Rozmowa Ejrosa i Charmiony, czyli jak zginął świat

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Allan Poe
Tytuł Rozmowa Ejrosa i Charmiony, czyli jak zginął świat
Pochodzenie Nowelle
Wydawca „Głos Narodu”
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia „Głosu Narodu”
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Barbara Beaupré
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZMOWA EJROSA i CHARMIONY
CZYLI
JAK ZGINĄŁ ŚWIAT.

Ejros: Dlaczego nazywasz mnie Ejrosem?
Charmiona: Bo takie imię nosić będziesz obecnie. Ty także zapomnieć musisz o mojem ziemskiem imieniu i nazywać mnie będziesz Charmioną.
Ejros: Więc to nie sen?
Charmiona: O! niema już dla nas snów. Ale odłóżmy na potem te tajemnice. Cieszę się, widząc cię w pełnem posiadaniu życia i świadomości. Łuski ciemności opadły już z oczu twoich. Bądź mężny i nie obawiaj się niczego. Dni osłupienia przeszły już dla ciebie na zawsze a jutro ja sama wprowadzę cię w doskonałe rozkosze i cuda nowego twego istnienia.
Ejros: To prawda. Nie doznaję już wcale poprzedniego odrętwienia. Odeszło mnie również to uczucie strasznego zamętu i ta okropna ciemność. A przedewszystkiem nie słyszę już tego szalonego przyspieszonego odgłosu, podobnego do szumu wielkich wód. Mimo to jednak zmysły moje są jeszcze lekko oszołomione.
Charmiona: Za dni niewiele przeminie i to. Rozumiem cię doskonale, bo przed dziesięciu ziemskimi laty doświadczyłam sama tego, czego ty doznajesz w tej chwili i pamiętam po dziś dzień to wrażenie. Ostatnia to wszelako próba, jakiej uledz musisz, zanim zamieszkasz w niebie.
Ejros: W niebie?
Charmiona: W niebie.
Ejros: Boże wielki! zmiłuj się nademną. O! Charmiono, czuję się przytłoczony majestatem wszechrzeczy i tem wielkiem objawieniem przyszłości, roztopionej już dziś w dostojnej i niewątpliwej teraźniejszości.
Charmiona: Nie zaprzątaj się podobnemi myślami. Pomówimy o tem jutro. Dach twój, który się jeszcze chwieje, dozna niezawodnie ulgi, zwróciwszy się do rzeczy przeszłych. Nie patrz przed siebie, ani też dokoła siebie, spójrz raczej wstecz. Pali mnie ciekawość usłyszenia szczegółów o zadziwiającej katastrofie, dzięki której znalazłeś się wśród nas. Mówmy o niej. Pomówmy o rzeczach powszednich, w starym powszednim języku tego naszego świata, który zginął w tak straszliwy sposób.
Ejros: O! w straszliwy! zaprawdę straszliwy! i nie było to, niestety, snem.
Charmiona: Mówiłam ci, że niema już dla nas snów. Opowiedz mi lepiej mój Ejrosie czy opłakiwano mię bardzo po zgonie moim?
Ejros: Opłakiwaliśmy cię Charmiono do ostatnich chwil istnienia naszego. Od czasu śmierci twojej gęsta mgła smutku i głębokiej melancholii ciężyła nieprzestannie nad twą rodziną.
Charmiona: Powiedz mi coś o tych ostatnich chwilach. Pamiętaj, że prócz samego faktu, niewiem nic zgoła o katastrofie, która was pochłonęła. Gdy opuszczając szeregi żyjących, wchodziłam przez wrota grobu do krainy śmierci, nikt wówczas jeszcze nie przeczuwał możliwości podobnego wypadku. Prawda, że nie byłam wcale oznajomioną z filozofią spekulatywną owych czasów.
Ejros: Katastrofa ta była, jak słusznie zauważyłaś, zupełnie niespodziewaną. Wprawdzie możliwość podobnego zdarzenia bywała niekiedy przedmiotem ostrzeżeń wśród astronomów. Nie potrzebuję ci także przypominać, że już za czasów, gdyś nas miała opuścić, byli ludzie, którzy odnosili do przyszłości kuli ziemskiej ustępy pisma świętego, mówiące o ostatecznem zniszczeniu wszech rzeczy przez ogień. Od czasu jednak, gdy nauka astronomii dowiodła, że komety nie mają bynajmniej charakteru ciał zapalnych, myśl ludzka błąkała się napróżno, szukając, coby mogło się stać owym niszczącym czynnikom? Wiedziano powszechnie, jak niesłychanie małą była gęstość owych błędnych ciał niebieskich. Obserwowano pilnie komety, przechodzące przez księżyce Jowisza i przekonano się, że przejście to nie wywołało żadnych widocznych zmian w gęstości, ani też w położeniu tych drugorzędnych planet. Mniemano też oddawna, że koczownicze te ciała niebieskie są to niesłychanie rzadkie mgławice, nie będące w stanie uszkodzić w jakibądź sposób naszej gęstej i ciężkiej kuli ziemskiej, nawet w razie zetknięcia się z nią. Znano doskonale składowe pierwiastki komet i miano za rzecz niedopuszczalną, by stać się one miały kiedykolwiek przepowiadanym czynnikiem zniszczenia.
Mimo to wszystko, pewna wiara w cudowność, upowszechniana przez niektóre dziwaczne wyobraźnie, zaczęła naraz nabierać znaczenia wśród ludzi. To też, gdy astronomowie zapowiedzieli zbliżanie się nowej komety, wiadomość ta przyjęta została z pewnym niepokojem, mimo, że tylko ludzie ciemni i bez nauki doświadczać mogli z tego powodu poważnych obaw. Zbadano natychmiast i obliczono dokładnie składowe pierwiastki nowej tej gwiazdy błędnej, a uczeni astronomowie oświadczyli jednozgodnie, że w peryhelli swojej kometa owa znajdzie się bardzo blisko ziemi. Co więcej, paru astronomów cieszących się co prawda drugorzędną tylko sławą, poważyło się utrzymywać, że zetknięcie się komety z ziemią jest nieuniknione. Nie umiem ci doprawdy opowiedzieć jakie wrażenie wiadomość ta wywarła na ogół ludzki. Przez kilka dni nie chciano jej wcale wierzyć, bo inteligencya ludzka pochłonięta od tak dawna już wyłącznie doczesnemi tylko sprawami, nie umiała w żaden sposób przyswoić sobie tej prawdy. Ale fakt tak żywiołowej doniosłości musiał ostatecznie utorować sobie drogę i przedrzeć się do świadomości najciemniejszych nawet umysłów. Ostatecznie wszyscy mieszkańcy ziemi przekonali się, że astronomowie nie kłamią i oczekiwali nadejścia komety.
Zbliżanie się jej było z początku dość powolne. Wyglądała ona cokolwiek inaczej niż inne znane nam już dawniej. Barwa jej była ciemno-czerwona a warkocz niezbyt długi. Przez ciąg siedmiu do ośmiu dni nie zauważyliśmy zbyt widocznego zwiększenia się pozornej jej średnicy. Mimo to, ludzie zarzucili naraz codzienne swe zatrudnienia, śledząc z wytężeniem za wynikiem uczonych rozpraw, jakie toczyli z sobą astronomowie o naturze ogólnej komet. Ludzie najgrubszych inteligencyi, najciemniejsze i najcięższe umysły usiłowały podnieść swą nieudolność do wysokości doniosłych tych roztrząsań. Uczeni zaś oddali na usługi tej sprawy całą umiejętność swą i całą duszę. Nie starali się bynajmniej o zmniejszenie ogólnego przerażenia, ani też o przeprowadzenie ulubionej jakiej teoryi, szukali prawdy, samej tylko prawdy, wyczerpując wszystkie swe zasoby w tem poszukiwaniu, przyzywając wielkim głosem mistrzyni swej — doskonałej wiedzy. I prawda zeszła na ich wołanie w całej czystości i sile swego majestatu, a wówczas mędrcy ukorzyli się, by ją uczcić.
Mniemanie, jakoby nadchodząca kometa przynieść miała jaką dotykalną szkodę naszej ziemi, traciła coraz bardziej wiarę wśród mędrców; mędrcy zaś posiadali tym razem nieograniczoną władzę nad wyobraźnią i rozumem tłumu. Wykazano, że gęstość jądra komety jest mniejszą od gęstości najlotniejszego z naszych gazów. Przypominano wciąż nieszkodliwe przejście komety przez księżyce Jowisza, a fakt ten przyczynił się znacznie do zmniejszenia ogólnego strachu. Teologowie natomiast z płomienną gorliwością, zwiększoną jeszcze uczuciem grozy, kładli nacisk na proroctwa biblijne i wyjaśniali ludowi z bezprzykładną przedtem prostotą i prawością, że ostateczne zniszczenie ziemi, dokonanem być musi przez ogień. Twierdzenie to powtarzali z zapałem, budzącym powszechną wiarę w prawdę ich słów. Ale co do komet wiedziano przecie, że natura ich nie jest zapalną, a prawda ta, którą posiadali obecnie wszyscy ludzie, chroniła ich od obawy przed bliskością spodziewanej katastrofy. Należy także nadmienić, że wszystkie przesądy, związane zazwyczaj z pojawieniem się każdej komety, jako to przepowiednie wojny lub zarazy, nie znalazły obecnie wiary. Zdawało się, jak gdyby rozum jednym odruchowym zamachem strącił naraz z tronu wszelki zabobon. Najsłabsze nawet inteligencye zaczerpnęły nagle energię w samymże nadmiarze pochłaniającego je zainteresowania.
Zastanawiano się drobiazgowo nad możliwością drobnych klęsk, jakie sprowadzić mogło zetkniecie się komety z ziemią. Uczeni wspominali coś o lekkich zaburzeniach geologicznych, o prawdopodobnych zmianach w klimacie i roślinności, o możliwości elektrycznych i magnetycznych wpływów. Wielu jednak z nich utrzymywało, że przejście komety nie wywoła na ziemi żadnego widocznego skutku. Podczas gdy uczone te rozprawy toczyły się w najlepsze, przedmiot ich posuwał się po sklepieniu niebieskiem, rozszerzając coraz bardziej swą średnicę i jaśniejąc coraz to żywszym blaskiem. Za zbliżeniem się jego ludzkość zbladła, a wszystkie czynności ludzkie zostały zawieszone.
Skoro wielkość komety doszła do rozmiarów, jakich nie dosięgła nigdy żadna z jej poprzedniczek, uczucia ludzkie weszły w nowy okres. Świat pozbawiony nadziei, którą się skrycie krzepił, że astronomowie mogli się pomylić, uczuł naraz niezbitą pewność nieszczęścia. Strach utracił swój chimeryczny charakter i stał się rzeczywistością, a serca najmężniejszych nawet wśród naszego plemienia, uderzyły trwożnie we wzburzonych piersiach. Upłynęło dni kilka, a pierwsze te obawy przeszły w nowe, bardziej jeszcze udręczające wrażenia. Nie mogliśmy zastosować do nawiedzającego nas meteoru żadnych zwyczajnych danych. Historyczne jego właściwości znikły. Widok jego przytłaczał nas straszliwą nowością doznanego wzruszenia. Patrzyliśmy nań, nie jak na zjawisko astronomiczne, lecz jak na duszącą zmorę, tłoczącą serca nasze, jak na cień straszliwy, przysłaniający nasze mózgi. Z szybkością niepojętą kometa przybrała postać olbrzymiego płaszcza z jasnych płomieni, przysłaniającego cały widnokrąg.
Upłynął jeszcze jeden dzień, a ludzie odetchnęli swobodniej. Widocznem było, że znajdujemy się już pod wpływem komety, a mimo to żyliśmy jeszcze. Co więcej, cieszyliśmy się nawet dziwną sprężystością członków i niezwykłą żywością umysłu. Było oczywistem, że przerażający nas meteor, był ciałem niesłychanie przeźroczystem, bo widać było przezeń wszystkie inne ciała niebieskie.
W tymże czasie roślinność ziemi uległa dziwnej zmianie, a okoliczność ta przepowiedziana przez mędrców, zwiększyła jeszcze wiarę naszą w ich przenikliwość. Niesłychany przepych zieleni rozwinął się naraz we wszystkich roślinach, pokrywając je niewidzianą przedtem obfitością liści.
I upłynął znowu tydzień, a ognista plaga nie stanęła jeszcze bezpośrednio nad nami, widzieliśmy tylko, że najpierw dosięgnie nas jej jądro. Przyszło już jednak na nas pierwsze uczucie bólu, straszliwe hasło powszechnej rozpaczy i zgrozy. Pierwsze to uczucie polegało na bolesnym ucisku piersi i płuc i nieznośnej suchości skóry. Nie mogliśmy już wątpić, że w składzie otaczającego nas powietrza zaszły dotykalne zmiany. Zjawisko to stało się natychmiast przedmiotem ogólnych roztrząsań, poczem elektryczny dreszcz przerażenia i bezdennej grozy przeniknął błyskawicznie przez wszystkie ludzkie serca. Wiedzieliśmy oddawna, że powietrze nasze składa się z tlenu i azotu, że tlen jako pierwiastek zapalny i dobry przewodnik ciepła, jest niezbędnie potrzebny do podtrzymania życia zwierzęcego i stanowi najpotężniejszy czynnik żywotnej siły przyrody, — wiedzieliśmy, że azot przeciwnie niezdatnym jest do podtrzymania życia zwierzęcego ani też zwierzęcego procesu palenia. Z nadmiaru więc tlenu wypływać musiał ów nadmiar sił żywotnych, jakiegośmy właśnie doznali. Ale zjawisko to posunięte do ostatnich granic, stać się mogło dla nas źródłem zniszczenia. Co będzie jeśli azot zostanie zupełnie wydzielonym z naszej atmosfery? Nastąpi wówczas pożerający, wszechpotężny, niezwalczony, natychmiastowy pożar — to jest dosłowne wypełnienie w najdrobniejszych szczegółach płomiennych i straszliwych proroctw, zawartych w księgach świętych.
Czyż zdołam ci opowiedzieć, Charmiono, jak rozpętany szał ogarnął wówczas ludzkość! Owa lotna przezroczystość naszej komety, w której widzieliśmy z początku nadzieję ocalenia, stała się właśnie przyczyną gorzkiej naszej rozpaczy.
W tej jej nieuchwytnej lotności widzieliśmy obecnie jasno dopełnienie straszliwego naszego losu. I oto upłynął jeszcze jeden dzień, unosząc z sobą ostatni błysk nadziei. Dyszeliśmy ciężko wśród szybkiej przemiany powietrza. Purpurowa krew tętniła wezbrana w ciasnych kanałach żył naszych. Gorączkowy szał opętał wszystkich ludzi i tysiące sztywnych rąk wyciągnęło się groźnie ku Niebu, wśród przeraźliwych okrzyków.
A mordercze jądro komety stanęło już nad nami.
O! Charmiono, nawet tu w Niebie nie mogę o tem mówić bez drżenia. Postaram się być zwięzłym, jak sama katastrofa.
Nagle błysnęło światło, dziwne, posępne, które przeniknęło na wskróś wszystko i wszystkich.
A potem!... Ukorzmy się Charmiono przed wielkim majestatem Pana.
Potem!... dał się słyszeć dźwięk przenikliwy, rozgłośny, jak gdyby to On sam wydał go z wszechmocnych ust swoich. I naraz! cała masa otaczającego nas eteru, w łonie którego żyliśmy dotąd, wystrzeliła jednym żywym płomieniem, którego zadziwiająca jasność i palący żar nie znajdą dla siebie nazwy nawet w języku aniołów, w najwyższych sferach czystej niebiańskiej wiedzy.
Tak zginął świat.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Barbara Beaupré, Edgar Allan Poe.