Skarb z Franchard/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Skarb z Franchard |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Kraków, Druk. „Czasu” |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | The Treasure of Franchard |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Posłano po doktora Bourrou przed szóstą. Około ósmej przyszło kilku wieśniaków z okolicy na przedstawienie i powiedziano im, jak się rzeczy mają. Wydało się to im dziwnem zuchwalstwem, by prosty linoskok pozwolił sobie zachorować, jak zwykli śmiertelnicy, i wieśniacy odeszli bardzo niezadowoleni. Około dziesiątej, pani Tentaillon, seryo zaniepokojona, posłała na drugi koniec ulicy po doktora Desprez. Doktór siedział właśnie przy pracy nad swoim rękopisem w jednym rogu malutkiej jadalni, a jego żona drzemała przy kominku w drugim, gdy nadbiegł posłaniec.
— Sapristi! — rzekł doktór. — Powinniście byli przysłać po mnie wcześniej. To wypadek nagły. — I udał się za posłańcem tak jak stał, w pantoflach i szlafmycy.
Do zajazdu było niecałych trzydzieści yardów, ale posłaniec tu się nie zatrzymał. Wszedł jednemi drzwiami, a wyszedł drugiemi na podwórze, i prowadził doktora po wązkich schodach koło stajni na strych, gdzie leżał chory.
Choćby doktór Desprez miał żyć tysiąc lat, nie zapomniałby nigdy swego przybycia do tego pokoju, gdyż nietylko widok był malowniczy, ale chwila ta stanowiła erę w jego egzystencyi. Liczymy wszyscy, nie wiem doprawdy dlaczego, nasze życie od momentu pierwszego pojawienia się w społeczeństwie ludzkiem, jakby od naszego pierwszego upokorzenia, żaden bowiem aktor nie może się ukazać na scenie w sposób bardziej niezręczny. Nie rozwodząc się nad tem dłużej, zdarzają się w życiu każdego z nas różne wzruszające i decydujące wypadki, które mogłyby równie logicznie stanowić okres, jak wypadek urodzenia. I tak na przykład, doktór Desprez, człowiek liczący już po za czterdziestkę, który, jak to mówią, zmarnował życie i w dodatku był żonatym, znalazł się u progu takiego okresu w chwili, gdy otworzył drzwi strychu ponad stajnią pani Tentaillon.
Była to przestronna komnata, rozjaśniona tylko blaskiem jednej świeczki, stojącej na podłodze. Akrobata leżał na wznak na tapczanie: duży człowiek, z donkiszotowskim nosem, zaognionym ciągłą pijatyką. Madame Tentaillon dreptała około chorego, przykładając mu do nóg okłady z gorącej wody i gorczycy, a na krześle tuż przy łóżku siedział mały chłopczyk, jedenasto czy dwunastoletni, bujając nogami. Tych troje, byli to jedyni lokatorowie pokoju, nie licząc cieni. Ale cienie stanowiły towarzystwo same dla siebie. W rozległej i pustej przestrzeni pokoju przybierały one przesadne, olbrzymie rozmiary, podczas gdy światło, padające od nizko postawionej świecy, kreśliło u góry ich bezkształtne skróty. Profil akrobaty rysował się na ścianie karykaturalnie powiększony i śmiech brał patrząc, jak nos jego wydłużał się i kurczył, w miarę jak płomień rzucał nań dorywcze, krótkie błyski. Co się tyczy pani Tentaillon, jej cień przedstawiał tylko zwartą masę ramion, po nad któremi ukazywała się od czasu do czasu półkula głowy. Nogi krzesła wydłużały się, jak cienkie szczudła, a chłopiec siedział zwieszony po nad niemi, niby obłok, unoszący się po nad węgłem dachu.
Chłopiec ten od pierwszego rzutu oka przykuł uwagę doktora. Miał wielką sklepioną czaszkę, czoło i ręce artysty-muzyka i parę czarujących oczu. Nietylko tem, że były wielkie i niezwykle poważne, o najmiększym, ciemno-brunatnym, aksamitnym połysku, ale było w nich jeszcze spojrzenie, które przeszyło na wskróś doktora i zmieszało go dziwnie. Był pewnym, że widział już gdzieś ten wzrok, a jednak nie mógł sobie przypomnieć, gdzie i kiedy. Zdawało mu się, jakoby ten chłopiec, zupełnie mu przecie obcy, miał oczy starego przyjaciela, lub starego wroga. I malec ten nie dawał mu spokoju. Siedział, najjawniej głęboko obojętny na wszystko, co się wokoło niego działo, a może pogrążony w wyższej kontemplacyi, bębniąc mile nogami o krzesło, z rękami złożonemi nieruchomo na kolanach. Ale, mimo to oczy jego śledziły pilnie każdy ruch doktora, utkwiwszy weń z wytrwałością spojrzenia pełne głębokiej myśli. Desprez sam nie umiałby powiedzieć, czy to on magnetyzował wzrokiem swym chłopca, czy ten jego. Zajął się pilnie chorym: zadawał pytania, badał puls, żartował, unosił się trochę i klął, lecz zawsze gdziekolwiek spojrzał, spotykał wszędzie ciemne oczy, jakby czekające na jego, zawsze z tem samem pytającem, melancholijnem spojrzeniem.
Nareszcie doktór jednym rzutem wpadł na rozwiązanie zagadki. Przypomniał sobie teraz ten wzrok. Jakkolwiek sam prosty jak strzała, chłopczyk miał oczy, jakie idą zawsze w parze z garbem na plecach: nie był wcale ułomnym, ale miało się wrażenie, jakoby ułomna osoba spoglądała z pod jego nizko opuszczonych rzęs. Doktór odetchnął głęboko. Sprawiło mu to wielką ulgę, że znalazł teoryę (gdyż lubił teorye) i wytłómaczył sobie to nagłe zajęcie, jakie w nim chłopiec obudził.
Mimo to załatwił się z chorym z niezwykłym pośpiechem i ciągle jeszcze klęcząc na jednem kolanie na podłodze, odwrócił się nieco i przyglądał chłopcu od stóp do głów, dowoli. Malec nie zmieszał się tem ani trochę i ze swej strony przypatrywał się spokojnie doktorowi.
— Czy to twój ojciec? — zapytał Desprez.
— Och, nie! — odpowiedział chłopiec — to mój pan.
— Czy kochasz go? — pytał dalej doktór.
— Nie, panie — odparł chłopiec.
Pani Tentaillon i Desprez zamienili z sobą znaczące spojrzenie.
— To źle, mój mały — rzekł doktór z pewnym odcieniem surowości w głosie. — Każdy powinien kochać umierających, lub w przeciwnym razie ukrywać raczej swe uczucia.
— Jeżeli patrzyłem czas niejaki na ptaszka, który kradł moje wiśnie, robi mi się smutno, gdy ptaszek ulatuje przez mur mego ogrodu i widzę jak znika w poblizkim lesie. O ileż więcej zasmucać nas winna śmierć człowieka, tej istoty tak silnej, tak rozumnej, tak bogato obdarzonej. Grdy pomyślę, że za kilka godzin usta jego zamilkną, oddech ustanie i nawet cień zniknie ze ściany... ja, który go nigdy nie widziałem, pani Tentaillon, której był tylko gościem, czujemy się przecie trochę wzruszeni.
Chłopiec milczał przez chwilę i zdawał się namyślać.
— Nie znaliście go — odpowiedział wreszcie. — To był zły człowiek.
— Co za mały poganin! — rzekła gospodyni. — Pod tym względem oni wszyscy są jednakowi ci kuglarze, linoskocy, artyści i tam dalej. Nie mają wnętrza!
Doktor przypatrywał się wciąż małemu poganinowi ze ściągniętemi i zlekka podniesionemi brwiami.
— Jak się nazywasz? — zapytał.
— Jan-Marya — odparł chłopiec.
Desprez podskoczył w miejscu, jak to czynił zwykle w chwilach nagłego wzburzenia, i uczuł, że głowa mu wiruje od nowych etnologicznych kombinacyj.
— Celtyckie, celtyckie! — zawołał.
— Celtyckie? — wykrzyknęła madame Tentaillon, która może być zmieszała to słowo z terminem: hydrocefaliczny. — Biedny mały! Czy to niebezpieczne?
— To zależy — odburknął doktór opryskliwie. A potem zwracając się znowu do chłopca:
— A w jaki sposób zarabiasz na życie, Janie-Maryo? — pytał.
— Wywracam koziołki.
— Tak? wywracasz koziołki? — powtórzył Desprez. — To prawdopodobnie zdrowo. Pozwalam sobie przypuszczać, madame Tentaillon, że wywracanie koziołków jest to wcale zdrowy sposób życia. I czy nigdy nic innego nie robiłeś?
— Zanim się tego nauczyłem, kradłem — odpowiedział Jan-Marya poważnie.
— Na honor! — zawołał doktor — jak na twój wiek miły z ciebie człowieczek!
— Gdy mój kolega przyjedzie z Bourron, zakomunikuje mu pani, madame Tentaillon, moją niepomyślną opinię o stanie chorego. Zostawiam go jego pieczy. Ale naturalnie, gdyby wystąpiły jakie niepokojące symptomata, a zwłaszcza w razie nowego ataku, bez wahania walcie do mnie. Nie jestem już doktorem, dzięki Bogu, ale byłem nim kiedyś. Dobranoc pani, madame Tentaillon. Śpij dobrze, Janie-Maryo.