Sąd nad Antychrystem/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sąd nad Antychrystem |
Wydawca | Ilustrowany Kurier Codzienny |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Ilustrowanego Kuriera Codziennego |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O tej szarej godzinie Karnicki przemierzał pokój nerwowymi krokami. Od czasu do czasu przyciskał rękami skronie, jakby chciał uśmierzyć dotkliwy ból głowy, lub odpędzić przykre natrętne myśli. Długi spacer wzdłuż czterech ścian zmęczył go widocznie, bo przysunął ciężki fotel do okna, usiadł i zapalił papierosa. Wzrokiem błądził bezmyślnie po meblach pokoju, śledził motywy tapety. Wreszcie spojrzał na okno. Oczy jego przyciągały rysunki, które mróz rzeźbił na białych szybach. Szczególnie motywy na jednej szybie pochłaniały silnie jego uwagę. Z białych nieregularnych linji starał się za wszelką cenę stworzyć jakiś obraz. Fantazja jego pracowała silnie. Wyobrażał sobie pałac, którego fasada ozdobiona była tak piękną sztukaterją, jak delikatna koronka. W otwartem wejściu widniała amfilada pokoi, zapraszając do wnętrza. Promienie zachodzącego słońca kąpały ten pałacyk w purpurze.
— Krwawy labirynt, — szepnął Karnicki do siebie.
Potem gwałtownie i nerwowo szukał w swej pamięci, kiedy to widział podobny obraz rzeźbiony na szybie. Przypomniał sobie. Był to ten sam dzień, w którym zaniósł Hance róże. Zerwał je w zaczarowanym ogrodzie, położył na jej piersiach i rozpoczął się wstęp do bajki. Przez dwa lata trwał jej ciąg dalszy.
— Czy teraz ma być koniec? — pytał sam ciebie.
Czerwona poświata gasła coraz szybciej, pałacyk mienił się barwą fjoletową, przeszedł w kolor niebieski, aż wreszcie znikł zupełnie na tle czarnej nocy. Karnicki ocknął się.
W pokoju było ciemno, tylko lampa uliczna rzucała przez okno żółte światło, kładąc na meblach pokoju tajemnicze cienie. Zaczął z niepokojem rozglądać się dokoła siebie. Uporczywie wpatrywał się w każdy mebel, jakby chciał oddzielić tajemniczy cień od właściwych kształtów przedmiotu. Oczy jego przebiły wreszcie najciemniejszy kąt pokoju, w którym stało błyszczące, niklowe łóżko. Nie wiedzieć, czy łóżko nabierało w cieniach nocy jakichś potwornych kształtów, czy wyobraźnia jego tak grała, dość, że utkwił nieruchomo oczy w tym kącie. W źrenicach odbijał się strach. Mięśnie zaczęły się rozprężać i czuł się bezsilny, jak dziecko. Palce wpiły się nerwowo w poręcz fotelu. Zęby uderzały o zęby.
Chciał się zerwać z fotelu, lecz nogi jak bezwładne kłody przeszkadzały wysiłkowi innych mięśni. Chciał nacisnąć dzwonek, ale ręka nie dosięgała biurka. Chciał krzyknąć i przywołać kogoś, ale struny głosowe zdawały się być sparaliżowane.
Nagle rozległ się w pokoju ostry głos dzwonka telefonicznego.
Sygnał telefoniczny podziałał kojąco na nerwy Karnickiego. Doznał wrażenia, jakby w pokoju jego była jakaś istota żywa, ucieleśniona w błyszczącym pudle telefonu. Wstał z fotelu, podniósł słuchawkę, nie spuszczając jednak oczu z niklowego łóżka.
Dzwonił woźny z polecenia dyrektora teatru z prośbą, by stawił się dziś wcześniej na premjerę „Sądu nad Antychrystem“. Karnicki obiecał, że o siódmej będzie już w teatrze, potem rozmyślnie przedłużał rozmowę z woźnym, wypytywał go o sprawy dla niego zupełnie obojętne, byle słyszeć swój własny głos.
Gdy wieszał słuchawkę, nerwy jego uspokoiły się znacznie, swobodnie przeszedł w kąt pokoju, odkręcił taster. Potoki jasnego światła wypełniły gabinet. Spojrzał teraz na niklowe łóżko i roześmiał się tryumfująco. Potem wyszedł z pokoju i przez jadalnię skierował się przed drzwi buduaru Krzeszówny.
Pod światłem pomarańczowej ampli siedziała artystka na puszystej skórze białego niedźwiedzia i polisoirem czyściła paznokcie. Pyjama z czarnego lśniącego jedwabiu upodobniała ją do egzotycznego węża, który rozpręża ciało na białym, miękkim puchu. Oczy artystki padały od czasu do czasu na leżący obok rękopis, a wtedy czarne brwi ściągały się razem nad czołem. Widocznie przypominała sobie rolę. Karnicki stał we wnęku drzwi, bacznie śledził każde poruszenie przyjaciółki.
— Moja bajka... — myślał.
Nagle przypomniał sobie słowa Trzysińskiego: „Nie była obojętna nawet dla mnie starego“. Słowa te podziałały na niego, jak uderzenie pięścią w oczy. Patrzył na jej smukłe nogi, na pierś lekko uwydatnioną pod czarną tkaniną, na szyję, która jak łodyga białego kwiatu wykwitała z czarnego tła pyjamy. Oczy przysłoniła mu mgła. Wyobrażał sobie teraz, że Hanka siedzi na ostrych kolanach Trzysińskiego, a suche palce starca, zdejmują z niej czarną zasłonę...
Zacisnął pięści tak mocno, że w stawach uczuł ból, ale podsycał dalej swoją zazdrość, aż do granic największego napięcia.
Nagle postąpił krok naprzód, parkiety skrzypnęły i Krzeszówna odwróciła głowę. Na jej twarzy wystąpił miły uśmiech, ręką wskazała na miejsce obok siebie na skórze.
— Ludwiku usiądź tutaj, musisz wysłuchać mojego djalogu w trzecim akcie, — prosiła, składając małe usta jak dziecko.
Uśmiech Hanki rozbroił go. Koszmar zazdrości zniknął gdzieś bez śladu. Usiadł obok niej na miękkiej, puszystej skórze, wziął rolę do rąk. Hanka przeciągnęła się leniwie, nagle wpiła się ustami w jego usta, aż tracił oddech. Potem miękko złożyła jego głowę na swoich kolanach.
— A teraz słuchaj, — przekartkowała rolę, wskazując palcem miejsce.
Karnicki słuchał. Jego własny wiersz nabierał w jej ustach dziwnego czaru i dźwięku tak, że sam zaczął się dziwić, że to on stworzył to dzieło. Zdawało mu się, że słyszy go po raz pierwszy, że jest tak potężny, iż mózg jego byłby za nikły dla jego stworzenia. Wreszcie przestał odwracać kartki, przymknął powieki i poddał się zupełnie czarowi...
Krzeszówna utkwiła wzrok w abażurze ampii, jakby w niej widziała twarz Azera. Dźwięk głosu zdawał się ją podniecać i fascynuować. Z dziką namiętnością namawiała Azera do dalszych zbrodni, gdy ten zdawał się słabnąć; rzucała mu w oczy przekleństwa, gdy drżał przed nową zbrodnią, podniecała go groźbą, że rzuci się sama w objęcia Mitryna.
Karnicki słuchał, a gdy skończyła, leżał dalej z przymkniętemi oczyma, jakby na powiekach chciał zatrzymać obraz rozmowy Azera z Bertą. Ona zdawała się też upojona tą sceną. Patrzyła dalej rozszerzonemi źrenicami w abażur ampli, a ręką gładziła włosy przyjaciela. Po chwili ocknęła się z wrażenia.
— Ludwiku tyś wielki! — mówiła. „Sąd nad Antychrystem“, — to gwiazda, która nigdy nie zgaśnie. Zawsze będzie lśniła szlachetnym błyskiem, a obok niej twoje nazwisko. Sztuka twoja będzie tłómaczona na wszystkie języki i świat cały będzie o niej mówił. Przy twojej wielkości i ja będę wielką... Czy pamiętasz Ludwiku, jak wtedy na sztuczydle Saji, zdjął mnie żal, że ty zamilkłeś? I wtedy zmusiłam cię do czynu, którego nigdy nie będziesz żałował... Jeśli „Sąd nad Antychrystem“ da ci wielką sławę, to pamiętaj, że ja dzieła tego jestem wspólniczką. Czy pamiętasz, że wtedy moje postępowanie nazwałeś zbrodnią?...
Zamiast odpowiedzi przycisnął do ust jej małą rękę. Ona przytuliła jego głowę bliżej do swych piersi. Oparty twarzą o jej kolana, wyczuł jakieś ciepło, które drażniło mu zmysły.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Kilkakrotny sygnał syreny automobilowej przywrócił im przytomność. Hanka wyślizgnęła się z jego objęć — podeszła do okna, rozchyliła firankę i wyjrzała na ulicę.
— Auto przyjechało. Spóźnimy się na premjerę, szepnęła z przerażeniem.
Karnicki przeżywał jeszcze chwile upojenia. Nie mógł zebrać myśli. Hanka położyła mu rękę na głowie, jakby budziła go ze snu.
— Ludwiku auto jest, spóźnimy się, — szepnęła cicho nachylając się.
On pił jeszcze jej ciepły oddech, chciwie wchłaniał go w siebie. Wreszcie otworzył oczy.
— Kazałem szoferowi przyjechać już o w pół do siódmej, mamy trochę czasu, — odpowiedział sennym głosem.
Szybko zaczęli się ubierać, aby zdążyć na czas do teatru.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Zaledwie Karnicki z Krzeszówną przeszli wąski korytarz i pchnęli drzwi wahadłowe, przywitał ich za kulisami chór zniecierpliwionych głosów.
— Nareszcie jesteście.
Najwięcej zdenerwowany zdawał się być Trzysiński, bo, nie tając złego humoru, zauważył kwaśno:
— Chyba nie macie w domu zegarka.
— Ależ dyrektorze, usprawiedliwiała się Krzeszówna, dopiero wpół do ósmej...
— Dla pani, dopiero, a dla mnie już wpół do ósmej. Nie rozumiem, kto właściwie na kogo ma czekać, czy wy na zespół, czy zespół na was!
— Ten, kto wcześniej przychodzi zawsze czeka na tego, który się spóźni, — odcięła z uśmiechem Krzeszówną.
— Pani widocznie mówi o randce, a nie o przedstawieniu, — szorstko rzucił jej w oczy stary dyrektor.
Za kulisami panował nastrój silnego podniecenia. Artyści przebiegali nerwowo z jednej garderoby do drugiej. Słojkowski demonstrował coś w kącie statystom. Mimo, że dekoracje stały ustawione od południa, dekorator kazał coś przegrupowywać, kilkakrotnie rzucać światło na scenę, poprawiał farbą cienie. Trzysiński przypatrywał się pracy dekoratora, a w ustach przeżuwał gorzkie uwagi:
— Na pół godziny przed przedstawieniem maluje pan dekoracje...
— Widzi dyrektor, że namalowane, a poprawiam drobne usterki, nie powinno to wprawiać pana w jesienny humor, — odburknął malarz, nie wyciągając fajki z ust.
Trzysiński obrzucił go niechętnym wzrokiem i zawrócił za kulisy, gdzie statyści rozsypali się w drobne grupki, oczekując na chwilę, w której wypchną ich na scenę.
Dyrektor wszedł do garderoby Dyresza. Artysta siedział przed lustrem, umocowywał perukę, potem kredką i waseliną poprawiał szczegóły charakteryzacji. W kącie siedział Karnicki i szklannemi oczami patrzył na ruchy aktora. Trzysiński podszedł do niego, położył rękę na ramieniu.
— Cóż pan taki osowiały?
— Trema. Gdyby tylko w mocy mojej było, odwołałbym przedstawienie...
— Wstydź się pan, czy poraz pierwszy wystawia pan sztukę?
Karnicki uśmiechnął się zagadkowo.
Dyresz wstał od lustra, podszedł do Karnickiego z rolą i prosił go o jeszcze jakieś drobne uwagi, ten jednak dawał mętne odpowiedzi, przeskakiwał jak nieprzytomny z jednej kwestji na drugą.
Aktor spojrzał porozumiewawczo na Trzysińskiego, — staruszek odpowiedział wzruszeniem ramion.
Nagle na korytarzu powstał jakiś zamęt, dały się słyszeć nerwowe nawoływania, wreszcie grobowa cisza zaległa kulisy. Rozległ się ostry głos dzwonka elektrycznego. Dyrektor spojrzał na zegarek.
— Ósma! zaczynamy punktualnie, to dobry znak — uśmiechnął się z zadowoleniem.
Karnicki zbladł, na białem czole wystąpiły mu gęste krople potu. Zerwał się z krzesła, chciał uczynić krok naprzód — nie mógł. Uchwycił silnie poręcz krzesła.
Trzysiński spojrzał z przerażeniem na twarz młodego autora, nie różniła się ona wiele kolorem od białego gorsu fraka.
— Dzwonek tak pana przeraził? — starał się żartować.
— Tak, ostatni mój dzwonek... — jęknął Karnicki.
Trzysiński podszedł bliżej i mruczał:
— Wstydź się pan. Tak nie panować nad nerwami. Wyglądasz pan, jakbyś szedł na ścięcie...
A potem chwycił Karnickiego pod ramię i pociągnął go w kierunku korytarza.
No, chodźmy do loży — pan odbierać hołdy, ja asystować.
Przeszli przez wąski, źle oświetlony korytarz, który odgraniczał widzownię od sceny. Karnicki szedł półprzytomny, tylko oczyma starał się przebić każdy kąt korytarza. Kilkakrotnie drgnął nerwowo, chciał z powrotem biec za kulisy. Trzysiński był szczerze ździwiony. Nigdy nie widział go w takim nastroju. Dotychczas Karnicki swoim znakomitym humorem odganiał zawsze tremę u aktorów. Przed każdą premjerą swej sztuki był niezwykle ruchliwy, sam kontrolował za kulisami każdy drobiazg i szczegół dekoracji, czy kostjumów. Dzisiejsza zmiana była niepokojąca. Bezwątpienia musiał przeżywać jakieś straszne przesilenie, nerwy młodego autora napięte były widocznie do ostatnich granic. Trzysiński obawiał się, aby nie pękły z takim hukiem, jak kilka dni temu na próbie. Zatrzymał się więc przed wejściem do loży dyrektorskiej i łagodnie perswadował:
— Jeśli rzeczywiście czuje się pan tak źle, to może wyjdzie pan teraz na powietrze...
— Wejdę... wejdę... — mówił Karnicki z jakiemś poddaniem się i rezygnacją.
Światła na widzowni gasły wolno. Gwar przyciszonych rozmów milkł, jakby tonowany ciemnością, aż zapanowało na widowni tak wielkie milczenie, że Karnicki słyszał ciche uderzenia zegarka na swojej ręce. Oparł się o parapet loży, spojrzał w ciemne wnętrze. Jak z czeluści wyłaniały się sylwetki twarzy, jasne suknie kobiet, białe gorsy smokingów i fraków. Mdły zapach pudru, mieszanina zapachów wszystkich perfum oddziaływała niepokojąco.
Rozległ się matowy głos gonga. Karnicki przymknął oczy. Po chwili uczuł, jak prąd chłodnego powietrza musnął jego twarz. Kurtyna podniosła się cicho ku górze. Spojrzał na scenę.
Gazowe zasłony upodabniały scenę do starej makaty, na której znaczyły się mistyczne postacie, coś ze starego arrasu, przedstawiającego biblijny sąd. Gazowa zasłona wolno uchylała się, a nieruchome postacie makaty zaczęły się poruszać. Rozpoczął się prolog.
Karnicki siedział odrętwiały. Łowił uchem poszczególne słowa prologu, lecz nie mógł powiązać go w całość. Jakieś dziwne osłabienie ogarniało całe ciało, jakby krew odpływała mu z serca do nóg. Zimne, jak lód ręce, położył bezwładnie na aksamitnej poręczy loży. Tracił świadomość, gdzie jest.
Zasłona spadła. Skończył się prolog. Publiczność trwała w milczeniu, zahypnotyzowana wyrokiem. Zdawało się, że w starym zamczysku, w odludnym pokoju, gdy zegar wybił dwunastą, ożył jakiś stary wypełzły arras, odegrał scenę i zamarł znów na wieki.
Scena rotacyjna wykonała wolny obrót i kurtyna znów poszła ku górze.
W mrocznej, ponurej izbie żydowskiej przyszedł na świat zesłaniec. Wiersz onomatopeją ilustrował burzę, szalejącą na dworze w tę niesamowitą noc, w której biedny Azer po raz pierwszy zobaczył w świetle kopcącej lampy twarz swego dziecka.
I gdy stary Azer z dziecięciem na ręku podszedł do łoża położnicy, by złożyć na nim swego pierworodnego, wtedy rozległo się stukanie w drzwi. W poświecie długiej błyskawicy stanął w progu człowiek w czarnym, jak sukienny całun, stroju.
Ciszę przerwał nagle na widzowni jakiś spazmatyczny krzyk:
— Przyszedł z nim razem!!
Kilka osób odwróciło się w stronę loży dyrektorskiej. Zobaczono, że w loży tej ktoś zakrył czyjaś twarz firanką i okręcił nią głowę. Błyskawicznie wyprowadzono kogoś z loży...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Koniec ostatniej odsłony.
Przepowiednia spełniona. Azer wypełnił misję. Okaleczony, okrwawiony organizm wielkiego narodu przestał gorączkować, zaczął budzić się ku nowemu życiu.
Kurtyna spadła. Z żyrandolów padły jasne snopy światła. Na widzowni panowała jeszcze cisza. Rozgorączkowane oczy, przyśpieszone oddechy wskazywały, że ze sceny padły słowa, które rozpętały silnie wyobraźnię ludzką — przesunęły się obrazy, które ludzie nieść będą w oczach przez zaśnieżone ulice do swych domów, aby w ciszy dopiero zacząć ją nanowo przeżywać. Ktoś zaczął klaskać. Tysiące rąk uderzały teraz zgodnie — dziękowały za sztukę. Ze spieczonych emocją ust padał co chwila okrzyk na cześć twórcy „Sądu nad Antychrystem“. Kurtyna podniosła się ku górze. Artyści dziękowali za owację. Autor się nie zjawił. Podniecona publiczność coraz natarczywiej dopominała się autora. Jeden z artystów wystąpił przed rampę, poprosił o ciszę, a gdy uspokojono się, artysta tłómaczył:
— Autor zachorował, dziękuje bardzo za uznanie, ale wyjść na scenę nie może.
Publiczność w milczeniu posuwała się ku wyjściu.
Żelazna kurtyna opuszczała się w dół z cichym zgrzytem.