeni na tyle nieprzyjemności i na taki zawód. Mama wyrzucała mi to już gorzko, ale sądzę...
Szambelanic. Cóż ci matka wyrzucała?
Gabrjela. Że nie miałam taktu w zachowaniu się z narzeczonym, i że nie potrafiłam go przywiązać do siebie (z wybuchem płaczu zsuwając się ojcu do kolan i ściskając je) To było nad moje siły! zdawało mi się żem skazaną na śmierć!
Szambelanic (żywo, podnosząc ją) Zakazuję ci myśleć o nim!... a! odetchnąłem, gdy tak się rzeczy mają! ja myślałem, że ty mi chcesz robić wyrzuty o to zerwanie, i... miałem do ciebie żal... czy pretensję... sam nie wiem jak to nazwać, ale byłem niekontent z ciebie.
Gabrjela. O! bo też zawiniłam.
Szambelanic. No! już to oboje nie mamy czystego sumienia i moglibyśmy sobie nie jedną zrobić wymówkę... lepiej porozumiejmy się. (prowadzi ją na kanapę) Widzisz, mnie tak te interesa przycisnęły, że nieraz musiałem się przeniewierzyć temu, co powinno było liczyć się dla mnie do artykułów wiary. Niech kto do mnie wyciągnął choćby najbrudniejszą łapę, byle z paczką banknotów, gotów byłem ją uścisnąć, chociaż wewnątrz coś mi się burzyło na to... Pieniądz jest wielką potęgą, dając człowiekowi możność utrzymania się na wysokości swoich zasad, i zaczynam wierzyć, że największą ze zbrodni, źródłem wszystkich innych jest trwonienie go bezmyślne, bo tylko wyjątkowe natury zachowują godność w niedostatku. Masz przykład: byłem zagrożony sekwestracją, w tem ten się zjawił jako wybawca.. i cóż? tego człowieka, na któregobym kiedy indziej nie spojrzał, posadziłem na pierwszem miejscu przy stole... z musu odegrałem z nim nizką kemedję,[1] (żywo) bo świadczę się Bogiem, że mi wówczas ani przez myśl nie przeszło to, co się później stało.
Gabrjela. O, ja sobie tego przebaczyć nie mogę... ale z początku widziałem to zupełnie inaczej; mama, nie powiem żeby mnie zmuszała, ale przedstawiła mi to w takiem świetle... (żywo) a głównie przyczyniła się do tego Łechcińska.
Szambelanic. O, ta baba!
Gabrjela. Byłam zbłąkaną... powinnam była poznawszy go, od razu przyjąć jak na to zasługiwał, bo czułam do niego wstręt... na każdym kroku obrażał moje najdelikatniejsze uczucia... o, co ja wycierpiałam!
Szambelanic. Biedaczka.
Gabrjela (z płaczem rzucając mu się w objęcia) Ja dla was robiłam tę ofiarę, ale czułam że mi braknie siły.
Szambelanic. Czemużeś mi się nie zwierzyła, byłbym się postawił względem niego tak, żeby i nie zamarzył o zbliżeniu się do ciebie... (wstając, żywo) błazen jakiś... dziecko chciał mi zaprzepaścić (p. c.) Przebacz mi, to moja wina, powinienem był to spostrzedz... tem bardziej, że od razu mi się to nie podobało; ale byłem egoistą, przyznaję się do tego... przytem słabym, bezsilnym... może nawet nie chciałem widzieć... myślałem sobie, że potrafił ci się podobać, więc byłem kontent, że to... jakoś.. interesa się poprawią... Oj! te pieniądze...
Gabrjela (nagle) Ah! mnie to wszystko rozum odebrało!... gdy sobie wspomnę (zasłania oczy rękami).
Szambelanic. No, cóż jeszcze? uspokój się... już się skończyło.
Gabrjela. Jak mogłam zdobyć się na podobny krok, z nim... to było chyba z rozpaczy! on miał prawo mną pogardzić!
Szambelan. Kto?
Gabrjela (z płaczem) Władysław.
Szambelanic. Nie rozumiem.
Gabrjela. Ojcze drogi, myśmy się kochali... najlepszy, najszlachetniejszy z ludzi, i ja dobrowolnie odrzuciłam te skarby serca jakie mi ofiarował, z zimną krwią zadałam mu taki ból, i jeszcze, jakby mało tego było... (szlocha; p. c.) co on sobie o mnie pomyślał!
Szambelanic (p. c.) No, więc pójdziesz za niego, skoro tak. Dumnym będę z takiego zięcia... Najprzód, Czarnoskalski, a potem... on dojdzie wysoko, ja to czuję... jedyny człowiek, który może podnieść świetność naszego rodu... Maurycy przy nim.. e!... zdolność uniwersalna, obrotność w interesach... bo cóż on miał zaczynając? a dziś jak już stoi.
Gabrjela. I strzela się z mojego powodu!
Szambelanic. On? mówiono mi o Maurycym.
Gabrjela. Obaj go wyzwali.
Szambelanic. Tak? pierwsze słyszę.
Gabrjela. Ah! gdyby on miał zginąć.
Szambelanic. Ale nie bój się, nie bój... nauczą tego błazna rozumu, i cała rzecz. Cóż ty myślisz, pojedynek... ja w młodych latach strzelałem się trzy razy i żyję... chociaż nie wiele brakowało... patrz, widziałaś ten znak od kuli (pokazuje na policzku).
Gabrjela. Niewiedziałam że to w pojedynku... sądziłam...
Pola (wbiegając w lewej strony, do Gabrjeli) Papka wrócił! (biegnie do drzwi środkowych).
Gabrjela (niespokojna) Sam?
Szambelanic (wesoło) A! przywiózł chusteczkę, może teraz się uspokojemy.
Pola (odpowiadając Gabrjeli) Zdaje mi się że sam... o Boże! co się tam stało? cała drżę.
Szambelanic. Więc gdzież jeździł?
Gabrjela (j. w.) Na plac.
Szambelanic. Na plac? papka! a to po co? (wchodzi Dzieńdzierzyński drżący i blady).
Pola (biegnąc do niego) Cóż?
Dzieńdzierzyński. Na Boga! pomocy, ratunku, szarpij!
Szambelanic. Jakto?
Dzieńdzierzyński. Ciężko raniony, jeżeli nie zabity.
Pola (z krzykiem) Maurycy? | } | razem.
|
Gabrjela (podobnież) Władysław? |
Dzieńdzierzyński. Tak!
Szambelanic. Więc któryż?
Dzieńdzierzyński. No, powiedziałem, Maurycy! alboż tam był i Władysław?
Szambelanic. Mój syn!
Gabrjela. Mój brat!
Pola Ah! (mdleje)
Szambelanicowa (która przed chwilą weszła wsparta na Łechcińskiej) Ah! (słabnie).
Dzieńdzierzyński (pochwyciwszy Polę w objęcia) Polu! moje dziecię!
Łechcińska (sadzając Szambelanicowę na kanapie, z wyrzutem do szambelanica) A co! mówiłam, prosiłam... zapobiedz, póki był czas (płacze mocno).
Szambelanic (z mocą) Moja pani, powiedziałem: milcz i nie wtrącaj się do rzeczy, które do ciebie nie należą. Proszę mi przynieść kapelusz i laskę.
Łechcińska (wychodząc n. s.) O! poczekaj!
Szambelanic (idzie do okna) Konie stoją (do Dzieńdzierzyńskiego) Może jest jeszcze ratunek? jakżeż to było?
Dzieńdzierzyński. Zaraz, niech zbiorę siły.. jestem tak zdenerwowany, rozebrany... je suis tout á fait déshabillé... (siada; p. c.) przyjeżdżam na miejsce... furman powiada: to tu!... Pustkowie... okropna dzika ustroń... wysiadam, patrzę.. Maurycy przekrada się przez gęstwinę... chciałem na niego zawołać, ale coś mi stanęło w gardle... nie mogłem.
Szambelanicowa (z kanapy, tonem wyrzutu) Ah! panie Dzieńdzierzyński.
Dzieńdzierzyński. No, nie mogłem.. (wstając) w tem po chwili... rrrym! jak wypali z pistoletu..
Szambelanic. Kto?
Dzieńdzierzyński. No, Strasz... tuż, mnie pod nosem... nawet, nie wiem czy imaginacja, ale przysiągłbym, że jedno ziarnko trafiło mnie tu gdzieś w klapę od surduta (szuka).
Szambelanic. Cóż sąsiad gadasz? śrótem strzelali z pistoletów? (oglądając się) Ta nie wraca.
Dzieńdzierzyński. Comment?... a prawda! no, to musiało mi się zdawać.
Szambelanic (niecierpliwie) Ale cóż dalej? (Łechcińska przynosi mu kapelusz i laskę)
Dzieńdzierzyński. Natychmiast, już nie oglądając się wskoczyłem na bryczkę i przyleciałem pędem wiatru... po pomoc...
Szambelanic (rozgniewany) Samemu nic nie zrobiwszy!... a to winszuję sąsiadowi zimnej krwi.
Dzieńdzierzyński Mnie? zimnej krwi!... a wiecie państwo, to sławne! czyż szambelan nie widzisz, że się cały trzęsę.
Szambelanic. Ale tym sposobem, to nawet sąsiad nie jesteś pewny, co się stało?
Dzieńdzierzyński. Padł, padł... to jest fakt. (Maurycy wchodzi głębią i zatrzymuje się we drzwiach.)
Szambelanicowa (z płaczem) Mój syn?
Dzieńdzierzyński (płacząc) Mój zięć, tak. Szambelanie, na Boga, śpiesz! (tuląc Polę) moja biedna córko!
Szambelanic (który chciał wyjść) A to co? (wstrzymuje śmiech oglądając się na Dzieńdzierzyńskiego) Cóż ten twój papka tu nagadał?
Maurycy (pocałowawszy ojca w ramię, zbliża się do Dzieńdzierzyńskiego) Nieskończenie wdzięczny panu jestem za to, żeś mnie zrobił nieboszczykiem, bo miałem sposobność przekonać się, że byłbym żałowanym, gdyby na prawdę... (całuje w rękę Polę).
Dzieńdzierzyński (osłupiały) Comment! ty żyjesz?
Maurycy. Mówisz pan takim tonem, jakby cię to nie cieszyło (całuje go).
Dzieńdzierzyński (machinalnie) Jak się masz!
Pola (z wyrzutem do ojca) Ah! papko, jakże można było mnie tak zatrwożyć.
Maurycy (idzie do matki siedzącej na kanapie i całuje je w rękę) Witam mamę.
Szambelanicowa (całując go w głowę) Nie mogę przyjść do siebie (do Dzieńdzierzyńskiego) Przyznam się, że żartować sobie w ten sposób z uczuć rodzicielskich, nie godzi się.
Dzieńdzierzyński. Ale pani szambelanowo dobrodziejko, ja temu nic nie winien... jeżeli ten żyje, to chyba Władysław padł... musiałem się omylić
Maurycy (całując się z Gabrjelą) Najzdrowszy w świecie... inaczej, czyżbyście mnie tu widzieli?
Gabrjela (cicho) Przyjedzie tu?
Maurycy. Odjechał do domu (wraca do Poli; Gabrjela odchodzi na bok, zamyślona).
Dzieńdzierzyński. No, to ja już nic nie rozumiem.
Szambelanic (śmiejąc się) Koniecznie sąsiad uwziąłeś się wyprawić jednego z nich na tamten świat, bo to jest!
Dzieńdzierzyński. Ale za pozwoleniem... permettez moi.
Szambelanic. Jakże się z tego wytłómaczysz?
Łechcińska (do szambelanicowej, cicho) To jakaś intryga.
Dzieńdzierzyński. Na Boga! sądźcie mnie... było tak:
Szambelanic (półgłosem do Dzieńdzierzyńskiego) Mnie się zdaje, że było trochę strachu i widziało się to czego nie było... już to ziarnko śrótu wydało mi się podejrzanem.
Dzieńdzierzyński. Ale szambelanie, jakże można przypuszczać... comment peut on...
Szambelanic. Ze strachu, ze strachu.
Dzieńdzierzyński. Ale pozwólcież mi mówić: któż był wyzwany? Strasz, prawda? więc któż miał prawo pierwszy strzelić? on!... a jak drugiego strzału nie było, cóż mogłem wnosić, no?... śmiejcież się teraz.
Szambelanic. Byłoby z czego, bo pokazuje się żeś sąsiad nie miał serca sprawdzić rzeczy naocznie (śmiejąc się) Comment peut on?
Dzieńdzierzyński. No, felczerem nie jestem.
Szambelanic (do Maurycego) Ale jakżeż się to odbyło? bo teraz na serjo nie wiem co myśleć.
Maurycy. Ojcze, smutno mówić... (spostrzegając wchodzącego Kotwicza) Ale oto jego sekundant... niech go się ojciec spyta.
Szambelanic. No, masz nam zdać relację.
Kotwicz. Nie ma się o czem rozgadywać... dureń!
Szambelanic. Nie może być! poznałeś się na nim nareszcie?
Kotwicz. A jak się to odgrażało! Co to jest, gdy kto nie ma zasad wyssanych z mlekiem! Nie stanął wcale.
Szambelanic (półgłosem) Czy to czasem nie twoja robota? Miałeś jakąś naradę z Łechcińską
Kotwicz. Ale gdzież tam! Pojechałem ztąd prosto po niego, ale nie zastałem go już... ciepło gdzie co było... wyjechał za granicę zostawiwszy list, z którym posłał na plac fagasa. Złożyliśmy go w kilkoro i wbili kulą w drzewo.
Maurycy (śmiejąc się) To Władysław tak się na nim zemścił.
Szambelanic (podobnież do Dzieńdzierzyńskiego) Sąsiedzie, do listu strzelali... (Dzieńdzierzyński chodzi; do Kotwicza) I cóż tam w nim było?
Kotwicz. Zbłaźnił się do reszty... sens moralny był ten, że ponieważ załatwianie spraw honorowych za pomocą kuli uważa za głupotę, przeto jedzie przewietrzyć się do Paryża.
Maurycy. Zkąd ma nam nadesłać napisaną przez siebie broszurę przeciw pojedynkom — cynizm posunięty do ostateczności.
Dzieńdzierzyński (chodząc) No, co w tem, to ma rację... bo też to głupstwo pierwszej klasy.
Szambelanic. Ale mają w tej kwestji głos tylko ludzie nieposzlakowanego honoru, a nie lada jakiś tam szuja.
Szambelanicowa (do Łechcińskiej) Nie dobrze mi, odprowadz mnie... położę się.
Gabrjela (smutna) Pójdziemy z mamą.
Szambelanic (do ucha Gabrjeli, całując ją) Bądź dobrej myśli, obadwa z Maurycym dołożymy wszelkich starań... żeby... rozumiesz mnie (Gabrjela całuje go z uczuciem).
Pola (do Maurycego). Odprowadźmy mamę (biegnie do niej; wychodzą na lewo Szambelanicowa, Gabrjela, Pola, Maurycy i Łechcińska; Kotwicz siada na kanapie).
Szambelanic (p. c. do Dzieńdzierzyńskiego, stając przed nim) No, cóż sąsiadku, serce bije jeszcze?... ha, ha, ha! nie chciałem przy wszystkich zanadto brać cię na fundusz, ale słowo uczciwości, warto było.
Dzieńdzierzyński. Szambelanie, trzeba wszysko uwzględnić.. zkąd ja mogłem wiedzieć że jego tam nie było?
Szambelanic. Należało się przekonać.
Dzieńdzierzyński. Ten strzał zbił mnie z tropu.. nie uwierzy szambelan jaki ja jestem nerwowy... dla mnie patrzeć na krew, to jest... męka Tantala.
Szambelanic. Nie może być! ha, ha, ha!... paradny sąsiad jesteś. Na tę mękę zaaplikuję sąsiadowi lekarstwo.. mam tam jakąś zakonserwowaną butelczynę prawdziwego tokaju... napijemy się po lampeczce... co?
Dzieńdzierzyński. No, to to z gustem.
Szambelanic Chodźmy (wychodzą na prawo).
Kotwicz, sam; siedzi na kanapie; (po chwili milczenia) Dureń jakiś! rachowałem na pewno, że będę miał wygodny kąt u niego w Zagrajewicach... tymczasem djabli wzięli.. a tu znowu nie warto dłużej popasać, skoro, rzecz prosta, muszą się wziąść do oszczędności... (p. c. wstając) Ha! Łechcińska wygrywa proces, podobno najpraktyczniej będzie z nią skończyć... widocznie tak chciało przeznaczenie... brrr! ofiara bo ofiara, ale czas też już nareszcie człowiekowi przestać być pasożytem... na cudzej łasce.. (chodzi. Zasłona spada)