Skradzione skrzypce/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Skradzione skrzypce |
Pochodzenie | Tygodnik Przygód Sensacyjnych Lord ListerNr 85 Tajemniczy Nieznajomy
|
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 22.6.1939 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
TYGODNIK PRZYGÓD SENSACYJNYCH.
Nr. 85. Dnia 22 czerwca 1939 roku. Cena 10 gr.
Skradzione skrzypce
SPIS TREŚCI
2. 7.
|
Około godziny dziesiątej wieczorem, w niewielkim salonie Alfonsa Sabadoniego zebrano się ośmiu panów. Mieszkanie to mieściło się na drugim piętrze starego pięknego domu, położonego na lewym wybrzeżu Sekwany.
Z okien rozciągał się przepiękny widok na najstarszą część Paryża, Pałac Sprawiedliwości i kościół Notre-Dame.
Był to właściwie nie salon, a raczej pokój muzyczny. Na niewielkim wzniesieniu widać było fortepian, pomiędzy oknami stała fisharmonia, a w kącie, oparta o ścianę, wiolonczela.
Służba krzątała się sprawnie, roznosząc trunki i wprowadzając coraz to nowych gości.
Pan domu — Alfons Sabadoni, był mężczyzną, liczącym około trzydziestki, o oliwkowej cerze, kruczych włosach i małych, czarnych wąsikach. Tuż obok niego stał jakiś niski otyły mężczyzna.
— A więc zwołałeś nas tu nie bez przyczyny, Sabadoni? — rzekł, mieszając łyżeczką cukier w kawie,
— Zapewniam cię, Mesiones, że nie pożałujesz... — odparł Sabadoni, ukazując w uśmiechu śnieżnobiałe zęby. — To prawdziwy talent, ta mała... A poza tym śliczne stworzenie...
— Różnie o tym mówią, don Juanie — zaśmiał się grubas. — Czy to prawda?
— Jeszcze nie... — odparł zagadnięty, znacząco mrugając jednym okiem. — Miejmy nadzieję, że wkrótce piękna Karolina będzie moją...
— Skądżeś ją wytrzasnął? — zapytał Mesiones. — Przypadkowe spotkanie w jakiejś restauracji, hę?
— Nawet i to nie... Spotkałem ją po prostu na ulicy, przyjacielu... Grała na jakimś podwórku... Zwróciłem uwagę na piękny ton jej skrzypiec i na mistrzowską technikę. Ale o wszystkim zapomniałem, gdym zbliżył się do niej i ujrzał jej twarz! Odziana w zniszczoną sukienkę, wyglądała, jak młoda bogini... Złociste włosy, ciemne, płonące oczy...
Przerwał, na widok wchodzących do salonu dwóch nowych gości...
Jednego z nich znał dobrze, drugiego widział po raz pierwszy... Jeden z panów zbliżył się do Sabadoniego i uścisnął serdecznie jego rękę.
— Z prawdziwą przyjemnością przyjąłem twoje zaproszenie... Pozwoliłem sobie przyprowadzić mojego przyjaciela, którego poznałem przed kilku dniami i którego pragnę ci przedstawić... Oto hrabia Edward Palmhurst z Londynu... Drogi hrabio: oto Sabadoni, nasz przemiły gospodarz i doskonały znawca sztuki..,.
Obaj panowie wymienili uprzejme ukłony. Hrabia Edward Palmhurst wyciągnął na powitanie lewą rękę.
— Bardzo przepraszam, że podaję lewą rękę — rzekł, ale uległem niedawno wypadkowi...
— Mam nadzieję, że to nic poważnego? — zapytał gospodarz.
— O, nie... Za dwa, trzy dni nie będzie z tego ani śladu, jak mnie zapewniają lekarze...
— Cieszę się. że zechciał mnie pan odwiedzić... George‘a Duhamela znam tak długo, że jego przyjaciół uważam za swoich...
Spojrzał na wytworną postać hrabiego i szlachetne jego rysy.
Hrabia zajął się rozmową z Duhamelem zaś Sabadoni powrócił do Mesionesa.
— Co to za jeden? — zapytał grubas, wskazując na hrabiego. — Nie dosłyszałem jego nazwiska.
— Jakiś angielski hrabia — odparł Sabadoni, wzruszając ramionami. — Ostatnia zdobycz Duhamela! Też pomysł, aby mi sprowadzać w ostatniej chwili na głowę ludzi, których nie znam!... Bóg raczy wiedzieć, po co on to robi? I to właśnie dziś kiedy chcemy być swobodni!
Mesiones zmrużył oczy...
— A więc czeka nas prawdziwa zabawa nie tylko muzykalna uczta?
— Byłoby to trochę nudne — odparł Sabadoni.
Zamówiłem osiem tancerek z Moulin Rouge i komika Grocka! Potem siądziemy do kolacji, a co dalej, to zobaczymy...
— Kiedy ta mała tu przyjdzie? Czy sama? — dodał ze znaczącym uśmiechem.
— Czy masz na myśli Karolinę Huguet, moją skrzypaczkę?
— Oczywiście...
— Niestety... Zapraszając ją na dzisiejszy wieczór, oświadczyłem jej, że śmiało może przyjść sama, ponieważ zaprosiłem prócz niej jeszcze inne panie. Oczywiście, nie wyjaśniłem, że owe damy, to tancerki z Modlin Rouge! Ale nasza wirtuozka jest widać trwożliwą ptaszyną, bo przyprowadza ze sobą ojca...
— To może być dość uciążliwe — odparł Meslones.
— Na szczęście stary wygląda na nałogowego pijaka — zaśmiał się Sabadoni. — Damy mu się napić i wówczas będziemy mieli z nim spokój! Muszę przyznać, że już dawno żadna kobieta nie zrobiła na mnie takiego wrażenia.
— Ciekaw jestem, co na to powie Georgetta Leblanc? — rzucił ostrzegawczo Meslones.
— Może myśleć, co jej się podoba — odparł Sabadoni. — Nie jesteśmy małżeństwem...
— To prawda, ale Georgetta tak łatwo nie pozwoli zepchnąć się na drugi plan.
Goście byli już prawie w komplecie i gospodarz zamierzał dać znak, aby rozpoczęto przedstawienie, gdy nagle Meslones ścisnął go znacząco za ramię.
— Może się mylę, ale mnie się wydaje, że ten Anglik nie nadaje się do tego rodzaju zabawy — rzekł, wskazując na hrabiego Edwarda.
— Z tymi Anglikami nic z góry przewidzieć nie można — odparł Sabadoni. — Wygląd zewnętrzny często zawodzi... Znalem jednego, który wyglądał jak niewinny chłopiec, a zachowywał się jak stary rozpustnik... Zresztą, jeśli nasza zabawa nie będzie mu odpowiadała — to może w każdej chwili opuścić towarzystwo.
Uderzył w dłonie... Gwar rozmów uciszył się:
— Mili panowie — rzekł. — Proszę was do sąsiedniego pokoju... Za chwilę rozpoczniemy nasz program...
Otwarto szeroko drzwi. Mężczyźni, gwarząc wesoło, przeszli do drugiego pokoju, gdzie urządzono coś w rodzaju małej scenki.
Hrabia Palmhurst zwrócił się do stojącego obok Duhamela:
— Jak długo zna pan Sabadoniego?
— Z półtora roku...
— O, to bardzo długo — odparł hrabia z sarkastycznym uśmiechem który uszedł uwadze Duhamela — Czy to pański przyjaciel?
— Przyjaciel, w znaczeniu potocznie w Paryżu przyjętym — odparł Duhamel, wzruszając ramionami. — Należymy do tego samego klubu, spotykamy się w teatrach i na koncertach...
— Czy jest on naprawdę tak bogaty, jak mówią?
— Bardzo bogaty...
— Czy to obywatel francuski?
Duhamel nie dawał przez chwilę odpowiedzi, drapiąc się za uchem...
— W każdym razie jest naturalizowany... — odparł z uśmiechem. — Nazwisko jego brzmi z włoska, ale to lewantyńczyk. Opowiadają, że odziedziczył miliony po swym ojcu, który zbogacił się w czasie wojny. W każdym razie syn czyni wszystko, żeby jak najprędzej fortuny tej się pozbawić.
— Co nas czeka dziś prócz występów sławnego komika Grocka? O nim słyszałem, ale reszty programu nie znam.
— W takim razie i ja nie powinienem tego zdradzić — zaśmiał się Duhamel. — Ale niech tam! I tak za chwilę zaczynają. A więc po występach komika zjawi się osiem tancerek z Moulin-Rouge dalej para bokserów, ale to jeszcze nie jest pewne... Na zakończenie wystąpi Karolina Huguet, nowo-odkryta gwiazda...
— Któż to taki? — zapytał hrabia ciekawie.
— Młoda skrzypaczka... Nasz gospodarz usłyszał ją przypadkowo, gdy popisywała się na jakimś podwórku... Uderzony jej grą, a więcej jeszcze jej pięknością, zaprosił ją na dzisiejszy wieczór.., Dostaje tysiąc franków za występ! Jak na początek uważam, że to wspaniałe honorarium! Mówiąc między nami, żal mi jej, że dostała się w ręce takiego Sabadoniego... Na muzyce nie zależy mu z całą pewnością... Ładna buzia odgrywa tu większą rolę, niż talent... Ale widzę ostatnie dwa krzesła wolne: musimy zająć miejsca, drogi hrabio!
Nie bez trudu obaj panowie poczęli sobie torować drogę przez rozbawione towarzystwo. Gdy wreszcie usiedli hrabia znów powrócił do poprzedniego tematu.
— Czy przyjdzie tu sama? — zapytał.
— Z ojcem...
— Czy wie, że w towarzystwie nie ma kobiet?
— Sabadoni powiedział jej, że będą również i panie... Częściowo miał rację, mając na myśli tancerki z Moulin Rouge.
Hrabia chciał coś na to odpowiedzieć, ale w tej samej chwili uderzono trzykrotnie w zaimprowizowany gong. Rozsunęła się czerwona kurtyna i na scenie ukazał się komik Grock.
— Wspaniałe, niesłychane... — zanosił się od śmiechu Duhamel. — Widziałem go wiele razy, ale dziś przechodzi sam siebie... Nigdy wprawdzie nie siedziałem tak blisko estrady...
Słowa jego utonęły w hałasie, który sprawiał błazen, bębniąc rękami i nogami jednocześnie po fortepianie. Dowcipne powiedzenia i dar stwarzania komicznych sytuacyj wywoływały huragany śmiechu.
Numer jego trwał około dwudziestu minut... Po nim ukazały się na estradzie tancerki z „Moulin Rouge“.
Kelnerzy roznosili zimne napoję i trunki. Nastrój stawał się coraz weselszy... Jazz band przygrywający tancerkom, mieszał się z wybuchami śmiechu.
Po skończonym numerze dziewczęta zeskoczyły zręcznie z estrady i zmieszały się z gośćmi. Po pierwszym numerze, wesołym fox-trocie, nastąpiły tańce egipskie i murzyńskie.... Dźwięk gongu ogłosił przerwę... Dziewczęta znikły, a po nich na estradzie ukazali się zapaśnicy.
Potym występie goście udali się do sąsiedniego pokoju, w którym wystąpić miała młoda skrzypaczka.
Gdy otwarto drzwi, oczom zebranych ukazała się dziewczęca twarzyczka w obramowaniu złotych, miękkich włosów.
Wyjęła z pudła skrzypce i stanęła przy fortepianie.
Tuż obok niej stał starszy mężczyzna o zaczerwienionej pijackiej twarzy. Potężny nos o fioletowej barwie zdradzał niebezpieczne zamiłowanie właściciela do alkoholu. Długi surdut zniszczony był i wyplamiony. Fantastycznie związany krawat miał być widocznie oznaką upodobań artystycznych.
Na widok wchodzących, głęboko skłonił się... Dziewczyna zaczerwieniła się i przymknęła oczy. Gdy otworzyła je i rozejrzała się dokoła, wyraz przerażenia odmalował się na jej twarzyczce: na sali nie spostrzegła ani jednej kobiety. Instynktownie cofnęła się w tył, szukając opieki u ojca.
W tej samej chwili podszedł do niej Sabadoni.
— Proszę nie brać mi za złe małej nieścisłości — rzekł. — Nie ma tu wprawdzie wśród nas kobiet, ale nic złego się pani nie stanie... Panie Huguet czy pozwoli pan kieliszeczek wina?
— Hm... chętnie... — bąkał niewyraźnie Huguet — ale ja muszę akompaniować mej córce...
Z żalem rozejrzał się za kelnerami, roznoszącymi wino i whisky.
— To głupstwo — odparł Sabadoni. — Mój przyjaciel Melsones zrobi to o wiele lepiej... To prawdziwy talent... Gra Bacha, Mendelssohna i Wagnera z pamięci.. Wystarczy, że córka pańska powie, co zamierza zagrać, a wszystko będzie w porządku... Mamy tutaj nut pod dostatkiem...
— Ojcze... — szepnęła dziewczyna błagalnie.
Ale Sabadoni zdążył tymczasem podać staremu sporą szklaneczkę koniaku, którą pijanica wypił jednym haustem. Wyraz błogości rozlał się po jego obliczu.
Meslones tymczasem przygotował nuty i rozłożył je na fortepianie, po czym skinął porozumiewawczo na młodą dziewczynę i uderzył w klawisze. Odezwały się głębokie, śpiewne tony skrzypiec. Popłynęły dźwięki „Legendy“ Wieniawskiego...
Ci, którzy słuchali uważnie, zrozumieli od razu, że mają do czynienia z wielką artystką.
Niektórzy z gości tak już byli zamroczeni alkoholem, że przymykali oczy, oddając się słodkiej drzemce. Inni nie znali się zupełnie na muzyce i uważali występ Karoliny za przykry zgrzyt w całej zabawie.
Hrabia Palmhurst siedział nieruchomo na krześle. Uwadze jego nie uszedł fakt, że Huguet siedział obok Sabadoniego, który dolewał mu kieliszek za kieliszkiem.
Ton skrzypiec brzmiał wspaniale. Dziewczyna grała z dużym uczuciem i prawdziwą maestrią. W sali zapanowała cisza. Nawet kelnerzy przestali się krzątać i zatrzymali się dyskretnie w progu.
Ucichły ostatnie dźwięki... Dziewczyna opuściła skrzypce... Zerwała się burza oklasków. Z uśmiechem zakłopotania przyjmowała Karolina Huguet komplementy nadskakujących jej mężczyzn.
Sabadoni wyjął jej skrzypce z rąk i położył je na fortepianie. Próbował nakłonić ją, aby wypiła kieliszek wina... Dziewczyna odmówiła, spoglądając z przerażeniem na zaczerwienione od alkoholu twarze otaczających ją panów. Sabadoni nie ustępował... Mężczyźni sekundowali mu, śmiejąc się i dowcipkując na temat jej wstrzemięźliwości. Nagle uczuła na swej ręce czyjąś chłodną dłoń. Ujrzała tuż nad sobą bladą, spokojną twarz angielskiego hrabiego.
— Czy nie zechciałaby mi pani opowiedzieć coś o sobie? — zabrzmiał miły męski głos. — Pragnąłbym obejrzeć pani skrzypce... Uderzył mnie ich niezwykle piękny ton...
Karolina żywo zbliżyła się do fortepianu i podała mu skrzypce. Palmhurst obejrzał je dokładnie, podziwiając gatunek drzewa, wspaniały kształt instrumentu i barwę... Obracał je na wszystkie strony, wreszcie zapytał:
— Od jak dawna ma pani te skrzypce?
— Tak, jak długo sięgnę pamięcią... Skrzypce te zawsze należały do naszej rodziny i przechodziły z pokolenia na pokolenie.
— Czy zna pani wartość tego instrumentu?
— Wartość? — powtórzyła niepewnym głosem. — Myślę, że są naprawdę niebrzydkie te moje skrzypce, ale nigdy nie zastanawiałam się, ile są warte... Raz bliska byłam ich sprzedaży... Miałam zamiar zażądać za nie 100 franków...
Hrabia skrzywił się nieznacznie.
— Szczęście, że do tego nie doszło, drogie dziecko — rzekł cicho. — Czy wie pani, że posiada pani prawdziwego Stradivariusa. Litery wewnątrz są już trochę zatarte, lecz mimo to widać wyraźnie napis „Stradivarius fecit“, co po łacinie znaczy, że skrzypce te wyszły z warsztatów sławnego mistrza Stradivariusa. Zostały one wykonane w 1672 roku, a więc w okresie kiedy Stradivarius, uczeń Amatiego. wypuścił w świat swe najlepsze egzemplarze. Ten instrument wart jest teraz około stu tysięcy dolarów...
Zamilkł, gdyż tuż nad sobą usłyszał śmiech. W pobliżu ukazała się czerwona od alkoholu twarz starego Hugueta... Pijak musiał prawdopodobnie usłyszeć ostatnie słowa Anglika... Na szczęście Sabadoni ujął go pod rękę i odprowadził na stronę.
Dziewczyna zerwała się, chcąc biec za nim.
— Niech się pan nie gniewa — rzekła. — Nie mogę dopuścić do tego, aby mój ojczym...
— A więc to nie jest pani ojciec? — zapytał zdumiony Palmhurst...
— Nie... pięć lat temu ożenił się z moją matką, która, niestety, od dwóch lat już nie żyje.
— Ale nosi pani przecież nazwisko Huguet?
— To nie moje nazwisko... Matka moją nazywała się Laferme.
Hrabia spostrzegł, że przy tych słowach dziewczyna zarumieniła się. Nie poruszał przeto więcej drażliwego tematu.
— Czy zrozumiała pani to, co mówiłem o skrzypcach? — zapytał.
— Zrozumiałam, ale nie mogę w to uwierzyć! Twierdzi pan, że moje skrzypce są warte 100,000 dolarów?
— Najmniej... Może pani osiągnąć nawet więcej... Są one w doskonałym stanie i wyglądają jak gdyby dopiero wczoraj wyszły z rąk Stradivariusa... Niech mnie pani usłucha i nie gra na nich więcej... Dziwię się, że uchowały się tak długo! Na tak łakomy kąsek znaleźć się może zbyt wielu chętnych.
Dziewczyna spojrzała uważnie na Palmhursta. W jej pięknych oczach można było wyczytać radość i zdumienie.
— Czy to prawda? — szepnęła. — Boże, jakże byłabym szczęśliwa... Mogłabym studiować muzykę... Byłabym wreszcie niezależna.
Hrabia spostrzegł, że z kolei spojrzenie jej powędrowało w stronę kąta, gdzie stary Huguet wypijał kieliszek za kieliszkiem... Życie biednej dziewczyny, zdanej na łaskę i niełaskę tego alkoholika, nie musiało być rozkoszne.
— Niech pani nie wyzbywa się tego instrumentu, zanim nie naradzi się pani ze mną — rzekł z naciskiem. — Dam pani mój adres i wzamian poproszę o adres pani... Chciałbym umożliwić pani studia muzyczne bez konieczności sprzedaży tych pięknych skrzypiec. Posiada pani wielki talent i kilka lat pracy wyprowadzi panią na szczyty sławy.
Dziewczyna zapłoniła się z zadowolenia... Nagle pan domu klasnął w dłonie.
— Muzyka! Muzyka! — zawołał. — Niechże nam pani pozwoli rozkoszować się pani talentem.
Karolina Huguet wróciła na estradę... Rozległy się dźwięki Mazurka Chopina... Skrzypce ożyły pod dotknięciem jej delikatnych dłoni. Akompaniował jej Meslones. Niezliczone kieliszki wina i koniaku sprawiły, że niektóre akordy brzmiały fałszywie, ale Karolina nie zwracała na to uwagi, pochłonięta całkowicie swoją grą.
Wreszcie skończyła.
Zapanowała cisza... Nawet ci, którym wino szumiało w głowie, porwani zostali czarem jej muzyki.
Sabadoni wstał i zbliżył się do dziewczyny. Nie był wprawdzie pijany, lecz widać było, że wino i koniak zrobiły już swoje. Oczy jego lśniły dziwnie. Wyciągnął obie ręce do dziewczyny i chwycił ją za ramiona:
— Doskonale grałaś, kochanie — jąkał niewyraźnie. — Chodź, niechże cię za to ucałuję!
Chciał ją przyciągnąć do siebie, lecz dziewczyna odskoczyła w tył.
— Prędzej, bez niemądrych ceregieli — nalegał. — Zasłużyłaś na wynagrodzenie, które ci przyrzekłem. Ta mała warta jest 1000 franków, a nawet więcej... Tęsknię za jej pięknymi usteczkami...
Twarz jego zaczerwieniona od alkoholu znalazła się tuż przy twarzy dziewczyny. Usta jego szukały jej ust. Z rozpaczą rozejrzała się dokoła. Widziała wszędzie same obce twarze, uśmiechające się ironicznie.
Nagle tuż przy niej ukazała się wyniosła postać hrabiego.
— Proszę natychmiast puścić tę panią! — za brzmiał ostry głos. — Widzi pan przecież, że pańskie zaloty napotykają na wyraźny opór.
Sabadoni spojrzał ze zdziwieniem na Anglika. Nie zwracając uwagi na jego słowa, starał się zamiar swój wprowadzić w czyn. Dziewczyna odpychała go od siebie z całych sił.
— Niech mi pan pomoże — zawołała z łkaniem w głosie, zwracając się w stronę hrabiego Edwarda.
— Jestem do pani dyspozycji — odparł hrabia ze spokojem.
Zwrócił się do Sabadoniego. Tym razem głos jego brzmiał nie tylko ostro, ale wyczuwało się w nim moc człowieka, przyzwyczajonego do wydawania rozkazów.
— Puść ją pan natychmiast! Ostrzegam, że nie zwykłem stów mych powtarzać dwa razy.
Rozkazujący ton Anglika zupełnie wytrącił z równowagi Sabadoniego.
— Czego się pan do mnie wtrąca? Co mi pan ma tutaj do rozkazywania? Nie wiedziałem, kogo wpuszczam do mego domu!
Nie zdążył skończyć rozpoczętego zdania, gdy rozległ się trzask policzka.
Sabadoni chwycił się za twarz.
— Zapłacisz mi za to!
— Służę panu... Proszę mi wymienić dzień, godzinę i miejsce...
— Jutro rano... Jeszcze nie ma dwunastej... Proszę natychmiast przysłać do mnie sekundantów... Wskażę również panu i moich.
Duhamel obserwował to zajście z daleka i z trudem przeciskał się pomiędzy tłumem gości.
— Spokojnie, spokojnie dzieci... — rzekł pojednawczo. — Czy nie widzisz Sabadoni, że mój przyjaciel ranny jest w prawe ramię?
— To nie ma znaczenia, panowie — rzekł hrabia Palmhurst. — Ta drobna przykrość nie przeszkodzi mi wziąć udziału w pojedynku. Mogę przecież pojedynkować się lewą ręką.
Skłonił się obecnym i zwrócił w kierunku drzwi. Duhamel chwycił go za rękę.
— Czy to coś poważnego, hrabio? — zapytał.
— Nie zwykłem żartować w tego rodzaju sprawach — odparł.
— Ale walczyć z unieruchomionym prawym ramieniem, to szaleństwo! Czy nic nie zdoła pana odwieść od tego zamiaru?
— Nie...
— Nawet to, że człowiek, który pana obraził, nie zasługuje na udzielenie mu honorowej satysfakcji?
— Nawet i to... Nikomu nie pozwolę obrażać się bezkarnie.
— Pojedynkować się o dziewczynę, grającą na podwórkach?
— O wielką artystkę — chciał pan powiedzieć? — sprostował hrabia Palmhurst takim tonem, że Duhamel uznał się za pokonanego.
— Skoro nie mogę skłonić pana do zaniechania pojedynku, w takim razie proszę liczyć na mnie jako na sekundanta. Niech mi pan nie bierze za złe, że pana wprowadziłem do tego domu.
— Ale broń Boże! — odparł Palmhurst. — Gdybym nawet wiedział z góry o tym, co mnie tu spotka, nie byłbym zmienił ani na jotę mego postępowania. Nie obawiam się śmierci... Nie tylko, że nie biorę panu za złe, ale w ciągu najbliższej godziny przedstawię panu mego najlepszego przyjaciela, który będzie mym drugim sekundantem.
Ostatnie zdanie zamienili już obaj panowie w szatni.
Hrabia Palmhurst dowiedział się, że młoda Skrzypaczka zabrała swe paletko i uciekła do domu, podczas gdy jej ojczym raczył się w dalszym ciągu winem.
Hrabia Palmhurst opuścił progi domu, w którym doznał tak niegościnnego przyjęcia i zatrzymał się nad skrajem chodnika.
— Szkoda, że ani ja nie znam jej adresu ani ona mojego... Nie spocznę, dopóki nie odnajdę tego biednego stworzenia, choćbym miał przeszukać cały Paryż! Nie byłbym Johnem Rafflesem, gdybym pozostawił ją własnemu losowi...
— To zwykłe szaleństwo, Edwardzie — wybuchnął nagle Brand. — Przecież jeszcze miesiąc nie upłynął od twego ostatniego pojedynku na terenie Francji...
— Ale nie z tego samego powodu, drogi Charley — odparł Raffles.
— Doskonałe usprawiedliwienie... Czy zapomniałeś o swoim zranionym ramieniu?
— Za trzy dni będę zupełnie zdrów...
— Ale jutro rano nie będzie ci jeszcze lepiej... — zawołał młody człowiek.
Przyjaciele siedzieli w aucie, prowadzonym wprawną ręką wiernego szofera Hendersona. Udawali się właśnie do mieszkania Duhamela.
— Przeklinam chwilę, kiedy zawarłem znajomość z tym Duhamelem — złościł się dalej Brand.
— Mógłbyś wyrażać się uprzejmiej o kimś, kto zaofiarował mi swe usługi w charakterze sekundanta — zaśmiał się Raffles.
— Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie twoja ostatnia przygoda, z której wyniosłeś ranę na prawym ramieniu!
— Uspokój się, chłopcze...
Raffles wzruszył ramionami.
— Zgadzasz się chyba ze mną, że inaczej nie mogłem postąpić?
— I pomyśleć, że wszystko poszło o tę małą, grającą po podwórzach — westchnął Brand.
— Wstyd mi za ciebie, przyjacielu — odparł Raffles poważnie. — Jak można w tak pogardliwy sposób odzywać się o artystce? Powtarzam ci raz jeszcze, że ta dziewczyna — to wielki talent! Nim minie rok, nazwisko jej pojawi się na afiszach wszystkich stolic świata!
— Nie wiesz, gdzie się podziała?... Nie znasz przecież jej adresu?
— I dlatego nie spocznę, dopóki nie odnajdę jej. Gdybym sam nie mógł z pewnych względów tego dokonać, — proszę cię, Charley, zechciej mnie zrozumieć właściwie — przekazuję tobie to zadanie. Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdybym pozwolił zmarnować się tak wielkiemu talentowi. Nie mówię już o instrumencie, który w cudowny sposób ocalał od zniszczenia w zimnie i wilgoci.
Brand chwycił dłoń Rafflesa i uścisnął ją mocno.
— Nie chcę nawet słuchać tego wszystkiego! — zawołał. — Porzuć ten szaleńczy pomysł... Nie należy się pojedynkować z takimi ludźmi...
— Uspokój się, Brand — odparł Raffles. — Nie jestem Don Kichotem, walczącym z wiatrakami, ale w pewnych okolicznościach niepodobna uchylić się od pojedynku. Mężczyzna nie może pozwolić obrażać się bezkarnie. Sądzę, że już jesteśmy u celu — dodał. — Tak. Poznaję dom naszego nowego przyjaciela Duhamela. Widzę światło w oknie... Porozum się z nim szybko i udaj się do mieszkania Sabadoniego. Po powrocie zdasz mi relację. Albo lepiej pozwól mi spać. Obudzisz mnie wtedy, kiedy będzie na mnie pora. Rozumie się, że wybieram walkę na szpady.
Brand potrząsnął głową.
— Zapominasz, że od pół roku nie ćwiczyłeś lewej ręki — rzekł.
— Wystarczy mi jutro rano krótki trening. A teraz idź już. Weź taksówkę... Zabiorę Hendersona ze sobą do domu.
Brand wysiadł z auta i zadzwonił do drzwi.
Szofer zatrzasnął drzwiczki i po chwili silna maszyna ruszyła szybko poprzez opustoszałe o tej porze ulice Paryża. W pół godziny po tym, auto zatrzymało się przed willą, położoną na krańcach Paryża. Raffles posiadał jeszcze jedno mieszkanie na Monmartrze. W willi tej mieszkał jako bogaty Anglik.
Raffles rozebrał się powoli. Stwierdził, że prawe jego ramię jest jeszcze unieruchomione. Przeciągnął się i położył do łóżka. Po kilku minutach spał już jak suseł.
Poczciwy Henderson usłyszał widać coś niecoś z rozmowy obu panów. Na myśl o jutrzejszej przygodzie lorda Listera, niepokój wkradł się do jego serca. Ostrożnie wślizgnął się do sypialni lorda, przyjrzał się swemu śpiącemu panu i uspokojony, wrócił do swego pokoju.
Około godziny piątej nad ranem Raffles uczuł, że ktoś pociągnął go silnie za rękę. Ocknął się od razu i usiadł na łóżku. Promienie wschodzącego słońca wpadły przez odsłonięte okno do pokoju. Raffles przetarł oczy i uśmiechnął się wesoło do Branda, który z pobladłą twarzą stał tuż przy jego łóżku.
— Gdzie i o której godzinie? — zapytał. — Na miłość boską, Charley, nie miejże pogrzebowej miny! Damy sobie radę... Przecież temu człowiekowi nie zależy chyba na tym, aby mnie pozbawić życia?
— Nie jestem wcale tego pewien — odparł Brand ponuro. — Widziałem go i uważam, że taki człowiek może się zdobyć na wszystko. To, co Duhamel opowiadał mi o jego talentach szermierczych nie wprawiło mnie bynajmniej w wesoły nastrój. Pojedynek ma się odbyć o godzinie szóstej na terenach, położonych za wieżą Eiffla... Jak zapewniają nas świadkowie tego łotra, nikt nam tam nie przeszkodzi.
— Szkoda... Wołałbym St. Cloud. Wyjmij szpady, Brand. Muszę zobaczyć, jak mi pójdzie lewą ręką, śpieszmy się: za skarby świata nie chciałbym spóźnić się na pole walki.
Raffles wykąpał się, zjadł śniadanie i rozpoczął trening z Brandem. Charley spostrzegł, że lewa ręka Rafflesa nie wykazuje bynajmniej tyle wprawy, ile prawa, ale uważał pilnie, aby nie dać tego poznać po sobie. Nie chciał osłabiać pewności Rafflesa przed próbą.
Na dziesięć minut przed szóstą, auto lorda Listera minęło wieżę Eiffla. Wkrótce zatrzymali się przed obszernym placem, należącym do jednego ze związków sportowych. W soboty i niedziele odbywały się tam mecze piłkarskie, poza tym przez cały tydzień nie widać tam było żywej duszy.
Przy wejściu czekał już na nich Duhamel. I on również blady był jak płótno. Pod pachą trzymał paczkę owiniętą ceratą. Paczkę tę starał się ukryć pod szeroką połą swego płaszcza. Bez słowa, trzej panowie udali się w stronę szopy. Duhamel zapukał do drzwi. Otworzył im jakiś niski człeczyna. Był to dozorca, cieszący się w świecie sportowym dość dużą sławą. Wśród amatorów pojedynków znany był ze swej dyskrecji.
Na samym środku polany stało czterech panów. Był to Sabadoni, dwaj jego sekundanci oraz lekarz.
— Proszę mi wybaczyć moje dwuminutowe spóźnienie — rzekł Raffles do sekundantów, którzy wyszli mu na spotkanie. — Starałem się jak mogłem aby przybyć punktualnie.
— Jesteśmy o tym najmocniej przekonani — odparł jeden z panów. — Tym niemniej, musimy się śpieszyć... Zwłoka mogłaby nam sprowadzić na głowy policję.
Rozpoczęto przygotowania. Brand musiał pomóc Rafflesowi przy zdejmowaniu palta oraz marynarki. Poprawił mu również bandaż, którym miał owinięte prawe ramię.
Spojrzał na Sabadoniego. Na jego ciemnej twarzy pojawił się niemiły zacięty wyraz. Brand był wściekły na tego człowieka, który nie zawahał się przed pojedynkiem z inwalidą. Każdy inny na jego miejscu byłby niewątpliwie udzielił kilku dni zwłoki, aby umożliwić przeciwnikowi powrót do sił i wyrównanie szans walki.
Dobyto szpady i zmierzono ich długość. Obaj przeciwnicy zajęli wskazane im pozycje. Raffles uniósł do góry szpadę i w przepisowy sposób oddał salut przeciwnikowi.
Rozpoczęła się walka. Promienie wschodzącego słońca lśniły na stalowych ostrzach. Świadkowie stanęli z boku. Jeszcze nigdy Brand z taką nienawiścią nie śledził niczyich ruchów, jak tym razem. Sabadoni władał szpadą w sposób zaiste imponujący.
Nie bez słuszności uważano tego szczupłego zwinnego człowieka za mistrza. Brand zdawał sobie sprawę, że choroba prawego ramienia uniemożliwia Rafflesowi prawidłową walkę. Bandaż rozwiązał się i przeszkadzał mu w ruchach. Mimo to, Tajemniczy Nieznajomy, zręczny i szybki skutecznie parował ciosy przeciwnika. Kilka razy omal nie stracił równowagi. Zimny pot wystąpił na czoło Branda. W czarnych oczach Sabadoniego czytał wyraźne pragnienie śmierci swego przeciwnika.
Nie uszło to również uwagi Rafflesa. Mimo to, swobodny uśmiech ani na chwilę nie schodził z jego twarzy. Starał się tylko niezmordowanie odpierać ciosy Sabadoniego, który atakował coraz gwałtowniej. Kilka razy widzom wydawało się, że ostrze jego szpady sięga ciała Rafflesa. W ostatniej chwili zręczny ruch Tajemniczego Nieznajomego wystarczał, aby uniknąć ostatecznego ciosu.
Ale siły jego poczynały słabnąć.
Po kwadransie walki Brand spostrzegł, że ruchy Rafflesa stają się coraz wolniejsze. Sekundanci zaproponowali stronom przerwę.
— Walczymy dalej — brzmi stanowcza odpowiedź Sabadoniego.
Spostrzegł on aż nadto dobrze zmęczenie przeciwnika i postanowił je wyzyskać. Chciał doprowadzić go do takiego stanu, aby nie mógł stawiać oporu. Raffles zacisnął szczęki, zdecydowany bronić się aż do końca.
Sabadoniemu udało się zręcznym przerzucaniem broni na drugą stronę zaatakować nieosłonięty punkt przeciwnika. Gdyby Raffles nie pochylił się w ostatniej chwili, ostrze szpady Sabadoniego utkwiłoby w jego sercu. Zorientował się jednak szybko i dzięki temu szpada zamiast piersi dotknęła ramienia.
Ból był tak silny, że broń wypadła z bezwładnej dłoni Rafflesa. Sabadoni odskoczył w tył. Raffles stal przed nim bezbronny i całkowicie odsłonięty. Prawa jego ręka spoczywała na temblaku, z rany na lewym ramieniu sączyła się krew. Na bladej twarzy malowało się krańcowe zmęczenie. Sekundanci drgnęli: widać było, że Sabadoni chce zadać ostateczny cios rozbrojonemu przeciwnikowi. Nagle w momencie, gdy składał się do uderzenia, ktoś podniósł go do góry i odrzucił daleko pomiędzy rosnące za polaną krzaki.
Początkowo nikt nie zdawał sobie sprawy w jaki sposób to się stało.
Po chwili przyczyna stała się jasna. Henderson, niespokojny o los swego pana, wysiadł z auta i, niespostrzeżony przez nikogo, zbliżył się do pojedynkujących. W tym momencie walka zaczęła przybierać dla Rafflesa niebezpieczny obrót. Na widok Rafflesa, rozbrojonego, oddanego na pastwę wroga, rozpacz i przywiązanie przezwyciężyły wrodzoną nieśmiałość wiernego olbrzyma. Chwycił Sabadoniego w pół, podniósł go do góry i rzucił z całych sił w stronę krzaków.
Sabadoni podniósł się z ziemi i począł się rozglądać za bronią. Ale olbrzym uprzedził go. Chwycił jego szpadę i złamał ją na kilka części, jak wątłą słomkę. Resztki szlachetnej stali rzucił lewantyńczykowi pod nogi.
— Podstępny psie — mruczał niewyraźnie. — Nauczę cię, jak się walczy szpadą. I nie wchodź mi więcej w drogę, bo połamię ci kości tak samo, jakem połamał przed chwilą twój misterny rożen.
Wszystko to stało się tak szybko, że sekundanci nie zdołali nawet zainterweniować. W jednej chwili Brand i doktór rzucili się w stronę Rafflesa, którego stan okazał się tak poważny, że dalsza walka była niemożliwa. Lekarz założył opatrunek i szepnął półgłosem:
— Za osiem dni będzie pan zdrów — hrabio Palmhurst. — Muszę panu wyrazić słowa prawdziwego podziwu: okazał pan niezwykłą odwagę i wytrzymałość...
Ostatnie słowa wypowiedział głośno, patrząc wymownie w stronę Sabadoniego, który drżącą ręką zapinał guziki swej kamizelki.
Raffles z uśmiechem uścisnął dłoń lekarza.
— Dziękuję za dobre słowo, doktorze — rzekł. — Walczyłem, wiedząc, że chodzi tu o moje życie.
Spojrzał serdecznie na stojącego w pobliżu olbrzyma:
— Cóż to miało znaczyć, James? — zapytał, udając niezadowolenie. — Jakżeż się ośmieliłeś wmieszać do walki? Czy chciałeś okryć mnie śmiesznością?
— Skądżebym śmiał? — jąkał niewyraźnie olbrzym. — Widziałem twarz tego człowieka, gotowego za chwilę pchnąć mylorda sztyletem i...
Spojrzał błagalnie na Branda.
— Miejmy nadzieję, że hrabia Palmhurst wybaczy ci tę niespodzianą interwencję — przyszedł mu z pomocą Brand. — Moim zdaniem, nie mogłeś inaczej postąpić... Czy ktoś z państwa jest innego zdania?
Brand rozejrzał się dokoła: na twarzach obecnych malowała się jedna i ta sama odpowiedź. — Wszyscy pochwalali postępek wiernego szofera.
Raffles zbliżył się do Sabadoniego.
— Proszę przyjąć do wiadomości — rzekł zimnym tonem, — że gdy tylko rany moje na to mi pozwolą, będę do pańskiej dyspozycji.
Sabadoni zbył to oświadczenie milczeniem i spojrzał na Rafflesa z nienawiścią.
Pożegnanie trwało krótko. Raffles i Brand wsiedli do auta.
— Musisz natychmiast udać się na poszukiwanie tej dziewczyny — odezwał się Raffles.
— Jakiej dziewczyny?
— Karoliny Huguet, oczywiście...
— W takiej chwili myślisz jeszcze o tamtej sprawie? — rzucił Brand z niedowierzaniem.
— Cóż w tym dziwnego?... Dziewczyna zasługuje na to, aby zająć się jej losem. Mam przeczucie, że grozi jej jakieś niebezpieczeństwo. Wczoraj przekonałem się, że na opiekę jej przybranego ojca nie ma co liczyć. Przez kilka dni będę musiał myśleć o sobie, i dlatego pozostawiam sprawę jej odnalezienia tobie i Hendersonowi.
Przymknął oczy i otworzył je dopiero wtedy, gdy auto zatrzymało się przed willą.
Okazało się, że rana opatrzona była znakomicie. — Raffles resztę dnia spędził w swej bibliotece na czytaniu książek i pism.
Brand i Henderson zajęli się gorliwie poszukiwaniami. Upłynęły cztery dni.
Dopiero rankiem piątego dnia, Brand powrócił do domu. Rany Rafflesa zdążyły się już zabliźnić i nasz chory czuł się zupełnie dobrze. Z ponurej miny Branda wywnioskował od razu, że wydarzyło się coś złego:
— Czy odnaleźliście jej adres? — zapytał, kładąc rękę na ramieniu Branda. — Wyglądasz mi jakoś kiepsko, chłopcze? Mam nadzieję, że nic się złego nie stało mojej pupilce?
— Nie jestem tego pewien, Edwardzie — odparł Brand. — Nie ma jej.
— Niema? — zapytał Raffles zdumiony.
— I nikt nie wie gdzie się podziała. Wczoraj w nocy otrzymałem od policji wskazówkę, która pomogła mi do odnalezienia jej mieszkania. Stwierdziłem, że Karolina Huguet mieszka wraz ze swym ojczymem na poddaszu starego domu przy ulicy Saint-Sulpice. Pobiegłem tam natychmiast i zapukałem do drzwi, ale nikt nie odezwał się. Zdecydowałem się wreszcie otworzyć drzwi.
Zastałem puste mieszkanie. Obydwa łóżka, a raczej obydwa sienniki wyglądały tak, jak gdyby nikt na nich nie spał.. Poczekałem trochę, poczym przystąpiłem do uważnego zbadania małego mieszkanka. Na stole stały dwie szklanki wina, do połowy opróżnione. Zawartość jednej z nich wydała mi się podejrzana. Wino było mętne. Przelałem je więc do malej flaszeczki, którą zabrałem ze sobą. Będziesz mógł zbadać je dokładnie...
— I co dalej? — nalegał niecierpliwie Raffles.
— Zwróciłem się po informacje do sąsiadów. Dowiedziałem się wiele ciekawych rzeczy. Karolina wróciła do domu około godziny dziewiątej wieczorem w towarzystwie swego ojczyma. Pod pachą miała skrzypce. Zwykle wracała do domu o tej samej porze. Nikt nie mógł mi powiedzieć dokładnie co się później stało. Około godziny dziesiątej stary wyszedł sam z mieszkania. W pół godziny po tym przyszedł jakiś mężczyzna z czarną brodą i udał się na górę. Od tej chwili nikt już nie widział Karoliny. Stwierdziłem, że dom ten posiada drugą klatkę schodową, której obecnie nikt nie używa. Schody te służyły kiedyś za kuchenne w czasach, gdy dom zamieszkiwali ludzie bogaci. Obecnie gnieździ się tam sama biedota... To wszystko...
Zapanowało milczenie. Raffles utkwił nieruchomo wzrok w suficie. Na czole jego zarysowała się głęboka zmarszczka.
— Czy ojciec jej nie wrócił od tej nocy? — zapytał wreszcie.
— Nie.
— Kiedy dziewczyna zniknęła?
— Tego nikt nie wie... Dopiero ja przyniosłem sąsiadom wiadomość, że jej nie ma w domu.
— Czy ukryłeś przynajmniej skrzypce w bezpiecznym miejscu?
— Niestety... Szukałem ich wszędzie, ale nie znalazłem. Zresztą, nie trudno byłoby je znaleźć, gdyby były w tym maleńkim mieszkanku.
— Sprawa wygląda poważnie — rzekł Raffles. — Nie spocznę, dopóki nie dowiem się, co się za tym kryje!
Brand zorientował się od razu, że nic nie odwiedzie Rafflesa od powziętej decyzji. Przekonywać go, że przy obecnym stanie zdrowia nie powinien narażać się na wysiłki, byłoby bezcelowe. Raffles należał do tego rodzaju ludzi, którym bezczynność więcej szkodzi niż praca.
Henderson otrzymał dokładne instrukcje. Auto stało przed domem, gotowe do drogi. Raffles tymczasem przebrał się za agenta tajnej policji i przy pomocy umiejętnej charakteryzacji zmienił swą twarz nie do poznania...
Przed godziną dwunastą zatrzymali się przed domem wskazanym przez Branda. Mieszkanie dozorcy znajdowało się tuż obok głównych drzwi wejściowych. Raffles przywitał się z dozorcą uprzejmie i wsunął mu zręcznie do ręki banknot.
— Przyszliśmy tutaj, drogi przyjacielu, po pewne informacje... Chodzi nam mianowicie o zniknięcie Karoliny Huguet! Czy nie wróciła w międzyczasie do domu?
— Gdyby tak było, musiałbym ją zauważyć — odparł dozorca, zachwycony niespodziewanym zarobkiem. — Ale nie! Nie wróciła... — Mała Karolina należała do naszych najlepszych lokatorek, choć była biedna jak mysz kościelna... Porządne dziecko! Jak u niej było czysto w jej małym pokoiku! Niestety, więcej nic panom o niej nie mogę powiedzieć.
— Czy zechce pan asystować nam podczas rewizji mieszkania?
— Z przyjemnością — odparł dozorca.
Mówiąc to, z żalem spojrzał na rozłożona na stole poranną gazetę. Raffles dostrzegł ten ruch.
— Niech pan sobie nie przeszkadza... Będziemy mogli dokonać rewizji i bez pana. Mój przyjaciel zna drogę...
— Jeśli panowie nic nie mają przeciwko temu — odparł dozorca — to pozostanę tutaj. Panowie są prawdopodobnie agentami policji?
— Tak jest, przyjacielu — odparł Raffles. — Jestem detektywem. Ten zaś pan interesuje się ową młodą osóbką i dlatego zwrócił się do mnie o pomoc...
Z tymi słowy Raffles począł wspinać się na strome schody. Za nim szedł Brand. Gdy znaleźli się na ostatnim piętrze. Raffles zatrzymał się.
— To chyba tutaj? — zwrócił się do Branda.
— Nie, jeszcze parę schodków.
— Ale przecież tu już się kończą główne schody? Wyżej znajduje się chyba tylko strych?
— Mieszkanie Karoliny zostało właśnie przerobione ze strychu... Nic nie pomoże: musimy wdrapać się jeszcze wyżej.
Raffles stał w miejscu, rozglądając się ciekawie dokoła. Spostrzegł drzwi, przez których szybki widać było drugą część długiego ciemnego korytarza. Korytarz ten prowadził do wąskich kuchennych schodów, o których wspominał Brand. Było tam tak ciemno, że Raffles musiał oświetlić drogę latarką elektryczną.
Zaledwie zdołał zejść ostrożnie z kilku stopni, gdy z ust jego wydarł się stłumiony okrzyk. Skierował światło w stronę żelaznych prętów, na których opierała się poręcz. Pręty te ozdobione były żelaznymi ornamentami. Na jednym z nich wisiał strzęp błękitnego materiału. Raffles zdjął go ostrożnie i począł badać go z uwagą.
— Kawałek materiału, wydarty z sukni damskiej — rzekł do Branda. — Poznaję go... Suknię z tego materiału nosiła nasza mała podczas występu u Sabadoniego.. Cóż ty na to. Brand?
— Hm... Musiała widocznie zahaczyć suknią o wystający ornament...
— Musiała tego nie zauważyć... Gdyby spostrzegła się, postarałaby się odczepić suknię, nie rozrywając jej. Dziewczyna w jej warunkach materialnych, widząc, że suknią zahaczyła się o coś ostrego, zatrzymałaby się od razu, aby uniknąć szkody... Gdyby jednak było na to zapóźno nie pozostawiłaby wydartego kawałka, ale zabrałaby go z sobą. Suknię można naprawić... Czy nie podzielasz mojego zdania?
— Pewien jestem, że Karolina postąpiłaby w ten sposób — zawołał Brand — Oznaczałoby to w takim razie...
...że została uprowadzona przemocą i tymi właśnie schodami — dodał Raffles. — Mamy teraz niezbitą pewność, że dziewczyna została porwana. Dokonałem chemicznej analizy resztek wina: znalazłem w nich sporą ilość silnego środka nasennego.
— Zaczynam rozumieć — odezwał się Brand. — Prawdopodobnie winem poczęstował ją mężczyzna z brodą.
Raffles spojrzał na Branda z zagadkowym uśmiechem.
— Wydaje mi się to nieprawdopodobne — odparł, potrząsając głową. O ile zdążyłem poznać tę dziewczynę, nie wyglądała mi na osobę przyjmującą poczęstunki od obcych ludzi.
— Mógł to być ktoś z jego krewnych...
— Nie posiadała żadnej bliższej, ani dalszej rodziny... Słyszałem to z jej własnych ust.
— Sąsiedzi mówili mi, że zwykle około godziny dziewiątej spożywali kolację. Być może, wino stało na stole, i dziewczyna poczęstowała nim gościa...
— Człowiek ten miałby rzucić się na dziewczynę, nie wiedząc, czy ojciec jej nie wróci lada chwila?
— Mógł wiedzieć o tym wcześniej, albo też...
— Jak wytłumaczysz, że ojczym dziewczyny nie wrócił do domu?
Brand zamilkł i wzruszył ramionami.
— Tak, to nie jest zupełnie jasne... — rzekł po chwili.
— Moglibyśmy przyjąć, że współdziałał w porwaniu — rzekł Raffles.
— Ależ to okropne! Nie, to chyba niemożliwe. — zawołał Brand. — Wiemy wprawdzie, że lubił zaglądać do kieliszka i że nie wywiązywał się należycie ze swych obowiązków wobec Karoliny, ale od tego do zbrodni jeszcze daleko!...
Jeśli ta hypoteza ci nie odpowiada, Brand, pozwól, że ci wskażę na jeszcze jedną możliwość: otóż ten ojczym mógł sam nasypać proszku nasennego do jej szklanki.
— Pocóź-by to robił, u licha, jeśliby nie miał na celu ułatwienia porywaczom ich dzieła?
— Poprostu, aby ukraść skrzypce — odparł Raffles.
Zapanowała cisza.
Obaj mężczyźni w czasie tej rozmowy przeszli niewielką przestrzeń, dzielącą ich od głównej klatki schodowej.
— Musielibyśmy przypuścić, Edwardzie, że Huguet znał wartość instrumentu — podjął Brand.
— Oczywiście... Wiedział o tym doskonale. — Dowiedział się o niej z moich własnych ust owego wieczora, gdy Duhamel wprowadził mnie do domu Sabadoniego. Przypominam sobie dokładnie, że stał on tuż obok mnie, gdy mówiłem Karolinie o wartości jej Stradivariusa. Wyraz jego twarzy powinien był wówczas przestrzec mnie o tym, co musiało nastąpić. Niestety, zbyt byłem wówczas zajęty sprawą pojedynku. Gdyby nie to, pomyślałbym o tym wcześniej i zdołałbym napewno zapobiec nieszczęściu.
— Cała sprawa wikła się jeszcze bardziej — rzekł Brand, otwierając drzwi do mieszkania.
— Dlaczego?
Skoro kradzieży skrzypiec dokonał stary Huguet, to skąd mógł o tym wiedzieć człowiek, który przybył do mieszkania zaledwie w pół godziny po jego wyjściu?
— To zwykły przypadek... Człowiek ten mógł przybyć w innych zamiarach. Zastał dziewczynę uśpioną i skorzystał z okazji. Tym tłumaczy się śpieszna ucieczka przez kuchenne schody, w czasie których oddarty został kawałek materii... Orientował się on doskonale w rozkładzie domu. Wiedział, że schodami tymi można wyjść tak, aby nikt z mieszkańców domu tego nie zauważył... Nasuwa się pytanie, czy uczynił to na „własny rachunek“, czy też działał z polecenia osoby trzeciej?
— Tym trzecim mógł być tylko Sabadoni — rzekł Brand.
— I mnie również przyszło to do głowy. Ale nie zapuszczajmy się zbyt daleko...
Rozejrzał się po skromnym mieszkaniu.
— O rabunku nie może być mowy — rzekł. Wszystkie rzeczy stoją na swoich miejscach. Nigdzie nie widać ani śladu walki.
— Zastanawiam się, dlaczego nikt z sąsiadów nie zauważył porwania?
— Mogę ci to wytłumaczyć: Wynieść nieprzytomną dziewczynę z domu jest łatwiej, niż kosz z bielizną... Wątpię zresztą, czy sąsiedzi byli wówczas w domu?
— Daremnie straciliśmy czas — rzekł Raffles. — Sprawa, moim zdaniem, jest jasna. Karolina najpierw została uśpiona, a po tym zjawił się ktoś, kto ją porwał z mieszkania. Mamy tu do czynienia z dwoma przestępstwami, co czyni nasze zadanie o wiele trudniejszym. Przede wszystkim musimy odnaleźć Karolinę. Sprawa kradzieży skrzypiec pozostać musi chwilowo w zawieszeniu. Będziesz musiał przeprowadzić wywiad wśród handlarzy starych instrumentów.
— Czy nie lepiej byłoby zawiadomić o wszystkim policję?
— Oczywiście... Policja rozporządza najrozmaitszymi środkami. Może za pomocą radia zawiadomić wszystkich handlarzy instrumentów o kradzieży, może nawet ostrzec posterunki graniczne... Taki człowiek, jak Huguet, z pewnością postara się wywieźć cenne skrzypce zagranicę... Niestety: nie jestem pewien czy w tej chwili nie znajduje się on wraz ze skrzypcami w drodze do Amsterdamu, lub Londynu?
— Co poczniemy z dziewczyną?
— I w tej sprawie również uciekniemy się do pomocy policji. Nie znaczy to jednakże, że na tym zadanie nasze się kończy. Będziemy prowadzili w dalszym ciągu poszukiwania na własną rękę. Jeśli okaże się, że Sabadoni maczał w tym palce, niech się ma na baczności! A teraz nie traćmy czasu! Musimy zawiadomić telefonicznie policję i wziąć się szybko do roboty.
Raffles raz jeszcze rozejrzał się po mieszkanku, przerzucił nuty, leżące na pianinie i wyszedł na korytarz.
Wizyta w mieszkanku przyniosła obu naszym przyjaciołom nowy dowód w sprawie, w postaci kawałka błękitnej materii. To miało im wystarczyć do odszukania w olbrzymim Paryżu śladów biednej ulicznej skrzypaczki.
— Jeśli naprawdę jest to sprawka Sabadoniego, to z pewnością nie zabrał jej do siebie — rzekł Brand, gdy powrócili do domu.
— I ja tak sądzę — odparł Raffles. — W każdym razie musimy do niego się udać. A może ją tam zastaniemy? Chciałbym za wszelką cenę uniknąć skandalu. Gdy policja przejmie sprawę w swoje ręce, nie obejdzie się bez tego, aby nazwisko dziewczyny nie ukazało się na szpaltach dzienników. Wytworzy to niepotrzebny hałas dokoła jej osoby, mogący rzucić na nią cień złej sławy. Jeśli zawiadomić policję.
— Gdy mu powiemy w jakiej przychodzimy sprawie, nie przyjmie nas...
— Nie uważaj mnie za głupca, Brand... Zanim tam się udamy, przebierzemy się i ucharakteryzujemy tak, że nas nikt nie pozna... Musimy go nauczyć moresu! Przygotuj auto do drogi, Henderson. Jedziemy do mieszkania Alfonsa Sabadoniego.
— Słucham, mylordzie — odparł Henderson. — Zakarbowałem sobie dobrze w pamięci adres tego łotra, z którym się pan pojedynkował.
Auto zatrzymało się. Brand i Raffles wysiedli z maszyny i skierowali się prosto w stronę loży portiera. Nie zauważyli, że Henderson cichaczem opuścił swoje miejsce przy kierownicy i szedł za nimi w pewnej odległości. Wierny szofer postanowił bowiem trzymać się w pobliżu swego pana, aby w razie potrzeby przyjść mu z pomocą.
— Tak... Pan Sabadoni jest w domu — rzekł portier, zdziwiony trochę widokiem gości o tak wczesnej porze. — Przez cały ranek, nie wychodził z domu...
Czy miał u siebie gości, na to pytanie portier nie był w stanie odpowiedzieć. „Jeśli panowie są ciekawi, mogą się sami przekonać“ — dodał.
Raffles nie dał sobie tego dwa razy powtarzać. Szybko wbiegł po schodach na górę. Brand poszedł za jego przykładem. Za nimi w przyzwoitej odległości skradał się po cichu Henderson.
Raffles spostrzegł Hendersona dopiero wówczas, gdy zadzwonił do drzwi mieszkania.
— Co to ma znaczyć, James? — szepnął, zniżając głos. — Czy pozwoliłem ci pójść z nami?
— Nie, mylordzie — odparł olbrzym pokornie — obawiam się jednak, że będzie panu potrzebna moja pomoc... Sabadoni, to niebezpieczny człowiek.
Kto wie, ile służby ma w swym domu?
W korytarzu rozległ się odgłos kroków. Raffles przyłożył palec do ust. Ruchem ręki dał do zrozumienia olbrzymowi, aby uskoczył w bok. Nie chciał, żeby spostrzeżono go na schodach.
Drzwi otwarły się, a raczej uchyliły się lekko. Służący podejrzliwym wzrokiem zmierzył stojącego w sieni gościa.
— Czym mogę panu służyć? — zapytał przez drzwi.
— Chcielibyśmy zobaczyć się z panem Sabadonim — odparł uprzejmie Raffles.
— Bardzo żałuję, ale pana nie ma w domu — odparł służący ostro.
Zamierzał zamknąć gościom drzwi przed nosem, lecz Raffles zdążył wsunąć stopę między drzwi.
— Jak to?... To chyba jakaś pomyłka — ciągnął dalej Raffles. — Portier powiedział nam na dole, że pan Sabadoni przez cały dzień nie opuszczał mieszkania... Musimy z nim zobaczyć się w pewnej bardzo ważnej sprawie.
— Powtarzam raz jeszcze, że z panem Sabadonim nie można teraz mówić — powtórzył służący. — Monsieur, Lenoir — zawołał, zwracając się do tęgiego jegomościa w czarnym ubraniu. — Proszę mi pomóc... Ci panowie nie chcą opuścić mieszkania...
— Jeszcze nie, Sabadoni, ale obiecuję ci jeszcze gorsze rzeczy, jeśli nie będziesz się zachowywał rozsądnie — odparł Raffles.
Pan Lenoir zbliżył się do drzwi. Był to przysadzisty starszy jegomość, pełniący funkcje kamerdynera.
Bez słowa począł ciągnąć do siebie drzwi, starając się je zamknąć. Raffles miał mocne buty i ani myślał o poddaniu się.
— Radzę panu zabrać stąd nogę — rzekł kamerdyner zdenerwowany.
— Jeśli pan nie usłucha mnie dobrowolnie, zatelefonuję po policję.
— Nie będzie pan chyba tak nieuprzejmy — odparł Raffles Ironicznie. Mówiąc to, wsunął rękę w szparę drzwi, usiłując otworzyć je z łańcucha.
Nie udało mu się: łańcuch był zbyt długi...
— Zbliż się, Henderson — zawołał. — Wydaje mi się, że twoja pomoc będzie jednak potrzebna. Musisz otworzyć te drzwi. Nie mogę sobie dać rady z łańcuchem.
Henderson zbliżył się z uśmiechem. Obaj służący zbledli. Byli pewni, że mają do czyniena z włamywaczami.
Henderson oparł się plecami o uchylone drzwi, naprężył muskuły i w jednej chwili łańcuch pękł na dwie części. Służący rozbiegli się w przerażeniu. Raffles, Brand i Henderson weszli do hallu. W tej samej chwili w progu ukazał się Sabadoni.
— Co znaczy ten hałas? Co się tu stało? Czy trzęsienie ziemi?..
Brand tymczasem zatrzasnął drzwi wejściowe.
— Do wszystkich diabłów! Co to za ludzie? Dlaczego ich wpuściłeś do mieszkania, Lenoir?
Nie czekając na odpowiedź, cofnął się do pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Brand rzucił się do nich, starając się je otworzyć. Spóźnił się. Rozległ się zgrzyt klucza, przekręcanego w zamku...
Po raz wtóry nasi przyjaciele musieli się uciec do pomocy Hendersona. Poczciwy olbrzym zajął się wyłamywaniem drugich drzwi, podczas gdy Raffles przecinał druty telefoniczne.
— Gwałtu! Ratunku! — krzyczał przerażony kamerdyner. — Nie zabijajcie nas!
— Ani nam to w głowie — odparł z uśmiechem Raffles. — Jeśli będziecie się zachowywać przyzwoicie, nie spadnie wam włos z głowy.
— Nie nasza wina, że was nie chcieliśmy wpuścić — dodał służący. — Otrzymaliśmy taki rozkaz od naszego pana...
Raffles zbliżył się do drzwi, które nie wytrzymały nacisku potężnych muskułów Hendersona. Prowadziły one do salonu. Pokój był pusty. Pomiędzy wysokimi francuskimi oknami znajdowały się ukryte drzwi. Raffles domyślił się od razu, że stanowiły one tajemne przejście, którym można było opuścić mieszkanie.
Podczas, gdy Henderson trzymał w szachu obydwóch służących, Brand z Rafflesem przystąpili do wyważenia drzwi, Po dwakroć wysiłki ich spełzły na niczym. Dopiero przy trzecim ataku drzwi ustąpiły. Oczom ich ukazała się następująca scena. Na sofie, blada i nieruchoma, leżała Karolina Huguet. Tuż obok niej stał Sabadoni, usiłując zawinąć nieszczęśliwą dziewczynę w spory koc podróżny. Widocznie zamierzał wynieść ją tylnymi schodami, tak, jak to już raz był uczynił, porywając ją z jej mieszkanka przy ulicy Saint-Sulpice. Z okrzykiem wściekłości odskoczył od swej ofiary. Oczami nabiegłymi krwią wodził po ścianach pokoju. Wreszcie wzrok jego zatrzymał się na dywanie na którym wisiała skrzyżowana stara broń. Szybkim rachem chwycił pięknie rzeźbioną damasceńską szpadę i rzucił się na Rafflesa.
Byłby zranił Tajemniczego Nieznajomego, gdyby nie przytomność umysłu Branda, który błyskawicznym ruchem ściągnął narzutę z sofy i rzucił ją na napastnika. Sabadoni począł się szamotać, usiłując zrzucić z siebie tę nieprzewidzianą przeszkodę. Tymczasem Brand wyciągnął z kieszeni nabity rewolwer. Raffles sięgnął po drugą z wiszących na ścianie szpad i zbliżył s;ę powoli do Sabadoniego.
— Zostaw rewolwer, Charley — rzekł. — Nie należy używać broni palnej, gdy walka odbywa się na białą broń, zapamiętaj to sobie, chłopcze. Monsieur Sabadoni — dodał, zwracając się do gospodarza. — Cztery dni temu skrzyżowaliśmy ze sobą szpady. Musiałem wówczas, niestety, walczyć jedynie lewą ręką, a pan niegodnie wykorzystał to, aby tym łatwiej zgładzić mnie z tego świata. Dziwi to pana, że to mówię... Nie poznał mnie pan oczywiście. Tym niemniej jest to prawdą. Wówczas szanse pańskie przedstawiały się o wiele lepiej.
A teraz broń się!
Sabadoni stał nieruchomo z pochyloną głową... Nie rozumiał, o czym mówił nieznajomy. Miał wrażenie, że ma do czynienia z szaleńcem, lecz nagle spojrzenie jego padło na jasno szare, stalowe oczy nieznajomego. Przypomniał sobie, że już raz widział gdzieś te oczy o niezapomnianym wyrazie.
Z okrzykiem wściekłości runął teraz na Rafflesa tak gwałtownie, że Raffles zdążył tylko w ostatniej chwili odparować cios. Ale tym razem czekała Sabadoniego rozprawa o wiele trudniejsza. Trzy, czy cztery złożenia wystarczyły Rafflesowi, aby zapędzić przeciwnika w kąt. Sabadoni czuł, że koniec jego zbliża się. Wiedział, że Raffles może go zabić w każdej chwili. Śmiertelna bladość ukazała się na jego twarzy. Sabadoni, uchodzący za niepokonanego szermierza i człowieka odważnego, począł drżeć na całym ciele. Ale Raffles nie zamierzał wykorzystać swej przewagi. Ugodził przeciwnika lekko w prawe przedramię, zmuszając go do wypuszczenia z rąk broni.
— Teraz rozumiesz chyba, co to znaczy walczyć lewą ręką? — rzekł mu chłodno.
Sabadoni przyciskał ręką ranę, która obficie broczyła.
— Zrób mu opatrunek, Charley... Znajdziesz tu chyba bandaże lub czyste szmaty.
Przywołano służących: weszli do pokoju eskortowani przez Hendersona.
Podczas, gdy Charley zajął się opatrywaniem rannego. Raffles pochylił się nad dziewczyną:
— Jeszcze kilka kropel tego narkotyku, a biedactwo przespacerowałoby się na tamten świat... Może to i lepiej, że tak długo trwało działanie tego środka... Przynajmniej nie cierpiała nad tym, co się stało.
Wyjął z kieszeni notes, wyrwał z niego jedną kartkę i począł kreślić na niej kilka słów.
— Tuż obok jest apteka — rzekł, podając kartkę Hendersonowi. — Kaź wydać sobie natychmiast to, co tu przepisałem... Śpiesz się.
— A służba, mylordzie? — zapytał Henderson.
— Zbyt są przerażeni, aby mogli nam przeszkodzić. Ponadto, gdyby policja wtrąciła się do tej sprawy, im również nie uszłaby ona na sucho. Dziewczyna jest nieletnia i prawodawstwo francuskie przewiduje surowe kary za uprowadzenie... W wypadku sprawy sądowej, groziłaby im odpowiedzialność za współudział w porwaniu. Teraz ruszaj!
Olbrzym skwapliwie wykonał rozkaz. Służący, krzątali się dokoła rannego, przynosząc wodę, ręczniki i bandaże.
Raffles sam pomógł w nałożeniu opatrunku. Sabadoni siedział w milczeniu z zaciętymi ustami. Po wyjściu służby, Raffles rozejrzał się po pokoju. Na stole, stojącym obok sofy, spostrzegł wytworne podłużne pudełeczko. Otworzył je: na poduszce z aksamitu leżał sznur najpiękniejszych pereł. Raffles przyjrzał się im pod światło, zważył je w dłoni i rzekł z ironią:
— Czy tym chciałeś ją kupić, nędzniku? Obrałeś sobie złą drogę. Pozwól sobie powiedzieć, że nim upłynie rok, to dziecko posiadać będzie tyle pieniędzy, że co miesiąc będzie mogła kupować sobie tego rodzaju błyskotki. Nie będziesz chyba miał nic przeciwko temu, że ten sznur wezmę sobie na pamiątkę. Ona tego nie przyjmie, a szkoda, aby tak piękna rzecz poniewierała się tutaj bez pożytku.
Z kamiennym spokojem Raffles włożył sznur pereł do swej kieszeni.
— Widzę, że to ty byłeś owym człowiekiem z brodą — dodał, nie spuszczając wzroku z Sabadoniego. — Nie odpowiadasz? Dobrze... Czy wiesz, co Huguet zrobił ze skrzypcami?
— Ze skrzypcami? — powtórzył Sabadoni matowym głosem. — Nie wiem, o co chodzi?
— Skrzypce zostały skradzione. Czy rozumiesz, co to znaczy? Znaczy to, że Karolina straciła jedyny sposób zarobkowania... Czy wiesz coś o tym?
— Nie... Przysięgam, że nie! Zastałem ją w mieszkaniu śpiącą, czy też bez przytomności... Przyznaję, że przyszedłem tam po to, aby ją zdobyć dla siebie. Skorzystałem z okoliczności... Ale skrzypiec nie widziałem.
Brand i Raffles wymienili, porozumiewawcze spojrzenia: okazało się, że znów Tajemniczy Nieznajomy miał rację. Nie ulegało kwestii, że Sabadoni mówił prawdę.
Po chwili powrócił Henderson, niosąc niewielką flaszeczkę owiniętą w papier. Wręczył ją Rafflesowi. Tajemniczy Nieznajomy odkorkował flaszkę, odmierzył dziesięć kropel i wlał je dziewczynie do ust.
Po upływie kwadransa na bladej twarzyczce Karoliny Huguet ukazały się pierwsze zwiastuny powrotu do życia. Policzki jej zaróżowiły się lekko, kąciki ust poczęły drgać. Otworzyła błękitne, przepiękne oczy i z przerażeniem spojrzała na Sabadoniego:
— Co się ze mną działo? — szepnęła, rozglądając się ze zdumieniem dokoła. — Co to za pokój?
Przeżycia ostatnich kilku dni przypomniały jej się widać ze świeżą mocą.
— Poznaję go!... Byłam tu kilka dni temu.. To mieszkanie, w którym grałam...
Raffles zbliżył się do niej.
— Nie obawiaj się, drogie dziecko — rzekł. — Ja jestem przy tobie... Zaraz stąd wyjdziemy.
— Ale w jaki sposób znalazłam się tutaj?
— Opowiem ci to później... Miej do mnie zaufanie.
— Ja pana nie znam!... — odparła przerażona dziewczyna.
— Przekonasz się wkrótce, że tak nie jest. Gdy tylko stąd wyjdziemy, będziesz mogła uczynić, co zechcesz. Ale przed tym musimy porozmawiać z sobą rozsądnie.
Pomógł lej wstać z sofy i zarzucił na jej ramiona ciepły szal. Wsparta na jego ramieniu wyszła z mieszkania. Sabadoni spoglądał z tłumioną wściekłością za znikającą parą.
Odwrót kryli Henderson i Brand.
Na schodach spotkali się z przerażonym dozorcą.
— Co tam się dzieje, panowie? — zapytał. — Słyszałem jakieś hałasy...
— Nie zaprzątajcie sobie tym głowy, przyjacielu. Pan Sabadoni miał gościa — tę oto panią. Obecnie my odprowadzamy ją do domu... Jeśli nie obeszło się bez hałasu, to już nie nasza wina.
Z tymi słowy trzej mężczyźni wsiedli do czekającego przed domem auta. Po drodze Raffles opowiedział przerażonej dziewczynie o wszystkim, co wydarzyło się poprzedniego dnia.
— Moje skrzypce!... Moje ukochane skrzypce — zawołała Karolina, załamując ręce. — Cóż ja bez nich pocznę? To był mój jedyny skarb. Trudno mi po prostu uwierzyć, że mój ojczym mógł je wykraść...
— Nikt inny tego nie dokonał, Karolino — rzekł Brand. — Od wczoraj, to jest od chwili, gdy wyszedł z mieszkania ze skrzypcami, nie wrócił do domu... Nie można go nigdzie znaleźć...
— Ale my go znajdziemy, Karolino... Zwrócimy ci twoje skrzypce i nim rok upłynie, będziesz występowała na estradach wszystkich stolic świata.
— Poznaję pański głos... To ten sam przyjazny głos, który dźwięczał w mych uszach owego smutnego wieczoru, kiedy występowałam w domu Sabadoniego, jako biedna, nieznana nikomu uliczna skrzypaczka... Ale twarz pańska jest mi całkiem obca. Nic z tego nie rozumiem...
— Może kiedyś to zrozumiesz, dziecko — odparł Raffles z uśmiechem — Chwilowo musisz zadowolić się wyjaśnieniem, że przebrałem się i ucharakteryzowałem po to, aby przyjść ci z pomocą. Jutro będę wyglądał tak samo, jak owego pamiętnego wieczoru. Ale najpierw musimy coś zjeść.
Jest już dość późno, a chciałbym omówić z tobą pewne sprawy. Nie możesz wrócić do swego dawnego mieszkania, aby nie narazić się na nową napaść ze strony Sabadoniego. Czy bardzo ci będzie brakował twój ojczym?
Dziewczyna drgnęła.
— Czułam do niego wstręt, ale było mi go jednocześnie żal — odparła. — Gdy wracał pijany, musiałam się przed nim zamykać na klucz, a gdy to nie wystarczało, założyłam mocne żelazne zasuwy do drzwi...
— Nie wrócisz już więcej na ulicę Saint-Sulpice — rzekł Raffles. — Chciałbym, abyś zamieszkała w jakimś miejscu bardziej dla ciebie odpowiednim...
Znam pewien przyzwoity pensjonat, w którym mieszkają dziewczęta studiujące w Paryżu. Należy on do bardzo miłej wdowy, która jest prawdziwą matką dla swych pensjonariuszek.
Karolina chwyciła rękę Rafflesa i uścisnęła ją z wdzięcznością.
— Czym ja się panom odwdzięczę? — szepnęła ze łzami w oczach. — Okazał mi pan tyle serca owego wieczoru, kiedy czułam się sama w tłumie obcych ludzi... Dziś ze swym przyjacielem uratował mi pan życie: nie zniosłabym bowiem życia w mocy tego łotra... Teraz znów obiecujecie odzyskać moje skrzypce.
Raffles wybrał umyślnie pensjonat, położony w dzielnicy odległej od mieszkania Sabadoniego. Na widok serdecznego przyjęcia, jakie zgotowała nowej pupilce właścicielka pensjonatu, doznał miłego uczucia, że dziewczyna oddana jest w pewne i godne ręce. Pożegnał Karolinę obietnicą, że wkrótce zgłosi się do niej z wiadomościami o losie skrzypiec.
Raffles zapłacił z góry za miesiąc utrzymania, po czym pożegnał zacną wdowę.
Na dole czekał Henderson w aucie. Raffles kazał się zawieźć do najbliższej restauracji, ponieważ głód dokuczał mu dotkliwie.
Usiedli wraz z Brandem w pustej prawie sali.
— Musimy się naradzić nad planem działania — zaczął Raffles, gdy kelner zostawił ich samych, przyjąwszy zamówienie. — Należy działać szybko... Czyś zawiadomił już policję, Brand?
— Tak... Podałem im dokładny opis instrumentu tak, jak mi go określiła Karolina. Obiecano natychmiast wysłać agenta do pensjonatu celem przesłuchania jej. Poza tym policja ma na oku wszystkie dworce paryskie... Jest to zadanie, które przerastałoby nasze siły. Uprzedziłem Karolinę, aby w zeznaniach swoich ograniczyła się tylko do kradzieży skrzypiec, a nie wspominała nic o porwaniu... Zagmatwałoby to tylko sprawę.
— Doskonale... Mamy więc rozwiązane ręce. Zajmiemy się tymi sprawami, których policja nie mogłaby załatwić. Możemy, na przykład, zbadać wszystkie miejsca w Paryżu, gdzie sprzedaje się lub kupuje stare instrumenty. Znam takie dwie dzielnice. Jedna znajduje się w pobliżu dzielnicy studenckiej, Quartier Latin, druga zaś w pobliżu Placu Republiki. Pełno tam sklepów i sklepików ze starymi instrumentami.
— Przecież i policja mogłaby to zrobić? — zapytał ze zdziwieniem Brand.
— Oczywiście, ale nie dałoby to żadnego wyniku... Ci ludzie — to spryciarze pierwszej klasy: z daleka wyczują agenta policji nawet pod postacią kupca-amatora lub sprzedawcy. My natomiast będziemy mogli z większym powodzeniem zagrać rolę nabywców. Przebierzemy się za bogatych yankesów.
— Wspaniała myśl... Obawiam się tylko że jej wykonanie zajmie nam zbyt dużo czasu.
— Nie mamy innej rady... Zaczniemy jeszcze dziś. Weźmiesz ze sobą Hendersona i auto. Podzielimy się pracą: ja biorę na siebie całą dzielnicę studencką, ty zaś musisz „opracować“ Plac Republiki.
Zjedli szybko skromny posiłek.
Henderson zawiózł ich następnie do domku na Montmartrze. Aż do godziny pierwszej w południe zajęci byli przebieraniem się, starannym charakteryzowaniem twarzy i przeprowadzaniem zasadniczych zmian w swym zewnętrznym wyglądzie. Około godziny trzeciej obaj przyjaciele opuścili mieszkanie. Brandowi przypadło w udziale auto wraz z Hendersonem, który przebrał się na tę okazję w jaskrawą i kapiącą od złota liberię szofera. Raffles natomiast miał posługiwać się wynajętymi taksówkami.
Na Placu Blanche Raffles wsiadł do taksówki i kazał szoferowi jechać w stronę dzielnicy studenckiej. Wysiadł na brzegu Sekwany i przez Most Aleksandra przeszedł na Ile de la Cite.
Wzdłuż całego wybrzeża ciągnęły się małe kramiki, w których sprzedawano wszystko, poczynając od starych książek, a kończąc na miniaturach i instrumentach muzycznych. Znawcy potrafili czasem wyłowić spośród zwałów rupieci rzecz prawdziwie cenną i wartościową. Raffles rozglądał się bacznie dokoła, lecz nigdzie nie widział nic, co kształtem przypominałoby pudło do skrzypiec.
Minął ubogie kramy i skręcił w szeroką ulicę, wiodącą do Panteonu. Po obu stronach ulicy ciągnęły się bogate antykwariaty. Cenne miniatury, droga sewrska porcelana, prawdziwe szkice Rembrandta, świadczyły o tym, że właściciele tych sklepów obracają dużym kapitałem.
Raffles chodził od sklepu do sklepu, ostrożnie badając teren i nie od razu zdradzając się ze swymi zamiarami.
Wreszcie po godzinie daremnych poszukiwań wydarzyło się coś, co nadało poszukiwaniom tym zupełnie inny bieg. Raffles skręcił w boczną uliczkę i nagle zatrzymał się na widok grupki ciekawych, stojącej na ulicy.
Grupa ta otaczała niewielki sklepik ze starożytnościami, jakich pełno w studenckiej dzielnicy, gdzie młodzież nader często wyzbywać się musi swych pamiątek rodzinnych.
Przed drzwiami tego sklepu stal agent policji i spokojnym głosem udzielał informacyj jakiejś młodej dziewczynie. Raffles zbliżył się do niego w tym samym momencie, gdy z za węgla wyłonił się drugi agent, który wszczął ze swym kolegą pogawędkę. — Raffles nadstawił uszu.
— Tak... Wszystko odbyło się w ten sposób, jakeśmy przypuszczali... — mówił. — Złodziej wdarł się do sklepu od strony podwórza... Zabił psa jednym celnym strzałem... Zwierzę padło, nie zdążywszy wydobyć z siebie głosu...
— Świadczy to o tym, że złodziej musiał doskonale być obeznany z terenem — odparł drugi agent. — Jak się czuje ofiara napadu?
— Odzyskał przed chwilą przytomność, ale jest bardzo słaby... Otrzymał potężne uderzenie w głowę...
Raffles przecisnął się przez tłum ciekawych.
— Co tu się stało? Włamanie?
— Tak, i to dość śmiałe... — odparł agent. — Opróżniono chyba połowę sklepu..
— Contran twierdzi, że wołałby raczej śmierć, niż tę stratę — dodał drugi agent. — Skradziono mu skrzypce o wielkiej wartości. Miał je podobno kupić za kilkaset tysięcy, tak przynajmniej utrzymuje. Ale któż by w to uwierzył? Czy znajdzie się ktoś, kto da za skrzypce pół miliona?...
— Słyszałem już o podobnej historii — przerwał mu pierwszy agent. — Wprawdzie nie rozumiem tego, ale to jest prawda...
— Oczywiście, prawda — przyszedł mu z pomocą Raffles. — Cóż to były za skrzypce?
— Nie wiem dokładnie... Contran powtarza wciąż jakąś nazwę, która zaczyna się na Strida, czy też Stradi!
— Stradivarius... — podpowiedział mu Raffles.
Oczy jego nabrały nagle blasku.
— Czy dawno nabył ten instrument? — zapytał.
— Nie wiem dokładnie... Zdaje się, że wspominał o tym, jakoby miał go nabyć dopiero wczoraj wieczorem...
— Czy wymienił cenę kupna? — zapytał Raffles, drżąc z ciekawości.
— Tego nie chciał zdradzić... To człowiek, który potrafi trzymać język za zębami... Mówił tylko, że te skrzypce warte były przynajmniej milion franków.
— Nie... Został napadnięty nagle, w momencie, gdy chciał wstać z łóżka, słysząc jakieś podejrzane szelesty. W pokoju paliła się tylko nocna lampka. Contran był jeszcze nawpół zaspany...
— Czy złodziej był sam?
— Trudno odpowiedzieć na to pytanie... Przypuszczamy, że musiało ich być przynajmniej dwóch. Jeden człowiek nie zdążyłby sam dokonać wszystkiego w tak krótkim czasie.
— Czy dużo przedmiotów zginęło?
— Mało, ale za to same najdroższe... Tak przynajmniej twierdzi Contran... Skradziono prócz skrzypiec kilka miniatur i otwarto żelazną kasę, stary grat, którego otwarcie nie przedstawiało zbyt wielkich trudności.
Raffles stał przez chwilę bez ruchu, przeklinając los, który zbyt późno sprowadził go na właściwe miejsce. Myśl jego pracowała gorączkowo.
— Czy wiadomo wam, przyjacielu, że wczoraj wszystkie posterunki policji zostały zaalarmowane wiadomością o kradzieży Stradivariusa?
— Tak jest — odparł agent ze zdziwieniem. — Nie rozumiem tylko, skąd pan dotarł do tych wiadomości?
— Mam stosunki... — odparł Raffles z tajemniczym uśmiechem. — Czy pomyśleliście o tym, że skrzypce, które tu wczoraj skradziono, mogą być tymi samymi skrzypcami, które pierwotnie należały do Karoliny Huguet?
Agent spojrzał na Rafflesa z podziwem.
— To naprawdę możliwe...
— Idźmy dalej: jestem zdania, że kradzieży u Contrana dokonał ten sam człowiek, który skradł skrzypce Karolinie Huguet. Innymi słowy: winnym napadu i kradzieży jest w obu wypadkach Charles Huguet, ojczym poszkodowanej dziewczyny.
— Po cóż by to uczynił, skoro sprzedał skrzypce, otrzymując za nie dobrą cenę?
— Mógł po tym przyjść do wniosku, że cena była zbyt niska... Wydaje mi się, że człowiek, który współdziałał z nim w napadzie, sam naprowadził go na tę myśl.
— Huguet miałby zdradzić się przed trzecią osoba?...
— Pijacy często mówią to, czego nie trzeba — odparł Raffles, wzruszając ramionami.
— Ale jak zdobyć dowody?
— W bardzo prosty sposób. Dziwię się, że policja dotąd na to nie wpadła — odparł Raffles. — Contran musiał prowadzić jakieś książki, w których odnotowywał ważniejsze tranzakcje. Wystarczy zajrzeć do ksiąg, aby sprawdzić, za jaką sumę kupił Stradivariusa...
Agent spojrzał na Rafflesa z podziwem i zniknął w głębi sklepu.
Po dziesięciu minutach ukazał się z powrotem.
— Wpadł pan na doskonały pomysł — rzekł z uznaniem. — Znalazłem książkę, w której odnotowana była wczorajsza tranzakcja.
— Czy można wiedzieć, ile zapłacił za skrzypce?
— 1500 franków.
— A to spryciarz! — zawołał Raffles. — Skrzypce warte są kilkaset tysięcy.
Pomruk niedowierzania rozległ się wśród gromadki.
— Miałem te skrzypce w ręku — ciągnął dalej Raffles. — Jest to prawdziwy Stradivarius, jakich na całym świecie znajdzie się jeszcze około dwudziestu. Huguet musiał widocznie wygadać się przed kimś, że sprzedał je za tak niską cenę... Wyjaśniono mu wówczas, ile skrzypce warte były naprawdę. Spólnik jego w następnej kradzieży znał widocznie rozkład mieszkania i sklepu. Jeszcze raz wam powtarzam: jeśli znajdziecie Charlesa Hugueta, zaaresztujcie go, jest on bowiem sprawcą wczorajszego włamania.
— Jeśli to prawda, nie wymknie się z naszych rąk! Roztoczono przecież obserwację nad wszystkimi dworcami. Nawet mysz nie wymknie się z Paryża bez naszej wiedzy. Rysopis Hugueta podany został do wiadomości wszystkich posterunków policji.
— Mam wrażenie, że będzie usiłował umknąć do Londynu — wtrącił się do rozmowy drugi agent, który wyszedł właśnie ze sklepu.
— Do Londynu? — zapytał Raffles zdziwiony. Skąd wpadł pan na tę myśl?
— Ponieważ jego wspólnik jest Anglikiem.
— Skąd pan o tym wie?
— — Contran słyszał, jak klął po angielsku... Kilka słów, które zamienił z Huguetem po francusku, wypowiedział również z cudzoziemskim akcentem.
— Sądzi więc pan, że uciekną do Londynu?
— Jestem tego pewien: Przypuszczają, że wiadomość o kradzieży nie dotrze tak szybko do Anglii!.
— Czy roztoczono również obserwację nad lotniskami? — zapytał Raffles.
— Nad lotniskami? — powtórzył agent. — Sądzę, że nie...
— Jeśli tego nie zrobiono, popełniono poważny błąd... Obawiam się, że cała praca pójdzie na marne — odparł Raffles. — Dzisiaj po południu o godzinie trzeciej minut piętnaście odleciał samolot pasażerski do Londynu. Możliwe, że nasi zbiegowe odlecieli do Anglii...
Raffles postanowił działać, nie tracąc ani chwili czasu. Jeśli bowiem udało się zbiegom dotrzeć do Londynu, zniknęliby w tym olbrzymim mieście jak kropla w morzu. Natychmiast udał się na lotnisko w Le Bourget.
Tutaj poinformowano go, że samolot, który odleciał do Londynu, zabrał ze sobą pięciu pasażerów. Dwaj spośród nich odpowiadali zupełnie dokładnie opisowi, jaki Raffles podał kierownikowi lotniska. Stało się to zaledwie przed trzema kwadransami.
Raffles skomunikował się natychmiast z główną komendą policji i zawiadomił ją o swym nowym odkryciu. Za radą Tajemniczego Nieznajomego wysłano natychmiast telegram do Londynu z poleceniem, aby policja angielska zaaresztowała obu przestępców natychmiast po ich wylądowaniu na lotnisku. Tego samego dnia udał się do Londynu i po długich trudach odnalazł wreszcie kryjówkę złoczyńców.
Raffles skinął na stojącego w pobliżu policjanta i okazał mu nakaz aresztowania obu łotrów
— Będziemy musieli poczekać na posiłki — zwrócił się do Tajemniczego Nieznajomego. — Znam dom, który mi pan wskazał... Na czwartym piętrze mieszka niebezpieczny przestępca, Mike Bliss... Jeśli ci dwaj udali się do niego, będziemy mieli trudne zadanie.
Nie upłynęło pięć minut, gdy przed domem ukazał się spory oddział policji.
Agenci szybko wbiegli po schodach na górę i stanęli przed drzwiami... Ze środka dobiegały stłumione odgłosy rozmowy.
— Do wszystkich diabłów! — denerwował się jakiś gość. — Pośpiesz się! Musimy stąd uciekać!
— Otwieraj, Bliss, bo wywalimy drzwi! — zawołał jeden z agentów.
W odpowiedzi padło soczyste przekleństwo.
Drzwi okazały się mocniejsze, niż można było przypuszczać po ich zewnętrznym wyglądzie. Wyważono je wreszcie i agenci wpadli do niewielkiego, pustego pokoju. Otwarte okno wskazywało drogę, którą uciekli przestępcy. Tuż obok okna biegła drabinka pożarowa. Agenci kolejno wdrapali się po tej drabince na dach. Z daleka ujrzeli dwie sylwetki ludzkie, uciekające w kierunku sąsiedniej nieruchomość. Jeden z mężczyzn wykonał zręczny skok i znalazł się na niżej położonym dachu. Drugi mężczyzna z czarnym pudłem pod pachą stał na krawędzi i nie mógł się zdecydować, aby podążyć za przykładem swego towarzysza.
Był to Huguet ze skradzionymi skrzypcami.
Policja obezwładniła go bez trudu. Bliss wpadł w ręce policjantów, którzy okrążyli sąsiedni dom. Cudowne skrzypce zostały odzyskane!
Kto go zna?
——————
— oto pytanie, które zadają sobie w Urzędzie Śledczym Londynu.
|
Kto go widział?
————————
— oto pytanie, które zadaje sobie cały świat.
| ||
Dotychczas ukazały się w sprzedały następujące numery:
| |||
1. POSTRACH LONDYNU
2. ZŁODZIEJ KOLEJOWY
3. SOBOWTÓR BANKIERA
4. INTRYGA I MIŁOŚĆ
5. UWODZICIEL W PUŁAPCE
6. DIAMENTY KSIĘCIA
7. WŁAMANIE NA DNIE MORZA
8. KRADZIEŻ W WAGONIE SYPIALNYM.
9. FATALNA POMYŁKA
10. W RUINACH MESSYNY
11. UWIĘZIONA
12. PODRÓŻ POŚLUBNA
13. ZŁODZIEJ OKRADZIONY
14. AGENCJA MATRYMONIALNA
15. KSIĘŻNICZKA DOLARÓW.
16. INDYJSKI DYWAN.
17. TAJEMNICZA BOMBA
18. ELIKSIR MŁODOŚCI.
19. SENSACYJNY ZAKŁAD
20. MIASTO WIECZNEJ NOCY.
21. SKRADZIONY TYGRYS
22. W SZPONACH HAZARDU 23. TAJEMNICA WOJENNEGO OKRĘTU
24. OSZUSTWO NA BIEGUNIE
25. TAJEMNICA ŻELAZNEJ KASY
26. SKARB WIELKIEGO SZIWY
27. PRZEKLĘTY TALIZMAN.
28. INDYJSKI PIERŚCIEŃ
29. KSIĄŻĘ SZULERÓW
30. DIAMENTOWY NASZYJNIK
31. W PODZIEMIACH PARYŻA
32. KLUB JEDWABNEJ WSTĘGI.
33. KLUB MILIONERÓW.
34. PODWODNY SKARBIEC
35. KRZYWDZICIEL SIEROT.
36. ZATRUTA KOPERTA
37. NIEBEZPIECZNA UWODZICIELKA
38. OSZUST W OPAŁACH.
39. KRADZIEŻ W MUZEUM
40. ZGUBIONY SZAL.
41. CZARNA RĘKA.
|
42. ODZYSKANE DZIEDZICTWO.
43. RYCERZE CNOTY.
44. FAŁSZYWY BANKIER.
45. ZEMSTA WŁAMYWACZA
46. KONTRABANDA BRONI.
47. OBROŃCA POKRZYWDZONYCH.
48. PRZYGODA W MAROKKO
49. KRADZIEŻ W HOTELU.
50. UPIORNE OKO.
51. TAJEMNICZA WYPRAWA.
52. DETEKTYW I WŁAMYWACZ.
53. NIEZWYKŁY KONCERT.
54. ZŁOTY KLUCZ.
55. KOSZTOWNY POJEDYNEK.
56. BRACIA SZATANA
57. SPRZEDANA ŻONA.
58. CUDOWNY AUTOMAT.
59. PAPIEROŚNICA NERONA.
60. CHIŃSKA WAZA.
61. SEKRET PIĘKNOŚCI
62. W SZPONACH SPEKULANTÓW
63. TAJNY AGENT
64. AFERA SZPIEGOWSKA.
65. UWIĘZIONA KSIĘŻNICZKA
66. WALKA O DZIEDZICTWO
67. TANIEC DUCHÓW
68. SYN SŁOŃCA
69. PONURY DOM
70. DRAMAT ZA KULISAMI
71. TRZY ZAKŁADY
72. ZĄB ZA ZĄB...
73. ZEMSTA WŁAMYWACZA
74. SKANDAL W PAŁACU
75. HERBACIANE RÓŻE.
76. MOLOCH
77. SYRENA
78. PORTRET BAJADERY.
79. KSIĄŻĘCY JACHT
80. ZATRUTY BANKNOT.
81. PORWANY PASZA.
82. ELEKTRYCZNY PIEC
83. SPOTKANIE NA MOŚCIE.
84. BŁĘKITNE OCZY.
| ||
CZYTAJCIE EMOCJONUJĄCE i SENSACYJNE CZYTAJCIE
PRZYGODY LORDA LISTERA
Cena 10 gr. ———————————————— Cena 10 gr.
|
REDAKTOR: Antoni Weiss. — Odpow. za ogłoszenia I reklamy Konstanty Łosiew. Zamieszkali w Łodzi.
WYDAWCA: Wydawnictwo „Republika“ Sp. z ogr. odp. — Odbito w drukarni własnej. Łódź, ul. Piotrkowska 49 i 64.
Konto P. K. O. 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14. Redakcji — tel. 136-56.
|