Siostry bliźniaczki/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siostry bliźniaczki |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1896 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Pani jedzie do Paryża? — zapytał Rajmund.
— Do Paryża.
— Zapewnie do rodziny?
— Do męża. Pochodzę z Châlons-sur-Marne, gdzie mieszka moja matka, do której jeździłam na kilka dni i miałam zamiar zabawić dłużej, ale wypadki zmusiły mnie do powrotu.
Młoda kobieta wyrażała się z łatwością i poprawnie, co dowodziło, że musiała otrzymać niejaką edukacyę.
— Niema teraz roboty w Paryżu podczas tej wojny przeklętej — rzekł Rajmund — i kto wie co nastąpi jeszcze.
— Wiem, gdyż przed dwoma dniami otrzymałam list od męża, w którym pisze, że wszystkie fabryki stanęły z braku obstalunków. Mąż mój jest stolarzem, lecz nie mając roboty, zaciągnął się do gwardyi narodowej. Podobno we wszystkich okręgach paryzkich organizują bataliony. Paweł, to jest mój mąż, jest nieco egzaltowanym i lękam się o niego. Zdolny popełnić jakie głupstwo.
— Co pani przez to rozumie?
— Że może zechce zaciągnąć się do wojska i bić się z prusakami.
— To nie głupstwo, lecz obowiązek.
— Masz pan słuszność, obowiązek, ale gdyby poległ, zostałabym samą z...
Nie dokończyła frazesu i zarumieniła się.
— Z dzieckiem, które ma przyjść na świat — pomyślał Rajmund.
Z kolei ona zapytała:
— Czy i pan jedzie do Paryża?
— Tak, pani.
— Pan mieszka tam stale?
— Nie, jadę w interesie.
— Więc pan mieszka na prowincyi?
— Jestem lotaryńczykiem.
— Ach biedny pański kraj! — rzekła ze współczuciem. — Jakże musieli spustoszyć go ci barbarzyńcy prusacy.
Błyskawica gniewu trysnęła z oczu Rajmunda.
— Więc pan zostanie w Paryżu aż do ukończenia wojny.
— Nie, powrócę przed ukończeniem jej.
— Dlaczego? |
— Muszę.
Podróżniczka nasza, jak wogóle większość kobiet, lubiła gawędzić. Nie ma w tem nic złego, zresztą pierwsze lody były już złamane.
— Czy mogę zapytać, w jakiej dzielnicy miasta ma pan interesa?
— W Popincourt.
— I my tam mieszkamy, gdyż przy ulicy Saint-Maur. Mój Boże, siedm miesięcy temu brałam ślub w kościele św. Ambrożego przy ulicy Voltaire.
— Ponieważ mieszka pani w parafii św. Ambrożego, więc musi pani znać księdza d’Areynes.
— Jego nie miałabym znać! On dawał mi ślub. Więc i pan go zna?
— Właśnie do niego mam interes.
Młoda kobieta ze zdziwienia klasnęła w ręce.
— A to się dziwnie złożyło! Jaki to zacny człowiek i kapłan! a jaki miłosierny, pobłażliwy, jak wszyscy szanują go! Wielu biedaków zawdzięcza mu ratunek. A jaki kaznodzieja! Więc pan do niego jedzie. — Dawno go pan zna?
— Dawno — młodszy on odemnie o kilka lat, ale w latach dziecinnych często zastawialiśmy razem pułapki na króliki w parku jego stryja.
Pociąg zatrzymał się i przerwał dalszą rozmowę.
Po kwadransie ruszył znowu.
Zbliżano się do Paryża.
Z okna wagonu widać było drogi zatłoczone żołnierzami, lawetami, pełnemi mebli wozami, na których siedziały kobiety i dzieci.
Przestraszona ludność miejska tłumami napływała do stolicy.
Rajmund wznowił rozmowę.
Uprzedziła pani męża o swym powrocie do Paryża?
— Napisałam zaraz po otrzymaniu jego listu i prosiłam, by czekał na mnie na dworcu kolejowym.
— Gdyby nie otrzymał listu i nie przybył, to niech pani będzie spokojną: zniosę jej rzeczy, wezmę dorożkę, jeżeli będzie można znaleść jaką i odwiozę panią do domu.
Uprzejmość Rajmunda była zbyteczną, gdyż zaledwie wysiadła z wagonu, młody człowiek liczący dwadzieścia ośm lat, ubrany w mundur gwardyi narodowej, podbiegł ku jego towarzyszce i pochwycił ją w ramiona.
Był to jej mąż Paweł Rivat.
— Dziękuję ci Janinko, żeś przyjechała. Było mi smutno bez ciebie! Gdybyś zabawiła dłużej byłbym się chyba rozchorował?
Uścisnęli się kilkakrotnie, poczem on zapytał:
— Gdzie twoje rzeczy?!
Janina wskazała Rajmunda, obok niej stojącego z pakunkami w rękach.
— Ten pan był łaskaw wynieść je z wagonu.
— Dziękuję panu, — rzekł Rivat, biorąc od niego rzeczy.
— Niema pan za co dziękować. Uczyniłem to, co i pan uczyniłbyś na mojem miejscu.
— Zapewne, lecz rzadko zdarza się w podróży spotkać pasażera uprzejmego. Czy mogę zaprosić pana na szklankę wina?
— — Nie mogę, nie mam czasu.
— Nie nalegam; ale jeżeli pan zabawi dłuższy czas w Paryżu, bardzo byłoby mi przyjemnie spotkać się z nim. Nazywam się Paweł Rivat i mieszkam przy ulicy Saint-Maur n. 157.
— Jeżeli mi czas pozwoli, z przyjemnością odwiedzę pana.
— Podali sobie dłonie i rozstali się.
Rajmund, znalazłszy jednokonną dorożkę, kazał się zawieść na ulicę Popicourt.
Podczas przejazdu, trwającego pół godziny, z zajęciem przyglądał się febrycznemu ożywieniu ludności stolicy.
Na wszystkich ulicach, jak roje pszczół, snuli się żołnierze rozmaitej broni, ze wszystkich stron słychać było odgłos bębnów i trąb.
Stolica świata podobna była w tej chwili do wielkiego obozu, w którym zbrojne tłumy wypowiedziały posłuszeństwo wodzom, pozbawionym energii i powagi, lub do szpitala obłąkanych, w którym chorzy, sami nie wiedząc czego chcą, gotowi byli pożerać się wzajemnie.
— I to są obrońcy Francyi? — ze smutkiem zapytywał siebie Rajmund.
Wysiadłszy z dorożki, wszedł do znanego sobie domu i zadzwonił do drzwi.
Po kilku sekundach dały się słyszeć kroki i ksiądz d’Areynes, pierwszy wikary parafii św. Ambrożego, zjawił się na progu.
Brataniec hr. Emanuela liczył lat trzydzieści, był wzrostu słusznego jak jego stryj, szeroki w ramionach i sądząc z powierzchowności bardzo krzepki.
Męzkie oblicze jego zdawałoby się bardzo surowem, gdyby anielskiej łagodności oczy nie łagodziły jego wyrazu.
Wikary, spostrzegłszy Schlossa, prawie osłupiał ze zdziwienia.
— Ty w Paryżu? — zawołał podając mu rękę.
Wprowadził gościa do gabinetu i mówił dalej:
— Co za wypadek sprowadził cię tutaj?
— Bardzo smutny. — Hrabia, dowiedziawszy się o naszych klęskach, dostał ataku apoplektycznego.
— Boże mój! Co ty mówisz. I zostawiłeś stryja umierającego?
— Przynajmniej bardzo chorego. Czuwa nad nim doktór Portuiset.
— Cóż on mówi?
— Ma nadzieję utrzymać hrabiego kilka dni przy życiu.
— Więc stryj pragnie, bym przybył?
— Przyrzekłem przywieźć księdza.
— Czy stryj żądał tylko mnie samego?
— Tylko księdza.
— Czy nie objawił chęci widzenia się ze swoją siostrzenicą Henryką Rollin?
— Nie, mówił tylko o księdzu i tylko księdza oczekuje. Zresztą żądanie swoje objawił tylko oczami. Należy spieszyć się, gdyż atak drugi pozbawi go życia.
— Jak my teraz dostaniemy się do Fenestranges? Niemcy zajmują wszystkie drogi i pociągi przestały kursować. Pierwszy lepszy posterunek zatrzyma nas.
— A jednak musimy przedostać się.
Ksiądz kilka chwil milczał, poczem nagle rzekł:
— Przedostaniemy się, ale potrzebuję uzyskać pozwolenie arcybiskupa. Czekaj tu na mnie. Powrócę za kilka godzin, gdyż muszę jeszcze zobaczyć się z proboszczem.
Wziął kapelusz i wyszedł.
— Mój drogi — odrzekł mu najbliższy jego przełożony — uznaję słuszność powodów twego postanowienia i pozwalam chętnie. Jeżeli uważasz że zdołasz przezwyciężyć przeszkody to jedź.
— Czy mogę prosić księdza proboszcza o list do arcybiskupa?
— Uczynię lepiej, gdyż razem z tobą pojadę do niego, chociaż to zbyteczne, gdyż arcybiskup tak poważa cię, że nie odmówi pozwolenia i bez mego poparcia.
Rzeczywiście ksiądz d’Areyne cieszył się wielką życzliwością tego kapłana czcigodnego, który kilka miesięcy później został tak nikczemnie rozstrzelany przez bandę komunistów.
Posiadając w wysokim stopniu dar słowa, umiał przemawiać nietylko do rozumu, lecz i do serca słuchaczy. Kazania jego sprawiały wrażenie i ściągały tłumy pobożnych.
Arcybiskup, dowiedziawszy się o jego powodzeniu, zapragnął poznać go i od tego czasu polubił jako człowieka i jako kapłana.
Ksiądz d’Areynes miał duszę gorącą, czystą miłosierną i tę niezłomną wiarę, która z wyznawców swych czyni apostołów i męczenników. Był stworzony do ofiarności i poświęceń dla drugich. Dla niego miłość bliźniego była potrzebą duszy i zastępowała wszelkie inne uczucia i przyjemności. Nie mając w sobie fanatyzmu, był pobłażliwym dla innych, znał serce ludzkie, umiał odkrywać jego rany i leczyć je. Uważał, że rola kapłana polega na pocieszaniu, podnoszeniu i przebaczaniu.