[139]
Sen.
Szły leśną drogą, w słonecznym promieniu,
Cudne postacie dziewic, całe w bieli,
Twarze w zasłonach miały — i w milczeniu
Tak przesuwały, jak gdyby anieli.
Szły lasem — w lesie tak się cicho stało
Żem czuł gdzie ptasze listkiem kołysało...
Szły jak posągi w fałdów majestacie,
Które kuł geniusz na mistrza warsztacie;
Próżnom ich twarzy śledził za zasłoną,
Każda mi nikła – tajnie zakwefioną,
Jak srebrny księżyc w pięciu stawów fali
Kiedy się Tatrów pochodnią zapali — —
Trzy tak minęły mnie — i szła ostatnia,
Ta mi się zdała taka cudna, taka
Znajoma, smętna, przeczuwana, bratnia,
Nad nią przeleciał orzeł —
(Znałem ptaka!)
[140]
I dzikiéj żądzy wzrokiem ją pożarłem
I z twarzy śnieżną zasłonę jéj — zdarłem!!!
Spojrzała we mnie — znacząco, smętarnie!
Rzekłem ktoś ty jest?
Rzekła: jam śmierć twoja!
A któż są tamte trzy com ich puścił marnie
Co mi już nikną — tam! nad brzegiem zdroja!...
Pierwsza twa radość, druga twoja chwała,
A trzecia — ta, co ciebie ubóztwiała...
Rzym, 1869.